Dziesiątego września zmarł Kaleb Elistrand, człowiek, który nie miał nawet nazwiska, gdy przybył do parafii Grastensholm.
Dwa dni później jego śladem podążył Mattias Meiden.
Długim życiem cieszyli się ci dwaj przyjaciele jeszcze z czasów, gdy w dzieciństwie razem harowali w kopalniach Kongsberg. Ich przyjaźń przetrwała całe życie. Cóż mogło być naturalniejsze niż pochowanie ich tego samego dnia? Ostatni potomek duńskiego rodu szlacheckiego Meidenów i parobek znikąd.
Po pogrzebie we dworach zapanowały cisza i smutek. Villemo zaproponowała swej matce Gabrielli osiedlenie się u niej i Dominika, w Szwecji. Gabriella pokręciła przecząco głową. Dawna margrabianka została teraz całkiem sama i, jak powiedziała, rozważała już tę ewentualność.
Zastanawiała się także, czy nie powrócić do Danii, do Gabrielshus, by tam dotrzymywać towarzystwa bratankowi, Tristanowi, ale w końcu doszła do wniosku, że jej miejsce jest na Elistrand. Tu byli jej przyjaciele. Andreas… I także Irmelin. Wraz z nią chciała służyć wsparciem młodziutkiej Elisie, która tak nieszczęśliwie wkroczyła w dorosłe życie. Zhańbiona, z głębokimi ranami w duszy, być może oczekująca dziecka, potrzebowała teraz Gabrielli. Villemo rozumiała, że matka tutaj ma zadanie do spełnienia. Poza tym byli jeszcze nieszczęśnicy z Tobronn. Młody Kulawiec, który znalazł nowy dom na Elistrand. Tak, tutaj matka miała dość zajęć, by wypełnić czas.
Ze Szwecji przyszedł list. Wieści były pomyślne. Tengela Młodego przeniesiono z zamku; służył teraz u Oxenstiernów na Morby, był osobistym sekretarzem szambelana Gabriela Oxenstierny i sprawował się wzorowo. Ojciec, Mikael Lind z Ludzi Lodu, zatopił się w pisaniu kolejnej powieści i praca pochłonęła go tak, że był niemal stracony dla świata.
Villemo i Dominik zostali więc na Elistrand. Jak stwierdził Dominik, daleko jeszcze było do zakończenia misji i wypełnienia powierzonego im zadania.
– Uważam, że jest jeszcze gorzej niż na początku – Powiedziała Villemo z goryczą. – Nie zrobiliśmy w tej sprawie nic dobrego.
– Nie powinnaś tego tak oceniać – zaprotestował Dominik. – Ulvhedin jest w drodze na północ, to prawda, ale nie zdoła dotrzeć do Trondelag przed zimą. Będzie musiał czekać do wiosny,
– Skąd wiesz?
– Zatrzymał się w jakimś miejscu, Bóg jeden wie, gdzie. Jest zawiedziony, podniecony i wściekły, ale nie posuwa się dalej. Coś go powstrzymuje.
– A co robi ze skarbem Ludzi Lodu?
– Dowiedziałem się o tym tydzień temu. On nic nie pojmuje. Nie potrafi odcyfrować formuł, bowiem nigdy nie uczył się czytać, i nie wie, czym są poszczególne zioła i środki.
– Oby ty1ko ich nie wyrzucił!
– Nie, tego nie zrobi. Są dla niego więcej warte niż złoto. Sądzę, że możemy spokojnie czekać. Teraz nie przejdzie przez góry, jest na to zbyt zimno. Ośmielę się zgadywać, że powstrzymują go ludzie. Usiłują pochwycić monstrum, tak przynajmniej wynika z jego reakcji.
– Nigdy dotychczas ludzie nie byli dla niego przeszkodą.
– Teraz jest inaczej. On już nie zabija.
– Dzięki niech będą Bogu choć za to! A więc w jednym miejscu zdołaliśmy przebić jego lodowy pancerz.
– To prawda. I to dzięki tobie, Villemo, nie zapominaj o tym!
– Szczerze wątpię, bym miała na niego jakikolwiek wpływ – powiedziała z goryczą.
– Ale nie masz chyba zamiaru zrezygnować? – zapytał cicho.
Siedzieli już w sypialni, ucinając sobie intymną pogawędkę, jedną z tych, które oboje tak bardzo cenili.
– Nie, już nie. Przez chwilę poważnie to rozważyłam, ale winni jesteśmy ludzkości dalsze działanie, prawda?
– Tak. Masz jakiś plan?
– Owszem, mam. Dobrze, że możemy czekać do wiosny z podjęciem pościgu, bo najpierw muszę dotrzeć do czegoś bardzo istotnego.
– Co to takiego?
Popatrzyła na niego w skupieniu.
– Aby móc go zaatakować, podporządkować sobie w odpowiedni sposób, muszę dowiedzieć się, kim on jest. Skąd pochodzi.
