ROZDZIAŁ II

W pewną noc późnego lata tajemniczy stwór przybył do Christianii.

Już tej pierwszej nocy właściciel piwiarni dostrzegł cień czegoś, co pośpiesznie poruszało się ulicą, ale gdy wyjrzał przez okno, zniknęło.

Było to coś ogromnego, wyjaśniał później władzom w twierdzy Akershus. Nie miał wątpliwości, bowiem dokładnie pamiętał, jak wysoko sięgają cienie zwykłych przechodniów. A to coś, będąc koło okna, na moment przesłoniło je całe. Nie, nie potrafił powiedzieć, co to było, gdyż oprawione w ołów szybki były nierówne i prawie nieprzezroczyste. Pamiętał tylko, że zdjął go dziwny strach, którego źródła nie mógł odgadnąć.

Wkrótce nikt już nie wątpił, że mówił prawdę. W dwa dni później w rynsztoku odkryto zwłoki ladacznicy. Na jej ciele nie było żadnych oznak zadanego gwałtu, tylko oczy wpatrywały się w nicość z niedowierzaniem i strachem. Znaleziono ją niedaleko głównej ulicy, tuż przy miejscu, w którym zwykle stała.

Później strumieniem zaczęły napływać wieści, jedna bardziej niezwykła od drugiej. Miały jednak punkt wspólny: wszyscy twierdzili, że ujrzeli samego Złego, a w każdym razie jego ofiary, które zostawia w ślad za sobą. Christianię opanował paniczny strach. Czymkolwiek było owo coś, grasujące nocą po mieście, pewien schemat powtarzał się za każdym razem. Stwór krążył w poszukiwaniu jedzenia, a jeśli zaskoczyli go przy tym ludzie, musieli zginąć. Często nie było widać żadnych śladów walki, żadnych znaków na ciałach zmarłych; wydawało się, że ofiary po prostu umarły ze strachu. Kiedy indziej, najwyraźniej gdy świadek zanadto się zbliżył, znajdowano go ze złamanym karkiem lub innymi obrażeniami.

Wykładano pożywienie na przynętę, wokół której czyhali żołnierze gotowi zastrzelić potwora, ale on w takich razach zawsze trzymał się z daleka. Niezawodny instynkt dzikiego zwierza podpowiadał mu, gdzie czai się niebezpieczeństwo.

Zetknęło się już z nim wielu ludzi, którzy, dostrzegłszy ledwie jego cień, rzucali się do ucieczki. Grasował nocą, a nikt nie wiedział, gdzie kryje się za dnia. W małych, ciemnych i brudnych uliczkach łatwo mu było się poruszać, błyskawicznie znikał w ciasnych przejściach, bramach i zaułkach.

Jego opis niezmiennie się powtarzał: olbrzymia sylwetka, uderzająca niezwykłą dzikością. Nieliczni, którzy zdołali dostrzec bodaj zarys jego twarzy, powtarzali, że jest nawet piękna, ale w tak przerażający sposób, że za żadne skarby świata nie chcieliby ujrzeć jej znów. Jego „zbroja” zdawała się być ze skóry, a nie, jak mówiono wcześniej, z żelaza.

Wiele zainteresowania wzbudzała też stopa. Na jednej nodze nosił teraz coś, co można było nazwać butem, drugą zaś owijał w strzępy skóry. Być może w środku miał też korę, ale nikt tego nie widział. Ta stopa była niepokojąco krótka i wyraźne utykanie Potwora wzbudzało jeszcze większy strach.

