ROZDZIAŁ XIV

Och, tyle już razy Villemo przynaglała Dominika!

– Musimy coś robić! Przecież ja nie wypełniłam, żadnego z zadań, które mi powierzono.

– Zrobiłaś bardzo wiele, Villemo, że też tego nie widzisz!

– Ależ, Dominiku, upływa miesiąc za miesiącem, a my siedzimy tu na Elistrand i dotrzymujemy matce towarzystwa. To samo w sobie jest chwalebne, ale czy nie mamy zamiaru wrócić kiedyś do domu, do Tengela?

– Oni miewają się dobrze – rzekł Dominik, pociągając łyk świetnego domowego piwa. – Regularnie przychodzą listy, a w nich pomyślne wieści. Tam wszystko jest w porządku. Nasze miejsce jest teraz w Norwegii, aż do czasu, gdy spełnimy misję.

Villemo poderwała się i nerwowo zaczęła chodzić tam i z powrotem.

– Na pewno się z niej nie wywiążemy, siedząc bezczynnie na tyłkach. Czy naprawdę nie możemy za nim pojechać i sprowadzić go tutaj?

Dominik westchnął.

– Dlaczego Ludzie Lodu nie obdarzyli cię cierpliwością? Zostaw go, powiedziałem!

– Dobrze, ale mówisz przecież, że on jeszcze nie dotarł na miejsce. Że prawdopodobnie znajduje się po tej stronie Dovre i nigdy nie przeprawił się przez góry. Czy nie rozumiesz, że wobec tego potrzebuje naszej pomocy? Może czuje się niepewny i…

– Być może. Ale być może nabierze pewności, gdy przybędziemy i przeszkodzimy mu. On walczy, Villemo, walczy przeciwko myślom i ideom, które właśnie ty zasiałaś w jego kalekiej duszy. Pozwól, by czas pracował na ich korzyść! Jeśli osaczymy go przedwcześnie, możemy obudzić jego gniew i zniknie nam gdzieś w Trondelag, w Dolinie Ludzi Lodu. Dopóki jest spokojny, nie ma się o co martwić. Dam ci znać, gdy tylko pochwycę jego myśl, że nadal chce jechać na północ.

– Kierował się już tam kiedyś, prawda? – zapytała cicho.

– Tak. Bardzo się wtedy o niego niepokoiłem. Ale on jest silny, dał sobie radę. Nie wiem, jak do tego doszło.

– Czy sądzisz… że on wróci?

– Nic pewnego nie wiem poza tym, że teraz w jego duszy panuje największy chaos, jaki kiedykolwiek odczułem.

– Ale stał się łagodniejszy?

– Tak – odparł Dominik zamyślony. – A to czyni go jeszcze twardszym.

Zabrzmiało to jak paradoks, ale Villemo zrozumiała, co miał na myśli.

Dominik przyglądał się jej ukradkiem. Nie chciał mówić o wszystkim, co wyczuwał u Ulvhedina, a zwłaszcza o tym, że ona nie jest jedyną, która wpływa na jego wyobrażenie o życiu. Był ktoś jeszcze. Na przykład koń. Nie umiejące mówić zwierzę dokonało cudów. I… Nie do końca pojmował dziwnie poplątane myśli Ulvhedina, ale mógł przysiąc, że maczała w tym palce jakaś kobieta. Ale kto? Kogo spotkał Ulvhedin podczas swej podróży na północ?

Przyczyną jego wewnętrznej szarpaniny: buntu i gniewu, którymi usiłował zdławić kiełkującą słabość, była Villemo. Schwytała go w sidła, ale wypuściła albo też on się wymknął, tego Dominik do końca nie wiedział.

Czas… Był teraz ich najlepszym sojusznikiem. Wszystko musiało dojrzewać powoli. Wybór kierunku należał do Ulvhedina, nikt za niego nie mógł tego dokonać. Jeśli podjąłby niewłaściwą decyzję i skierował się do Doliny Ludzi Lodu, mogło to pociągnąć za sobą nieobliczalne następstwa… No cóż, wtedy oni będą zmuszeni wykazać gotowość do walki!

Właściwie to Ulvhedin wybrał stronę już dawno. W jego sercu nie było wątpliwości. On jednak tego nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć.

Im bardziej zbliżał się do Grastensholm, tym większy niepokój pchał go naprzód. Miał wrażenie, że koń wlecze się jak ślimak, pospieszał go, gnany nieprzepartą tęsknotą za czymś, czego nie umiał nazwać.

Potomek Ludzi Lodu, który oddali się od swych najbliższych, zawsze będzie szukał, starał się dotrzeć do swoich krewnych…

Ale nie to gnało go naprzód.

W wielkich bólach rodziło się w jego wnętrzu człowieczeństwo, to coś… Nie, to było dla niego zbyt wielkie słowo; słowo, którego nie znał, aż tak daleko nie chciał posuwać się myślą, nie potrafił zresztą.

Ale była też jeszcze jedna istota, której przypisać trzeba jego odmianę.

Koń. Wierne, dzielne zwierzę, które bez najmniejszego sprzeciwu towarzyszyło mu przez ostatni rok, cierpiąc głód, chłód i poniewierkę. Ulvhedin nie znał słowa przyjaźń, jednak teraz już rozumiał, co ono oznacza. Troska o innych. Lojalność.

Pierwszą myślą rano i ostatnią wieczorem było pytanie, czy z koniem wszystko jest w porządku. A niedawno zdarzyło się nawet, że lodowato zimny Ulvhedin poważył się na coś tak niezwykłego, jak szybka, wstydliwa pieszczota… Pogładził miękki pysk zwierzęcia, a ono przyjęło to z wdzięcznością, dopominając się o jeszcze. Rysy twarzy Ulvhedina przedziwnie złagodniały i przyszło mu do głowy, że są na świecie inni, którym mógłby okazać czułość, a oni niechybnie przyjęliby to z wdzięcznością… Marzył o tym od czasu do czasu.

