XXII

Ku gwiazd porannych uciesze, ku radości wszystkich synów Bożych.

Księga Hioba 38, 7


Wiatr rzucał mną w różne strony. Nie widziałem już grobów. Gdy huragan odwrócił mnie ponownie twarzą ku ziemi, nie sposób już było dostrzec gruntu. W dole widać było jedynie kotłujący się obłok, rozświetlony od wewnątrz potężnym światłem — bursztynowym, szafranowym, szaro-niebieskim i złocistozielonym. Nadal poszukiwałem Margrethe, lecz tylko nieliczni ludzie przelatywali w pobliżu i żaden z nich nie był nią. Nie szkodzi. Bóg nad nią czuwa. Jej chwilowa nieobecność nie przerażała mnie. Jedyną istotną przeszkodę pokonaliśmy razem. Zastanowiłem się nad tym. Jak niewiele brakowało! Przypuśćmy, że ta stara kobyła zgubiłaby podkowę i wskutek tego dotarlibyśmy do miejsca, w którym odbywał się mityng o godzinę później. W takim przypadku spóźnilibyśmy się. Ostatnia trąba zabrzmiałaby, gdy bylibyśmy w drodze i żadne z nas nie znalazłoby się w stanie łaski. Zamiast zostać uniesieni w zachwyceniu, poszlibyśmy na sąd nieoczyszczeni z grzechów, a następnie prosto do piekła.

Czy wierzę w predestynację?

To trudne pytanie. Przejdźmy do takich, na które potrafię odpowiedzieć. Nie potrafię określić, jak długo unosiłem się nad tymi obłokami. Od czasu do czasu dostrzegałem innych ludzi, żaden jednak nie zbliżył się tak blisko, abym mógł z nim porozmawiać. Zaczynałem się zastanawiać, kiedy ujrzymy Pana Jezusa. Obiecał On wyraźnie, że spotka się z nami „na obłokach”.

Musiałem sam sobie powiedzieć, że zachowuję się jak małe dziecko, które domaga się, żeby mama zrobiła coś natychmiast i w odpowiedzi słyszymy: „Cierpliwości, kochanie! Jeszcze nie teraz.”

Czas Boży i ludzki nie są tym samym. Tak mówi Biblia. W dzień sądu Jezus musiał być bardzo zajęty. Nie miałem pojęcia, jakie mogą być jego obowiązki. Prawda, znałem jeden z nich. Przypomniały mi o tym te otwierające się groby. Ci, którzy zmarli w Chrystusie (miliony? miliardy? więcej?), mieli spotkać naszego Ojca, który jest w niebie, jako pierwsi, i rzecz jasna, Pan Jezus będzie z nimi na tej wspaniałej uroczystości. Obiecał im to.

Po odgadnięciu przyczyny zwłoki odprężyłem się. Byłem gotów zaczekać w kolejce na spotkanie z Jezusem… a gdy go już spotkam, poproszę go, aby połączył mnie z Margrethe.

Nie martwiłem się już ani nie śpieszyłem nigdzie. Było mi przyjemnie. Nie odczuwałem ciepła ani zimna. Głodu ani pragnienia. Unosiłem się bez wysiłku, jak obłok. Zacząłem odczuwać szczęście, które nam obiecano. Zasnąłem.

Nie wiem, jak długo spałem. Z pewnością długo. Byłem straszliwie zmęczony. Ostatnie trzy tygodnie kosztowały mnie wiele. Dotknąwszy ręką swej twarzy, stwierdziłem, że spałem co najmniej przez dwa dni. Mój zarost osiągnął stan wskazujący na chyba dwudniowe zaniedbanie. Dotknąłem kieszeni na piersi. Tkwiła w niej moja wierna „Gillette”, prezent od Margi. Nie miałem jednak mydła, wody ani lusterka. Zdenerwowało mnie to. Obudził mnie dźwięk trąbki (nie wielkiej trąby, lecz zapewne zwykłej trąbki w rękach dyżurnego anioła). Nie trzeba było mi tłumaczyć, iż znaczyło to: „Pobudka! Teraz wasza kolej!”

W istocie tak było. Gdy więc wezwano nas do nieba, stawiłem się tam z dwudniowym zarostem. Ale wstyd!

Anioły kierowały ruchem jak policjanci na skrzyżowaniu, ustawiając nas tak, jak sobie tego życzyły. Wiedziałem, że są to anioły, gdyż miały skrzydła, białe szaty i imponujące rozmiary. Jeden, który przeleciał obok mnie, miał dziewięć lub dziesięć stóp wzrostu. Nie poruszały skrzydłami w czasie lotu. (Dowiedziałem się później, że skrzydła były używane jedynie do potrzeb ceremonialnych lub jako oznaka rangi.) Stwierdziłem, że mogę się poruszać zgodnie ze wskazaniami tych policjantów. Przedtem nie panowałem nad swoim ruchem, lecz teraz mogłem podążać w dowolnym kierunku, posługując się wyłącznie własną wolą.

Ustawiły nas w szeregu ciągnącym się przez wiele mil (setki? tysiące?), po czym sformowały kolumny o szerokości dwunastu rzędów i wysokości dwunastu warstw. O ile nie pomyliłem się w rachunku, znajdowałem się w czwartym rzędzie w trzeciej warstwie od dołu. W swoim szeregu zajmowałem w przybliżeniu dwusetne miejsce — policzyłem to przed ostatecznym sformowaniem — nie mogłem jednak stwierdzić, jak daleko ów szereg się za mną ciągnął.

Następnie polecieliśmy przed Boży tron.

Najpierw jednak anioł zajął w powietrzu pozycję w odległości około pięćdziesięciu jardów od naszej lewej flanki. Jego głos był dobrze słyszalny:

— Słuchajcie! Odbędziecie przemarsz w tej formacji. Nie zmieniajcie swej pozycji. Orientujcie się na stworzenie ze swej lewej strony oraz stworzenie pod wami i przed wami. Zachowujcie odległość dziesięciu łokci pomiędzy kolumnami i warstwami, a pięciu od łokcia do łokcia w kolumnie. Nie tłoczyć się, nie wyłamywać z szeregów i nie zwalniać, gdy będziemy przelatywać przed tronem. Każdy, kto złamie dyscyplinę, zostanie przesunięty na tył szeregu, a ostrzegam was, że Syn może już wtedy odejść i defiladę będzie odbierał jedynie Piotr, Paweł lub jakiś inny święty. Są pytania?

— Ile to jest łokieć?

— Dwa łokcie to jeden jard. Czy jest w tej kohorcie jakieś stworzenie, które nie wie, ile to jest jard?

Nikt się nie odezwał.

— Jeszcze jakieś pytania? — spytał anioł.

Kobieta znajdująca się nade mną po lewej stronie zawołała:

— Tak! Moja córka nie wzięła ze sobą lekarstwa na kaszel, więc je zabrałam. Czy mógłby pan jej to przekazać?