Dominik powoli, z aprobatą, kiwnął głową.
– Masz całkowitą rację. Ja też już o tym myślałem. I… czy możemy zejść do twojej matki? Chciałbym ją o to zapytać.
– Dobrze.
Gabriella siedziała w swym niewielkim saloniku, który tak bardzo lubiła. Urządziła go całkowicie według własnego gustu. Szyby w głębokiej niszy okiennej oprawione były w ołów, na posadzkach leżały grube dywany, wygodne krzesła zachęcały do wypoczynku. Kiedy weszli, podniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie. Przy jednej tylko płonącej świecy siedziała zatopiona we własnych myślach.
Dominik zagadnął:
– Matko, zrozumiałem, że podczas gdy my byliśmy Noreflell, przeczytaliście zapiski mego ojca o Ludziach Lodu.
– To prawda. Twój ojciec jest świetnym kronikarzem i historię naszego rodu spod jego pióra czyta się doskonale.
– Bo wiecie, słyszałem o tym, jak unicestwiono wszystkich mieszkańców Doliny Ludzi Lodu. Villemo i ja próbujemy dojść, skąd pochodzi Ulvhedin. Zastanawiam się, czy ktoś mógł jednak ujść wtedy z życiem.
Gabriella zamyśliła się.
– Chcesz powiedzieć, że on może być potomkiem kogoś z wymarłej Doliny Ludzi Lodu? Najgorsze, że zniknął pamiętnik, który pisała matka mojej babki, Silje; nie można go odszukać od prawie stu lat. Na pewno przepadł, a być może w nim moglibyśmy coś znaleźć. Bo według tego, co przeczytałam w notatkach Mikaela, w których zawarł między innymi opowieści mojej babki Liv, nikt wtedy nie mógł się uratować. Mam tutaj księgi, możecie sami je przejrzeć.
Wspólnie odnaleźli rozdział o pierwszych Ludziach Lodu, którzy przybyli do Lipowej Alei: Tengelu, Silje, Dagu i Liv.
– To na nic – rzekł Dominik, wstając znad ksiąg. – Wygląda na to, że wszyscy pozostali Ludzie Lodu zostali zabici, gdy zniszczono Dolinę.
– Ale jak to mogło być? – zastanawiała się Villemo. – Siostra Tengela, Sunniva, którą Silje znalazła martwą w Trondheim… Ona się stamtąd wydostała. Miała dwie córki, z których odnaleziono tylko jedną, Sol Angelikę. Przypuszczano, że druga, miała na imię, zdaje się, Leonarda, zmarła na zarazę. Czy nie jest możliwe, że…
– Może to jest jakaś idea – stwierdziła Gabriella. – Choć nie sądzę, by matka w czasie zarazy porzuciła niemowlę.
Ale jeśli przyjmiemy to za punkt wyjścia… Od Sunnivy
Starszej do Ulvhedina to będzie… raz, dwa, trzy… sześć pokoleń! I w każdym jeden dotknięty. To przerażająca perspektywa.
– Nie, matko, źle liczycie – wtrącił Dominik. – Pamiętajcie, że to u nas pojawiali się dotknięci, jeden w każdym pokoleniu! Wśród ewentualnych potomków Sunnivy nie może więc być dotkniętych. Oprócz ostatniego pokolenia, w którym ani Tengel III, ani Alv czy Christiana w Skanii nie zostali obciążeni przekleństwem.
– To prawda! Najpierw był Tengel, potem Sol, Trond i Kolgrim. Później w kolejnej generacji była moja pierwsza córka, zmarła po urodzeniu, a zamiast niej na świat przyszła wasza trójka, kociookich, wybranych do walki w imieniu dobra. No i… Ulvhedin. Nieznany.
Villemo liczyła na palcach.
– Tengel, Sol, Trond, Kolgrim, moja siostra, Ulvhedin. Sześć pokoleń, zgadza się. Ale jeśli Ulvhedin rzeczywiście jest potomkiem Sunnivy Starszej, to w Norwegii musi być bardzo wielu potomków Ludzi Lodu!
– Boże uchowaj! – wzdrygnęła się Gabriella.
Dominik zerknął na Villemo.
– Powiedziałaś, że musisz się dowiedzieć, skąd przyszedł Ulvhedin, zanim się tu pojawił. Wyglądało na to, że masz coś konkretnego na myśli?
– Oczywiście, że mam – przytaknęła rozogniona. – Na ten trop naprowadziły mnie twoje własne słowa!
– O czym mówisz?
– Nie pamiętasz? Kiedy staliśmy na szczycie góry nad Grastensholm, tam gdzie odkryliśmy ślady olbrzyma, wyczuwałeś jego tęsknotę za górską doliną.
