III

Naśmiewcą jest wino, swarliwa — sycera.

Księga Przysłów 20, 1


Nie mam pretensji do kapitana Hansena. Słyszałem, że Skandynawowie wprowadzają sobie etanol do krwi dla rozgrzewki, ze względu na panujące u nich długie, surowe zimy i z tego powodu nie rozumieją ludzi, którzy nie potrafią pić mocnych trunków. Poza tym nikt nie trzymał mnie za ręce i nos i nie wlewał mi przemocą alkoholu do gardła. Robiłem to sam.

Nasz kościół nie uznaje poglądu, że ciało ludzkie jest słabe, w związku z czym grzechy można zrozumieć i wybaczyć. Owszem, można uzyskać rozgrzeszenie, ale nie jest to łatwe i trzeba najpierw swoje przecierpieć. Za grzechy trzeba odpokutować.

Poznałem jeden z rodzajów tej pokuty. Słyszałem, że nazywają to kacem. Tak przynajmniej nazywał to mój wujaszek pijak. Wujek Ed twierdził, że nikt nie może stać się wstrzemięźliwym, zanim nie rzuci się w wir rozpusty… w przeciwnym razie, gdy natrafi na pokusę, nie zdoła się jej oprzeć.

Chyba udowodniłem, że wujek Ed miał rację. U nas w domu uważano, że stanowił on zły przykład i gdyby nie był bratem matki, mój stary nie pozwoliłby mu w ogóle u nas bywać. I tak zresztą nigdy nie zatrzymywano go, gdy chciał wyjść, ani nie zapraszano, ażeby złożył powtórną wizytę.

Zanim jeszcze zasiadłem za stołem, kapitan zaproponował mi szklaneczkę akwawitu. Szklaneczki, w których się pije ten trunek, nie są duże. W tym właśnie tkwi jedno ze źródeł niebezpieczeństwa. Kapitan trzymał w ręku identyczną szklaneczkę. Spojrzał mi w oczy i wzniósł toast:

— Za naszego bohatera! Skaal!

Przechylił lekko głowę i wlał sobie płyn do gardła.

Wokół stołu rozległo się chóralne: „Skaal!” Wszyscy przełknęli alkohol równie błyskawicznie jak kapitan. Poszedłem w ślady biesiadników. Mógłbym się tłumaczyć, że jako gość honorowy miałem pewne obowiązki. „Kiedy wejdziesz między wrony…” — i tak dalej. Prawdą jest jednak, że zabrakło mi siły charakteru, aby odmówić. Powiedziałem sobie: „Jedna mała szklaneczka nie zaszkodzi”, i przełknąłem jej zawartość duszkiem.

Przeszło gładko. Jeden przyjemny lodowaty łyk, potem ostry posmak z domieszką lukrecji. Nie wiedziałem, co piję i nie byłem pewien, czy jest w tym alkohol. Nic na to nie wskazywało.

Usiedliśmy przy stole. Ktoś nałożył mi na talerz jedzenie, a steward nalał mi następną szklaneczkę sznapsa. Zacząłem powoli skubać bardzo smaczne duńskie zakąski ze szwedzkiego stołu. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu.

Spojrzałem w górę. Doświadczony Podróżnik… a przy nim Autorytet i Sceptyk.

Nazwiska nie były te same. Ktokolwiek (cokolwiek?) wprowadził zamieszanie w moim życiu, nie posunął się tak daleko. Na przykład nazwisko „Gerald Fortescue” zmieniło się w „Jeremy Forsyth”. Mimo drobnych różnic rozpoznałem ich jednak bez trudności. Również ich nazwiska były na tyle podobne, iż było jasne, że ktoś, czy coś, nadal ze mnie kpi. (Dlaczego więc moje nowe nazwisko w niczym nie przypominało poprzedniego? „Hergensheimer” ma w sobie pewną godność i brzmi imponująco, podczas gdy „Graham” to tylko zwyczajne nazwisko).

— Pomyliliśmy się co do ciebie, Alec — oświadczył pan Forsyth.

— Duncan, ja i Pete przyznajemy to z przyjemnością. Oto trzy tysiące, które jesteśmy ci winni i — wyciągnął zza pleców prawą rękę, w której trzymał wielką butelkę — najlepszy szampan na statku w dowód naszego uznania.

— Steward! — zawołał kapitan.

