ROZDZIAŁ X

Świerkowe gałązki uderzały w delikatną twarz Elisy, gdy pędzili lasem w dół w kierunku rzeki Dram. Za nią siedziało, mocno ściskając wodze, owo niezwykłe połączenie człowieka i zwierzęcia. Ona sama musiała trzymać się z całych sił, by nie spaść.

Mimo że Elisa wychowała się w Lipowej Alei, rozumem nie dorównywała swoim gospodarzom. Elisa myślała sercem.

Nie potrafiła poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Rozdarta była między lojalnością w stosunku do swojego państwa a świeżo wzbudzoną sympatią do niezwykłego mężczyzny. Rozpaczliwie usiłowała połączyć te dwa uczucia – jednak bez powodzenia.

Tak bardzo jej się podobał, gdy leżał nieprzytomny w górach! Każda linia jego niezwykłego oblicza wydawała jej się doskonała. Starała się zrozumieć i wybaczyć mu jego nieokrzesane zachowanie. Uważała, nie bez racji zresztą, że to ciężki los uczynił go nieludzkim. Taki się już urodził i sam nie mógł na to nic poradzić.

Doprawdy, wystawiał jednak jej podziw na ciężkie próby! Przebudzony, był dla niej zbyt przerażający. Jego widok poruszał w niej delikatne struny, budził czułość i miłość, pragnienie niesienia pomocy, ale jednocześnie odpychał ją swoim ogromem i złością. No i te żółte przebiegłe oczy, w których na jej widok jawiła się tylko obojętność i pogarda.

Nie mogła zaprzeczyć, że pomimo całego zrozumienia dla Potwora uczuciem, które przeważało, był strach. Strach, a zaraz po nim przedziwne pragnienie, by ujrzeć jego ciepły uśmiech skierowany do niej. Wiedziała, że to nierea1ne marzenie.

Zarośla gęstniały, musieli więc zwolnić tempo. Dotąd Elisa miała wrażenie, jakby ubijano ją w maślnicy, tak to określała na swój prosty sposób. A teraz, kiedy całej swej siły nie musiała już skupiać na tym, by utrzymać się na końskim grzbiecie, mogła zająć się też czym innym. Tym na przykład, że blisko niej znalazł się mężczyzna. I to nie pierwszy lepszy przedstawiciel męskiego rodzaju, o nie!

Elisa została wychowana tak, by trzymać chłopców na dystans, i do tej pory nie sprawiało jej to trudności, ponieważ nigdy nie była prawdziwie zakochana. Czy teraz była zakochana? Za wcześnie jeszcze o tym mówić. Oczarowana, zauroczona, tak jak kiedyś Silje schwytana w sidła miłości do Tengela, którego Potwór był niemal sobowtórem. Tengel jednak miał w sobie wiele dobrych cech. Ulvhedin z Ludzi Lodu nie miał żadnej. Absolutnie żadnej, no, może poza sympatią dla zwierząt.

A mimo wszystko Elisa uwielbiała go rozpaczliwie i namiętnie.

Zamknęła oczy i dawała się ponosić niezwykłym uczuciom, które nią targały, gdy czuła jego ciało tak blisko siebie. Przyglądała się jego dłoniom trzymającym uzdę. Poranione, zaniedbane, ale tak niezwykle pociągające w swej sile i męskości. Dostrzegła fragment jego ud. jedno z kolan było gołe w miejscu, gdzie rozerwał się pancerz, twardy skórzany pancerz, który chronił go przed kulami. Chropowate i niezbyt czyste kolano, na którym podczas każdego ruchu widoczna była gra mięśni i ścięgien. Elisa wpatrywała się w nie jak zaklęta.

Nagle zwróciła uwagę na coś innego.

– Ale… – zatrwożyła się. – Mamy kosz pana Niklasa! Ależ on będzie się gniewał!

Usłyszała jedynie gburowaty śmiech.

– W nim są przecież wszystkie jego medykamenty, nie może się bez nich obyć – dodała słabym głosem, zmęczona jazdą na trzęsącym się końskim grzbiecie. Być może dzięki temu, że była prostoduszną, dobrą dziewczyną, nie obawiała się rozmowy z Ulvhedinem jak większość ludzi.

Istota siedząca za nią, oddziałująca na nią tak silnie poniżyła się do udzielenia odpowiedzi nędznemu ludzkiemu robakowi.

