XXI

„Ci w białe szaty przyodziani, kim są i skąd przybyli?”

I powiedziałem do niego: „Panie, ty wiesz”.

I rzekł do mnie: „To są ci, co przychodzą z ucisku wielkiego i opłukali swe szaty, i we krwi Baranka je wybielili. Dlatego są przed tronem Boga i w Jego Świątyni cześć Mu oddają we dnie i w nocy”.

Apokalipsa 7, 13 — 15


Trzymałem w rękach lejce konnego powozu. Nie czułem się dobrze. Dzień był gorący. Kurz wzbijany przez końskie kopyta przylepiał się do pokrytej potem skóry. Much było pełno. Nie było czuć nawet najlżejszego powiewu. Znajdowaliśmy się gdzieś w pobliżu narożnika stanów Missouri, Kansas i Oklahoma, nie byłem jednak pewien gdzie. Nie widziałem mapy od wielu dni. Na drogach nie było tu drogowskazów wskazujących kierunek automobilistom, gdyż nie było automobilistów.

Ostatnie dwa tygodnie (w przybliżeniu — straciłem rachunek dni) były niekończącymi się męczarniami Syzyfa. Ciągle napotykaliśmy na nowe absurdalne przeszkody. Chcesz sprzedać srebrne dolary lokalnemu kupcowi w zamian za miejscowe banknoty? Żadna sprawa. Robiłem to wiele razy. Nie zawsze jednak dawało to cokolwiek. Pewnego razu zamieniłem srebro na banknoty, zamówiliśmy obiad i bach, kolejna zmiana światów, a my nadal jesteśmy głodni. Innym razem oszukano mnie w sposób bezczelny, a gdy się poskarżyłem, usłyszałem:

— Chłopie, posiadanie takich monet jest zabronione i ty o tym wiesz. Mimo to chcę ci za nie coś dać, ponieważ cię lubię. Weźmiesz te pieniądze, czy mam wykonać swój obywatelski obowiązek?

Wziąłem pieniądze. Banknoty, które nam dał za pięć uncji srebra, nie wystarczały na zakup obiadu dla mnie i dla Margi w stylowym lokalu zwanym „Stołownia mamuśki”. Było to w uroczej miejscowości zwanej (sądząc z napisu na jej skraju):

DZIESIĘCIORO PRZYKAZAŃ


Czysta miejscowość.

Czarnuchy, żydki, papiści,

Wynocha!

Także się wynieśliśmy. Próba pokonania dwustu mil drogi dzielących Oklahoma City od Joplin zajęła nam całe dwa tygodnie. Zostałem zmuszony do rezygnacji z pomysłu ominięcia Kansas City. Nadal nie miałem zamiaru przebywać dłużej w samym mieście lub w jego okolicach, licząc się z tym, że nagła zmiana światów mogła nas wpakować w objęcia Abigail.

Dowiedziałem się jednak w Oklahoma City, że najszybsza i w gruncie rzeczy jedyna sensowna trasa do Wichita prowadziła przez Kansas City, choć trzeba było nadłożyć znacznie drogi. Cofnęliśmy się do epoki pojazdów konnych.

Gdy wziąć pod uwagę wiek Ziemi — od chwili stworzenia w roku 4004 przed Chrystusem, aż do roku pańskiego 1994 — 5998 lat (powiedzmy 6000) — to w stosunku do tego czasu 80 czy 90 lat nie wydaje się długim okresem. Tylko tyle lat upłynęło w moim świecie od czasów pojazdów konnych. Mój ojciec urodził się w tamtych czasach (1909), a mój dziadek ze strony ojca nie tylko nigdy nie miał automobilu, ale nawet nie chciał do niego wsiąść. Twierdził, że jest to wynalazek diabła i cytował na dowód wersety z Ezechiela. Być może miał rację.