Steward pojawił się wkrótce, napełniając nasze szklanki. Zdążyłem jednak jeszcze wstać i trzykrotnie wymienić „Skaal!” z każdym z pokonanych. W ręku ściskałem trzy tysiące dolarów (w walucie USNA). Nie było czasu, aby się zastanowić, dlaczego trzy setki zamieniły się w trzy tysiące, poza tym nie było to tak dziwne jak to, co przydarzyło się „Konge Knut”. Obu jego wydaniom. Moja zdolność dziwienia się najwyraźniej osłabła.

Kapitan Hansen poprosił kelnerkę, aby przyniosła krzesła dla Forsytha i pozostałych, lecz cała trójka odmówiła, twierdząc, że czekają na nich żony i towarzysze dzielący z nimi stół. Poza tym nie było już dla nich miejsca. Nie stanowiło to jednak przeszkody dla kapitana Hansena. Jest on Wikingiem wielkim jak dąb, albo i większym. Gdyby wziął w rękę młot, można by go było wziąć za Thora. Ma mięśnie tam, gdzie inni mężczyźni nie mają nawet na nie miejsca. Trudno jest się mu przeciwstawić. W końcu przystał, jowialnym tonem, na kompromis. Przedtem jednak musieli spełnić rolę Szadraka, Meszaka i Abed-Nego, aniołów stróżów naszego drogiego przyjaciela Aleca. Wszyscy siedzący za stołem musieli się przyłączyć.

— Steward! — rozległo się po raz kolejny.

„Skaal!” — rozległo się jeszcze trzykrotnie. Duński rozgrzewacz spływał nam po migdałkach.

Liczycie? Zdaje się, że to siedem. Możecie dać sobie spokój. Wtedy właśnie straciłem rachubę. Zacząłem czuć odrętwienie, podobne do tego, które odczuwałem w połowie drogi przez dół pełen ognia.

Steward rozlał do kieliszków nowego szampana, który znalazł się na stole dzięki hojności kapitana. Potem nadszedł czas na kolejny toast na moją cześć. Potem odwzajemniłem się swoim trzem przeciwnikom, a następnie wznieśliśmy toast na cześć kapitana Hansena, a później wypiliśmy za pomyślność naszego statku „Konge Knut”.

Kapitan wzniósł toast na cześć Stanów Zjednoczonych. Cała sala powstała i wypiła wraz z nim. Uznałem, że spoczywa na mnie obowiązek wzniesienia toastu na cześć duńskiej królowej, co wywołało kolejny rewanż ze strony kapitana, który następnie zażądał, abym wygłosił mowę: — Proszę nam opowiedzieć, jak było w piecu ognistym!

Usiłowałem odmówić, lecz wokoło rozległy się okrzyki: Mowa! Mowa!

Wstałem z niejaką trudnością, usiłując przypomnieć sobie mowę, którą wygłosiłem na ostatniej kolacji połączonej ze zbiórką funduszy na rzecz misji za granicą. Nic z niej nie pamiętałem. W końcu oświadczyłem:

— E tam, to żadna sztuka! Przyłóżcie tylko uszy do ziemi i ręce zajmijcie robotą, a wzrok skierujcie w gwiazdy, a reszta przyjdzie sama. Dziękuję. Dziękuję wam wszystkim i przy następnej okazji zapraszam do siebie do domu.

Rozległy się brawa i po raz kolejny wymieniliśmy „Skaal!” Nie pamiętam już z jakiej okazji. Dama siedząca po lewej stronie kapitana wstała i podeszła do mnie, aby mnie pocałować. Inne panie siedzące za stołem ustawiły się w kolejkę, aby pójść w jej ślady. Najwyraźniej wpłynęło to na pozostałe panie na sali, ponieważ nagle pojawiła się niekończąca się procesja kobiet pragnących dać buzi mnie, a przy okazji kapitanowi, czy też może na odwrót.

Podczas tej parady ktoś sprzątnął z mojego talerza stek, co do którego miałem pewne plany. Nie przejąłem się tym zbytnio, ponieważ niekończąca się orgia pocałunków oszołomiła mnie, podobnie jak wcześniej tubylcze kobiety w chwilę po przejściu przez ogień.