— Stworzenie, przyjmij, proszę, moje zapewnienie, że wszelki kaszel, który towarzyszyłby twojej córce nawet w niebie, musiałby mieć charakter psychosomatyczny.

— Ale jej lekarz powiedział…

— Na razie cisza! Ruszajmy z tą paradą. Specjalne prośby można będzie przedstawić po przybyciu do nieba.

Było jeszcze wiele innych pytań, przeważnie głupich, co potwierdzało moją opinię, którą od lat zachowywałem dla siebie: pobożność nie musi iść w parze ze zdrowym rozsądkiem.

Ponownie zabrzmiała trąba.

— Naprzód! — krzyknął przywódca naszej kohorty. W kilka sekund później rozległ się pojedynczy ton trąby.

— Lot! — krzyknął anioł. Ruszyliśmy naprzód.

(Zauważcie, że mówię na tego anioła „on”, ponieważ wydawało się, że jest on płci męskiej. O innych, które wyglądały na kobiety, mówię „ona”. Nigdy nie potrafiłem określić dokładnie płci anioła. O ile w ogóle anioły ją mają. Myślę, że są obojnakami, ale nie miałem okazji tego sprawdzić. Ani odwagi zapytać.)

(Oto jeszcze jedno z pytań, które mnie dręczą: Jezus miał braci i siostry. Czy Najświętsza Panienka nadal jest dziewicą? O to też nigdy nie miałem odwagi zapytać.)

Dostrzegliśmy Jego tron już z odległości wielu mil. To nie był wielki biały tron Boga Ojca znajdujący się w niebie, lecz polowy tron ustawiony dla Jezusa specjalnie na tę okazję. Mimo to wyglądał wspaniale. Wyrzeźbiono go z jednej bryły diamentu. Jego niezliczone ścianki przechwytywały wewnętrzną światłość Jezusa i odbijały ją w fontannie ognia i lodu we wszystkich kierunkach. To właśnie widziałem najlepiej, gdyż twarz Jezusa świeci tak oślepiająco, że bez okularów słonecznych nie sposób dostrzec jego rysów. Nic nie szkodzi. Wiadomo, Kto to był. Nie sposób było się pomylić. Uczucie wszechogarniającego lęku przepełniło mnie, gdy znajdowaliśmy się jeszcze w odległości dwudziestu pięciu mil. Mimo wysiłków moich profesorów teologii dopiero wtedy po raz pierwszy w życiu zrozumiałem (poczułem) to specyficzne uczucie, które w Biblii określane jest przez dwa słowa używane łącznie — miłość i strach. Miłowałem Istotę siedzącą na tronie i lękałem się Jej. Teraz pojąłem, dlaczego Piotr i Jakub porzucili swe sieci i podążyli za Nim.

Rzecz jasna, nie wystąpiłem do Niego ze swą prośbą, gdy przelatywaliśmy obok Niego (w odległości około stu jardów). Podczas swego życia na Ziemi modliłem się do Jezusa, używając Jego imienia tysiące razy, gdy jednak ujrzałem Go naprawdę, przypomniałem sobie natychmiast, że anioł, który był naszym przewodnikiem, obiecał nam, że będziemy mieli okazję na przedstawienie osobistych próśb z chwilą, gdy znajdziemy się w niebie. Już niedługo. Tymczasem przyjemnie mi było pomyśleć, że Margrethe znajduje się gdzieś w tej defiladzie i ogląda Pana Jezusa na Jego tronie… a gdybym się nie wtrącił, mogłaby Go nigdy nie ujrzeć. Wraz z ekstatycznym zachwytem, który mnie ogarnął, gdy spojrzałem w Jego oślepiające światło, doświadczyłem też znajomego uczucia tkliwości.

Kilka mil za tronem kolumna skręciła w górę i w prawo. Oddaliliśmy się najpierw od Ziemi, a potem od Układu Słonecznego. Kierowaliśmy się prosto do nieba z coraz większą prędkością.

Czy wiecie, że Ziemia przybiera kształt półksiężyca, gdy spojrzeć na nią z oddali? Zastanowiłem się, czy jacyś wyznawcy płaskiej Ziemi zdołali osiągnąć łaskę zachwycenia? Nie wydawało się to prawdopodobne, lecz chyba można pogodzić z wiarą w Chrystusa przesądy ignorantów. Niektóre zabobony są absolutnie zabronione — na przykład astrologia i darwinizm — lecz, o ile wiem, ta bzdura o płaskiej Ziemi do nich nie należy. Jeśli byli wśród nas jacyś wyznawcy tego przesądu, jak musieli się czuć teraz, gdy oglądając się za siebie, widzieli, że Ziemia jest okrągła jak piłka tenisowa?

(Czy też może Bóg w swym miłosierdziu pozwolił, aby ujrzeli ją jako płaską? Czy śmiertelnik może kiedykolwiek zrozumieć Boski punkt widzenia?)

Wydawało się, że podróż w okolice nieba zajęła nam dwie godziny. Napisałem „wydawało się”, ponieważ mógł to być dowolny odcinek czasu. Nie mieliśmy żadnej ludzkiej skali porównawczej, aby to ocenić. Podobnie wydawało mi się, że cały okres zachwycenia trwał około dwóch dni… później jednak znalazłem dowody wskazujące, iż mogło upłynąć siedem lat — przynajmniej według jednej z rachub. Miary czasu i przestrzeni stają się nader niejednoznaczne, gdy zabraknie nam naszych zegarów i mierników.

Gdy zbliżaliśmy się do Miasta Świętego, nasi przewodnicy kazali nam zwolnić, a potem oprowadzili nas wkoło, zanim weszliśmy do środka przez jedną z bram.

To nie była taka sobie wycieczka. Nowe Jeruzalem (Niebo, Miasto Święte, stolica Jehowy) jest zbudowane na planie kwadratu, jak Dystrykt Columbia, lecz jest znacznie większe. Każdy z boków ma długość 1320 mil, a obwód wynosi 5280, co oznacza powierzchnię miliona siedmiuset czterdziestu dwóch tysięcy czterystu mil kwadratowych.

Takie miasta jak Los Angeles czy Nowy Jork wydają się przy nim maleńkie. W samej rzeczy Miasto Święte zajmuje powierzchnię ponad sześć razy większą niż cały Teksas! Mimo to jest zatłoczone. Jednakże po nas ma tu już przybyć tylko niewielu. Miasto jest, rzecz jasna, otoczone murami, które mają dwieście szesnaście stóp wysokości i tyle samo grubości. Na szczycie znajduje się dwanaście pasm ruchu i żadnych barier. Strach tamtędy chodzić. Bram jest dwanaście, po trzy w każdej ścianie. Są to słynne bramy z perły (rzeczywiście). Są one zawsze otwarte. Powiedziano nam, że nie zostaną zamknięte aż do czasu ostatniej bitwy.