Lecz epoka pojazdów konnych ma swoje wady. Niektóre z nich są oczywiste — brak kanalizacji, klimatyzacji czy nowoczesnej medycyny. Dla nas jednak najgorszą była ta, która nie wydaje się oczywista — tam, gdzie nie ma samochodów i ciężarówek, nie ma praktycznie autostopu. Och, czasami jakiś farmer podwiezie cię swoim wozem, lecz różnica prędkości między krokiem ludzkim a końskim nie jest zbyt wielka. Jechaliśmy, gdy było to możliwe, lecz tak czy inaczej piętnaście mil dziennie stanowiło dobry wynik, a nawet zbyt dobry, gdyż nie pozostawiało czasu, aby zapracować na posiłek i miejsce do spania.

Istnieje taki stary paradoks — Achilles i żółw — w którym odległość do twojego celu zmniejsza się z każdym krokiem o połowę. Pytanie brzmi: ile czasu potrzeba, aby osiągnąć cel, a odpowiedź: nie można tego dokonać.

W podobny sposób „posuwaliśmy się” z Oklahomy City do Joplin.

Moją frustrację pogłębiał jeszcze jeden czynnik. Byłem coraz mocniej przekonany, że naprawdę przeżywamy dni ostatnie, i że w każdej chwili możemy oczekiwać powrotu Jezusa i dnia sądu, a moja ukochana, moja niezbędna, nie powróciła jeszcze w ramiona Jezusa. Powstrzymywałem się od naciskania jej w tej sprawie, choć uszanowanie jej życzenia, aby mogła sama podjąć decyzję, wymagało wytężenia całej mojej siły woli. Martwiłem się o nią tak, że nie mogłem spać w nocy.

Ogarnęło mnie też lekkie szaleństwo (na dodatek do mojego paranoicznego przekonania, że te zmiany światów były wymierzone we mnie osobiście), które polegało na tym, że nabrałem głębokiego, choć niczym nieuzasadnionego przekonania, iż ukończenie tej podróży miało zasadnicze znaczenie dla bezpieczeństwa nieśmiertelnej duszy mojej ukochanej. Pozwól nam tylko dotrzeć do Kansas, mój Boże, będę się modlił nieustannie, aż ją nawrócę i przywiodę do łaski. O Panie, Boże Izraela, przyznaj mi tę łaskę!

Nadal poszukiwałem pracy przy zmywaniu naczyń (lub innej), choć mieliśmy jeszcze srebro i złoto, które mogliśmy zamieniać na miejscowe pieniądze. Motele jednak zniknęły bez śladu, hoteli było niewiele, a liczba i rozmiary restauracji zmniejszyły się zgodnie z wymogami systemu, w którym niewielu ludzi podróżowało i wszystkie niemal posiłki spożywano w domu.

Łatwiej było znaleźć pracę przy czyszczeniu stajni publicznych niż w restauracji. Wolałem zmywanie naczyń od uprzątania nawozu, zwłaszcza że miałem tylko jedną parę butów, trzymałem się jednak zasady, że przyjmę każdą uczciwą pracę, byle tylko posuwać się naprzód.

Możecie się dziwić, dlaczego nie przerzuciliśmy się na wskakiwanie do pociągów towarowych w biegu. Po pierwsze, nie wiedziałem, jak to się robi, ponieważ nigdy sam tego nie robiłem. Co jednak ważniejsze, nie mogłem zapewnić bezpieczeństwa Mardze. Skok do pędzącego wagonu wiąże się zawsze z pewnym ryzykiem, gorsze jednak niebezpieczeństwo mogło grozić ze strony ludzi — kolejowych gliniarzy, włóczęgów, trampów, rabusiów i innych łachmytów. Nie ma sensu rozprawiać o tych strasznych zagrożeniach, gdy trzymałem Margę z daleka od linii kolejowych i panującej tam dżungli. Nadal się martwiłem. Choć przestrzegałem ściśle jej prośby, aby nie wywierać na nią nacisku, zacząłem każdego wieczora modlić się na głos, padając na kolana. Wreszcie, ku mojej wielkiej radości, moja ukochana uklękła i przyłączyła się do mnie. Nie modliła się na głos i ja również przestałem to robić, ograniczając się jedynie do końcowego: „W imię Jezusa, amen”. Nadal na ten temat nie rozmawialiśmy.