– Sama to przyznała ta okropna baba. Kiedy opowiedziała mi tę historię. Mówiła, że skarb należy do dotkniętych z Ludzi Lodu. Jest mój, czy tego nie rozumiesz paskudna dziewucho?

– Tak, ale to nie jest cały skarb – odparła Elisa naiwnie. – Naprawdę jest o wiele, wiele większy. Jego właścicielem jest pan Mattias, a pan Niklas pożyczył tylko trochę.

– Ach, tak. A reszta jest w tym wielkim dworze? Jak on się nazywa? Grastensholm? Pojedziemy tam, wskażesz mi drogę. Pomożesz mi dostać się do środka i zdobyć resztę. Jest moja! To dlatego tak mnie nęcił ten dwór, teraz to rozumiem.

Elisa nigdy nie słyszała o Trondzie ani Kolgrimie. Nie wiedziała, że czarodziejski skarb sprowadzał opętanie na dotkniętych. Pragnęli go posiąść, bowiem za jego przyczyną mogli osiągnąć cel, który kusił i wabił, choć pozostawał tak niejasny, że sami nie bardzo wiedzieli, czym właściwie jest.

Z uwielbieniem wsłuchiwała się w zachrypnięty, nieprzyjemny głos.

– Ale to się nie zgadza – zaprotestowała wzburzona. – Przecież to pan Niklas ma go odziedziczyć po panu Mattiasie, o tym powszechnie wiadomo.

– I na co mu on? – parsknął Ulvhedin. – Temu tchórzowi?

– Ale oni są tacy dobrzy – przekonywała Elisa. – I jeśli mamy jechać tą samą drogą, możemy chyba podróżować razem.

– My dojedziemy na miejsce pierwsi – odparł zirytowany.

Jechali przez las, ale Elisa zorientowała się, że posuwają się w dobrym kierunku, wzdłuż równolegle wiodącej drogi. Poznała po tym, że cały czas jechali w dół, na południowy wschód. Wkrótce w oddali dostrzegła wieżę kościoła w Heggen.

Siedziała bardzo niewygodnie. Ulvhedin przesunął ją do przodu, by lepiej umościć się w siodle. Choć najwyraźniej sam nie zwrócił na to uwagi, przyspieszając chwycił ją mocna i nie musiała już obawiać się, że spadnie. Wzmógł się natomiast jej strach przed nim, zimnym, pozbawionym uczuć olbrzymem. Strach o wielu rozmaitych odcieniach…

Villemo, Dominik i Niklas wołali i wołali aż do ochrypnięcia. Wreszcie zrezygnowani stanęli nad brzegiem rzeki.

– A już go mieliśmy – żaliła się Villemo.

– On nic mnie nie obchodzi – stwierdził Niklas, a Villemo i Dominik kiwnęli potakująco głowami. – Niech go piekło pochłonie. Ale Elisa… Nie możemy stracić Elisy! Zrzuci ją gdzieś z konia i dziewczyna będzie się wałęsać po bezludnych pustkowiach, sama, być może ranna po upadku. Dominiku, czy nie możesz zorientować się, gdzie on jest?

Postawny Szwed na chwilę znieruchomiał.

– Mogę go wyczuć, ale nie wiem, gdzie jest. Potrafię przeniknąć jego myśli i uczucia, nic więcej. Wszystko zależy od tego, czy on pomyśli o miejscu, w którym się znajduje. Akurat teraz zajmuje go jedynie uciążliwa jazda przez gęste zarośla. Jest zirytowany, choć jednocześnie triumfuje. Ale nad czym?

– Nad nami, to chyba jasne – zawyrokowała Villemo. – Cieszy się, że nas przechytrzył. Ma teraz kosz, który przez cały czas pragnął zdobyć i dlatego pojechał za nami, a nie, jak myślałam, dlatego, że nie panował nad koniem.

– I właśnie to cię tak śmieszyło? – Dominik dobrze znał swoją żonę.

– Oczywiście. Wiem, że to niemądre z mojej strony.

– Ja też tak myślę – odparł sucho. – Ta bestia nie nastraja do śmiechu.

– Tak, przyznaję. Ale ciężka noc dała mi się we znaki i pewnie śmiałam się ze zmęczenia.

– Bardzo możliwe.

Villemo westchnęła.

– Możemy chyba założyć, że znów skierował się na północ razem z naszą biedną Elisą. Jeśli jej gdzieś nie zostawił.