Same mury zbudowane są z mieniącego się jaspisu, lecz pod nimi znajduje się podstawa złożona z dwunastu poziomych warstw, które jeszcze bardziej olśniewają niż sam mur — szafir, chalcedon, szmaragd, sardoniks, chryzolit, beryl, topaz, ametyst… mogłem o kilku zapomnieć. Nowe Jeruzalem jest tak wspaniałe, że trudno jest człowiekowi ogarnąć jego piękno — a już z pewnością nie od razu.

Gdy zakończyliśmy podróż wokół Miasta Świętego, przewodnik naszej kohorty ustawił nas w stały szereg jak sterowce w O’Hare i kazał nam czekać, aż otrzyma sygnał, że jedna z bram jest przechodnia. Miałem nadzieję dostrzec choć przez moment świętego Piotra, ale nic z tego. Jego biuro mieści się przy głównej bramie — Bramie Judy, podczas gdy my weszliśmy z drugiej strony, przez Bramę Asera, gdzie zarejestrowały nas anioły upoważnione do tego przez świętego Piotra.

Mimo że korzystano z wszystkich dwunastu bram i przy każdej z nich znajdowały się tuziny urzędników upoważnionych przez świętego Piotra, a poza tym nie poddawano nas kontroli (ponieważ wszyscy, jako uniesieni w zachwyceniu mieliśmy zagwarantowane zbawienie), musieliśmy stać długi czas w kolejce tylko po to, aby nas zarejestrowano, przydzielono tymczasowe dokumenty, tymczasowe zakwaterowanie oraz miejsce w stołówce… (w stołówce?)

Tak, miałem niejakie wątpliwości. Zapytałem więc anioła, który załatwiał formalności. Spojrzał (spojrzała) na mnie:

— Posiłki są nieobowiązkowe. Brak jedzenia i picia nie ma tutaj znaczenia. Jednak wielu stworzeniom, a także niektórym aniołom sprawia przyjemność jedzenie, zwłaszcza w towarzystwie. Jak więc sobie życzysz.

— Dziękuję. Jeszcze sprawa zakwaterowania. To jest pojedynczy pokój. Chciałbym otrzymać dwuosobowy. Dla mnie i dla mojej żony…

— Chciałeś powiedzieć byłej żony. W niebie nikt się nie żeni ani nie wychodzi za mąż.

— Co? Czy to znaczy, że nie możemy mieszkać razem?

— Bynajmniej, lecz musicie oboje wnieść prośbę w Urzędzie Zakwaterowania. Zgłoś się do Biura Zamian. Nie zapomnijcie oboje wziąć ze sobą świadectwa zameldowania.

— W tym tkwi problem! Zostaliśmy rozdzieleni. Jak mam ją odnaleźć?

— To nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Zapytaj o to w budce informacyjnej. Tymczasem zatrzymaj się w swoim jednoosobowym apartamencie w Koszarach Gideona.

— Ale…

Westchnął (westchnęła?):

— Czy zdajesz sobie sprawę, ile tysięcy godzin już tu siedzę? Czy możesz sobie wyobrazić, jak trudno jest spełnić jednocześnie potrzeby milionów stworzeń, z których jedne są żywe i nigdy nie umarły, a inne świeżo zostały wcielone? Nigdy dotąd nie musieliśmy instalować wodociągów, by stworzenia obdarzone ciałem mogły załatwiać swe potrzeby. Czy możesz sobie wyobrazić, jaka to niewygoda? Gdy dzielnica jest już skanalizowana, natychmiast pojawiają się stworzenia, które jej używają i wartość mieszkań w całym kwartale spada na łeb, na szyję! Ale czy ktokolwiek chciał mnie słuchać? E tam! Bierz swoje papiery, przejdź przez te drzwi, wybierz sobie szatę i aureolę — harfy nie są obowiązkowe — i potem podążaj za zielonym szlakiem do Koszarów Gideona.

— Nie!

Ujrzałem, jak jego (jej) wargi poruszyły się. Być może modlił się (modliła).

— Czy myślisz, że można się wałęsać po niebie, wyglądając tak jak ty? Jesteś porządnie zaniedbany. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do żywych stworzeń obdarzonych ciałem. Hmm… Eliasz był ostatnim, którego sobie przypominam. Muszę dodać, że twój wygląd jest niemal równie podejrzany jak jego aparycja. Oprócz zrzucenia tych łachów i założenia porządnej białej szaty zrobiłbym na twoim miejscu coś z łupieżem.

— Posłuchaj — odparłem w napięciu. — Nikt nie wie, ile musiałem przejść. Nikt, oprócz Jezusa. Podczas gdy ty siedziałeś sobie w czystej białej szacie i z aureolą, w niepokalanym mieście z ulicami ze złota, ja toczyłem bój z samym szatanem. Wiem, że nie wyglądam zbyt porządnie, nie przyszedłem tu jednak w takim stanie z własnej woli. Hmm. Gdzie mogę znaleźć jakieś żyletki?

— Co takiego?

— Żyletki. Firmy „Gillette”, o dwóch ostrzach, albo takie jak te. Do tego. — Wyjąłem swoją żyletkę z maszynki i pokazałem mu (jej). — Najlepiej z nierdzewnej stali.

— Tutaj wszystko jest nierdzewne. Ale cóż to, na wielkie nieba, jest?

— Maszynka do golenia. Służy po to, by zgolić z twarzy tę paskudną brodę.

— Doprawdy? Gdyby Pan w swej mądrości zapragnął, żeby jego stworzenia płci męskiej nie miały włosów na twarzy, stworzyłby je gładkimi. Pozwól, niech to wyrzucę!

Sięgnął (sięgnęła) po moją maszynkę. Cofnąłem rękę.

— O nie, nic z tego! Gdzie jest ta budka informacyjna?

— W lewą stronę. Sześćset sześćdziesiąt mil stąd.

Prychnął (prychnęła) nosem.

Odwróciłem się wściekły. Biurokracja. Nawet w niebie. Nie zadawałem już więcej pytań, ponieważ dostrzegłem ukryty sens tego, co usłyszałem. Sześćset sześćdziesiąt mil to cyfra, którą przypominałem sobie z naszej wycieczki — dokładna odległość od bramy wejściowej (jak Brama Asera, przy której się znajdowałem) do centrum nieba, to jest wielkiego białego tronu Pana Boga Jehowy, Boga Ojca. Anioł chciał (chciała) mi powiedzieć, niezbyt oględnie, że jeśli nie podoba mi się sposób, w jaki mnie traktują, mogę się udać ze skargą do samego Szefa, czyli, innymi słowy, usłyszałem: „Spływaj!”

Zabrałem swoje dokumenty i odszedłem, rozglądając się za jakimś innym przedstawicielem władz.