Wylądowałem z lejcami tego powozu w ręku (Boże, co za upał! — Idzie na cyklon — powiedziałaby babcia Hergensheimer), na skutek podjęcia pracy przy czyszczeniu stajni publicznej. Jak zwykle rzuciłem pracę po pierwszym dniu mówiąc mojemu tymczasowemu pracodawcy, że muszę jechać z żoną do Joplin, ponieważ jej matka zachorowała. Oświadczył mi wtedy, że ma powóz, który musi zostać zwrócony w najbliższym mieście leżącym w tamtym kierunku.

Chodziło mu o to, że ma już za dużo wozów i szkap, własnych i cudzych, w związku z czym nie może czekać, aż nadarzy się okazja zwrócenia go poprzez wynajęcie go jadącemu w tamtym kierunku handlarzowi.

Zaoferowałem się, że zwrócę go za niego za tę samą śmiesznie niską sumę, jaką zapłacił mi za całodzienne uprzątanie nawozu, lecz odpowiedział mi, że to on wyświadcza mi przysługę, gdyż musimy wraz z żoną dostać się do Joplin.

Miał rację, a poza tym był w lepszej pozycji, więc wyraziłem zgodę. Lecz jego żona dała nam obiad, podobnie jak śniadanie, po tym jak przespaliśmy się w ich szopie.

Tak więc pomimo pogody i rozlicznych frustracji, prowadząc ten powóz, nie czułem się zbyt nieszczęśliwy. Z każdym dniem zbliżaliśmy się do Joplin, a moja ukochana zaczęła się modlić. Wszystko zaczynało chyba zmierzać ku lepszemu.

Dotarliśmy właśnie na skraj tego miasta (Lowell? Racine? Niestety nie pamiętam), gdy napotkaliśmy coś, co wywodziło się wprost z czasów mojego dzieciństwa: publiczny mityng. Staroświeckie zgromadzenie religijne. Po lewej stronie drogi znajdował się cmentarz. Był on dobrze utrzymany, lecz trawa zaczynała na nim wysychać. Po prawej stronie, na pastwisku, rozbity był namiot, w którym odbywało się zgromadzenie. Zastanawiałem się, czy to połączenie cmentarza z mityngiem biblijnym było przypadkowe, czy też miało charakter celowy? Gdyby brał w tym udział wielebny Danny, wiedziałbym, że było to celowe. Większość ludzi na widok nagrobków nie może powstrzymać się od myśli o życiu pozagrobowym.

Długie rzędy wozów stały w pobliżu namiotu. Za nimi znajdowała się prowizoryczna zagroda. Po drugiej stronie namiotu rozstawiono stoły zmontowane z desek, na których mogłem dostrzec resztki obiadu. To był wielki mityng biblijny, który zaczął się rankiem i — po przerwie obiadowej — miał być kontynuowany po południu, z przerwą na kolację, a zakończony zostanie niewątpliwie dopiero wtedy, gdy kaznodzieja uzna, że tego dnia nie uda mu się już zbawić żadnej duszy.

(Mam w pogardzie nowoczesnych wielkomiejskich kaznodziejów z ich pięciominutowymi „inspirowanymi wypowiedziami”. Podobno Billy Sunday potrafił kazać przez siedem godzin o szklance wody a następnie powtórzyć to samo wieczorem i następnego dnia jeszcze raz. Nic dziwnego, że pogańskie kulty pienią się jak chwasty!)

W pobliżu namiotu stał kryty wóz zaprzężony w dwa konie. Na jego boku wymalowano napis: „Brat»Bible«Barnaby”. Z przodu na rozpiętym na linach płótnie widniał szyld:

Ta stara religia!

Brat „Bible” Barnaby.

Uzdrawianie na każdym mityngu.

Dziesiąta rano — druga — siódma.

Codziennie od niedzieli 5 czerwca aż do

DNIA SĄDU!!!