Oszołomienie trwało już od chwili, gdy przekroczyłem próg sali. Powiedzmy to w ten sposób: Wszystkie pasażerki naszego statku powinny znaleźć się w „National Geographic”. Tak jest. Dobrze usłyszeliście. No, może nie całkiem, ale w tym, co miały na sobie, wydawały się bardziej nagie od tych sympatycznych tubylek. Nie będę opisywał tych „sukni wieczorowych”, ponieważ nie jestem pewien, czy potrafię. Jestem za to przekonany, że nie powinienem tego robić. Żadna z nich jednak nie zakrywała więcej niż dwadzieścia procent tego, co damy na uroczystych przyjęciach w świecie, w którym się wychowałem, zwykle przysłaniają. Mam na myśli strój powyżej pasa. Suknie, choć długie, niekiedy sięgające do podłogi, miały zdumiewające dekolty. Górne części niektórych kreacji zakrywały wszystko… ale materiał, z którego je wykonano, był przezroczysty jak szkło. Albo prawie ażurowy…

Niektóre z młodszych pań, czy raczej dziewcząt, naprawdę nadawały się do „National Geographic” jak moje tubylki. Z jakiegoś powodu jednak nie wyglądały tak nieprzyzwoicie jak starsze kobiety. Zauważyłem cały ten „pokaz”, gdy tylko wszedłem na salę. Starałem się jednak nie gapić zbyt ostentacyjnie, a kapitan i inni dostarczyli mi tyle zajęcia, że nie miałem naprawdę czasu, by przyjrzeć się tej niewiarygodnej ekspozycji. No ale, rozumiecie, gdy dama podchodzi do ciebie, obejmuje cię i upiera się, że chce cię pocałować, trudno nie zauważyć, że nie ma na sobie dość odzienia, aby ustrzec się przed zapaleniem płuc.

Mimo narastających zawrotów głowy i odrętwienia trzymałem się mocno w cuglach.

Jednak nawet golizna nie zdumiała mnie tak bardzo jak słownictwo. Takiego języka nigdy nie słyszałem w miejscach publicznych. Nawet w czysto męskim towarzystwie używano go nadzwyczaj rzadko, i to nigdy wśród dżentelmenów. Przynajmniej w świecie, który znałem… Największy szok w dzieciństwie przeżyłem, gdy przechodząc przez rynek, dostrzegłem tłum zgromadzony wokół dybów pod gmachem sądu. Podszedłem, aby zobaczyć, kogo zakuto i za co… i stwierdziłem ze zgrozą, że był to mój harcmistrz.

Jak głosiła tabliczka na piersi skazańca, ukarano go za używanie wulgarnego języka. Oskarżycielką była jego własna żona. Zrezygnował z obrony i zdał się na łaskę sądu. Sędzią był diakon Brumby, który w ogóle nie znał słowa „łaska”.

Pan Kirk, mój harcmistrz, wyjechał z miasta w dwa tygodnie później i nikt go nigdy więcej nie widział. Zakucie w dyby często wywierało podobny efekt. Nie wiem, jakich słów użył Kirk, ale nie mogły one być takie złe, skoro diakon Brumby skazał go tylko na jeden dzień w dybach.

Tego wieczoru za kapitańskim stołem na „Konge Knut” usłyszałem, jak miła starsza pani w typie „twoja najdroższa babcia” zwróciła się do swego męża wiązanką zakazanych słów, wśród których znalazły się bluźnierstwa i określenia zakazanych aktów cielesnych. Gdyby odezwała się w ten sposób publicznie w moim mieście, skazano by ją na najdłuższy możliwy okres uwięzienia w dybach, a następnie wygnano z miasta. (W naszym mieście nie używamy smoły i pierza. Sądzimy, że to zbyt brutalna kara). Tej miłej pani nikt nawet nie zwrócił uwagi. Jej mąż uśmiechnął się tylko i powiedział, że nie powinna się tak denerwować.

Nieprzyzwoity język, niewiarygodne obnażanie się w miejscu publicznym oraz znaczne ilości dwóch niezwykłych i podstępnych napitków sprawiły, że czułem się kompletnie skonfundowany. Obcy w obcym kraju, stanąłem wobec zwyczajów nowych i szokujących. Podtrzymywało mnie przeświadczenie, że muszę się zachowywać jak człowiek bywały, który czuje się tu jak w domu i niczemu się nie dziwi. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś zaczął podejrzewać, że nie jestem jego znajomym — Alecem Grahamem, Grahamem, lecz kimś zupełnie obcym — Alexandrem Hergensheimerem. W przeciwnym razie może się wydarzyć coś strasznego.