Ten, kto zorganizował całą tę imprezę — Gabriel, Michał, czy ktokolwiek inny, przewidział, że wkoło będzie się kręciło mnóstwo zaambarasowanych stworzeń dotkniętych kłopotami, do których rozwiązania system nie był przystosowany. Wśród tłumu znajdowały się więc liczne cheruby. Nie wyobrażajcie sobie czegoś z obrazu Michała Anioła lub Luca delia Robii, to nie były „bambinos” z dołeczkami na kolanach, lecz osoby o półtorej stopy wyższe niż my, nowo przybyli. Wyglądały jak anioły, ale miały małe skrzydełka cherubów i tabliczkę z napisem: „PERSONEL”.

A może to rzeczywiście były anioły. Nigdy nie byłem pewien, jakie są różnice pomiędzy aniołami, cherubinami, serafinami i tak dalej. Biblia uważa, że są to tak oczywiste sprawy, iż nie ma potrzeby o nich mówić. Papiści wyróżniają dziewięć różnych klas aniołów! Na jakiej podstawie? W Księdze tego nie ma!

Sam stwierdziłem, że w niebie istnieją tylko dwie odrębne klasy — anioły i ludzie. Anioły uważają się za coś lepszego i okazują ci to bez wahania. Istotnie mają wyższą pozycję, władzę i przywileje. Zbawieni są obywatelami drugiej kategorii. W całym protestantyzmie — a może i wśród papistów — istnieje wyobrażenie, że zbawiona dusza będzie praktycznie siedzieć na kolanach Boga. Nic z tych rzeczy! Gdy zostajesz zbawiony i idziesz do nieba, stwierdzasz natychmiast, że jesteś tu nowy i znajdujesz się na samym dole drabiny.

Zbawiona dusza w niebie ma mniej więcej taką pozycję społeczną, jak czarnuch w Arkansas. I to właśnie anioły przypominają ci o tym na każdym kroku.

Nigdy nie spotkałem anioła, którego bym polubił.

Przyczyną tego są uczucia, jakie żywią do nas. Spójrzmy na to z anielskiego punktu widzenia. Według Daniela w niebie mieszka sto milionów aniołów. Przed zmartwychwstaniem i zachwyceniem niebo musiało być miłym, pustym miejscem, w którym łatwo było o dobrą posadę. Trochę pracy w charakterze wysłannika, a trochę w chórze, od czasu do czasu jakiś rytuał. Jestem pewien, że aniołom się to podobało.

I nagle pojawił się wielki tłum imigrantów — wiele milionów (miliardów?) Niektórzy z nich nie wiedzą nawet, gdzie się można załatwić. Wszystkimi trzeba się opiekować. Po niezliczonych eonach błogiej egzystencji anioły nagle stwierdziły, że muszą pracować w nadgodzinach, kierując czymś, co w praktyce jest jednym gigantycznym sierocińcem. Nic dziwnego, że nas nie lubią.

Mimo to… ja też ich nie lubię. Snoby!

Odnalazłem cherubina (anioła?) z tabliczką z napisem „PERSONEL” i zapytałem go o drogę do najbliższej budki informacyjnej.

— Sześć tysięcy furlongów wzdłuż bulwaru. Stoi przy rzece wypływającej spod tronu.

Spojrzałem w tamtym kierunku. Z tej odległości Bóg Ojciec na swym tronie wyglądał jak wschodzące słońce.

— Sześć tysięcy furlongów to ponad sześćset mil. Czy nie ma żadnej budki w pobliżu?

— Stworzenie, to ma swój sens. Gdybyśmy umieścili budkę na każdym rogu, wokół wszystkich kręciłyby się tłumy, zadając głupie pytania. Urządzono to tak, żeby stworzeniu nie chciało się zadawać sobie aż takiego trudu, chyba że pragnie otrzymać odpowiedź na naprawdę ważne pytanie.

Logiczne. I wkurzające. Stwierdziłem, że ponownie opanowały mnie myśli, które w tym miejscu były niestosowne. Zawsze wyobrażałem sobie, że niebo jest miejscem zapewniającym wszystkim błogostan, a nie pełnym tych samych głupich przeszkód, jakie tak często spotykamy na Ziemi. Policzyłem do dziesięciu po angielsku, a potem po łacinie.

— Jak długo trzeba tam lecieć? Czy istnieje ograniczenie prędkości?

— Nie wyobrażasz sobie chyba, że będzie ci wolno tu latać?

— Czemu nie? Nie dalej jak dzisiaj przyleciałem tutaj, a potem obleciałem miasto wokoło.

— Tak ci się tylko zdawało. W rzeczywistości wszystkim kierował dowódca waszej kohorty. Stworzenie, pozwól, że udzielę ci rady, która zaoszczędzi ci kłopotów. Kiedy dostaniesz już swoje skrzydła, jeśli w ogóle ci je dadzą, nigdy nie próbuj latać nad Miastem Świętym. Sprowadzą cię na ziemię tak szybko, aż cię zęby zabolą i odbiorą ci skrzydła.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nie masz do tego uprawnień. Wy, nowi przybysze, ledwie się tu pokazaliście, a już myślicie, że to miejsce jest waszą własnością. Wyrzeźbilibyście swoje inicjały na samym tronie, gdyby pozwolono się wam do niego zbliżyć. Pozwól, niech cię oświecę. W niebie obowiązuje tylko jedna zasada — UZOR. Rozumiesz, co to znaczy?

— Nie — odparłem niezupełnie zgodnie z prawdą.

— Więc słuchaj i ucz się. Możesz zapomnieć o Dziesięciorgu Przykazań. Tutaj tylko dwa czy trzy z nich mają zastosowanie i przekonasz się, że nie zdołasz ich złamać, choćbyś nawet próbował. Złota reguła obowiązująca w całym niebie brzmi: „Uprawnienia Zależą od Rangi”. W tym gronie jesteś świeżym rekrutem w Armii Bożej, z najniższą rangą, jaka jest możliwa. I z najniższymi uprawnieniami. W gruncie rzeczy jedynym twoim uprawnieniem, jakie sobie przypominam, jest fakt, że masz prawo być tutaj. Pan w Swej nieskończonej mądrości postanowił, że masz prawo wstępu do Miasta Świętego. Na tym jednak koniec. Bądź grzeczny, a pozwolą ci tu pozostać. Wracając do zasad ruchu drogowego, o które pytałeś. Anioły i tylko anioły latają nad Miastem Świętym. Gdy są na służbie i podczas uroczystości. Ty nie jesteś aniołem. Nie staniesz się nim, nawet jeśli dadzą ci skrzydła. Zwracam na to uwagę, ponieważ zaskakująca liczba was — stworzeń przybyła do nieba żywiąc iluzję, że dostanie się tutaj automatycznie zmienia stworzenie w anioła. To nie jest możliwe. Stworzenia nigdy nie mogą zostać aniołami. Niektóre zostają świętymi, choć zdarza się to rzadko. Aniołami nigdy.

Policzyłem wstecz od dziesięciu po hebrajsku.

— Chciałbym jednak dostać się do tej budki informacyjnej. Skoro nie wolno mi latać, jak mam to uczynić?

