VI

Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy!

Proroctwo Izajasza 22, 13


Zszedłem ze schodów, nie spoglądając na trzech typków i podszedłem prosto do lady. Pan Henderson był na swoim miejscu.

— Tych trzech gości. Zna ich pan? — powiedział cicho, gdy podszedłem do niego.

— Nie, nie znam ich. Zapytam, czego chcą. Niech pan jednak ma nas na oku, dobrze?

— Zgoda!

Odwróciłem się i spróbowałem przejść obok uroczej trójki. Inteligent odezwał się ostro:

— Dokąd idziesz, Graham? Stój!

Nie zatrzymałem się.

— Zamknij się, idioto — warknąłem. — Chcesz wszystko popsuć?

Osiłek stanął mi na drodze, wznosząc się nade mną jak wieżowiec.

Odezwałem się kątem ust, naśladując styl więzienny:

— Przestań urządzać sceny i zabierz stąd tych małpoludów! Musimy ze sobą porozmawiać.

— Jasne, że porozmawiamy. Tu i teraz.

— Ty skończony kretynie — powiedziałem rozglądając się na obie strony. — Nie tutaj. Szpicle. Pluskwy. Chodź ze mną. Ale Mutt i Jeff muszą tu zaczekać.

— Non!

— Boże, zmiłuj się! Słuchaj uważnie — szepnąłem. — Powiedz tym bydlakom, żeby zeszli ze statku i zaczekali na ciebie przy wejściu. Następnie my dwaj udamy się na pokład spacerowy, gdzie będziemy mogli porozmawiać bez świadków. W przeciwnym razie nic z tego! Osobiście powtórzę samemu szefowi, że spaprałeś sprawę. Kapujesz? Natychmiast! Albo wracaj i powiedz im, że nic z tego.

Zastanowił się, po czym powiedział szybko po francusku coś, czego nie zrozumiałem, ponieważ moja francuszczyzna ograniczała się do zwrotów w rodzaju „La plume de ma tante”. Goryl zdawał się mieć niejakie wątpliwości, lecz rewolwerowiec wzruszył tylko ramionami i skierował się w stronę trapu. Zwróciłem się do konsula, mówiąc:

— Szybko! Nie ma czasu! Statek zaraz odpływa!

Skierowałem się w stronę rufy nie odwracając się, aby sprawdzić, czy poszedł za mną. Narzuciłem szybkie tempo, musiał więc podążyć za mną, albo stracić mnie z oczu. Byłem o tyle wyższy od niego, co małpolud ode mnie. Musiał biec truchtem, aby za mną nadążyć.

Wciąż szedłem w stronę rufy na spacerowy pokład. Minąłem bar, kierując się w stronę basenu.

A ponieważ statek stał w porcie, basen był, jak się tego spodziewałem, pusty. Jak zwykle wywieszono tablicę głoszącą: „ZAMKNIĘTE NA CZAS POSTOJU STATKU W PORCIE” oraz odgrodzono pływalnię za pomocą pojedynczej liny, wody jednak nie spuszczono. Przekroczyłem linę i stanąłem zwrócony plecami do basenu. Gdy spróbował za mną podążyć, wyciągnąłem w jego stronę rękę.

— Zostań tutaj — powiedziałem.

Zatrzymał się.

— Teraz możemy porozmawiać — stwierdziłem. — Co masz na swoje usprawiedliwienie? Niech to lepiej zabrzmi przekonywająco. Co chciałeś osiągnąć, przyprowadzając ze sobą tego goryla? I to na duński statek! Pan B. będzie na ciebie bardzo, bardzo zły. Jak się nazywasz?

— Mniejsza o to. Gdzie pakunek?

— Jaki pakunek?

Zaczął coś bełkotać w gniewie, lecz przerwałem mu:

— Dość tego! Nie mam zamiaru cię przestraszyć. Ten statek zaraz odpływa. Masz tylko kilka minut, aby wytłumaczyć mi, czego chcesz i przekonać mnie, że powinienem ci to dać. Jeśli myślisz, że zdołasz mnie zastraszyć, to możesz od razu wrócić do swojego szefa i powiedzieć mu, że ci się nie udało. No, gadaj! Czego chcesz?

— Chcę pakunek!

Westchnąłem.

— Mój drogi, głupi przyjacielu, powtarzasz się jak zdarta płyta. Już to słyszałem. Co to za pakunek i co w nim jest?

Zawahał się.

— Pieniądze.

— To ciekawe. A ile tych pieniędzy?

Tym razem wahał się dwa razy dłużej. Wreszcie ja sam przerwałem milczenie:

— Jeśli nie wiesz, ile ich jest, dam ci dwa franki na piwo i powiem do widzenia. Czy o to ci chodzi? O dwa franki?