Rzecz jasna byłem w błędzie. Coś strasznego już się wydarzyło. Byłem w istocie zupełnie obcy w całkowicie obcym i zdumiewającym kraju… teraz jednak, wspominając te chwile, nie sądzę, abym pogorszył swoją sytuację, gdybym nagle wszystko wygadał. Po prostu nikt by mi nie uwierzył.

Jak może być inaczej? Mnie samemu trudno było uwierzyć w to wszystko.

Kapitan Hansen — serdeczny, rzeczowy mężczyzna — ryknąłby śmiechem z mojego „żartu” i wzniósłby kolejny toast. Gdybym się upierał przy swoich „urojeniach”, skierowałby mnie do lekarza okrętowego.

Niemniej uporczywa koncentracja na odgrywaniu roli Aleca Grahama i obawa, aby nikt nie rozpoznał we mnie podrzutka czy kukułczego jaja w prawym gnieździe, pomogły mi przetrwać ten zdumiewający wieczór. Właśnie położono przede mną plasterek „tortu księżniczki” — niezwykłego, wielowarstwowego deseru, który pamiętałem z poprzedniego „Konge Knut” oraz podano małą filiżankę kawy, gdy kapitan podniósł się z miejsca.

— Wstawaj, Alec! Idziemy do sali klubowej. Przedstawienie już przygotowane. Nie mogą zacząć, zanim ja się nie zjawię. Chodź już! Nie przesadź ze słodyczami. To szkodzi zdrowiu. Kawę możesz zamówić na miejscu. Najpierw jednak napijemy się męskiego trunku, hę? Nie tej słabizny. Lubisz rosyjską wódkę?

Wziął mnie pod rękę. Nagle poczułem, że idę w stronę sali klubowej. Był to akt czysto automatyczny.

Przedstawienie przypominało składanki, które pamiętałem z MV „Konge Knut” — sztukmistrz robiący nieprawdopodobne rzeczy (choć nie takie jak ta, którą ja zrobiłem — czy ze mną zrobiono), komik, który stanowczo powinien zmienić zawód, ładna dziewczyna śpiewająca piosenki oraz trupa tancerzy. Dwie różnice zauważyłem już uprzednio: szokująca golizna i szokujące słownictwo. Byłem już jednak wtedy zbyt odrętwiały po przeżytym wstrząsie z powodu wypitego akwawitu, aby te dodatkowe dowody odmienności tego świata mogły wywrzeć na mnie wrażenie. Piosenkarka nie miała na sobie niemal nic, a tekst jej piosenek przysporzyłby jej kłopotów nawet wśród obywateli półświatka z Newark w stanie New Jersey. Tak przynajmniej mi się zdaje. Osobiście nigdy nie poznałem tego siedliska nieprawości. Zwracałem więcej uwagi na jej wygląd, ponieważ tym razem nie musiałem odwracać wzroku. Na artystów w czasie występu należy się gapić.

Jeśli przyjąć założenie, że sposób ubierania się może ulec daleko idącym modyfikacjom, nie niszcząc zasad współżycia społecznego (osobiście w to nie wierzę, ale załóżmy, że to prawda), w takim razie jest, jak myślę, lepiej, gdy osoba demonstrująca te zmiany jest młoda, zdrowa i ładna. Piosenkarka miała te wszystkie trzy cechy. Poczułem ukłucie żalu, gdy zeszła ze sceny.

Główną atrakcję stanowił zespół tahitańskich tancerzy. Nie zdziwiłem się, rzecz jasna, widząc, że są ubrani powyżej pasa jedynie w kwiaty i muszelki. Byłoby raczej dziwne, gdyby było inaczej.

Co mnie jednak zaskoczyło (choć, jak sądzę, nie powinno), to zachowanie pasażerów.