Ale przyznać się do tego? O nie, nie on. Nie Ulvhedin!

W Lipowej Alei troskliwie zajęto się Elisą. Ogromne wsparcie znalazła u Irmelin, która często ją odwiedzała, i, o dziwo, także w Villemo. Natomiast Gabriella coraz szczelniej zamykała się w sobie. Wraz z upływem czasu boleśniej odczuwała stratę, jaką była śmierć Kaleba, i nie chciała więcej słyszeć o Ulvhedinie. Chociaż zdawała sobie sprawę, że i tak nie zdołałaby przedłużyć mężowi życia, podświadomie zaczęła obciążać Ulvhedina całą winą za śmierć Kaleba i Mattiasa. Villemo i Dominik obserwowali matkę z rosnącym niepokojem.

W Lipowej Alei Elisa była taka jak zawsze, śpiewała, rozsiewając radość po całym dworze. Za punkt honoru poczytywała sobie, by wypełniać swoje obowiązki, dopóki starczy jej sił. W taki sposób odpłacała gospodarzom za wyrozumiałość i życzliwość.

Pomimo że starali się ją chronić, nie uniknęła bezlitośnie surowej oceny wioski. Z czasem jej stan stał się widoczny dla wszystkich i przestała już opuszczać Lipową Aleję. Przestała po tym, jak lodowate spojrzenia wygnały ją z kościelnego dziedzińca i jak pewnego dnia w drodze do domu kilka wieśniaczek wyzwało ją od najgorszych, a mali chłopcy obrzucili kamieniami.

Także Andreas miał gości w jej sprawie: delegację, składającą się z trzech członków rady kościelnej. Byli to ludzie przeświadczeni, że z racji piastowanej godności mają więcej do powiedzenia niż sam pastor. Zawsze podlizywali się zwierzchnim władzom kościoła i przeklinali wszystkie zbłąkane owieczki, które nie zdołały dochować wierności surowym nakazom religii. Pastor na Grastensholm był starym, zmęczonym człowiekiem. Grzmiał z ambony bardziej z przyzwyczajenia, gdyż stracił już dawno żar swego powołania. Nie miał dość energii, by stawić czoło grzechowi Elisy córki Larsa. Ludzie Lodu bez końca sprawiali kłopoty. Byli wielce szanowani w wiosce ze względu na dobre uczynki, a jednocześnie uciążliwi, bo wysuwali najdziwniejsze argumenty dotyczące miejsca kościoła w chrześcijaństwie. Twierdzili, że czym innym jest kościół, a czym innym religia. Pastorowi brakowało już sił, by z nimi dyskutować.

Dość sił miała natomiast rada kościelna. Do Lipowej Alei przybyli trzej dostojni panowie, ciągnąc za sobą swe żony. One także były przekonane, że mają coś do powiedzenia z racji stanowisk mężów.

Andreas usłyszał, że wstydem i hańbą jest trzymanie w domu rozpustnicy. Zachowując spokój odparł, że Elisa nie jest trzymana, ale tu pracuje, a bez jej wydatnej pomocy on i jego wnuk Alv byliby bezradni.

– Ale wpuściliście do waszego domostwa grzech – oburzył się jeden z mężczyzn. – W naszej parafii nie tolerujemy takiej rozwiązłości.

– Dziewczyna musi stąd odejść – dodała jego żona. – Wyrzućcie ją za próg, a my postaramy się, by trafiła pod pręgierz koło kościelnego muru.

Andreasa z wolna ogarniał gniew.

– Elisa została wzięta gwałtem. Nie ponosi winy za to, co się stało. Uważam za swój chrześcijański obowiązek zapewnić dziewczynie dom w najtrudniejszym okresie jej życia, by nie musiała doświadczać tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni. Była wyśmiewana, prześladowana i obrzucana kamieniami.

Umilkli na chwilę, ale zaraz gładkim głosem przemówił kolejny mężczyzna:

– Zgwałcona, mówicie. A moim zdaniem kobiety, które pozwalają się gwałcić, same są temu winne. Zwodzą biednych mężczyzn, a później oskarżają o przemoc. Tu nie ma żadnych okoliczności łagodzących.

– Elisa nikogo nie oskarża. – Andreas wyglądał jak chmura gradowa.

Jedna z kobiet odezwała się piskliwie:

– A cóż nam wiadomo o tym gwałcie? Mamy na to tylko słowo dziewczyny. A może sami gospodarze maczali w tym palce?

Ohydna insynuacja, zaakcentowanie słowa „palce” sprawiło, że oczy Andreasa przesłoniła czerwona mgła.

– Moi państwo, mam sześćdziesiąt dziewięć lat i zdecydowanie skończyłem z takimi igraszkami. Elisę przygarnąłem po śmierci jej rodziców jak własną córkę. Ona się na to nie zgodziła, chciała być moją pomocnicą i gospodynią.

Swoje obowiązki spełniała zawsze z największą ochotą.

– A młody pan Alv?

– Jak sami mówicie, jest młody; za młody dla Elisy. Są przyjaciółmi, ale zachowują dystans dokładnie taki, jaki powinien istnieć między służącą a gospodarzem. Wiem, że między nimi nie zaszło nic zdrożnego. A poza tym Alv nie brał udziału w tragicznym pościgu za Potworem.