— Dlaczego nie spytałeś o to od razu? Pojedź autobusem.

Po jakimś czasie siedziałem w autobusie — rydwanie należącym do Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego Miasta Świętego, który toczył się z turkotem w kierunku odległego tronu. Rydwan był otwarty, miał kształt łodzi. Wejście znajdowało się z tyłu. Nie dostrzegłem żadnego widocznego źródła napędu, ani szofera czy konduktora. Pojazd zatrzymywał się na oznakowanych przystankach. W ten sposób udało mi się do niego wsiąść. Nie zdołałem ustalić, w jaki sposób się go zatrzymuje.

Najwyraźniej mieszkańcy korzystali z tego środka lokomocji, (z wyjątkiem ważnych osobistości, którym przysługiwały prywatne rydwany). Nawet anioły. Większość pasażerów stanowili ludzie odziani w konwencjonalną biel i noszący zwykłe aureole. Niektórzy z nich nosili jednak kostiumy z różnych epok, a nad głowami większe i ładniejsze aureole. Zauważyłem, że anioły odnosiły się stosunkowo uprzejmie do stworzeń z ładniejszymi aureolami, lecz nie siadały pośród nich. Anioły zajmowały miejsca z przodu pojazdu, ci uprzywilejowani ludzie w środku, a szara masa (wraz z niżej podpisanym) z tyłu.

Zapytałem jednego z pasażerów mojej rangi, ile czasu potrzeba, aby dotrzeć do tronu.

— Nie wiem — padła odpowiedź. — Nie wybieram się aż tak daleko.

Ta dusza miała wygląd kobiety w średnim wieku i sprawiała wrażenie przyjaznej, toteż postanowiłem nawiązać rozmowę w sposób typowy.

— To akcent z Kansas, prawda?

Uśmiechnęła się:

— Nie sądzę. Urodziłam się we Flandrii.

— Naprawdę? Mówi pani po angielsku bardzo dobrze.

— W ogóle nie znam angielskiego — odparła potrząsając głową.

— Ale…

— Wiem o tym. Musiał pan przybyć niedawno. Niebo jest wolne od przekleństwa Wieży Babel. Tutaj nigdy nie doszło do pomieszania języków. Na szczęście dla mnie, bo nigdy nie miałam do nich zdolności, co przed śmiercią stanowiło dla mnie nie lada utrapienie. Tu już tak nie jest.

Spojrzała na mnie z zainteresowaniem.

— Czy można spytać, gdzie pan umarł i w jakim okresie?

— W ogóle nie umarłem — odrzekłem. — Zostałem uniesiony żywcem w zachwyceniu.

Jej oczy rozszerzyły się.

— Och, to wspaniale! Musi pan być bardzo świętym człowiekiem.

— Nie wydaje mi się. Dlaczego tak pani sądzi?

— Zachwycenie nadejdzie — nadeszło? — bez uprzedzenia. Tak przynajmniej mnie uczono.

— To prawda.

— Tak więc bez uprzedzenia, bez czasu na spowiedź, bez kapłana, który by panu pomógł… był pan przygotowany! Równie wolny od grzechu jak Matka Boska. Poszedł pan prosto do nieba. Musi pan być świętym. Tak też pomyślałam, gdy dostrzegłam pański strój — dodała — ponieważ święci, a zwłaszcza męczennicy, często ubierają się tak samo, jak robili to na Ziemi. Widziałam, że nie nosi pan swojej aureoli świętego, ale to pańskie prawo. — Spojrzała na mnie z nagłym zawstydzeniem. — Czy zechce mnie pan pobłogosławić? Czyż nie pozwalam sobie na zbyt wiele?

— Siostro, nie jestem świętym.

— Czy nie udzieli mi pan swego błogosławieństwa?

(Drogi Jezu, jak mogło mi się to przytrafić?)

— Choć słyszałaś, iż, o ile wiem i jak mi się wydaje, nie jestem świętym, nadal pragniesz, abym cię pobłogosławił?

— Jeśli raczysz… święty ojcze.

— Proszę bardzo. Odwróć się i opuść nieco głowę…

Zamiast tego odwróciła się całkowicie i opadła na kolana. Położyłem rękę na jej głowie.

— Prawem nadanym mi jako wyświęconemu kapłanowi jedynego prawdziwego powszechnego kościoła Jezusa Chrystusa Syna Boga Ojca i mocą Ducha Świętego błogosławię tę oto siostrę w Chrystusie. Niech tak się stanie!

Usłyszałem wokół nas głosy powtarzające — Amen!

Mieliśmy całkiem spore audytorium. Poczułem się zawstydzony. Nie byłem pewien, i nadal nie jestem, czy posiadam jakiekolwiek uprawnienia, aby udzielać błogosławieństw w samym niebie. Lecz ta miła kobieta prosiła mnie o to i nie mogłem jej odmówić. Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

— Wiedziałam to! Wiedziałam!

— Co takiego?

— Że jest pan świętym! Teraz ją pan ma!

Pytałem w kółko:

— Co takiego mam? — Gdyż wydarzył się drobny cud. Nagle ujrzałem siebie jakby z zewnątrz: pomięte i brudne spodnie koloru khaki, wojskowa koszula z demobilu z ciemnymi plamami potu pod pachami i wypukłością w lewej kieszeni na piersi, gdzie tkwiła maszynka do golenia, a do tego trzydniowy zarost i dawno niestrzyżone włosy… a nad moją głową aureola wielkości wanny, lśniąca i mieniąca się iskrami.

— Wstań z klęczek — powiedziałem. — Wszyscy na nas patrzą!

— Tak, ojcze. Nie powinien pan siedzieć z tyłu — dodała.

— Sam będę o tym decydował, córko. Opowiedz mi teraz o sobie!

Gdy ponownie usiadła w fotelu, rozejrzałem się wokoło, przyciągając uwagę anioła, który siedział samotnie z przodu. Anioł skinął (skinęła) na mnie, abym podszedł do niego (niej).

Miałem już dosyć arogancji aniołów, więc z początku zignorowałem ten gest. Wszyscy jednak to widzieli, choć udawali, że nie widzą, a moja pełna nabożności towarzyszka szepnęła do mnie w podnieceniu:

— Mój święty panie, pan anioł chce z panem mówić.

Poddałem się — po trosze dlatego, że było to łatwiejsze, a po trosze dlatego, że chciałem zadać aniołowi pytanie. Wstałem i przeszedłem do przedniej części rydwanu.

— Chciał pan czegoś ode mnie?

— Tak jest. Znasz zasady. Anioły z przodu, stworzenia z tyłu, święci pośrodku. Jeśli siedzisz z tyłu razem ze stworzeniami, uczysz je złych manier. W jaki sposób chcesz zachować swe przywileje świętego, jeśli będziesz łamać protokół? Niech to się już nie powtórzy!