Najpierw wystąpił zespół — osiem dziewcząt i dwóch mężczyzn. Wykonali oni taniec bardzo podobny do tego, który widziałem rano, przed pokazem chodzenia po ogniu oraz na pokładzie MV „Konge Knut” w Papeete. Być może wiecie, że hula z Tahiti różni się od powolnego i pełnego wdzięku hula z Królestwa Hawajów tym, że jest znacznie szybsze i bardziej żywiołowe. Nie jestem znawcą sztuki tańca, poznałem jednak oba style hula w ich ojczyźnie. Wolę wersję hawajską, którą ujrzałem, gdy „Graf von Zeppelin” zatrzymał się w Hilo na jeden dzień po drodze do Papeete. Tahitańskie hula przypomina mi raczej pokaz akrobatyczny niż formę sztuki. Jednakże jego prędkość i żywiołowość sprawiły, że stroje tubylek (czy raczej ich brak) wywarły na mnie piorunujące wrażenie. To jeszcze nie był koniec. Po długim pokazie tańców (podczas jednego z nich, który dziewczęta tańczyły parami ze sobą, podobnie jak obaj młodzieńcy, czyniono rzeczy, które wydawałyby się szokujące nawet w wykonaniu drobiu na farmie. Wciąż oczekiwałem, że kapitan Hansen położy temu kres) wystąpił mistrz ceremonii.

— Panie i panowie — oznajmił — oraz wy, nietrzeźwe osoby nieprawego pochodzenia (jestem zmuszony ocenzurować jego słownictwo). Większość zebranych, a nawet kilku rozebranych, wykorzystała cztery dni, które ci tancerze spędzili z nami, aby włączyć tahitańskie hula do swego repertuaru. Wkrótce będziecie mieli okazję pokazać, czego się nauczyliście. Otrzymacie dyplomy, autentyczne jak papaje z Papeete. Nie wiecie jednak, że na naszym starym dzielnym „Knucie” również uknuto spisek w celu nauki hula. Maestro — tusz!

Na scenę wybiegło dwanaście nowych tancerek. Tylko że nie były to Polinezyjki. Te dziewczyny były białe, ale nosiły autentyczne stroje polinezyjskie: spódniczka z trawy, naszyjnik, kwiat we włosach i na tym koniec. Skóra dziewcząt nie była jednak ciemnobrązowa, lecz biała. Większość z nich miała włosy blond, a dwie nawet rude.

To różnica. Byłem już gotów przyznać, że polinezyjskie dziewczęta w swych ludowych strojach były odpowiednio, a nawet skromnie ubrane — co kraj to obyczaj. Czyż pramatka Ewa nie była skromna w swej prostocie w czasach przed upadkiem?

Białe kobiety w strojach z mórz południowych wydają się wszakże bardzo nie na miejscu.

Nie przeszkodziło mi to jednak przyjrzeć się im uważnie. Zdumiało mnie, że tańczą one ten szybki i skomplikowany taniec równie dobrze (oceniając moim niewprawnym okiem) jak tubylki. Zapytałem kapitana:

— Czy nauczyły się tak tańczyć w przeciągu czterech dni?

Parsknął na to śmiechem.

— Ćwiczą na każdym rejsie, przynajmniej te, które pływały już z nami przedtem. Każda ćwiczyła przynajmniej od San Diego.

W tym momencie rozpoznałem jedną z tancerek — Astrid — młodą, miłą dziewczynę, która wpuściła mnie do „mojej” kajuty. Zrozumiałem, dlaczego miały czas i ochotę ćwiczyć razem. Należały do załogi statku. Spoglądałem na nią — czy raczej gapiłem się — z dużym zainteresowaniem. Zauważyła to i uśmiechnęła się do mnie. Zachowałem się jak ostatni kołek. Zamiast odwzajemnić uśmiech, odwróciłem wzrok i zaczerwieniłem się. Usiłując pokryć zmieszanie, pociągnąłem duży łyk ze szklanki, którą, jak stwierdziłem, trzymałem w ręku.

Jeden z tubylców podbiegł do białych dziewcząt i poprosił jedną z nich to tańca. Niech mnie Bóg chroni! To była Margrethe. Zakrztusiłem się. Nie mogłem zaczerpnąć oddechu. To był najpiękniejszy, najbardziej olśniewający widok, jaki oglądałem w życiu. „O, jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna! Oczy twe jak gołębice za zasłoną twą. Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu. Łono twe, czaszka okrągła, niechaj nie zbraknie w niej wina korzennego! Brzuch twój jak stos pszenicznego ziarna, okolony wiankiem lilii. Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli.

Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja i nie ma na tobie skazy”.

Загрузка...