– No właśnie, Potwór! Czy on nie jest tylko mitem? czy nie jest wymówką, którą łatwo się posłużyć, gdy chce się kogoś obarczyć winą za własne czyny?

Wówczas Andreas nie wytrzymał i po prostu wyrzucił ich za drzwi, krzykiem informując o tragediach, jakie za przyczyną Potwora dotknęły wszystkie trzy dwory. Wołał, że to on wziął na siebie odpowiedzialność za losy Elisy, podczas gdy oni potrafią jedynie rzucać klątwy. To on musiał ocierać jej łzy, kiedy wróciła do domu z paskudnymi ranami po kamieniach, którymi ją obrzucono. Z jątrzącymi się ranami w duszy, spowodowanymi bezlitosnymi wyzwiskami.

– Idźcie do domu czytać wasze religijne księgi! – zakończył, trzaskając drzwiami.

Jeszcze przez wiele godzin nie mógł się uspokoić.

Rada kościelna nie podjęła dalszych działań w tej sprawie.

Kiedy brzozy okryły się delikatną, wiosenną zieloną szatą, Elisa bez trudu urodziła chłopca i natychmiast nadała mu imię Jon po dziadku Jesperze. Wszyscy musieli podziwiać niemowlę, któremu Niklas i Irmelin pomogli przyjść na świat. Już wcześniej wyzbyto się obawy, że Elisa urodzi dziecko dotknięte przekleństwem. Była taka szczupła i radosna. Dobrze się czuła, a obciążeni z Ludzi Lodu na ogół ogłaszali swe rychłe pojawienie się na świecie w sposób wyraźny i przerażający.

Przybyli wszyscy, niosąc hojne dary. Dawno już nie jedzono takich pyszności w Lipowej Alei! Najpierw przyszli Ludzie Lodu, wszyscy oprócz Gabrielli, wymawiającej się reumatyzmem. Później rodzeństwo Elisy, które przez cały okres, gdy siostra była brzemienna, trzymało się z dala od wielkiego wstydu i nieszczęścia. A po nich przyszli mieszkańcy Eikeby, uważający się za krewniaków Ludzi Lodu. Wkrótce także ciekawscy z wioski zaczęli pokazywać się w alei i trzeba ich było zaprosić do środka.

Ale rada kościelna się nie stawiła.

Nie trapiło to wcale Elisy. Leżała promienna jak słońce, trzymając otulonego chłopczyka, i jak dzień długi powtarzała, że ma ślicznego synka. Z wdzięcznością przyjmowała każdą wizytę, byle tylko mieć okazję do powiedzenia tego jeszcze raz.

Chłopczyk, Jon, był tak ciemny, jak ona jasna. Miał ciemne oczy, które bardzo dziwiły wszystkich z wyjątkiem Dominika i Villemo.

W drodze do Elistrand po wizycie u Elisy Villemo zapytała:

– Czy nadal czujesz, że… on znajduje się w drodze do nas?

– O tak. Zbliża się coraz szybciej. Na początku posuwał się wolno, ale teraz jakby coś go popędzało.

Villemo pokiwała głową.

– Zdecydował się?

– Tak. Nagle jakby jakiś wielki ciężar spadł mu z ramion takie miałem wrażenie. Teraz nie może się doczekać, kiedy wreszcie tu będzie.

– Ale czy znajdzie drogę?

– Jasne. Już odnalazł Christianię i…

– A więc jest już tak blisko?

– Tak.

– Powiedz mi… Mówisz, że się zdecydował. To znaczy, że się zmienił? Że zmieniło się jego usposobienie?

Dominik uśmiechnął się z goryczą.

– Niestety, nie. Wypełnia go gniew, skierowany głównie przeciw tobie. Tobie się nie podporządkuje.

– Cóż więc go tu ciągnie? Dlaczego pragnie tu przybyć?

– Nic wiem – odpowiedział powoli. – Jest zrozpaczony z powodu skarbu. Nic z tego nie pojmuje i sądzę, że chce od nas pomocy. Ale…

– Co jeszcze?

– Wiesz, ma przedziwne, bardzo sprzeczne uczucia, jeśli idzie o erotykę. Sporo ich wyczuwam. Jest brutalny i bezwzględny, a jednocześnie broni się przed kontaktem z innymi kobietami…

– Z innymi? A więc chodzi o Elisę?

– Nie wiem na pewno, ale tak przypuszczam.

– Na Boga! Czy nie dość już ukrzywdził tę dziewczynę?

Dominik dodał pospiesznie:

– Pamiętaj, że ja zgaduję. On ukrywa przede mną swoje uczucia wobec kobiet, mogę więc tylko przypuszczać.

– Ukrywa przed tobą? Czy wie, że nadal śledzisz jego myśli?

– No, cóż. Może ukrywa je przed samym sobą.

– Wygląda na to, mój najdroższy, że Ulvhedin żywi uczucia, do jakich nie chce się przyznać.

– Doszedłem dokładnie do tego samego. Ale proszę cię na wszystko, nie spodziewaj się żadnych zmian w jego zachowaniu. Jest równie diaboliczny, tak samo odpychający jak przedtem.

– Nie oczekuję niczego – powiedziała Villemo. – Absolutnie niczego. Ale z drugiej strony odpłynęło już ode mnie owo przedziwne zmęczenie. Ciągle jednak nie ufam jeszcze temu nieszczęśnikowi.

– I ja także – westchnął Dominik. – Najtrudniejsza praca wciąż przed nami. Ale mimo wszystko on wraca, a tym nie wolno nam zapominać.

– Wcale o tym nie zapominam. Ale bardzo niepokoję się o matkę. jak ona przyjmie jego powrót do domu? Czy uważasz, że powinnam jej powiedzieć… kim on jest?