Tak chudy człowieczek nie powinien mieć kłopotów z wysokim ciśnieniem. W końcu zdołał wykrztusić:

Amerykańskie dolary. Cały milion.

Roześmiałem mu się w twarz.

— Skąd ci przyszło do głowy, że mam aż tyle? A nawet gdybym miał, dlaczego miałbym ci je oddać? Skąd mam wiedzieć, że to ty masz je przejąć ode mnie?

— Oszalałeś czy co? Wiesz, kim jestem.

— Udowodnij to. Twoje oczy wyglądają dziwnie i głos też jakby nie ten sam. Myślę, że jesteś podstawiony.

— Podstawiony?

— Że się podszywasz! Jesteś oszustem.

Powiedział coś gniewnym tonem, chyba po francusku. Z pewnością nie były to komplementy. Przekopawszy swą pamięć, powtórzyłem dokładnie i z odpowiednią intonacją tę, usłyszaną wczoraj przy kolacji, uwagę, po której mąż damy, która ją wygłosiła, oznajmił jej, że nie powinna się tak przejmować. Nie była ona odpowiednia do sytuacji, jednakże zamierzałem go po prostu rozgniewać.

Najwyraźniej udało mi się. Gdy uniósł rękę, złapałem go za nadgarstek, potknąłem się celowo i wpadłem tyłem do basenu, pociągając go za sobą.

— Ratunku! — krzyknąłem podczas lotu.

Wpadliśmy z pluskiem do wody. Schwyciłem go mocno i wspiąłem się po jego ciele do góry, spychając go równocześnie w dół:

— Ratunku! On chce mnie utopić!

Ponownie znaleźliśmy się pod wodą, walcząc ze sobą. Wzywałem pomocy za każdym razem, gdy udało mi się wystawić głowę nad wodę. W chwili, gdy pomoc nadeszła, moje ciało nagle zwiotczało.

Nie odzyskałem przytomności, zanim nie zaczęli mnie reanimować metodą usta-usta. W tym momencie parsknąłem i otworzyłem oczy.

— Gdzie jestem?

— Wraca do siebie. Nic mu nie będzie — powiedział ktoś.

Rozejrzałem się wokół. Leżałem na plecach w pobliżu basenu.

Ktoś musiał ratować mnie w naprawdę fachowy sposób, ponieważ moja ręka o mało nie została wyrwana z korzeniami. Poza tym czułem się dobrze.

— Gdzie on jest? — zapytałem. — Ten facet, który mnie wepchnął?

— Uciekł.

Rozpoznając głos, zwróciłem głowę w tamtym kierunku. Mój przyjaciel pan Henderson — płatnik.

— Naprawdę?

To załatwiało sprawę. Mój znajomy o twarzy szczura wylazł z basenu, gdy mnie z niego wyciągano i czmychnął ze statku. Zanim skończono przywracać mnie do życia, Wredniak i jego dwóch goryli zdążyli się ulotnić.

Pan Henderson kazał mi leżeć bez ruchu, zanim nie przybył lekarz okrętowy, który osłuchał mnie i oznajmił, że nic mi nie dolega. Powiedziałem im kilka drobnych kłamstw, parę półprawd oraz jeden raz udzieliłem odpowiedzi wymijającej. Tymczasem usunięto już właz i po chwili głośna syrena oznajmiła, że odbiliśmy od brzegu.

Nie uważałem za konieczne wspominać komukolwiek, że w szkole grałem w piłkę wodną.

Następne dni były dla mnie bardzo przyjemne. Najsłodsze winogrona rosną zawsze na stokach czynnego wulkanu.

Udało mi się poznać (powtórnie?) ludzi, z którymi siedziałem przy stole. Najwyraźniej nikt nie rozpoznał we mnie nieznajomego. Zdołałem zaznajomić się z ich nazwiskami, uważnie nasłuchując, jak zwracają się do siebie nawzajem i zapamiętując nazwiska. Wszyscy byli dla mnie bardzo uprzejmi. Nie tylko byłem „najstarszy” — ponieważ dokumenty wskazywały, że jestem na pokładzie od początku podróży — lecz również uważany przynajmniej za znakomitość, jeśli nie za bohatera, ponieważ przeszedłem przez ogień.

Nie korzystałem z basenu. Nie byłem pewien, jakie umiejętności pływackie posiadał Graham, a ponieważ zostałem „uratowany”, nie chciałem okazywać takich, które stałyby w sprzeczności z jego talentem. Poza tym, choć przyzwyczaiłem się już do stopnia nagości, który w moim poprzednim życiu byłby dla mnie gorszący (a nawet go polubiłem), nie wydawało mi się, abym mógł czuć się swobodnie, przebywając całkiem nago w towarzystwie.