Przyszło mi do głowy kilka odpowiedzi, z których żadna nie miała niebiańskiego charakteru. Zamiast zripostować, bąknąłem:

— Czy mogę zadać panu pytanie?

— Proszę bardzo.

— Ile czasu upłynie, zanim ten autobus dotrze do rzeki wypływającej spod tronu?

— Po co o to pytasz? Masz przed sobą całą wieczność.

— Czy to znaczy, że pan nie wie, czy też nie chce mi powiedzieć?

— Siadaj na swoim miejscu! Natychmiast!

Wróciłem na tył rydwanu, próbując odnaleźć tam miejsce, lecz stworzenia przesunęły się tak, że nie miałem gdzie usiąść. Nikt nie odezwał się ani słowem. Unikali mojego spojrzenia, lecz było oczywiste, że nikt nie wspomoże mnie w przeciwstawieniu się autorytetowi anioła. Westchnąłem i usiadłem w środku, w samotnym splendorze, ponieważ byłem jedynym świętym w pojeździe. O ile rzeczywiście nim byłem.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim dotarliśmy do tronu. W niebie oświetlenie nigdy się nie zmienia, podobnie jak pogoda, a zegarka nie miałem. Była to po prostu długa nudna podróż. Nudna? Tak jest.

Wspaniały pałac zbudowany z drogich kamieni stanowi cudowny widok. Tuzin pałaców zbudowanych z drogich kamieni może stanowić tuzin cudownych widoków, każdy inny od poprzedniego. Ale sto mil zabudowanych takimi pałacami) może cię skutecznie uśpić, a sześćset mil pałacowych wspaniałości to śmiertelna nuda. Zacząłem rozglądać się za składem używanych samochodów, śmietnikiem, czy (najlepiej) kawałkiem zielonej nie zabudowanej przestrzeni.

Nowe Jeruzalem jest miastem cudownie pięknym. Jestem gotów to poświadczyć. Ta długa podróż nauczyła mnie jednak, jakie korzyści płyną z brzydoty.

Nigdy się nie dowiedziałem, kto zaprojektował Miasto Święte. Jest oczywiste, że Bóg musiał zatwierdzić projekt i plany budowy. Lecz Biblia nigdzie nie wymienia architekta (architektów) ani budowniczego (budowniczych). Masoni mówią o „Wielkim Architekcie”, mając na myśli Jehowę, lecz w Biblii nie znajdziecie o nim najmniejszej wzmianki. Pewnego razu zapytałem anioła, kto zaprojektował to miasto. Nie spojrzał na mnie z pogardą z powodu mej ignorancji, ani mnie nie zbeształ. Wydawał się niezdolny do zrozumienia tego pytania. Sam jednak nadal rozważam ten problem: Czy Bóg stworzył (zaplanował i zbudował) Miasto Święte osobiście, aż po najdrobniejsze zwieńczenie z klejnotów, czy też zlecił to zadanie swoim podwładnym?

Czyjkolwiek jednak jest to projekt, Miasto Święte ma, moim zdaniem, jedną wielką wadę — nie mówcie, że roszczenie prawa do sądzenia Bożych planów to bluźnierstwo — ale uważam, że Pan o czymś zapomniał.

Nie ma tu biblioteki publicznej.

A nawet jedna bibliotekarka informacyjna, która potrafiłaby odpowiedzieć na wszelkie pytania, ważkie i nieistotne, byłaby w niebie bardziej przydatna niż kolejna kohorta aroganckich aniołów. W niebie należałoby zatrudnić wiele takich pań, gdyż pełnienie obowiązków takiej bibliotekarki w Mieście Świętym wymagałoby usposobienia świętego i cierpliwości Hioba. Aby jednak mogły one uprawiać tu swój zawód, potrzebne by im były książki, katalogi czy np. karty biblioteczne. Gdyby dano im szansę, jestem pewien, że potrafiłyby sporządzić katalog książek, skąd jednak wziąć same książki? W niebie najwyraźniej nie funkcjonuje przemysł wydawniczy.

W niebie nie ma żadnego przemysłu. W niebie nie ma gospodarki. Gdy Jehowa zarządził, po wygnaniu z raju, że my — potomkowie Adama — musimy zdobywać swój chleb w pocie czoła, stworzył podstawy ekonomii, które funkcjonowały następnie przez około sześć tysięcy lat.

Ale tak było na Ziemi!

W niebie nie musimy się trudzić w pocie czoła, by spożywać chleb powszedni. W gruncie rzeczy w niebie nie potrzebujemy wcale chleba powszedniego. Nie można tu umrzeć z głodu. Nie można nawet go naprawdę poczuć — najwyżej do tego stopnia, żeby jedzenie sprawiało ci przyjemność, jeśli pragniesz się rozerwać wstępując do jednej z licznych restauracji, jadłodajni czy pizzerni. Najlepszy hamburger, jaki jadłem w życiu, spożyłem w małym lokalu przy Placu Targowym na brzegach rzeki. Wybiegam jednak w swej relacji naprzód.

Kolejną wadę, moim zdaniem nie tak poważną, lecz również dokuczliwą, stanowi brak ogrodów. Nie ma ich wcale, jeśli nie liczyć Gaju Drzewa Życia nad rzeką w pobliżu tronu oraz nielicznych, bardzo nielicznych, ogrodów prywatnych rozsianych tu i ówdzie. Myślę, że wiem, dlaczego tak jest, i jeśli mam rację, czas temu zaradzić. Zanim dotarliśmy do nieba (uniesieni w zachwyceniu i zmartwychwstali zmarli w Chrystusie), mieszkańcami Miasta Świętego były niemal wyłącznie anioły, oprócz miliona męczenników za wiarę, dzieci Izraela tak świętych, że udało im się tu dostać, mimo że nie poznały osobiście Chrystusa, (a więc głównie sprzed roku 30) oraz pewna grupa ludzi z nieoświeconych krajów — cnotliwych dusz, które nawet nie słyszały o Chrystusie.

Tak więc dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców Miasta Świętego stanowiły anioły.

Anioły nie sprawiają wrażenia zainteresowanych ogrodnictwem. To się nawet zgadza. Nie wyobrażam sobie anioła, który (która) opadłby na kolana, aby osadzić dobrze roślinę w ziemi. Nie są one po prostu istotami lubiącymi brudzić sobie ręce, co stanowi konieczność, by wyhodować konkursowe róże.

Teraz, gdy ludzi jest przynajmniej dziesięć razy więcej niż aniołów, myślę, że wkrótce pojawią się ogrody, a wraz z nimi wykłady na temat pielęgnacji gleby i temu podobne — cały niekończący się rytuał zapalonych ogrodników. Teraz ludzie będą mieli na to dosyć czasu.