– Tak – przypominał sobie Dominik i po chwili twarz mu się rozjaśniła. – Pod wpływem tego wszystkiego, co stało się później, całkiem o tym zapomniałem.
– My zastanawialiśmy się, czy chodzi o Dolinę Ludzi Lodu. Ale ty wspomniałeś Valdres!
– Tak, to się zgadza.
Villemo odetchnęła głęboko.
– Mam zamiar Poświęcić jesień na kolejną wyprawę. Jedziesz ze mną?
– Oczywiście! Zapytamy także Niklasa.
– Nie, on powinien teraz być przy Irmelin, a jego umiejętności leczenia nie będą nam potrzebne. W dodatku nie ma teraz czym leczyć.
– Chcecie znów wyjeżdżać, dzieci? Nie, nie pozwalam – denerwowała się Gabriella.
– Ta podróż nie będzie niebezpieczna – uspokoiła ją Villemo. – Bo jego chyba teraz nie ma w Valdres?
Dominik zmarszczył czoło.
– Nie, nigdy nie miałem takiego wrażenia.
– A więc dobrze – ucieszyła się Villemo. – Znów złapałam wiatr w żagle. Teraz go pokonam! Zapłaci za wszystko zło, które wyrządził tutaj. Ojciec, wuj Mattias… i zwłaszcza Elisa.
– Przecież on nie zabił Kaleba ani Mattiasa. Nie bezpośrednio – stwierdziła w zamyśleniu Gabriella.
– Ale to jego wina!
– Bez wątpienia. A jeśli chodzi o Elisę… och, moi drodzy – westchnęła Gabriella. – Irmelin była dzisiaj w Lipowej Alei i, niestety, potwierdziło się: Elisa będzie miała dziecko.
– O, miłosierny Boże, pomóż tej nieszczęśliwej dziewczynie – szepnęła Villemo, przymknąwszy oczy.
– Elisa jest szczęśliwa – sucho oświadczyła Gabriella.
– Chodzi promienna niczym mała madonna. Szalona dziewczyna, jest taka słodka w swej żywiołowości. Oby tylko wszystko dobrze poszło! Jeśli ona urodzi dziecko obciążone przekleństwem i umrze, to ja także pożegnam się z tym światem. Wstyd mi będzie, że pochodzę z Ludzi Lodu.
– A ja nigdy się tego nie wstydziłam – żachnęła Villemo. – Jestem dumna ze swoich korzeni! Ulvhedina nie można zaliczać do nas. Na pewno go złapiemy!
Dominik sprawiał wrażenie, jakby jednocześnie z wyślą o wyprawie do Valdres ktoś wlał weń nowy strumień energii.
– Musimy wyruszyć jak najszybciej. Zanim na dobre zrobi się zimno.
– Wyjeżdżamy jutro – zdecydowała Villemo.
Gabriella nie mogła już zrobić nic, by ich powstrzymać. Po prawdzie i ją intrygowało pochodzenie Ulvhedina.
Gabriella, przynajmniej z początku, nie żywiła tak wielkiego żalu do Ulvhedina, pomimo że przyczynił się do śmierci jej ukochanego męża. Była doświadczoną przez życie dojrzałą kobietą, zahartowaną poprzez uczestniczenie w troskach upośledzonych. Wiedziała też coś, z czego sprawy nie zdawał sobie nikt inny: Kaleb już od dawna był ciężko chory. Ominęło go więc powolne, pełne cierpienia upokarzające dogorywanie.
Oczywiście bardzo jej brakowało męża. Chwilami nie mogła sobie dać rady. Margrabianka Paladin – tak brzmiał jej tytuł – czuła się bardzo, bardzo samotna.
– Ale, kochana Villemo – powiedziała surowo, gdy już wychodzili, by przygotować się do podróży. – Twoim zadaniem nie jest wcale uwięzić Ulvhedina ani też go zniszczyć. Masz z niego uczynić dobrego człowieka, to jest twoje posłannictwo!
– Ha! – wykrzyknęła Villemo z pogardą.
– Tak, tak, moja droga. Jeśli zdołasz to uczynić, oddasz światu wielką przysługę.
– Największą przysługą, jaką mogę zrobić światu, to zetrzeć go z powierzchni ziemi.
– Wydaje mi się, że nie nadawałabyś się na misjonarkę – łagodnie uśmiechnęła się zrezygnowana Gabriella.
Przed wyjazdem odwiedzili jeszcze Elisę. Prawdą było to, ca powiedziała Gabriella: dziewczyna promieniała wewnętrznym światłem.
– Czy jesteś pewna, że tego chcesz, Eliso? – pytała Villemo zatroskana. – Niklas z pewnością potrafi ci jakoś pomóc.