Niklas już dosiadł konia, Villemo miała zamiar uczynić to samo. Dominik jednak nie ruszał się z miejsca.

– Nie – powiedział z wolna. – On nie kieruje się na północ. Wydaje mi się… naprawdę… uważam, że on jedzie tą samą drogą, co my!

– Skąd wiesz?

– Skąd mam wiedzieć, skąd wiem? Uchwyciłem po prostu jakieś uczucie, irytację z powodu ukształtowania terenu. Zniecierpliwienie, że tak trudno jest jechać w dół.

– Naprawdę? A Elisa?

– Jej nie potrafię wyczuć, skupiony jestem na Ulvhedinie, to on jest moim życiowym zadaniem. Ale jego nieopanowana drażliwość może dotyczyć także jej.

– Na cóż więc czekamy?

Wskoczyli na koń i popędzili ścieżką w dół.

Gdy przejechali most na rzece Dram i zaczęli wspinać się pod górę, Elisa zauważyła odmianę w zachowaniu Ulvhedina.

Jechali teraz dość wolno, bowiem droga wiodła stromo, a i las był trudny do przebycia. Ulvhedin był zły, rozwścieczony, a ona nie wiedziała dlaczego. Słyszała, jak spomiędzy jego na wpół przymkniętych ust i zaciśniętych zębów wydobywają się długie, niezrozumiałe przekleństwa. Ręka obejmująca ją w pasie drżała, a chwilami ściskał ją tak mocno, że przypominające szpony paznokcie wbijały się jej w ciało, sprawiając ból.

Elisa wiedziała, że gorączka wynikła z odniesionych ran nadal trawi i osłabia jego ciało. Z początku sądziła, że to ona właśnie powoduje jego dziwaczne zachowanie.

Nagle wrzasnął:

– Do stu piorunów!

Następnie z wielkim trudem usiłował się opanować, jednak bez powodzenia.

Wkrótce zorientowała się, że nadal jest wzburzony i jakby zdezorientowany. Najwyraźniej właśnie fakt, że niczego nie może pojąć, tak bardzo go rozsierdzał.

– Co ty, do diabła, wyprawiasz, dziewczyno? – wybuchnął.

– Ja? – zdziwiła się Elisa. – Ja nic nie robię.

– Właśnie, że tak. Rzucasz na mnie urok.

Roześmiała się cicho, bezradnie.

– Przecież ja nie umiem czarować! Tylko pani Villemo to potrafi.

– Nawet nie wspominaj tego cholernego babska!

– Bardzo proszę, nie przeklinaj tak – ze łzami w oczach powiedziała Elisa. – To takie okropne.

– Tym lepiej.

Wydawało się jednak, że trochę się uspokoił.

Dotarli do szczytu wzgórza i byli już w połowie szeroko rozciągającej się równiny, gdy Elisa znów zauważyła jego niepokój. Tkwił w nim nieustannie, ale dotąd udawało mu się zapanować nad sobą. Tym razem było inaczej, teraz sam był tym przerażony. Sprawiał wrażenie oszołomionego, jakby nagle zapadł w trans. Wielkie dłonie konwulsyjnie dotykały jej ud, posuwały się po nich najwyraźniej udręczone błądziły po ciele. Elisa wstrzymała oddech. Co się działo?

Chwilę później mocne dłonie sięgnęły jej piersi i jakby na próbę przyciągnęły dziewczynę do siebie.

Czy rzeczywiście było to na próbę? Czy nie było raczej tak, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co czyni? Elisa miała niejasne wrażenie, jakby Potwór nagle popadł w stan odurzenia.

– Bardzo proszę, nie – żałośnie powiedziała Elisa, ale poczuła, jak jego dotyk zaczął przyjemnie rozgrzewać jej ciało.

Nie widziała jego twarzy, ale słyszała ciężki oddech. Wyobrażała sobie, że Ulvhedin ma przymknięte powieki i na wpół otwarte usta. Była to przedziwna wizja, ale cały świat stał się nagle taki niezwykły, jakby ktoś uchylił przed Elisą wielkie, piękne wrota, za którymi wszystko unosiło się wśród połyskliwych kolorów w takt cudownej, delikatnej muzyki.

Jedna z dłoni znów znalazła się na jej udzie. Krótkimi ruchami podciągała jej spódnice, chcąc całkiem unieść je w górę.