Zawołałem na szkapę i ściągnąłem lejce, aby jej powiedzieć, że chcę się zatrzymać.

— Kochanie! Spójrz na to!

Margrethe przeczytała szyld, powstrzymując się od komentarzy.

— Podziwiam jego odwagę — stwierdziłem. — Brat Barnaby stawia swą reputację na to, że Dzień Sądu nastąpi przed czasem zbierania pszenicy, który może w tym roku nadejść wcześnie, ze względu na upał.

— Ale ty też sądzisz, że Dzień Sądu jest blisko.

— Tak, ale nie postawiłbym na to swej zawodowej reputacji… jedynie nieśmiertelną duszę i nadzieję na pójście do nieba. Marga, każdy badacz Biblii odczytuje proroctwa nieco inaczej. Lub zupełnie inaczej. Większość współczesnych premillenarystów nie oczekuje Dnia Sądu wcześniej niż w roku dwutysięcznym. Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób rozumuje brat Barnaby. Może coś znalazł. Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy zostali na godzinkę?

— Zostaniemy tak długo, jak sobie tego życzysz. Ale… Alec, dlaczego chcesz, żebym poszła tam z tobą? Czy muszę?

— Hmm… (Tak kochanie, z pewnością chcę, żebyś ze mną poszła.) Czy wolałabyś zaczekać w powozie?

Jej milczenie stanowiło wystarczającą odpowiedź.

— Rozumiem. Marga, nie chcę cię do niczego zmuszać. Jest tylko jedna sprawa… Od kilku tygodni nie rozstawaliśmy się ze sobą, chyba że było to absolutnie konieczne. Wiesz z jakiego powodu. Zmiany nadchodzą niemal codziennie. Nie chciałbym, żeby jedna z nich zaskoczyła nas w chwili, gdy ty będziesz siedzieć tutaj, a ja w środku, daleko od ciebie. Hmm, moglibyśmy oboje stanąć na zewnątrz. Widzę, że zwijają ściany.

Wyprostowała ramiona.

— Byłam niemądra. Nie, Alec, wejdziemy do środka. Masz rację, muszę cię trzymać za rękę. Zmiany nadchodzą szybko. Nie mogę cię prosić, żebyś nie szedł na mityng twych współwyznawców.

— Dziękuję, Marga.

— I, Alec… naprawdę spróbuję!

— Dziękuję ci. Dziękuję bardzo! Amen!

— Nie musisz mi dziękować. Jeśli pójdziesz do swojego nieba, chcę tam iść z tobą!

— Wejdźmy do środka, kochanie.

Postawiłem nasz powóz na samym końcu szeregu i zaprowadziłem kobyłę do zagrody. Marga poszła za mną. Wracając do namiotu, usłyszałem głosy śpiewające:

…jasne światło tu!

Zapal jasne światło tu!

Ktoś daleko jest od portu,

możesz wskazać drogę mu!

Dołączyłem się do nich: — Zapal jasne światło tu!

Od razu poczułem się dobrze. Ich orkiestra składała się z organów na nożną pompkę oraz puzonu. Ten ostatni zaskoczył mnie, było to jednak miłe zaskoczenie. Żaden inny instrument nie da sobie rady z „Miastem Świętym” tak jak puzon, a do „Syn Boży wyrusza na wojnę” jest on niemal niezbędny. Kongregację wspomagał w śpiewie chór ubrany w białe anielskie szaty. Musiał on być zebrany dorywczo, gdyż szaty wykonano sposobem domowym, z prześcieradeł. Jednak braki w profesjonalizmie jego członkowie nadrabiali entuzjazmem. Muzyka kościelna nie musi być dobra, pod warunkiem, że jest autentyczna i — głośna. Przez środek prowadziła ścieżka o szerokości sześciu stóp, wysypana trocinami. Po obu jej stronach stały ławki. Kończyła się ona przy odgradzającej prezbiterium poręczy z desek o wymiarach dwa na cztery cale. Wyraziłem nadzieję na otrzymanie miejsc w pierwszych rzędach, więc kościelny pozwolił nam przejść pod poręczą. Było tam tłoczno, kazał jednak ludziom się ścisnąć i zdobyliśmy miejsca w drugim rzędzie, tuż przy wyjściu — ja na zewnątrz. Tak jest, z tyłu były jeszcze miejsca, lecz żaden kaznodzieja nie lubi ludzi — a jest ich legion! — którzy siedzą sobie z tyłu, podczas gdy są jeszcze miejsca z przodu.