– Och, nie, pani, bardzo proszę! – W oczach Elisy pojawił się lęk. – Dam sobie radę sama z dzieckiem. Pan Andreas obiecał, że wolno mi będzie zamieszkać w Lipowej Alei, i ofiarował mi pomoc, jakiej tylko będę potrzebowała. Wiecie, pani Villemo, nie mogę zapomnieć, że Ulvhedin chciał mnie, właśnie mnie, nic nie znaczącą Elisę córkę Larsa! To mnie sobie wybrał!
Villemo powstrzymała się od wygłoszenia komentarza, że wybrałby jakąkolwiek kobietę, która stanęłaby mu wówczas na drodze.
Powiedziała tylko:
– Dobrze! Będzie, jak chcesz. Nigdy tylko nie mów, że nic nie znaczysz. Jesteś wspaniałą dziewczyną i zasługujesz na dużo lepszy los niż ten, który cię spotkał.
Elisa uśmiechnęła się łagodnie, ale jakby z wyższością. Villemo zrozumiała, że w dyskusji na temat, co dla niej lepsze, w żaden sposób dziewczyny nie przekonała.
A potem ona i Dominik wyruszyli w kolejną podróż. ich zadaniem było odnaleźć korzenie Ulvhedina.
Podróżowali spokojnie, bez pośpiechu, czasu mieli dużo. Mijali nie zamieszkane okolice, pełne niedźwiedzi i wilków. Na szczęście Dominik miał broń. Ciężkie, przytłaczające wierzchołki gór w dolinie Begny napawały Villemo grozą, gdy jechali starą drogą po wschodniej stronie rzeki. Zaokrąglone szczyty przywodziły na myśl prastare, zaklęte w kamienie trolle. A kiedy wjechali na wyżynę, z której roztaczał się widok na dolinę Valdres, aż dech zaparło jej w piersi, tak piękny był to krajobraz.
W nielicznych napotkanych zagrodach ostrożnie wypytywali, czy nikt nie widział tu zwierzoczłeka lub choćby o nim nie słyszał. Tak, tak, ludzie ze strachem oglądali się dokoła, szepcząc, że owszem, ale to już było dawno temu, głównie plotki, bowiem on grasował głębiej w dolinie.
Dominik i Villemo jechali więc dalej, aż dotarli do większej osady, zwanej Ulnes. Tam orientowano się lepiej.
Jeden z chłopów odpowiedział na ich pytanie:
– O tak, tu w górach panoszył się potwór. Dawno temu, będzie już dziesięć, piętnaście lat…
– Gdzie przebywał?
– O, tego nie wiedział nikt – odparł chłop, drapiąc się w głowę.
Dominik znów przywołał swoje wizje.
– Słyszałem, że podobno mieszkał w dolinie, z której roztaczał się widok na łańcuch górski, zamknięty z dwóch stron dwoma wysokimi szczytami.
Wyciągnął przybory i szybko narysował góry, tak jak widział je w myślach Ulvhedina, z mniejszym szczytem z prawej strony.
– To… – powiedzieli chłop i jego żona jednocześnie, wpadając sobie w słowo. – To przecież góry Hemsedal! Z lewej strony jest Skogshorn, a z prawej Troymsfjell A to Oyrebratten, ze swą półką.
Villemo i Dominik popatrzyli po sobie. Poczuli, ogarniające ich podniecenie. Byli na właściwym tropie!
– Ale gdzie leży ta dolina?
Zastanowili się.
– To musi być Bokono albo Grunke, tam są letnie zagrody.
– Letnie zagrody? – powtórzyła Villemo. – To znaczy, że ludzie nie mieszkają tam przez cały rok?
– Owszem, w Grunke tak – niechętnie odpowiedział chłop. – Ale to niedobre miejsce. Jest tam na gospodarstwie jeden porządny człowiek, ale powiadają, że do starych, dawno porzuconych zagród ciśnie się wszelkie paskudztwo. Można się tam schować przed władzami, przed wójtem. Raczej powinniście jechać dalej, do Vestre Slidre, do Ren. Tam znajdziecie tych, co mają letnią zagrodę w Grunke i wydaje mi się także, że mieli ją kilka lat temu…
Podziękowali za objaśnienia i ruszyli w drogę. Na zachodniej stronie Ran odnaleźli kobiety i mężczyznę, którzy kiedyś widzieli na drodze przedziwne ślady. Ślady, które prowadziły z gór.
Następnego dnia Dominik i Villemo wjechali w góry. Otrzymali dokładne wskazówki, dokąd mają się kierować. Uprzedzono ich, że przed nimi daleka droga, ale ich to nie przerażało. Wyprawa, jak do tej pory, była dziecinnie prosta.
Góry płonęły żywymi kolorami jesieni. Obydwoje byli grubo ubrani, bo wiedzieli, że jesienne słońce użyczy im niewiele ciepła.
– Cóż za fantastyczny widok, Dominiku! – radowała się Villemo. – Spójrz na te złocistożółte brzozy na tle ognistoczerwonego dywanu. I te różne odcienie? Nic dziwnego, że Ulvhedin pragnął tu powrócić.