Większość ludzi w niebie zajmuje się tym, na co ma ochotę, choć nikt ich do tego nie zmusza. Ta sympatyczna kobieta (Suzanne), która pragnęła, abym ją pobłogosławił, zajmowała się we Flandrii wyrabianiem koronek. Teraz uczy tego w szkole otwartej dla wszystkich zainteresowanych. Odniosłem silne wrażenie, iż dla większości ludzi podstawowym problemem związanym z wieczną szczęśliwością jest kwestia zabicia czasu. (Pytanie: czy coś może się kryć w koncepcji reinkarnacji, tak często spotykanej w innych religiach, lecz tak zdecydowanie odrzucanej przez chrześcijaństwo? Czy zbawiona dusza może z czasem otrzymać nagrodę polegającą na skierowaniu jej z powrotem tam, gdzie coś się dzieje? Jeśli nie na Ziemię, to może gdzie indziej? Muszę dostać w swe ręce Biblię i przeprowadzić badania. Ku mojemu totalnemu zdziwieniu w niebie nadzwyczaj trudno jest znaleźć Biblię.)

Budka informacyjna znajdowała się dokładnie nad brzegiem Rzeki Wody Życia, która wypływa spod tronu Bożego i przepływa przez Gaj Drzewa Życia. Tron wznosi się w górę z samego środka gaju, jednak znajdując się tak blisko podstawy, nie sposób widzieć go dokładnie. To tak, jakby spoglądać na najwyższy drapacz w Nowym Jorku, stojąc na chodniku tuż przy nim. A nawet jeszcze bardziej. Rzecz jasna, nie można dostrzec twarzy Boga. Patrzy się tysiąc czterysta czterdzieści łokci pionowo w górę. Widzi się jedynie blask… i czuje obecność Ducha Bożego. Budka informacyjna była tak zatłoczona, jak zapowiedział to spotkany przeze mnie cherubin. Pytający nie stali w kolejce, lecz tłoczyli się wokół. Było ich około stu. Spojrzałem na ten tłum, zadając sobie pytanie, ile czasu upłynie, zanim się dopcham do celu. Czy było możliwe dokonanie tego inaczej niż za pomocą najbardziej brutalnych i chamskich metod — nadeptywania na odciski, rozpychania się łokciami i innych podobnych rzeczy, które sprawiają, że domy towarowe wydają się mężczyznom tak mało pociągające?

Stanąłem z tyłu i spojrzałem na ten tłum, usiłując wymyślić jakiś sposób na poradzenie sobie z nim. A może istniała jakaś inna metoda odnalezienia Margrethe, bez potrzeby nadeptywania na odciski.

Stałem tam nadal, gdy podszedł do mnie cherubin z napisem „PERSONEL”.

— Święty, czy pragniesz się dostać do budki informacyjnej?

— Jasne, że tak!

— Chodź ze mną! Trzymaj się blisko!

Miał ze sobą długą pałkę, podobną do tych, jakich używa policja do rozpędzania demonstracji.

— Przejście! Przejście dla świętego! Rozejść się natychmiast!

W jednej chwili znalazłem się za kontuarem budki informacyjnej. Nie sądzę, żeby ktokolwiek odniósł obrażenia, jeśli nie liczyć urażonych uczuć. Jestem przeciwny podobnemu postępowaniu. Uważam, że wszyscy powinni być traktowani równo. Ale tam, gdzie zasadą jest UZOR, bez porównania lepiej jest być choćby i kapralem niż szeregowcem.

Zwróciłem się w stronę cherubina, aby mu podziękować, lecz zdążył już zniknąć.

— Czego sobie życzysz, święty? — Usłyszałem głos. Anioł stojący za kontuarem spojrzał na mnie z góry.

Wyjaśniłem mu, że pragnę odszukać swoją żonę. Zabębnił palcami po blacie.

— Z reguły nie świadczymy podobnych usług. Jest taka spółdzielnia prowadzona przez stworzenia, pod nazwą „Znajdź swych przyjaciół i ukochanych”, która się tym zajmuje.

— Gdzie się ona mieści?

— W pobliżu Bramy Asera.

— Co? Przed chwilą stamtąd przyjechałem. Przez tę bramę dostałem się do nieba.

— Trzeba było spytać anioła, który cię rejestrował. Przybyłeś niedawno?

— Całkiem niedawno. Zostałem uniesiony w zachwyceniu. Pytałem anioła, ale mnie spławił. Kazał mi on, ona… hmm… ten anioł udać się tutaj.

— Hmm. Pokaż mi swoje papiery!

Pokazałem mu je. Anioł przejrzał je powoli i uważnie, po czym zawołał drugiego, który przerwał pracę, aby się im przyjrzeć.

— Tirl! Popatrz na to!

Z kolei drugi anioł przejrzał moje dokumenty, skinął głową z zamyśloną miną, odłożył papiery i spojrzał na mnie, potrząsając smutno głową.

— Czy coś nie gra? — zapytałem.

— Nie, święty. Miałeś po prostu pecha zostać obsłużonym, jeśli można użyć tego słowa, przez anioła, który nie pomógłby nawet najbliższemu przyjacielowi, gdyby miał jakichkolwiek przyjaciół. Dziwi mnie jednak, że ona obeszła się w ten sposób ze świętym.

— Nie miałem jeszcze wtedy tej aureoli.

— To wyjaśnia sprawę. Pobrałeś ją później?

— Nie pobrałem jej. Pojawiła się w cudowny sposób podczas podróży od Bramy Asera.

— Rozumiem, święty. Masz prawo złożyć skargę na Khromitycinel. Z drugiej strony jednak mógłbym skorzystać z tego nadajnika, aby zadać pytanie w twoim imieniu.

— Myślę, że tak będzie lepiej.

— Ja też. Na dłuższą metę. Dla ciebie. Rozumiesz, co mam na myśli?

— Rozumiem.

— Zanim jednak połączę się z tą spółdzielnią, upewnijmy się w urzędzie świętego Piotra, czy twoja żona w ogóle tu przybyła. Kiedy umarła?

— W ogóle nie umarła. Została uniesiona w zachwyceniu, podobnie jak ja.

— Aha. To znaczy, że łatwo będzie to sprawdzić. Nie będzie trzeba grzebać w starych archiwach. Pełne nazwisko, wiek, płeć, jeśli ją posiada, miejsce i data… nie, tego nie potrzeba. Na początek pełne nazwisko.

— Margrethe Svensdatter Gunderson.

— Lepiej to przeliteruj.

Tak też zrobiłem.

— Na razie to wystarczy. O ile w biurze Piotra znają ortografię. Nie możesz zaczekać tutaj. Nie mamy poczekalni. Tam po drugiej stronie jest mała restauracja. Czy widzisz szyld?

— „Święta Krowa”?

— Tak jest. Mają tam dobrą kuchnię, o ile jesz. Zaczekaj tam! Powiadomimy cię.

— Dziękuję!

— Do usług. — Spojrzała ponownie na moje papiery, zanim mi je oddała. — Święty Aleksandrze Hergensheimer.