Gdy muzyka przestała grać, brat Barnaby wstał, podszedł do pulpitu i położył rękę na Biblii.

— Wszystko jest w Księdze — powiedział cicho, niemal szeptem.

Wśród wiernych zapanowała śmiertelna cisza.

Zrobił krok naprzód i rozejrzał się wkoło.

— Kto cię kocha?

— Jezus mnie kocha!

— Głośniej, niech cię usłyszy.

— JEZUS MNIE KOCHA!

— Skąd to wiesz?

— TO JEST W KSIĘDZE!

Do mojej świadomości doszła woń, której nie czułem już od dawna. Mój profesor homiletyki zwrócił nam pewnego razu na ćwiczeniach uwagę, że kongregacja, którą ogarnął religijny ferwor, wydziela silną i charakterystyczną woń (on użył słowa „smród”) składającą się z zapachu potu oraz hormonów, zarówno męskich, jak i żeńskich.

— Moi mili — powiedział nam — jeśli wasi wierni pachną zbyt słodko, to znaczy, że do nich nie docieracie. Musicie wydusić z nich poty. Jeżeli nie popłynie z nich woń piżma, jak z kocura w rui, możecie dać sobie z tym spokój i przejść do papistów. Ekstaza religijna jest najsilniejsza z ludzkich emocji. Gdy się pojawi, można wyczuć jej zapach!

Brat Barnaby potrafił tego dokonać.

(Muszę przyznać, że mnie się nigdy nie udało. Dlatego właśnie skończyłem jako organizator i zajmujący się zbiórkami pieniędzy.)

— Tak jest, to jest w Księdze. Biblia jest słowem Bożym. Nie tylko niektóre kawałki, lecz każde jej słowo. Nie w sensie przenośnym, lecz dosłownym. Poznacie prawdę i prawda was wyswobodzi. Przeczytam wam teraz fragment z Księgi: „Sam Pan zstąpi z nieba na hasło i głos Archanioła, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi”. To ostatnie zdanie to wspaniała wiadomość, bracia i siostry. „Zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi”. Co nam to mówi? Nie, że zmarli powstaną pierwsi, lecz że uczynią to zmarli w Chrystusie. Ci, którzy zostali skąpani we krwi Baranka, powtórnie narodzeni w Jezusie, a potem zmarli w stanie łaski przed Jego drugim przyjściem, nie zostaną zapomniani. Będą pierwsi. Ich groby otworzą się, zostaną w cudowny sposób przywróceni do życia, zdrowia i fizycznej doskonałości i poprowadzą paradę do nieba, gdzie zamieszkają w szczęściu pod wielkim białym tronem na wieki!

— Alleluja! — rozległ się krzyk.

— Niech cię Bóg błogosławi, siostro. Ach, to wspaniała wiadomość! Wszyscy zmarli w Chrystusie, co do jednego! Siostra Ellen, zabrana od swej rodziny okrutną ręką raka, zmarła z imieniem Jezusa na ustach, osobiście poprowadzi procesję! Ukochana żona Asy, która zmarła przy porodzie, lecz w stanie łaski, również tam będzie! Wszyscy wasi bliscy, którzy zmarli w Chrystusie, zbiorą się razem i ujrzycie ich w niebie. Brat Ben, który wiódł życie w grzechu, lecz odnalazł Boga w swym okopie, zanim trafiła go nieprzyjacielska kula, również tam będzie… i to jest szczególnie dobra wiadomość, która mówi nam, że Boga można odnaleźć wszędzie. Jezus jest obecny nie tylko w kościołach. W gruncie rzeczy istnieją nowomodne kościoły, gdzie Jego imię słyszy się nader rzadko…

— Powtórz to jeszcze raz!