Dominik kiwnął głową.
– I w tym tkwi przyczyna jego zagubienia. Pragnął tu wrócić, a jednak to nie ta dolina kusiła go i przyciągała, lecz Dolina Ludzi Lodu w Trondelag. On jednak o tym nie wiedział. Nie potrafił ich od siebie odróżnić, ale instynkt mu podpowiadał, że nie tutaj powinien przybyć.
– Bowiem głęboko w nim tkwiło pragnienie rozwikłania zagadki Ludzi Lodu – dokończyła zamyślona Villemo. – Ponieważ jest tak bardzo dotknięty, ma w sobie na to dość mocy, zwłaszcza jeśli wykorzysta czarodziejski skarb. Ale on nie jest właściwą osobą, Dominiku! Czy nie uważasz, że mam rację?
– Tak, ja też do tego doszedłem. Jeśli rozwiąże się zagadkę, tkwiące w nim nieokiełznane zło może spowodować ogromne zniszczenia i tragedie. Dlatego zostaliśmy wybrani, by go unieszkodliwić.
– Jego nie da się unieszkodliwić – oświadczyła Villemo. jakby nagle zrozumiała wszystko. – Nie jest nieśmiertelny, ale obdarzono go wielką mocą obronną. Dlatego trzeba, by jego istota zwróciła się w stronę dobra! Za wszelką cenę!
Ostatnie słowa wypowiedziała ciężko wzdychając. Przez długi czas zastanawiała się nad tym i miała świadomość, jak wiele jeszcze zostało jej do zrobienia.
– Dlatego myślę tak jak ty – powiedział Dominik. – Jeśli dotrzemy do źródeł jego pochodzenia, być może nieoczekiwanie zdobędziemy nad nim przewagę.
– Na to właśnie liczę!
– Villemo, zobacz! Czy to nie zabudowania, w których można mieszkać cały rok?
– Tak, ale daleko nam jeszcze do celu. I ta zagroda wygląda na opuszczoną.
– Tam jest jakiś człowiek, ładuje drewno brzozowe na wózek. Może go zapytamy?
– Dobrze.
Chłop był wyraźnie zadowolony, że o tej porze roku spotyka ludzi w górach, i z chęcią przystał na pogawędkę. Kiedy jednak zagadnęli o Potwora, zamilkł.
– O tym nic wolno mówić – szepnął zgnębiony. – Nie było przy tym Boga Ojca.
– No cóż, rozumiemy to – powiedział Dominik. – Ale naszym zadaniem jest uwolnić Norwegię od tego monstrum. Dlatego chcemy dowiedzieć się, kim jest i skąd pochodzi. Czy możesz nam jakoś pomóc?
Chłop ociągał się z odpowiedzią.
– Niechętnie o tym mówię, ale jeżeli mogę być w czymś przydatny, to… Widzicie te domy tam? Kiedyś przez cały rok zamieszkiwali je ludzie. Ale weszli w drogę temu… nie chcę nawet wymieniać jego imienia. Mordował tych, których napotkał. Pozostali przenieśli się do wioski i od tej pory nikt tu nie mieszka.
Villemo podniosła głowę.
– Rozumiemy. Wiesz, skąd przyszedł?
Wskazał ręką, niechętnie, jakby dając jednocześnie znać, że nie chce mieć już więcej do czynienia ze sprawą.
– Jedźcie dalej wzdłuż wody, którą tam widzicie! Wokół cypla. Dotrzecie do Bukono, a stamtąd do Grunke. Tam są ludzie. Ich pytajcie.
– Dziękujemy za pomoc.
Dominik dał mu monetę, szwedzką, ale to było bez znaczenia, i ruszyli dalej. Mieli jeszcze dużo czasu, słońce stało wysoko na niebie.
Wjechali na wzgórze.
– Góry, Villemo, góry! – krzyknął Dominik podniecony. – Są wszystkie dokładnie tak, jak widziałem je w myślach.
Przystanęli na chwilę, napawając się widokiem. Były to rzeczywiście góry Hemsedal, widziane od strony Valdres.
– Imponujące! – szepnęła Villemo. – To coś takiego, co wbija się w pamięć na całą wieczność. Niezapomniane, nie przemijające…
Jezioro było większe niż się spodziewali. Mieli wrażenie, że nigdy się nie skończy. Późnym popołudniem dotarli jednak do niedużej zagrody, ukrytej między górami. Wieczorne słońce oświetlało szarą ścianę z grubych bali, przytuloną wysoko do zbocza. Był to jednak dom, jaki zauważyli, i wśród monumentalnych elementów krajobrazu wydawał się tak wzruszająco mały, że poczuli skurcz w sercu.