„Święta Krowa” wyglądała najbardziej swojsko ze wszystkiego, co widziałem od chwili zachwycenia. Był to mały schludny lokal, który mógłby się znajdować w Saint Louis czy Denver. Wszedłem do środka. Wysoki czarnuch, którego kucharska czapa wystawała mu nad aureolę, stał nad rusztem odwrócony do mnie tyłem. Usiadłem za barem i chrząknąłem znacząco.

— Zaczekaj momencik. — Dokończył robotę i odwrócił się. — Czym mogę… proszę bardzo! Co panu przygotować, święty? Proszę tylko podać nazwę!

— Luke! Cieszę się, że cię widzę!

Przyjrzał mi się:

— Czy my się znamy?

— Nie pamiętasz mnie? Pracowałem u ciebie. „U Rona” Nowales. Alec. Zmywałem naczynia.

Przyjrzał mi się ponownie i westchnął głęboko:

— Naprawdę cię nie poznałem… święty Alecu.

— Dla przyjaciół jestem Alec. To jakaś pomyłka w administracji, Luke. Kiedy się połapią, zmienią mi tę odświętną ozdobę na zwykłą aureolę.

— Śmiem wątpić, święty Alecu. W niebie nie zdarzają się pomyłki! Hej! Albert! Stań za ladą! Mój przyjaciel święty Alec i ja posiedzimy razem w jadalni. Albert to mój szef kuchni.

Ścisnąłem dłoń małemu tłustemu człowieczkowi, który wyglądał niemal jak karykatura francuskiego kucharza. Oprócz aureoli miał na głowie kapelusz „Cordon Bleu”. Następnie Luke i ja przeszliśmy przez boczne drzwi do małej jadalni i usiedliśmy przy stole. Wkrótce dołączyła do nas kelnerka i wtedy przeżyłem następny szok.

— Hazel, chcę, żebyś poznała mojego starego kumpla, świętego Aleca — oznajmił Luke. — Prowadziliśmy razem interes. Hazel jest kelnerką w „Świętej Krowie”.

— Zmywałem u Luke’a naczynia — wyjaśniłem jej. — Hazel, jak cudownie cię spotkać!

Wstałem, aby uścisnąć jej dłoń, lecz zmieniłem zdanie i objąłem ją.

Uśmiechnęła się do mnie. Nie wyglądała na zaskoczoną.

— Witaj, Alec! Teraz święty Alec! To mnie nie dziwi.

— Mnie dziwi. To pomyłka.

— W niebie nie zdarzają się pomyłki. Gdzie Margie? Czy nadal żyje na Ziemi?

— Nie.

Wyjaśniłem jej, w jakich okolicznościach zostaliśmy rozdzieleni. — Tak więc czekam tu na wiadomość.

— Na pewno ją znajdziesz.

Obdarzyła mnie pośpiesznym, lecz ciepłym pocałunkiem, co przypomniało mi o moim czterodniowym zaroście. Posadziłem ją na krześle, po czym sam usiadłem wraz z dwojgiem moich przyjaciół.

— Na pewno odnajdziesz ją szybko, ponieważ obiecano nam to i obietnica ta jest ściśle realizowana. Połączenie się w niebie z tymi, których kochamy. „Zbierzmy się u brzegów rzeki” — rzeczywiście jest tu rzeka, zaraz za naszymi drzwiami. Steve — święty Alecu, czy pamiętasz Steve’a? Był z tobą i Margie, gdy się spotkaliśmy.

— Jak mógłbym go zapomnieć? Kupił nam obiad i dał nam złotą dziesięciodolarówkę, gdy byliśmy spłukani. Jak mógłbym go nie pamiętać!

— Cieszę się, że to mówisz… dlatego, iż Steve uważa, że zawdzięcza tobie swe nawrócenie — powtórne narodziny, dzięki którym dostał się do nieba. Rozumiesz, Steve poległ na równinie Megiddo, a ja też zginęłam na wojnie, hmm, około pięciu lat po tym, jak was spotkaliśmy.

— Pięciu lat?

— Tak. Zabili mnie zaraz na początku wojny. Steve dotrwał aż do Armageddonu…

— Hazel… minęło niewiele ponad miesiąc od chwili, gdy Steve kupił nam ten obiad w Rimrock.

— To logiczne. Zostałeś uniesiony w zachwyceniu, które zapoczątkowało wojnę. Spędziłeś więc lata wojny w powietrzu, co sprawia, że Steve i ja dotarliśmy tu przed tobą, mimo że ty wyruszyłeś wcześniej. Możesz podyskutować o tym ze Steve’em. On za chwilę wróci. Muszę dodać, że jestem teraz jego konkubiną, byłabym jego żoną, ale tu nikt się nie żeni ani nie wychodzi za mąż. W każdym razie Steve wrócił do armii, gdy wybuchła wojna i dosłużył się stopnia kapitana, zanim go zabili. Jego jednostka wylądowała w Hajfie i Steve zginął, walcząc za Pana w samym szczycie Armageddonu. Jestem z niego naprawdę dumna.

— I słusznie. Luke, czy ty też zginąłeś na wojnie?

Luke uśmiechnął się szeroko.

— Nie, święty Alecu. Powiesili mnie.

— Nie żartuj!

— Nie żartuję. Powiesili mnie i już. Pamiętasz, jak rzuciłeś u mnie pracę?

— Nie rzuciłem pracy. Zdarzył się cud. W ten sposób poznałem Hazel i Steve’a.

— Hmm… wiesz o cudach więcej niż ja. W każdym razie potrzebny był nam szybko następny pomywacz i musieliśmy przyjąć Meksykańca. Człowieku, to był dopiero kawał sukinsyna. Wyciągnął na mnie nóż. To był jego błąd. Tylko wariat wyciąga nóż na kucharza w jego własnej kuchni! On mnie skaleczył lekko, ja go skaleczyłem na amen. Ława przysięgłych musiała się składać z jego kuzynów. Ponadto prokurator oświadczył, że pora udzielić przykładu. Nic nie szkodzi. Byłem ochrzczony już dawno. Kapelan więzienny pomógł mi narodzić się ponownie. Stojąc na zapadni, z pętlą na szyi, wygłosiłem kazanie, a potem wykrzyknąłem: „Już można! Wyślijcie mnie do Jezusa! Alleluja!” Tak zrobili. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

Albert wsadził głowę do środka.

— Święty Alecu, szuka cię jakiś anioł.

— Już idę!

Anioł czekał przed wejściem, dlatego, że był wyższy od drzwi, a nie miał ochoty się schylać.

— Święty Aleksander Hergensheimer? — zapytał.

— To ja.

— Zapytywałeś o stworzenie zwane Margrethe Svensdatter Gunderson. Odpowiedź brzmi: Obiekt nie został uniesiony w zachwyceniu ani nie pojawił się w żadnym z późniejszych transportów. Tego stworzenia — Margrethe Svensdatter Gunderson — nie ma w niebie i nie oczekuje się jego przybycia. To wszystko.

Загрузка...