– O nie! – zaprotestowała Elisa, zakłopotana. Nie mogła jednak pozbyć się wspaniałego uczucia, że uwielbiany przez nią Potwór chciał jej dotknąć. Pragnął zobaczyć jej nogi, ale przecież nie wypadało. Gdyby tylko nie poczuła się nagle tak dziwnie słabo!

Mimo wszystko opierała się, mocno przytrzymując brzeg sukni.

On w odpowiedzi pociągnął gwałtownie i jednym ruchem odsłonił jej nogi.

Elisa ubrana była prosto, jak leżało w zwyczaju służby latem. Miała na sobie tylko suknię i miękkie trzewiki, nic poza tym. Przerażona jęknęła, przyciskając sukienkę do ciała, tak aby nie zobaczył zbyt wiele.

Jej opór pokazał mu, że przegrywa walkę, której sensu wciąż jeszcze nie pojmował. Miała nad nim przewagę, choć nie mógł zrozumieć, jak to jest możliwe. Zapatrzył się w jej kolana, w delikatną lśniącą skórę, i zakręciło mu się w głowie.

– Piekielna dziewucho, siadaj za mną! – krzyknął i zrzucił ją na ziemię.

Na mgnienie oka dojrzała jego twarz, wzburzoną, o oczach niemal czarnych. Pot perlił się na skroniach, a usta wykrzywiły się w bolesnym grymasie.

Elisa usadowiła się za nim, choć niezbyt zgrabnie; nie obyło się także bez jego pomocy w formie brutalnego pchnięcia w zadek, i mogli jechać dalej.

Pełna lęku ostrożnie objęła go w pasie. Dobry Boże, jakiż on wielki, skryła się całkiem za jego plecami.

– Zabierz ręce! – wrzasnął. – Chcesz mnie do końca zaczarować?

Przerażenie ścisnęło jej gardło, rozpaczliwie usiłowała przytrzymać się popręgów.

– Ale przecież spadnę!

– Nie rób z siebie głupszej niż jesteś. Trzymaj się mojego pasa.

Usłuchała.

Jednakże gołe kolana otaczające go z obu stron to było już zbyt wiele. Jego dłoń przesunęła się po udach, powędrowała wyżej…

– Bardzo proszę, nie rób tak – błagała cichutko. Nie chciała, by zorientował się, że cała drży.

Potwór wstrzymał konia. Przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, oddychając ciężko.

– To czary – rzekł w końcu zduszonym głosem. – Coś ty, u diabła, ze mną zrobiła? Popatrz na moje ręce! Przecież one się trzęsą. Nie chcę cię już więcej mieć przy sobie, czarownico! Poradzę sobie i bez ciebie.

Bezlitośnie zepchnął ją z konia i ruszył z kopyta, jakby goniło go stado trolli.

Elisa jęknęła. Leżała bez ruchu wśród brzóz, bo zabrakło jej odwagi, by sprawdzić, czy wszystkie kości ma całe. Miała wrażenie, że jest połamana. Bolało ją wszędzie.

Najmocniej jednak została zraniona jej dusza. Zabrał wszystkie ich rzeczy, cały bagaż, najważniejsze: kosz. Jak sobie bez tego poradzą, gdy zapadnie noc? Bez derek, bez jedzenia?

Nie zastanawiała się, jak ona sama da sobie radę pozostawiona na wielkiej pustej przestrzeni, bez konia. Elisa nie przywykła do zajmowania się sobą.

Z trudem stanęła na nogi. No, chyba jednak jest cała, tylko trochę potłuczona.

Przygnębiona poczłapała w kierunku, gdzie, jak jej się wydawało, leżało Grastensholm.

Elisa nie byłaby jednak sobą, gdyby przez jej przygnębienie nie przedarła się nuta optymizmu. Mimo wszystko chciał mnie, pomyślała uśmiechając się szeroko. Zaraz jednak załkała żałośnie. Poczuła się taka samotna i nieszczęśliwa. Pochlipując ruszyła przed siebie.

Niedawno ochrzczony Ulvhedin z Ludzi Lodu gnał jak rozwścieczony byk przez rzadki las, porastający wzgórze. Jego wierzchowiec był silny, stąpał pewnie, nie musiał się więc o niego troszczyć. Wszystkie jego myśli skupiły się na tym niepojętym i poniżającym, co działo się w nim samym. W całym ciele burzyło się, na nic zdawało się myślenie o lodowatych źródłach i ludziach, których nienawidził. Palił go gorący, dławiący ogień. W żaden sposób nie był w stanie go ugasić.