Przestałem się przejmować tajemnicą Wredniaka i jego towarzyszy, ponieważ nie mogłem w tej sprawie nic zrobić.

Tak samo postąpiłem ze wszechogarniającą tajemnicą tego, kim jestem i w jaki sposób się tu znalazłem. Nie mogłem nic na to poradzić, więc nie przejmowałem się tym więcej. Po zastanowieniu się zdałem sobie sprawę, że byłem w identycznej sytuacji jak każdy z żyjących: nie wiemy, kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy, ani jaki to wszystko ma cel. Mój dylemat nie był odmienny, jedynie świeższy.

Jedna rzecz (być może jedyna), której nauczyłem się w seminarium, to patrzeć ze spokojem na tajemnicę życia, nie przejmując się tym, iż nie potrafię jej rozwiązać. Uczciwi kapłani i kaznodzieje nie mogą znaleźć pociechy w religii, lecz muszą się zadowolić skromniejszą nagrodą, jaką przynosi filozofia. Nigdy nie byłem skłonny do metafizyki, nauczyłem się jednak nie trapić problemami, których rozwiązania nie znam.

Wiele czasu spędzałem w bibliotece, lub też czytając na krześle, na pokładzie. Dowiedziałem się wiele o tym świecie i zaczynałem czuć się tu jak w domu. Szczęśliwe dni, które mijały jak złoty sen dzieciństwa.

Codziennie też spotykałem Margrethe.

Czułem się jak chłopiec przeżywający swój pierwszy atak szczenięcej miłości.

To był niezwykły romans. Nie mogliśmy mówić o miłości, czy może ja nie mogłem, a ona nie chciała. Codziennie była moją służebną (podobnie jak innych pasażerów)… i moją „matką” (też podobnie jak innych? Nie sądzę… ale nie mogę być pewien). Nasze stosunki były bliskie, lecz nie intymne. Jedynie przez krótkie chwile — każdego dnia, gdy „płaciłem” jej za zawiązanie mi krawata, stawała się moją cudowną i niezwykle namiętną kochanką. Tylko jednak podczas tych krótkich chwil.

Lecz później byłem znów „panem Grahamem”. Odnosiła się do mnie ciepło i przyjaźnie, lecz nie w sposób poufały. Chętnie rozmawiała ze mną, stojąc przy otwartych drzwiach i powtarzając mi najnowsze plotki ze statku. Zawsze jednak zachowywała się jak wspaniale wyszkolona służąca. Przepraszam, jak wspaniale wyszkolony członek załogi, skierowany do pełnienia posług osobistych. Każdego dnia dowiadywałem się o niej nieco więcej i nie znajdowałem w niej żadnych wad.

Dzień zaczynał się dla mnie od jej wytęsknionej obecności. Z reguły gdy szedłem na śniadanie, udawało mi się spotkać ją w korytarzu lub przynajmniej dostrzec przez uchylone drzwi pokoju, który sprzątała… Zwykłe „Dzień dobry, Margrethe” i „Dzień dobry, panie Graham”. Lecz słońce nie wschodziło, zanim się nie przywitaliśmy.

W ciągu dnia widywałem ją od czasu do czasu. Punkt szczytowy stanowił zawsze wspaniały rytuał, który odbywaliśmy po zawiązaniu mojego krawata.

Widywałem ją też przelotnie po kolacji. Zaraz po jej zakończeniu wracałem do kabiny na kilka minut, aby się odświeżyć przed wieczornymi rozrywkami — przedstawieniem, koncertem czy grą, lub po prostu powrotem do biblioteki. Margrethe była zawsze gdzieś w prawym przednim korytarzu pokładu C. Rozścielała łóżka, sprzątała łazienki i tak dalej, jednym słowem przygotowywała na noc kabiny swych pasażerów. Ponownie witałem się z nią, a następnie czekałem w swojej kabinie (niezależnie czy uporządkowała ją już, czy nie). Po chwili przychodziła pościelić mi łóżko, albo po prostu zapytać: „Czy będzie pan jeszcze dzisiaj czegoś potrzebował?”

Nieodmiennie uśmiechałem się, odpowiadając: „Dziękuję ci, Margrethe. Nic mi nie trzeba”. Następnie mówiła mi dobranoc i życzyła przyjemnych snów. To był koniec dnia, niezależnie od tego, co jeszcze robiłem, zanim udałem się na spoczynek.