Kiedy jednak dokładniej przyjrzeli się dolinie, w oddali dostrzegli gdzieniegdzie ruiny fundamentów, niektóre były dość jeszcze nowe, inne na wpół zarośnięte trawą i karłowatą brzozą. Wiedzieli, że kiedyś dawno, dawno temu wiódł tędy główny trakt, dzielący wschodnią i zachodnią Norwegię. Teraz były inne drogi i poszedł w zapomnienie. W tamtych czasach musiało być tu więcej zabudowań.
– Wspaniałe – zachwycała się Villemo, patrząc dokoła. – Ale nie chciałabym mieszkać tu zimą.
– Trzydzieści kilometrów do najbliższego sąsiada we wsi, jak powiadano. Chodźmy do zagrody!
Villemo zwróciła wzrok na jezioro.
– Czy oni przypadkiem nie zastawiają sieci?
– Na to wygląda. Ale kierują się już da lądu. Podjedźmy do brzegu. Oby tylko nie wzięli nas za rozbójników.
Spojrzała na wytworny rycerski strój Dominika, który nadawałby się do prezentacji na każdym dworze.
– Nie sądzę – oświadczyła z uśmiechem.
Ledwie widoczna ścieżka wiodła wśród bagien, porosłych błotną bawełną i żółtymi malinami moroszkami.
Dojechali do jeziora w momencie, gdy para ludzi, najwidoczniej małżeństwo, wyciągała łódź na brzeg. Ludzie ci wyglądali na silnych, małomównych, oswojonych z przyrodą na tyle, by móc wytrzymać w tak surowych warunkach przez cały rok.
Villemo zwróciła uwagę na wielką ilość ciemnobrązowych łupków leżących na brzegu jeziora. No tak, kiedyś wydobywano tu z bagien rudę żelaza, pomyślała. Osada musi być prastara, starsza niż umysł ludzki jest w stanie to ogarnąć.
Małżonkowie przyglądali im się zdumieni, nieufnie i podejrzliwie. Dominik i Villemo pozdrowili ich uprzejmie i przedstawili swoją sprawę.
Gospodarz z gór i jego żona popatrzyli na siebie. Upłynęła dobra chwila, zanim mężczyzna niechętnie odpowiedział:
– Nie mieszkaliśmy tu wtedy. Ale, to prawda, co mówicie, panie. Żył tu kiedyś odmieniec.
– Odmieniec? – zastrzygła uszami Villemo. – Czy znaczy, że było to dziecko?
Mężczyzna zajął się cumowaniem niezgrabnej łodzi. Po drugiej stronie jeziora smutno szumiał wodospad, poza tym panowała cisza. Kiedy rozmawiali, głosy echem niosły się po wodzie.
– No, chyba tak.
– Czy tutaj się urodził?
– Tak powiadają. Ale wszyscy wiedzieli, kim był ojciec.
Dominik i Villemo milczeli przez chwilę. A potem Villemo zapytała:
– A kim, w takim razie, była matka?
Popatrzyli na nią z niechęcią.
– Nie żyje. Umarła, kiedy go rodziła.
– To już wiemy. Ale wspominano nam o kobiecie, znającej się na czarach. O tej, która nauczyła tę istotę mówić.
– Ona także nie żyje.
– To też wiemy – Villemo zaczynała tracić już nawet tę odrobinę cierpliwości, którą zwykle rezerwowała dla niedorozwiniętych. A ta dwójka nie była przecież upośledzona. – Czy urodził się w domu, w którym wy mieszkacie?
Omal się nie przeżegnali.
– Nie, nie, Boże broń! Domu, w którym on mieszkał już nie ma. To była stara szopa. Podpalił ją, zanim stąd zniknął.
Dominika także ogarniała już rezygnacja.
– Czy naprawdę nie ma nikogo, kto mógłby opowiedzieć o jego dzieciństwie?
Zawahali się. Nad ich głowami przeleciała spłoszona dzika kaczka, kierując się w bezpieczne miejsce na niewielką wysepkę.
– Spróbujcie popytać w Północnym Grunke – powiedział chłop. – Oni także są tu nowi, bo przecież wszystkich pozabijał. Ale stara babka… Zastanawiam się, czy ona nie mieszkała tam przez jakiś czas, później uciekła przed nim i skryła się w wiosce. Teraz tu powróciła, bo on nie pokazywał się od wielu lat…
Villemo i Dominik wiedzieli o tym aż za dobrze.
– A więc mieszkają w górach na stałe? Przez okrągły rok?
– Nie, wybudowali sobie tylko letnią zagrodę. Ale zostają tu do późnej jesieni. We wsi są marne pastwiska.
Czy w głosie kobiety nie zadrgała nuta pogardy?
– Daleko stąd do Północnego Grunke?
– Zaraz za wzgórzem.
Gdy przemierzali dolinę, Villemo zwróciła uwagę na zmianę, jaka zaszła w Dominiku. Wiedziała, jak bardzo jest wrażliwy, jak bardzo wyczulony na nastrój.