Ulvhedinowi nieobce były takie ciągoty, teraz jednak chodziło o coś nowego. Wmieszał się w to inny żywy człowiek, młoda, głupia dziewczyna. Tchórz. A przecież dla takich żywił nieodmiennie głęboką pogardę. Chociaż czy można ją nazwać tchórzem? Nie okazywała szczególnego strachu…

Miała nad nim władzę. Pozostała nieporuszona, podczas gdy on tak był zależny od jej bliskości.

Wstyd! Wstyd i hańba!

Żaden człowiek na ziemi nic dla niego nie znaczył. Doszedł do takiego wniosku już dawno temu. Z zimną krwią, metodycznie usuwał ze swej duszy wszystko, co mogło kojarzyć się z uczuciem. Po tym, co przeszedł w okresie dorastania, nie miał żadnego powodu, by kochać ludzi.

Jednakże pogarda i zimna nienawiść do otoczenia była zakorzeniona w nim jeszcze głębiej. Zdawał sobie sprawę, że jest wrodzona. A teraz, po ostatniej nocy spędzonej w górach, wiedział jeszcze więcej. Ludzie Lodu… Był jednym z dotkniętych z tego rodu. Jednym z tych, którzy przyszli na świat, by być tu, na ziemi, na usługach Szatana.

Uśmiechnął się do siebie z goryczą. Tak dobrze zaczął!

Ulvhedin z Ludzi Lodu… Podobało mu się to imię. Ci zadzierający nosa durnie, z którymi rozmawiał, nie byli znów tacy głupi. ON z kimś rozmawiał! Pierwszy raz od czasów…

Nie, nie wolno mu wracać myślą do najwcześniejszego dzieciństwa. Już o nim zapomniał. Dawno temu.

Nie czuł jednak żadnej więzi z pyszałkami. Sam był sobie panem, sam sobie dawał radę, zawsze. Nie potrzebował nikogo.

Szatańska gorączka w ciele! Mrowiące podniecenie nie chciało ustąpić, nie mógł odegnać sprzed oczu obrazu różowych ud, wciąż kusiły i wabiły. Jak i dlaczego, nie był pewien. Miał jednak pewne przypuszczenia. Ludzie tak podobni są do zwierząt…

Zawsze dziwił go ogień płonący w jego wnętrzu, kiedy budził się w środku nocy od męczących, ale cudownych snów o zjawiskowych postaciach innego świata. Były stworzone inaczej niż on i mógł być przy nich tak fantastycznie blisko.

Istoty ze snów miały kobiece kształty. Podobnie jak ona, ta drobna dziewczyna… Czy wobec tego… Czy w rzeczywistości również istniało coś, co odpowiadało jego niespokojnym marzeniom? Czy mógł na jawie przeżyć to samo?

Nie, to niemożliwe. Sny są tylko snami.

Ale zwierzęta? Często obserwował je w lesie…

Nie zauważył nawet, jak wstrzymał konia. Wierzchowiec oczekiwał na dalsze polecenia.

Ulvhedin przesunął dłońmi wzdłuż ciała. Sprawdził. Tak, było tak jak w snach, jak podczas samotnych chwil, które tak go przerażały, gdy dorastał. Kiedy nie rozumiał, co się z nim dzieje i dlaczego był zmuszany przez nieznaną moc do rozładowania ogarniającego go napięcia. Jakiż lęk go opanował, gdy zdarzyło się to po raz pierwszy! Sądził, że wkrótce umrze. Nie umarł jednak ani wtedy, ani przez wszystkie następne lata. Ale przez cały czas tkwiła w nim niezgłębiona tęsknota, której nigdy nie potrafił zrozumieć. Tęsknota, która nie mogła się ziścić. Teraz… Stała się tak intensywna, że nie radził sobie z opanowaniem pulsującego ciała.

Oddychał z trudem, miał ochotę wyć, płakać, wykrzyczeć z siebie ów słodki ból podbrzusza, chciał…

Z ciężkim westchnieniem zawrócił konia i pojechał z powrotem. Wylękniony, poganiany niepokojem, że już jej nie odnajdzie.