Rzecz jasna, odczuwałem pokusę — za każdym razem! — aby powiedzieć: „Wiesz, czego potrzebuję!” Nie mogłem jednak tego zrobić. Po pierwsze — byłem żonaty. Co prawda moja żona (czy raczej ja) zaginęła gdzieś w innym świecie. Jednakże nic nie zwalnia od świętego sakramentu małżeństwa (chyba że grób). Po drugie — jej romans (jeśli rzeczywiście miał miejsce) był romansem z Grahamem, pod którego się podszywałem. Nie mogłem jej odmówić tego wieczornego pocałunku (nie jestem doskonały jak aniołowie!), jeżeli jednak chciałem postąpić uczciwie wobec mojej ukochanej, nie mogłem posunąć się dalej. Po trzecie — prawy mężczyzna nie może zaoferować obiektowi swojej miłości niczego mniej niż sakrament małżeński… czego nie mogłem uczynić zarówno ze względów prawnych, jak i moralnych.

Te słodkie dni były więc wypełnione również goryczą. Każdy z nich przybliżał mnie o jeden dzień do nieuniknionej chwili, gdy będę musiał rozstać się z Margrethe, aby — niemal na pewno — nigdy już jej nie zobaczyć.

Nie mogłem jej nawet powiedzieć, jak wiele będzie dla mnie znaczyła jej utrata.

Moja miłość nie była jednak tak altruistyczna, abym miał nadzieję, że rozstanie jej nie zasmuci. Jak obrzydliwie samolubny nastolatek pragnąłem, aby tęskniła za mną równie mocno, jak ja za nią. Szczenięca miłość, jak dwa razy dwa! Mogę na swe usprawiedliwienie podać jedynie fakt, że znałem dotąd jedynie „miłość” kobiety, która kochała Jezusa tak bardzo, że brakowało już jej uczuć dla istot z krwi i kości.

Nigdy nie żeńcie się z kobietą, która modli się zbyt wiele.

Po dziesięciu dniach podróży z Papeete, gdy Meksyk był już niemal za horyzontem, ta niepewna idylla dobiegła końca.

Przez kilka kolejnych dni Margrethe stawała się coraz bardziej milcząca. Nie mogłem czynić jej wymówek, ponieważ nie zdarzyło się nic, na co mógłbym wskazać palcem, a już z pewnością nic, na co mógłbym się skarżyć.

Tego wieczora jednak, gdy zawiązywała mi krawat, nastąpiło przesilenie. Jak zwykle uśmiechnąłem się do niej, podziękowałem jej i pocałowałem ją. Nagle przerwałem, trzymając ją w ramionach i zapytałem:

— Co się stało? Wiem, że potrafisz całować lepiej. Czy brzydko mi pachnie z ust?

— Panie Graham, sądzę, że powinniśmy tego zaprzestać — odpowiedziała spokojnie.

— Panie Graham, tak? Co takiego ci zrobiłem, Margrethe?

— Nic pan nie zrobił!

— W takim razie… Kochanie, czemu płaczesz?

— Przepraszam. Nie chciałam.

Wyjąłem chusteczkę, otarłem jej łzy i powiedziałem łagodnym tonem:

— Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Jeśli uczyniłem coś — niewłaściwego, musisz mi o tym powiedzieć, abym mógł się poprawić.

— Jeśli pan tego nie wie, nie wiem, jak panu to wytłumaczyć.

— Czy nie możesz spróbować? Proszę cię! (Czy to nie może być jedno z tych cyklicznych zaburzeń emocjonalnych, do których kobiety bywają skłonne?)

— Hmm… panie Graham. Wiedziałam, że to nie może trwać dłużej niż do końca tej podróży i, proszę mi uwierzyć, nie liczyłam na nic więcej. To chyba znaczy dla mnie więcej niż dla pana. Nie myślałam jednak, że zakończy to pan tak po prostu, bez żadnego wytłumaczenia, wcześniej niż to konieczne.

— Margrethe… ja nie rozumiem.

— Rozumie pan!

— Naprawdę, nie.

— Musi pan rozumieć. Upłynęło jedenaście dni. Każdego wieczoru pytałam pana i za każdym razem odtrącał mnie pan. Panie Graham, czy już nigdy nie poprosi pan mnie, żebym przyszła później?

— Och! A więc o to ci chodzi! Margrethe…

— Słucham pana.

— Nie jestem „panem Grahamem”.

— Słucham?

— Moje nazwisko brzmi Hergensheimer. Minęło dokładnie jedenaście dni od chwili, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy w życiu. Przykro mi. Potwornie przykro. Taka jednak jest prawda.

Загрузка...