— Powtórzę. Bóg jest wszędzie, może was jednak usłyszeć tylko wtedy, gdy przemówicie do Niego. Łatwiej o to, gdy orzecie pole lub klęczycie przy swym łóżku, niż gdy modlicie się w jakiejś bogato ozdobionej katedrze w otoczeniu wymalowanych i wyperfumowanych dewotów. On jest tu z nami w tej chwili i obiecuje wam: „Oto stoję u drzwi i kołacę. Jeśli kto posłyszy mój głos i otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną”. Oto jego obietnica, najmilsi, w prostych słowach. Żadnych niejasności, żadnych wymyślnych „interpretacji”, żadnych tak zwanych przenośnych sensów. Sam Chrystus czeka na was, jeśli tylko go zaprosicie.

A jeśli to zrobicie, jeśli powtórnie narodzicie się w Jezusie, jeśli zmyje on wasze grzechy i osiągniecie stan łaski… co wtedy? Przeczytałem wam pierwszą część obietnicy, którą Bóg złożył wiernym. Usłyszycie głos i wielką trąbę zapowiadającą jego przybycie tak, jak obiecał, i zmarli w Chrystusie powstaną. Ich wyschnięte kości podniosą się z grobu i pokryją się żywym, zdrowym ciałem. I co wtedy? Posłuchajcie słów pańskich: „Potem my, żywi i pozostawieni…” — to o nas, bracia i siostry. Bóg mówi o nas — „Potem my żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, w ten sposób zawsze będziemy z Panem”. Zawsze! Zawsze! Z Panem w niebiosach!

— Alleluja!

— Błogosław Boże!

— Amen! Amen!

(Stwierdziłem, że jestem jednym z tych, którzy powtarzają „Amen!”)

— Trzeba jednak zapłacić cenę. Nie ma darmowych biletów do nieba. Co się wydarzy, jeśli nie poprosicie Jezusa o pomoc? Jeśli zignorujecie jego ofertę obmycia się z grzechów i ponownego narodzenia w krwi Baranka? Co wtedy? No? Odpowiedzcie!

Wierni milczeli. Słychać było jedynie ciężkie oddechy. Nagle z tyłu zabrzmiał niepewnie jakiś głos:

— Piekło.

— Piekło! Potępienie! Nie tylko przez krótki okres, lecz przez całą wieczność! Nie jakiś tam mistyczny, alegoryczny płomień, który przypali jedynie wasz spokój ducha i parzy nie mocniej niż sztuczne ognie w dniu 4 lipca.

To prawdziwy gorejący ogień, tak prawdziwy jak to. — Brat Barnaby walnął w pulpit tak mocno, że hałas dał się słyszeć w całym namiocie. — To taki ogień jak ten, w którym kowadło rozgrzewa się do czerwoności, a potem do białości. To ty będziesz w tym ogniu, grzeszniku! Straszliwy ból będzie trwał i trwał, i nigdy nie ustąpi! Nigdy! Nie ma dla ciebie nadziei. Nie ma po co prosić o drugą szansę. Miałeś już swoją drugą szansę… i milionową też. Nawet więcej. Przez dwa tysiące lat słodki Jezus prosił cię, błagał, abyś przyjął od niego to, za co zginął w męczarniach na krzyżu. Gdy znajdziesz się już w ognistej czeluści, płonąc i usiłując wykasłać z płuc siarkę — zwykłą, ordynarną siarkę — płonącą i cuchnącą — która spali twe płuca i pokryje pęcherzami twą grzeszną skórę, gdy więc będziesz się piekł głęboko w czeluści za twoje grzechy, nie próbuj jęczeć, że bardzo cię to boli, i że nie wiedziałeś, że to będzie tak. Jezus wie wszystko o bólu. On umarł na krzyżu. Umarł za ciebie. Nie chciałeś jednak go wysłuchać i teraz jęczysz głęboko w czeluści.