Dominik zawahał się.

– Poczekajmy trochę! Poczekajmy, zobaczymy, jak sprawy potoczą się dalej.

Elisa nalegała, by ochrzcić dziecko jak należy, w kościele.

Andreas odnosił się do tego pomysłu bardzo sceptycznie. Wiedział, że dzieciom z nieprawego łoża niedostępna jest łaska błogosławieństwa i chrztu kościelnego, a ich urodzin nie wpisuje się do ksiąg parafialnych. Elisa jednak upierała się przy swoim. Była już na nogach, rzuciła się w wir pracy, ale dziecko miała zawsze przy sobie, aby móc utulić jego delikatny płacz, by przypadkiem nikomu nie przeszkadzało.

– Matka i ojciec bardzo mocno wierzyli w naszego pana Jezusa Chrystusa – powtarzała z uporem. – I czyż nie On powiada: „Dopuście dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do Mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie”? Moja dusza nie zazna spokoju, dopóki mały Jon nie zostanie ochrzczony. Inaczej mogą go porwać trolle!

Andreas pomyślał, że był już jeden troll, który porwał matkę Jona, ale zdecydował się pomówić z pastorem.

Po wielu ożywionych dyskusjach, w których udział brały obie strony, Elisa zgodziła się na kompromis. Jon zostanie ochrzczony na Grastensholm. Dokona tego sam pastor, zabronił tylko wspominać cokolwiek radzie kościelnej.

W radzie kościelnej zasiadali możni panowie i ich żony i pastor cały czas drżał z obawy przed nimi.

Wszyscy zebrali się więc na Grastensholm, wszyscy z wyjątkiem Gabrielli, która doszła do wniosku, że reumatyzm jest doskonałą wymówką. Nigdy nie cierpiała na tę chorobę, ale w jej umyśle zapanował teraz taki chaos, że choć sama czuła, iż podąża niewłaściwą drogą, na razie nie umiała nic na to poradzić.

Maleńki brunatnooki pieszczoszek Jon otrzymał imię, główkę oblano mu święconą wodą i Elisa była usatysfakcjonowana.

Pastora zaproszono na uroczysty obiad, który spożywano w wielce przyjaznej atmosferze.

Gdy uroczystość miała się ku końcowi, jeden ze służących podbiegł do Niklasa.

– Panie Niklasie, na dziedzińcu stoi jakiś jeździec. To jest… myślę, że to…

Dominik poderwał się.

– Ulvhedin?

Służący popatrzył na niego przerażony.

– Ten, którego nazywali Potworem. On jest… to straszny widok, panie Dominiku.

W tej samej chwili ciężko załomotały wejściowe drzwi. Wszyscy, zdjęci lękiem, zerwali się z miejsc i pospiesznie wybiegli do hallu.

Stał tam Ulvhedin, a długa podróż z pewnością nie uczyniła go piękniejszym. Ciemny, znużony i brudny, ze splątanymi włosami opadającymi niemal do pasa, w skórzanym pancerzu, porwanym teraz na strzępki.

Na dziedzińcu Ulvhedin przeżył ciężkie chwile. Kiedy patrzył na wielkie domiszcze, miał wrażenie, jakby rozdzierano go na dwoje. Aby przerwać strumień napływającego spokoju, ostro zadał sobie samemu pytanie: „Co ja, u diabła, tu robię?” Jego sprzeciw nie był jednak dostatecznie silny, zbyt mocne okazało się uczucie zadowolenia z powrotu do domu.

Chcę do nich wejść, pomyślał. Są tutaj wszyscy. A zwłaszcza ona… Niebieskie oczy, które mnie prześladowały. To nieprawda, że ma oczy aż tak błękitne, nikt takich nie ma. Wmówiłem to sobie. A teraz oni wmawiają sobie, że się poddam i poproszę, by pozwolili mi tu zostać. Ale są w błędzie. Wezmę tylko to, co mi się należy. A potem mogą wszyscy razem iść do diabła!

Kiedy tak stał na dziedzińcu, w jego sercu nadal toczyła się zacięta walka. Z jednej strony chęć zawrócenia i ucieczki. A z drugiej pragnienie, by pozostać, móc… Nie, nie wiedział, co. Ulvhedin zdawał sobie sprawę, że zbyt mocno przeciąga już strunę, ale ponieważ ulepiono go z twardej gliny i był jednym z najciężej dotkniętych w straszliwym rodzie Ludzi Lodu, zło zakorzeniło się w nim głęboko. Nie wystarczyło odegnać je i powiedzieć „teraz mam być grzecznym chłopcem”. Ulvhedin grzecznym chłopcem nie był, ciągle jeszcze tkwił w nim bunt. Dominik miał rację twierdząc, że Villemo za wcześnie wypuściła go z rąk.

To jeszcze nie była pełnia zwycięstwa.

Ulvhedin wiedział o tym. Miał dość sił, by z nimi walczyć. jeszcze im pokaże! Te diabły w ludzkiej skórze, które zniszczyły jego instynkt obronny, zobaczą jeszcze, że ma w sobie nie zdobyte bastiony, za nimi jeszcze mocniejsze twierdze i dopiero w nich samo jądro.

Tam nigdy nie dotrą. Ani oni, ani… ona?

– Witaj w domu – powiedział spokojnie Niklas, gdy stali w hallu.

– Cieszymy się, że znów cię widzimy – odezwała się Villemo. – Naprawdę mieliśmy nadzieję, że wrócisz do domu.

Wbił w nią wzrok.

– Stul pysk – odgryzł się. Jego uczucia do Villemo nie zmieniły się. – Gdzie jest ten, co zna tajemnicę czarodziejskich środków? – zapytał krótko.