Elisie podczas upadku zniszczył się trzewik. Usiadła w trawie starając się go naprawić, choć nie miała niczego, co mogło jej być w tym pomocne. Było ciepło i przyjemnie. Tego dnia słońce częściej wyglądało zza wędrujących chmur.

Usłyszała tętent kopyt.

– Hej! – rozjaśniła się, wołając. – Jestem tutaj!

Ulvhedin wstrzymał konia i zawrócił w jej kierunku. Wyglądał jak ogromne, unoszące się monstrum. Stępa podprowadził konia do dziewczyny.

– Jak miło z twojej strony, że wróciłeś – zaszczebiotała Elisa. – To dobrze, bo trzewik mi się zniszczył.

Umilkła. Ulvhedin nie zsiadł z konia, przyglądał się jej z góry, ciemny, ponury i straszny. Z gardła wydarł mu się dźwięk; dźwięk, którego nie potrafiła określić, coś jakby głęboki pomruk.

Jak długo jej się przygląda! Jak gdyby… jak gdyby ją oceniał.

W końcu zeskoczył na ziemię. Stanął przed nią, zachowując ów nieprzenikniony wyraz twarzy. Elisa chciała wstać, ale pchnął ją z powrotem na ziemię. Potem ukląkł przy niej.

– Nie jesteś taka jak one – powiedział ochryple.

– Jakie one? – zapytała trochę przestraszona.

– W snach – odparł niewyraźnie, jakby znajdował się w innym świecie. – One nie są takie jak ty. Nie wierzę w to. Ty jesteś zwykłym człowiekiem.

Elisa siedziała jak zaczarowana, a on wyciągnął dłoń w jej stronę i mocno chwycił za wycięcie bluzki. Wpatrywała się w niego niczym pisklę patrzące w oczy wężowi, widziała, jak w wąskich, skośnych oczach tańczy żółty płomień, i nagle uświadomiła sobie to, co przez cały czas starała się zagłuszyć, usunąć w niepamięć. Miała przed sobą mordercę, bezlitośnie gardzącego ludzkim życiem, za nic mającego rozpacz, jaką pozostawiał za sobą. Ta świadomość bardzo ją zabolała.

Jednak on nie miał teraz zamiaru jej zabić, w każdym razie nie od razu. W jego oczach żarzyło się coś innego: dzikość i chuć tak silna, że Elisa nie mogła tego zrozumieć.

Żegnaj, cnoto Elisy córki Larsa, pomyślała przerażona.

Pojmowała, że tym razem nie uda jej się wyjść z tego cało, ale mimo wszystko powiedziała nieśmiało:

– Proszę was, panie, jestem porządną dziewczyną.

Jak można było się spodziewać, nie słuchał jej słów. Zastanawiał ją tylko wyraz jego twarzy. Czy miał w sobie coś poza nieprzepartym pożądaniem? Niepewność? Nie, nie to. Już raczej zdumienie. Wydawało się, że nie rozumie, co się z nim dzieje i jaki to ma związek z nią. Błyszczące żółte oczy wpatrzyły się w jej włosy. Wielka szorstka dłoń dotknęła ich, zanurzyła się w gęstwinie loków.

Ojciec i matka tak bardzo byli dumni ze swej najstarszej córki! I pan Andreas, który obiecał, że zajmie się nią i dobrze wyda za mąż! Wszyscy z Ludzi Lodu byli jej tacy życzliwi!

Wybaczcie mi, proszę! Nic nie mogę na to poradzić, myślała, płacząc. Nic nie mogę zrobić, najwyżej starać się ocalić życie. A i to może okazać się trudne.

Nadal jakby w transie trzymał długie jasne włosy, zmuszając dziewczynę, by coraz mocniej odchylała głowę do tyłu.

– Proszę! – wydusiła z siebie Elisa. – Nie zabijajcie mnie, panie! Wtedy nie otrzymacie żadnego odzewu.

Uchwyt zelżał.

– Odzewu? O co ci chodzi?

Elisa drżała na całym ciele. Usiłowała wyjaśnić coś, o czym sama niewiele wiedziała.

– Chciałam powiedzieć, że kiedy umrę, to dla was… nie będzie to zbyt przyjemne…

Na Boga, jakich słów ja używam! To zabrzmiało tak głupio! Dlaczego nie nauczyłam się ładnie wysławiać! myślała.

– Chcę powiedzieć… no, kiedy będę tak tylko leżała. Nieżywa.

Słowa gdzieś się zgubiły jak woda, która wsiąka w piasek.