– Co teraz odbierasz? – zapytała cicho.
– To naprawdę stara wieś – odparł w napięciu. – I tyle się tu wydarzyło.
– Co, na przykład?
– W dolinie szumi smutek. I jakiś daleki odgłos… Stare wspomnienie. Bardzo stare. Wydaje mi się, że słyszę tętent kopyt, szczęk broni…
Villemo czekała. Dominik mówił dalej, wolno, jakby poszukiwał słów.
– Nie ma w tym orszaku nic z ponurej grozy, raczej tragedia, żal. To wrażenie czegoś pięknego, choć ten żałobny pochód miał miejsce w nazbyt odległej przeszłości, bym mógł bliżej go rozpoznać.
– A Ulvhedin?
Dominik skrzywił się.
– O tym, co wyczuwam z chaosu, jaki odbieram w związku z jego tu pobytem, nic chcę mówić.
W Północnym Grunke napotkali jeszcze większe pustkowie. Tutaj także pastwiska leżały odłogiem, było też parę letnich zagród. Zastanawiali się, jak stare mogą być domy, zbudowane z kamienia i niespotykanie grubych bali. Niektóre chałupy zawaliły się, kryte darnią dachy poddały się naporowi mas śniegu, który przez kolejne zimy kładł się na nie niczym bezkształtne, ogromne widziadła.
– Z tamtego domu wydobywa się dym – wskazała Villemo. – Jedźmy tam.
W drodze do zabudowań stwierdziła wzburzona:
– Tu jest tak diablo pięknie, że nie można tego wytrzymać. Tyle piękna i nikt się nim nie napawa!
Gospodarze byli w domu i przyjęli podróżnych życzliwie. Nakarmili, napoili. Poprawiło to trochę przygasły nastrój.
Wreszcie pozwolono im pomówić z babką.
Staruszka zachowała nadspodziewaną jasność umysłu, ale tak jak inni była bardzo powściągliwa, gdy tylko zaczęli pytać o potwora. Kiedy jednak Dominik szczodrze poczęstował babcię sporym łykiem najlepszej nalewki Oxenstiernów, a po kropelce dostało się także synowi i synowej, rozwiązał jej się język.
– Tak, tak, ja uszłam z życiem – mówiła wyciągając drewniany kubek i niedwuznacznie domagając się dolewki. – Uciekłam w czas, dobrze wiedziałam, co to za stwór z tego dziecka!
To Villemo i Dominik słyszeli już kilka razy.
– Czy babka była przy jego urodzeniu? – zapytał Dominik.
– Nie, ja nie. Ale sąsiadka, moja przyjaciółka, była przy porodzie. Trochę więc wiem i ja. Ona już nie żyje, biedaczka.
– Czy to ona umiała więcej niż zwykli śmiertelnicy?
– Ciii! To nie są moje słowa. Ale tak było. Bo, widzicie, w tym czasie…
– Tak, jaki to właściwie był czas? – wtrąciła Villemo.
– Hm… zaraz, zaraz… To było tego roku, gdy…
Zatopiła się w myślach, mamrocząc coś do siebie.
– Dwadzieścia jeden lat temu – powiedziała triumfalnie.
Spojrzeli po sobie. A więc Ulvhedin był taki młody, o wiele młodszy, niż przypuszczali. W istocie w tym samym wieku co Elisa.
– Wybaczcie, że wam przerwaliśmy! Zaczęliście mówić, że w tym czasie…?
– Tak, w tym czasie było tu wielu ludzi, głównie włóczęgów. Moja przyjaciółka musiała uciekać przed władzami z powodu swych… umiejętności.
Villemo i Dominik znów wymienili spojrzenia. To było dokładnie tak, jak w Dolinie Ludzi Lodu!
– Wybaczcie mi pytanie – powiedział Dominik. – Ale czy ta przyjaciółka, która już nie żyje… czy była stąd, z wiosek?
– O, tak! Stary, solidny ród z Valdres.
– A czy w jakiś sposób była spokrewniona z dzieckiem? Z, chłopcem, którego nazywano Potworem?
– O nie, wcale nie! Pomagała tylko tej biednej matce, która, zewsząd uciekając, schroniła się tutaj. Spodziewała się dziecka, a to nigdzie nie jest dobrze widziane.
– I matka umarła podczas porodu?
– Tak, tak! Rozerwało ją na strzępki. To było straszne dziecko, najstraszniejsze, jakie widziałam. Miał ramiona jak…
– Wiemy – przerwał Dominik. – Wiemy, jak on wygląda. I wasza przyjaciółka ulitowała się nad chłopcem?
– Nie powinna była tego robić. On ciągnął za sobą tylko nieszczęście. Teraz widzę, że to dziecko powinno zostać zaduszone już w kołysce.
– Na nic by się to zdało – orzekł Dominik. – Temu dziecku pisane było przeżycie.