Odpowiedziała Irmelin:

– Mój ojciec zmarł na skutek odniesionych ran, po tym jak ściągnąłeś go ze schodów. Ojciec Villemo, którego zrzuciłeś z konia do rowu w drodze na północ, także nie żyje.

W żółtych oczach zalśnił płomień. Jego wzrok padł na stojącą z tyłu Elisę, która wpatrywała się w niego z podziwem.

– Ty – powiedział – pojedziesz ze mną.

– Zostaw ją – zaprotestował Andreas.

Oczy Ulvhedina rozjarzyły się mocniej.

– Ona jest moja. Potrzebuję jej teraz.

Chwycił Elisę za ramię. Villemo nie wytrzymała.

– Nie wolno ci jej teraz tknąć, Ulvhedinie. Niedawno urodziła dziecko.

Zesztywniał, jakby nagle przemienił się w słup lodu. Wpatrywał się w Villemo oczami bez wyrazu.

– Twojego syna – dokończyła.

– Mojego…? – szepnął. Nie był w stanie tego pojąć.

– Tak na ogół bywa, gdy mężczyzna spocznie w ramionach kobiety – wyjaśniła oschle.

Ulvhedin wolno przeniósł wzrok na Elisę, patrzył na nią długo, ze zdziwieniem. Odpowiedziała mu nieco wystraszonym, mokrym od łez, ale radosnym spojrzeniem.

– Czy chcesz go zobaczyć? – zapytała drżącym głosem. – Leży tam, w jadalni. Jest bardzo ładny, podobny do ciebie.

Chyba tylko Elisa była w stanie dostrzec jakiekolwiek podobieństwo między śliczną dziecięcą twarzyczką a zniekształconym obliczem Ulvhedina.

Jak lunatyk przeszedł za nią do jadalni na Grastensholm, w której kiedyś zasiadała Charlotta Meiden, nie wiedząc, jaki los czeka jej potomków i nie przeczuwając, że ród Meidenów przestanie istnieć. Gdyby jednak wiedziała, że jej następcy noszą teraz nazwisko Ludzi Lodu, na pewno byłaby zadowolona.

Elisa wyjęła dziecko z kołyski i pokazała Ulvhedinowi.

Mały, obudzony, zmrużył oczy na widok światła. Czarujący mały troll, pomyślała Villemo. Ale jednocześnie przypomina elfa, tylko kolory się nie zgadzają. Elfy są przecież jasnowłose.

Wszyscy wstrzymali oddech, nawet bardzo wzburzony pastor, a Ulvhedin patrzył i patrzył.

Podświadomie wyciągnął wielką, brudną dłoń, chcąc dotknąć chłopca.

– Mój? – szepnął ochryple.

Elisa pospiesznie podsunęła dziecko odrobinę bliżej. Ostrożnie dotknął ślicznej koszulki, którą Elisa pożyczyła dla małego od Irmelin.

– Jest teraz ochrzczony jak należy – tłumaczyła podniecona Elisa. – Przez pas…

– Tak, tak – szybko przerwała jej Villemo uznając, że nie warto wystawiać Ulvhedina na zbyt ciężkie próby. – Nazywa się Jon. Po dziadku Elisy.

Zobaczyli, że olbrzym porusza ustami, bezgłośnie wymawiając imię dziecka.

Nikt nie śmiał się odezwać, gdy Elisa ostrożnie, bardzo ostrożnie podsuwała dziecko coraz bliżej. Dłonie Ulvhedina odruchowo zamknęły się wokół maleńkiej istotki.

– Uważaj – cicho pouczyła go Elisa. – Małe dzieci są niezwykle delikatne!

– Taki mały! – powiedział nieswoim głosem, jakby od dawna nie wymówił ani słowa. – Przecież to takie nic!

– To mały człowiek – nieoczekiwanie wtrącił się Alv. – Do którego istnienia ty się przyczyniłeś. Bez twojego udziału nie byłoby go tu dzisiaj.

Na Boga, ileż ten Alv wie o życiu, pomyślała Villemo zdumiona. Cóż, całe dnie spędza w stajni i oborze!

Oczy Elisy zapatrzonej w olbrzyma tonęły we łzach, maleńki synek zniknął niemal w ramionach ojca.

W chwilę później uznała, że najbezpieczniej będzie odebrać już swój drogocenny skarb z rąk Ulvhedina. Oddał jej dziecko z wyraźną niechęcią.

Zdumiony patrzył na Elisę inaczej niż dotychczas. Dominik zauważył, że z jego spojrzenia zniknęła już zwierzęca żądza. Szybko zdecydował się kuć żelazo póki gorące.

– Ulvhedinie, czy nie miałbyś ochoty zająć się Elisą i twoim synem? Oczywiście przed tobą długa droga. Z wielu rzeczy będziesz musiał zrezygnować, wiele się nauczyć.

Powoli Ulvhedin zwrócił się w jego stronę.

– Phi! – odparł pogardliwe.

Nie zabrzmiało to jednak tak prowokująco jak kiedyś.

Wtrąciła się Elisa:

– Czy mogłabym przez chwilę porozmawiać z Ulvhedinem sam na sam? Jest tyle spraw, które chciałabym z nim omówić.

– Oczywiście – Irmelin wahała się przez chwilę. – Idźcie do niebieskiego pokoju gościnnego. Nie, dziecko zostaw tutaj, musi spać!

Kiedy wyszli, pastor odetchnął z wyraźną ulgą i stwierdził:

– No, doprawdy!

Nikt nie zareagował na tę wypowiedź.

Na górze Elisa radośnie wyznała:

– Bardzo się cieszę, że znów cię widzę. Tak na ciebie czekałam.