I tam już pozostaniesz, cierpiąc w płomieniach przez całą wieczność! Twoich jęków nie sposób usłyszeć z czeluści, ponieważ zagłuszają je wrzaski miliardów innych grzeszników!

Brat Barnaby ściszył głos, jak podczas zwykłej rozmowy, zadając pytanie:

— Czy chcecie płynąć w czeluści?

— Nie!

— Nigdy!

— Zbaw nas, Jezu!

— Jezus was zbawi, jeśli go o to poprosicie. Ci, którzy umarli w Chrystusie, już są zbawieni. Czytaliśmy o nich. Ci, którzy dożyją chwili jego powrotu, będą zbawieni, jeśli zostaną powtórnie narodzeni i zachowają ten stan łaski. On obiecał nam, że powróci, i że szatan zostanie skuty łańcuchami na przeciąg tysiąca lat, podczas gdy On zaprowadzi tutaj na Ziemi rządy pokoju i sprawiedliwości.

To jest milenium, ludzie, to wielki dzień, który nadchodzi. Po upływie tysiąca lat szatan zostanie uwolniony na czas ostatniej bitwy. Walka toczyć się będzie na niebie. Archanioł Michał będzie generałem naszej strony. Poprowadzi on Bożych aniołów przeciwko smokowi — szatanowi — i jego zastępom upadłych aniołów. I szatan poniesie klęskę za tysiąc lat od tej chwili i nigdy więcej nie ujrzą już go pod słońcem. To jednak stanie się dopiero za tysiąc lat, moi drodzy. Ujrzycie to na własne oczy… jeśli przyjmiecie Jezusa i zostaniecie ponownie narodzeni, zanim zabrzmi trąba i obwieści jego powrót. Kiedy to się stanie? Już niedługo! Co mówi Księga? W Biblii Bóg mówi wam, nie jeden raz, lecz wielekroć — u Izajasza, Daniela, Ezechiela, we wszystkich czterech Ewangeliach — że nie będziecie znać dokładnej godziny jego powrotu. Dlaczego? Dlatego, żebyście nie mogli schować śmieci pod dywan! Gdyby powiedział wam, że przybędzie na Nowy Rok w roku dwutysięcznym, znaleźliby się tacy, którzy spędziliby najbliższe pięć i pół roku grzesząc z występnymi kobietami, oddając cześć obcym bogom, łamiąc wszystkie z Dziesięciorga Przykazań… aż nagle, gdzieś w okolicy Bożego Narodzenia roku 1999, ujrzelibyśmy ich w kościele żałujących głośno za grzechy i usiłujących załatwić sobie zbawienie.

Nic z tego, cwaniaczki! Żadnych chachmęctw! Cena jest jednakowa dla wszystkich. Głos i dźwięk trąby mogą nadejść za kilka miesięcy… albo też usłyszycie je, zanim skończę to zdanie. Musicie być przygotowani, że koniec świata nadejdzie w każdej chwili!

Wiemy jednak, że nastąpi on wkrótce! Skąd? Ponownie z Księgi. Znaki i cuda. Pierwszy, bez którego pozostałe nie mogłyby się wydarzyć, to powrót dzieci Izraela do Ziemi Obiecanej. Sprawdźcie to u Ezechiela, u Mateusza i w dzisiejszych gazetach. Mieli odbudować świątynię… i zrobili to, mur, beton. Piszą o tym w „Kansas City Star”. Są też inne znaki i cuda wszelkiego rodzaju, świadczą o rychłym końcu świata przede wszystkim dni ucisku, którym poddawane są dusze ludzkie, klęski i nieszczęścia na miarę tych, jakie dotknęły Hioba. Czy istnieje jakieś lepsze słowo na określenie dwudziestego stulecia niż „dni ucisku”? Wojny, terroryści, zamachy, pożary i epidemie. I znowu wojny. Nigdy w historii ludzkość nie musiała wycierpieć tak wiele. Wytrzymajcie to jednak, podobnie jak Hiob, a na końcu oczekuje was szczęście i wiekuisty pokój. Pokój Boży, który jest poza wszelkim pojmowaniem. Bóg wyciąga do was rękę. On was kocha. On was zbawi.