Przerażająco fascynujące oczy patrzyły wprost na nią, aż zawirowało jej w głowie. Nadal miała niejasne wrażenie, że on niczego nie rozumie. Jakby się bał, że coś zniszczy? Elisa nie potrafiła tego nazwać.

– Przecież ja was lubię, panie – pisnęła cichutko.

– Lubisz! – powtórzył ochrypłym, bezbarwnym głosem i roześmiał się śmiechem, który nie ukazał się na jego twarzy. – Lubisz? Co to ma znaczyć? – Wściekłym ruchem powalił ją na ziemię. – Nie chcę tego więcej słyszeć!

W następnej chwili leżał już na niej.

Elisa nie opierała się, wiedziała, że nic nie wskóra, a na dodatek jej sprzeciw mógł okazać się śmiertelnie niebezpieczny. Pomimo jego brutalności nadal czuła do niego wielką słabość.

Znów jednak zaskoczyło ją jego zachowanie. Upłynęło kilka chwil, zanim stwierdziła, że działał tylko instynktownie, prymitywnie, nieświadom niczego. Jak zwierzę, któremu natura podpowiada, co ma czynić.

Drżał z gorączkowego pośpiechu. Oby nie podarł na strzępki mojego ubrania, pomyślała. Sama rozluźniła wiązanie w talii i zdjęła bluzkę. On podciągnął jej spódnice i dłonie szybko, niezdarnie pogładziły miękką skórę. Trwało to jednak tylko moment. Zaraz potem ścisnęły ją w pasie tak mocno, że znaki, jakie zostawiły na ciele, zostać tam miały, jak jej się wydawało, na całą wieczność.

Była bliska płaczu z przerażenia, a jednocześnie jak uwięziona w uniesieniu, zafascynowana. Ulvhedin natomiast zdawał się odchodzić od zmysłów. Z jękiem wołał: „Nie tak jak we śnie, to niemożliwe”, ukąsił ją, przyciągnął do siebie, zdarł z siebie ubranie… I już tam był. Zaślepiony, jak zwierz odnalazł drogę.

Elisa wydała z siebie okrzyk przerażenia. Powinna była odgadnąć, powinna przewidzieć, że tak delikatnie zbudowana dziewczyna jak ona nie została stworzona dla olbrzymiego demona.

Teraz nie mogła już uciec. W obezwładniających bólach musiała przyjąć pierwsze zetknięcie Potwora z kobietą.

W sposobie, w jaki parł naprzód, nie było ani odrobiny czułości czy troski o nią. Tylko drapieżna siła i żądza granicząca z opętaniem, pragnienie, by do końca przeprowadzić to, co zwie się aktem miłosnym. To określenie w żaden sposób nie pasowało do sytuacji.

W stopniu, w jakim zdolny był myśleć w oszołomieniu, po głowie krążyło mu tylko jedno: „Och, pomóż mi, pomóż, nie wytrzymam tego, to jest lepsze, lepsze…”

Czarne fale przetoczyły się przez głowę Elisy. Usłyszała krzyk, dochodzący z zadziwiająco daleka, a potem nie czuła nic poza nieznośnym bólem, który powoli rozpływał się w ciemności.

Ulvhedin leżał cicho, czuł, jak krew dudni mu w żyłach, dyszał ciężko, z wysiłkiem.

Podniósł głowę i popatrzył na nią. Dziewczyna była śmiertelnie blada, leżała zamknąwszy oczy, taka spokojna, taka cicha.

Nagle poczuł, że ogarnia go niewiarygodne zmęczenie, którego nie da się już wytrzymać. Gorączka trawiąca go od wielu dni. Ucieczka. Brak snu. Walka. I ta ostatnia noc.

Przeklęta walka. Pamiętał, że przegrał starcie z tymi pyszałkami. Z kobietą, której wieku nie zdołał odgadnąć, z tą, którą z czystej złośliwości nazywał babą, choć była młoda i piękna. Nienawidził jej za poniżenie, na które go naraziła.

Zemścił się jednak. Dostał w swoje ręce lecznicze środki Ludzi Lodu i posiadł…

Nie, brakowało mu sił na dalsze rozważania. Nie miał już sił na nic.

Ulvhedin, potomek nieznanej gałęzi Ludzi Lodu ułożył się przy boku dziewczyny, którą zhańbił, i zasnął.

Загрузка...