Nie wiedziała, co więcej powinna powiedzieć i jak się zachować.

– Wiesz – rzekła mu po chwili. – Nie przejmuj się tym, co powiedziała pani Villemo! Chłopiec ma już miesiąc i nic mnie nie boli.

Pomimo wyraźnej zachęty Ulvhedin stał zakłopotany, niepewny wobec takiej nowej Elisy, kobiety, od której biło teraz dostojeństwo matki.

Ochrypłym, nie nawykłym do mówienia głosem, odezwał się do niej:

– Nigdy nie dojechałem do tej doliny.

– To dobrze.

– Wróciłem tutaj.

– Szczęście, że tak postanowiłeś!

Delikatnie dotknął jej ramienia.

– Nie byłem z żadną inną. Nie chciałem.

– To wspaniale, Ulvhedinie – dziewczyna promieniała szczęściem.

– Ostatni raz z tobą było mi tak dobrze.

Oświadczenie to wprawiło Elisę w osłupienie, wszak dla niej było to straszliwe przeżycie. I mimo wszystko uradowały ją jego słowa.

Rozumiała, że nie czas teraz na oskarżenia. Zdąży jeszcze opowiedzieć mu kiedyś o chwilach samotności, zwątpienia i goryczy. Sposób, w jaki ją wówczas potraktował, na ciężką próbę wystawił jej wiarę w dobroć człowieka. Ale w duszy Elisy tkwiła ogromna wola wybaczania, a na temat Ulvhedina, który zranił ją bardziej niż ktokolwiek inny, miała już wyrobioną opinię: potrzebował pomocy. Potrzebny mu był ktoś, komu mógł zaufać, kto zdecydowanie będzie stał po jego stronie.

I czy nie dał jej tego, co najwspanialsze w jej życiu, syna, Jona?

Dlatego powiedziała tylko:

– Ostatnio może nie wyszło najlepiej. Tak bardzo mnie bolało, że nie mogłam okazać, co czuję. Nie mogłam dać ci odzewu.

Mówiła tak jak przedtem, pamiętał o tym. Nie rozumiał tylko, co to znaczy.

On także nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko było takie nowe i niezwykłe, ale uznał, że o jednej rzeczy Elisa koniecznie wiedzieć powinna:

– Ja już więcej nie zabijałem.

Pokiwała tylko głową, w ten sposób okazując mu uznanie, ale nie odpowiedziała.

– Bo myślę, że teraz wiem… to znaczy wiem, co znaczy być smutnym. Że inni także mogą to odczuwać.

– Uważam, że to, co powiedziałeś, jest bardzo ważne – uroczyście oświadczyła Elisa.

Jego dłonie bawiły się jej włosami, o których tyle śnił. Elisa uznała, że może się teraz wślizgnąć w jego objęcia, o ile zrobi to na tyle ostrożnie, by myślał, że sam przyciągnął ją do siebie. A Ulvhedin? Nie złamał jej karku, jak pewnie uczyniłby to rok wcześniej, ale trudno go było nazwać delikatnym. Elisa dyskretnie musiała mu przypomnieć o bólu, jaki mogą odczuwać inni ludzie, i on natychmiast zwolnił swój żelazny uścisk.

Ukrył twarz w jej włosach i poczuł, jak coś unosi się z ukrytych źródeł gdzieś w głębi tego, co powinno stać się jego duszą, a co nigdy nie miało możliwości się rozwinąć. W tym momencie Ulvhedin zupełnie zapomniał, że miał w stosunku do Elisy całkiem inne plany. Nie pamiętał, dlaczego tu przyjechał. Czy rzeczywiście gnał na południe do Grastensholm tylko po to, by zaspokoić prymitywną potrzebę? Czy tylko po to, by poznać tajemnicę skarbu Ludzi Lodu?

W jego biednej głowie kłębiły się najdziwniejsze myśli i idee, nieznośnie bolało go w piersi. Było coś jeszcze, co koniecznie musiał powiedzieć:

– Nie chciałem zabić tych starych tutaj. Nie myślałem…

– Sądzę, że większość tu zrozumie, Ulvhedinie. Mówią, że przekleństwo Ludzi Lodu należy traktować jak chorobę, nic innego.

Musiał pokonać to, co wywołało w jego wnętrzu tak straszliwy ból, jakby topniało od środka i przekształcało się w fale wrzątku, jakby chciało wyrwać się krzykiem strachu, zadławić go!

Chciał skupić się na czymś innym, przysłonić brutalnością. Ale następne pytanie, które miało odbudować równowagę okrucieństwa i lodowatej siły, zabrzmiało nie tak jak powinno, nie zadrgała w nim właściwa nuta:

– Pewna jesteś, że już cię nie boli?

Nie takich słów miał zamiar użyć! Co się z nim stało?

Elisa wpatrywała się w niego. Naprawdę się zmienił! Takie pytanie z ust Ulvhedina jeszcze rok temu byłoby całkiem nie do pomyślenia.

Miał jednak dość czasu na przemyślenia.

– Myślę, że po porodzie wszystko się już zagoiło – powiedziała. – Ale wiesz, ty sam nie jesteś dla mnie łatwy…

Kiwnął głową. Na tyle i on już się orientował.

– Posłuchaj… Eliso…

Ostrożnie wymówił jej imię. Jak intymnie to zabrzmiało! W jednej chwili tak bardzo zbliżyli się do siebie!

– Tak, co chciałeś powiedzieć?

– O tym, że moglibyśmy żyć razem… Nie, nie wiem, nie mogę myśleć. Wiesz, chyba znów mam ochotę.

Oboje zerknęli na gościnne łóżko. Elisa roześmiała się.