Brat Barnaby przestał mówić i wytarł czoło wielką chustką, która była już cała przemoczona. Chór (być może na jego znak) zaczął śpiewać: „Zbierzemy się nad rzeką, nad piękną, piękną rzeką, płynącą pod Boży tron”, a po chwili przeszedł w: — „Stoję tutaj grzechu pełen…”

Brat Barnaby opadł na jedno kolano i wyciągnął ręce w naszą stronę:

— Odpowiedzcie mu, proszę! Chodźcie, przyjmijcie Jezusa, pozwólcie mu zebrać was w jego ramionach…

Chór nadal śpiewał cicho:

„…lecz przelałeś za mnie krew.

I kazałeś przyjść do Ciebie

O, Baranku, przyjdę, wiedz.”

I wtedy zstąpił Duch Święty.

Poczułem, jak ogarnia mnie On i radość Jezusa wypełniła moje serce. Podniosłem się i stanąłem w przejściu. Dopiero w tej chwili przypomniałem sobie, że jest ze mną Margrethe. Odwróciłem się i dostrzegłem, że wpatruje się we mnie. Jej twarz przybrała słodki i bardzo poważny wyraz.

— Chodź, kochanie — szepnąłem i poprowadziłem ją ze sobą. Razem udaliśmy się wysypaną trocinami ścieżką do Boga.

Przy poręczy stali już inni. Znalazłem dla nas miejsce, odstawiłem na bok kilka desek i uklęknąłem, opierając prawą dłoń i czoło o poręcz. W lewej dłoni wciąż trzymałem rękę Margi. Modliłem się do Jezusa, aby obmył nas z naszych grzechów i przyjął w swe ramiona.

Jeden z pomocników brata Barnaby’ego szepnął mi do ucha:

— Co z tobą, bracie?

— Wszystko w porządku — odparłem szczęśliwym głosem. — Z moją żoną też. Pomóż komuś, kto tego wymaga.

— Niech cię Bóg błogosławi, bracie. — Pomocnik odszedł. Nie opodal jedna z sióstr wiła się i przemawiała różnymi językami. Zatrzymał się przy niej, aby udzielić jej pomocy.

Ponownie pochyliłem głowę, lecz nagle do mojej świadomości dotarło rżenie i głośne piski przerażonych koni oraz łopotanie i wstrząsy płóciennego dachu nad naszymi głowami. Spojrzałem w górę i ujrzałem poszerzające się rozdarcie. Potem płótno pękło. Ziemia zadrżała pod naszymi stopami. Niebo pociemniało. Dźwięk trąby przeszył mnie do szpiku kości. Jej głos rozbrzmiewał tak donośnie, jak nigdy dotąd żaden dźwięk, był pełen radości i triumfu. Pomogłem Margrethe wstać i uśmiechnąłem się do niej:

— To teraz, kochanie!

Zostaliśmy uniesieni w górę. Trąba powietrza, kansaskie tornado, złapała nas i zaczęła ciskać nami we wszystkie strony. Uniosło mnie daleko od Margi. Próbowałem zbliżyć się do niej, lecz daremnie. W trąbie powietrznej nie można pływać. Lecisz tam, gdzie cię ona zaniesie. Wiedziałem jednak, że Mardze nic nie grozi.

Huragan odwrócił mnie do góry nogami i trzymał w tej pozycji przez dłuższy czas, na wysokości około dwustu stóp. Konie wyrwały się z zagrody. Niektórzy z ludzi, którzy nie zostali porwani, kręcili się po okolicy. Trąba powietrzna odwróciła mnie ponownie, tak że patrzyłem teraz w kierunku cmentarza.

Groby zaczęły się otwierać.

Загрузка...