– Dzięki Bogu, jak podrósł, opuścił Valdres. Tu nie została ani jedna żywa dusza. Wszystkich pozabijał. Tak jak mordował wszystkich, którzy przypadkiem go zobaczyli…
Popadła w zadumę. Dominik zaproponował wypicie ostatniej kropelki nalewki. Przyjęto to z ochotą.
– A teraz, babko, czy możecie nam zdradzić imię jego matki?
Ocknęła się i westchnęła.
– No, jak to się ona nazywała? Była tu krótko i już tak dawno temu. Pamięć też już zaczyna mi szwankować.
W rozmowę wmieszała się synowa:
– Czy nie mówiliście kiedyś, że pogrzebano ją tu w górach? Nikt nie chciał zabrać jej stąd po śmierci, by złożyć w poświęconej ziemi?
– Tak, to prawda – ożywiła się staruszka. – A moja przyjaciółka zbiła krzyż i umieściła na nim imię dziewczyny. Ale tego krzyża na pewno już nie ma!
– Nie mówcie tak – poprosił Dominik. – Jeśli zechcecie pokazać nam grób, to…
Podniósł się mężczyzna.
– Ja mogę to zrobić, bo zawsze omijamy go, kiedy kosimy na zboczu.
– Dziękujemy.
W drzwiach Dominik odwrócił się.
– A skąd przybyła tu matka chłopca?
– O, z daleka. Nie była zdrowa, biedaczka, i nikt nie chciał jej przygarnąć. Długo już wędrowała.
– I nigdy nie wspominała, kim był ojciec?
– Ani słowa. Ale to nie tak trudno zgadnąć. Ciągle jeszcze są dziewczęta, które zadają się z samym Złym, jestem tego pewna! Powiadają, że jest sprytny. Ale zimny! Lodowaty!
Chichotała zadowolona. Chyba trochę przesadziła z oxenstiernowską nalewką.
Villemo przypomniało się coś jeszcze.
– Powiedzcie mi… A jak to było z nogą chłopca?
– O, to smutna historia – odparła staruszka poważniejąc. – Złapał się w potrzask zastawiony na lisy. Miał pewnie wtedy ze cztery, pięć lat. I tak go zostawili. Dobrze, że zszedł nam z drogi, mówili mężczyźni tu, na górze. Przez cztery dni siedział w potrzasku, bez jedzenia i bez wody. Pułapka była tak zrobiona, że nie dawało się jej otworzyć bez narzędzi. Chłopak był silny, ale i to mu nie pomogło.
Villemo ledwie mogła mówić:
– I jak się uwolnił? Wypuścili go w końcu?
– Nie. Mieli nadzieję, że tam zemrze. Ale on sam wyrwał nogę. Potem mścił się okrutnie.
Ani Villemo, ani Dominik nie rzekli już słowa. Wyszli w milczeniu.
Słońce akurat chowało się za grań, kiedy dotarli do skrawka ziemi na zboczu, który zawsze był omijany.
– To tutaj – powiedział chłop, kopiąc nogą.
Dominik pochylił się nad wysoką trawą, przeszukiwał ją starannie. Zatrzymał się.
– Jest coś…
Pomagali sobie wzajemnie, wycinając splątaną trawę. Niemal całkiem zakopany w darni leżał krzyż, zgniły, obsypany ziemią.
Z trudem, ostrożnie, wydobyli drewno. Chłop, zaciekawiony, pomagał im gorliwie.
Delikatne palce Dominika odkryły w drewnie nierówności.
– Tutaj widniało jej imię – powiedział cicho. Podniósł krzyż do światła, jakie dawały ostatnie promienie słońca, obracał i obracał. – Nie, nic nie można odczytać.
– Poczekaj, daj, ja spróbuję – poprosiła Villemo.
Wodziła palcem wzdłuż niemal całkiem zatartych wgłębień. Odcyfrowywali litera po literze. Nie wszystko dało się odczytać. Wystarczyło jednak, by stwierdzić, jaki napis wyryto niegdyś na krzyżu.
Spojrzeli na siebie. Pobledli, nie dowierzając.
– Dobry Boże, to nie może być prawda! – jęknęła Villemo.
– Ale wobec tego…
– Wobec tego wiem także, kto jest ojcem – powiedziała głosem tak zduszonym, że ledwie ją usłyszał.
Jechali w kierunku wioski, w której mieli przenocować. Villemo raz za razem ocierała łzy.
– Pomożesz mu teraz, prawda? – cicho zapytał Dominik.
Wytarła nos.
– Ulvhedinowi? Oczywiście. To mój obowiązek. I pragnienie.
– Nie chcesz już więc go zgładzić?
– Nie, w żadnym wypadku. Teraz będę już potulna i miła, Dominiku.
Nie bardzo jednak wierzył, że kiedykolwiek zobaczy taką Villemo.