– Możemy spróbować – oświadczyła. – Jeśli będziemy ostrożni.

Ulvhedin kiwnął głową. Cały czas ściskało go coś w gardle, powstrzymując przed brutalnością i władczością. Nagle poczuł nieprzepartą potrzebę okazania czułości tej drobnej istocie, która z takim zaufaniem ofiarowała mu tę możliwość. Móc ją mieć, być przy niej… Odczuć wspólnotę z drugim człowiekiem!

Zaczął ją rozbierać z niemal nabożnym skupieniem. Jego zamiary z pewnością były jak najlepsze, ale przecież nie wszystko można osiągnąć od razu. Mówi się, że głos natury silniejszy jest od wychowania i mimo że Ulvhedin z całych sił starał się poprawnie zachować w stosunku do tej małej osóbki, która mu się poddała i czule zamknęła w objęciach, to raczej dzięki jej gotowości dowiedział się, czym jest odzew. Uczucie szczęścia, które go wówczas ogarnęło, pozbawiło go niemal świadomości.

Elisa zbiegła do salonu, w którym czekali w napięciu wszyscy zebrani. Odciągnęła na bok Villemo i szeptem wyznała:

– Pani Villemo, wiecie co?

– Nie, doprawdy, skąd mogę wiedzieć?

Elisa pilnowała, by nikt inny nie mógł jej usłyszeć.

– Zrobiliśmy to – szepnęła. – I wcale nie bolało! Było tak wspaniale, ach, cudownie!

– Naprawdę? – uśmiechnęła się Villemo, nie będąc pewna, czy powinna zganić dziewczynę za niedyskrecję, czy też nie. Zdecydowała, że nie będzie się mądrzyć. To był szczególny dzień. Dzień Elisy. – Czy był dla ciebie miły?

Dziewczyna zachichotała, zawstydzona.

– Nie, tego nie można powiedzieć. Ale mówił, że jestem w tym dobra. On tak się zmienił, pani Villemo!

Ulvhedin stanął w drzwiach. Wielki i nieprzenikniony.

Czekali.

Jakby ich nie widząc, podszedł do kołyski, którą przeniesiono do salonu. Dziecko spało, mieli nadzieję, że się nie obudzi. Wszyscy zachowywali czujność na wypadek, gdyby powróciła jego dzikość.

Ulvhedin, rozmarzony, dotknął policzka dziecka. Odwrócił się do pozostałych, omiótł ich wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na Villemo. Nie do końca mogli pojąć wyraz jego oczu. Czy to smutek? Rozmarzenie? Czy po prostu żal?

U Ulvhedina? O, nie!

Powoli, niechętnie podszedł do Villemo. Przez chwilę stał, spoglądając na nią z góry, mierząc swoją moc z jej mocą, choć bez ochoty do walki.

Przymknął oczy i westchnął boleśnie. Zdecydował się. Ukrył twarz w dłoniach i padł na kolana.

– Naucz mnie tego – powiedział zmęczony. – Naucz mnie bycia takim jak Tengel Dobry!

Villemo, zaskoczona i wzruszona, zaszlochała i uklękła obok niego. Odsłoniła jego oblicze.

– Tak bardzo tego pragnę. Och, mój drogi, tak bardzo! Dziękuję!

– A skarb? – zapytał stojący obok Villemo Niklas. – Czy nie miałeś jechać z nim do Doliny Ludzi Lodu?

Ulvhedin sprawiał wrażenie, jakby dopiero ocknął się z dręczącego koszmaru.

– To może poczekać – stwierdził zdziwiony. – Przywiozłem go ze sobą, ale… jakby nie miał żadnego znaczenia.

– A co ma teraz dla ciebie znaczenie? – cicho zapytał Andreas.

Ulvhedin popatrzył na kołyskę, na Elisę.

– On. I ona. I ta cholerna, przeklęta baba – zakończył wskazując na Villemo. – Ta, która poruszyła moje myśli.

Chciał powiedzieć więcej. O duszy i więzi rodzinnej zespalającej ich wszystkich, o pragnieniu, by do nich należeć, ale to było dla niego za trudne.

Villemo wydawała z siebie odgłosy pośrednie między płaczem a śmiechem. Pierwszy raz zobaczyli uśmiech na twarzy Ulvhedina. Przyjazny, szczery uśmiech. Villemo położyła mu dłonie na ramionach i pochyliła się w jego stronę.

Zapanowała ogólna radość. Elisa nie kryła łez. Wierny ród Klausa z maleńkiej zagrody nareszcie połączył się z Ludźmi Lodu.

Jakimi nićmi związany jest jednak z nimi Ulvhedin, zastanawiali się wszyscy. Villemo i Dominik na razie nie chcieli niczego zdradzić.

Pozostawało tylko przekonać Gabriellę.

Pewnego dnia Villemo odbyła z matką poważną rozmowę.

– Nie – opierała się Gabriella. – Nie potrafię być dla niego wyrozumiała, nie umiem mu wybaczyć. Nie chcę go widzieć na oczy!

– Mamo, on pojął Elisę za żonę i mogą zamieszkać w Lipowej Alei. To nie jest dobre rozwiązanie, ale najlepsze, do jakiego doszliśmy. Codziennie z nim pracuję, a on robi wyraźne postępy. Chce się uczyć. Dobroci, obcowania z ludźmi. A Niklas wprowadza go w tajniki sztuki leczenia…

– Nie powinien tego robić.

– Musimy okazać mu zaufanie, mamo, to absolutnie konieczne. Wszyscy gotowi są prosić o jego ułaskawienie, walczyć o jego życie, jeśli będzie trzeba.

– Jeśli będzie trzeba? To chyba łatwo przewidzieć!

Przecież wyznaczono cenę za jego głowę.

– Tak. Ale jeszcze nikt obcy nie wie, że on tu przebywa.

– To szybko się rozniesie. I chcesz powiedzieć, że on jest łagodny jak baranek?

– Ulvhedin? Ależ skąd! Bywa, że tak się ścieramy, aż niemal iskry lecą. Ale on ma dobrą wolę, to najważniejsze. Ubóstwia syna i jest dobry dla Elisy, a to ma jeszcze większe znaczenie. Choć zdarza się, że odciąga ją na bok w samym środku pracy, ale z czasem nauczy się stosownie zachowywać, także jeśli o to chodzi.

– To zwierzę, bestia, która odebrała życie naszym wspaniałym mężczyznom. Dlaczego musieli zginąć? Aby ten potwór mógł przeżyć? To takie niesprawiedliwe!

– Sama powiedziałaś, że ojciec był śmiertelnie chory. I Ulvhedin ich nie zabił!

– Nie bezpośrednio, ale na to samo wyszło. Nie mogę, Villemo, nie zmuszaj mnie do czegoś, czego nie jestem w stanie zrobić. Nie wzruszała mnie jego wyrzuty sumienia. Możesz to nazwać zaślepieniem, szokiem po śmierci Kaleba, czym chcesz, ale… Nie, nie mogę. Tak bardzo kochałam ich obu, Kaleba i Mattiasa, najwspanialszych ludzi, jakich można sobie wyobrazić!

Wtedy Villemo opowiedziała matce, kim jest Ulvhedin.

Gabriella zamknęła się u siebie na całe dwa dni.

Później piechotą – traktując to jak pokutę – udała się do Lipowej Alei pomówić z Ulvhedinem. Nikt nie był świadkiem ich rozmowy, nie przypuszczali jednak, by zdradziła mu tajemnicę jego prawdziwego pochodzenia. Ale na prośbę Gabrielli Ulvhedin, Elisa i ich syn przenieśli się na Elistrand, zanim jeszcze minęło lato. Zdecydowano, że kiedyś, po śmierci Gabrielli, przejmą dwór.

Andreas bolał trochę nad utratą swej pracowitej gospodyni, ale musiał się z tym pogodzić. Na miejsce Elisy przybyła do Lipowej Alei jej młodsza siostra. Nie było to wprawdzie to samo, ale wierzył, że z czasem wszystkiego się nauczy.

Właściwie Ulvhedin bardzo pragnął wrócić do Valdres, do doliny swego dzieciństwa. Tak jak większość ludzi dręczyła go wieczna tęsknota za kuszącą krainą dziecinnych lat. Jednak wyniósł stamtąd jedynie przykre wspomnienia. Tu czuł się bezpiecznie, został przyjęty jako prawdziwy syn Ludzi Lodu i lepiej mógł zająć się rodziną. Nie chciał, by Elisa i mały Jon męczyli się w przepięknej, ale jakże surowej górskiej dolinie.

W jego ręce złożono teraz odpowiedzialność, odpowiedzialność za innych ludzi. Było to uczucie niezwykłe dla samotnego wilka.

Gabriella, Niklas i Andreas długo rozważali, czy nie powinni udać się do swego starego przyjaciela asesora, aby wyjednać dla Ulvhedina ułaskawienie z powodu wrodzonej choroby lub przynajmniej danie mu szansy poprawy. Zdecydowali jednak, że zobaczą, co przyniesie czas, nie chcieli obciążać przyjaciela, wysokiego urzędnika, taką sprawą. Na razie starali się utrzymać obecność Ulvhedina w tajemnicy, dopóki w ludzką świadomość nie wryje się jego nowy wizerunek, dopóki ludzie nie przekonają się, że nie jest on niebezpieczny, lecz wartościowy, i można go zaakceptować.

Wiedzieli, że to złudna nadzieja. W każdej chwili tajemnica mogła się wydać, ktoś mógł go zobaczyć.

Życie Ulvhedina wisiało na włosku. Wiedzieli o tym wszyscy w rodzinie, on także.

Kiedy o tym myślał, ogarniała go głęboka rozpacz. Utracić to, co okazało się najważniejsze w jego życiu, Elisę, synka, rodzinę, miejsce, do którego należał – ta myśl była nieznośna.

Zdawał sobie jednak sprawę, że grozi mu śmierć. Nie bez racji: ilu ludzi on sam pozbawił życia w okresie swej niepoczytalności? Tak, nazywał to niepoczytalnością, gdyż do tej pory żył jakby we mgle, nie odczuwając wspólnoty z ludzkością. Życie czy śmierć… Nie rozumiał różnicy… Czy dziwne wobec tego było, iż wyznaczono cenę za jego głowę?

Nie musieli natomiast obawiać się zawziętości kapitana Dristiga. Wypełniając jedno ze swych zadań został rozszarpany przez niedźwiedzia i jego dumne imię poszło w niepamięć wraz z nim. Inną sprawą jest, że żołnierze przyjmowali później nazwisko Dristig i być może ich potomkowie żyją do dziś. Ale kapitan był jedynym w swoim rodzie.

Dominik i Villemo nareszcie mogli wrócić do domu do syna w Szwecji. Najpierw jednak pragnęli wyjaśnić, kto spłodził potwora, który otrzymał imię Ulvhedin z Ludzi Lodu. Podjęli już odpowiednie kroki w tym kierunku. Wymagało to bowiem wiele taktu i zawiłych przygotowań. To jednak, a także opowieść o dalszych losach Ulvhedina, to zbyt długa i zagmatwana historia, by dało się ją teraz przekazać.

Загрузка...