Nigdy dotąd kościoły w mieście nie były tak gorliwie odwiedzane. W niepamięć poszły wszelkie protestanckie obrządki. Masowo znoszono ofiary, wierząc, że zbawią ofiarodawcę ode złego. Ludzie w Norwegii zwyczajni byli zarazy i głodu, klęsk spowodowanych przez żywioły i prześladowań ze strony władz. Jednak nigdy jeszcze sam diabeł nie wędrował po ich ziemi i nie zbierał ofiar. Czy niebiosa nie dostrzegały, co się dzieje? Czy nie widziały, że Jego Wysokość z podziemnego królestwa uprawiał nielojalną konkurencję i kradł dusze, zanim Pan zdążył je osądzić? Czy tam, na dole, do tego stopnia zabrakło grzeszników, że Szatan musiał brać ich siłą?

Ludzi opanował nastrój fatalizmu. Na cóż było męczyć się i trudzić, żyć jak Pan Bóg przykazał, by mieć nadzieję na późniejsze lepsze życie, jeśli wydarzyło się coś takiego? Smolarze przeżywali wielkie dni, wszyscy bowiem pragnęli naznaczać domy wizerunkiem krzyża, a smoła poczęła się kończyć.

Najbardziej jednak przerażał fakt, że tylko na ciałach niewielu ofiar znajdowano oznaki przemocy. Twarze zmarłych natomiast nieodmiennie nosiły ten sam wyraz… Pewne było, iż umarli ze strachu. Chyba że…

Nie, brakowało odwagi, by posuwać się myślami aż tak daleko. W każdym razie głośno nikt nie śmiał powiedzieć, że potwór umie zabijać nie dotykając swych ofiar. Żółte, rozpalone oczy nie mogły chyba mieć takiej siły, to nie do pomyślenia! Bo jeśli tak… Znaczyłoby to, że wśród ludzi rzeczywiście jest diabeł. Żadne ziemskie stworzenie nie posiada wzroku, który sam z siebie może zabijać!

Utworzono specjalny oddział, składający się z mężnych żołnierzy, którzy zgłosili się na ochotnika, pragnąc unicestwić potwora grasującego w mieście. Przekonani o swej niezłomności, brutalni, żądni krwi – mało było w ich czasach zalegalizowanych orgii mordu, zwanych wojnami – teraz radzi byli z nadarzającej się okazji i postawionego przed nimi zadania.

Gdyby tylko dostać go na odległość strzału! Ale on był wrażliwy jak nikt inny, wyczuwał niebezpieczeństwo z daleka i rozpływał się bez śladu.

Nazwano go Potworem, a o charakterystycznych śladach, pozostawianych na gliniastych ulicach, nadal mówiono, że są śladami Szatana. Wszyscy byli pewni, że wiedzą, co kryje się pod gałganami zawiązanymi na krótszej stopie. Większość ludzi z miasta była przekonana, że na ziemię zstąpił sam Szatan. Tak, wierzyli w to chyba wszyscy. A może to tylko jeden z jego pomocników? Prawdopodobnie tak myśleli żołnierze, bo na samego diabła nie śmieliby podnieść ręki. Dla pewności mieli jednak spory zapas kul ze srebra…

Tylko Ludzie Lodu nastawieni byli nieco bardziej sceptycznie, ale i oni nie mogli pojąć, skąd wziął się stwór i czego szukał.

Można było przypuszczać, że taka bestia będzie zabijać i pożerać zwierzęta. Tak jednak się nie działo. Zwierzęta domowe zostawiał w spokoju, nie połakomił się nawet na ryby w rzece. Chętnie natomiast jadł pożywienie już przygotowane, jak na przykład szynki czy suszone ryby, wiszące na strychach spichrzy.

Komendant specjalnego oddziału, kapitan Dristig żałował, że bestia nie porywa zwierząt domowych. Kapitan odznaczał się wyjątkową brutalnością i nie miał żadnych skrupułów co do wystawiania na przynętę żywych stworzeń. Uczynił tak kilka razy, ale bestia zdawała się nie zwracać na to uwagi. Kapitan, żądny sławy, którą mogłoby mu przynieść pochwycenie Potwora, miał wielką ochotę wystawić na przynętę człowieka, ale to, niestety, nie leżało w zwyczaju. Jego towarzysze byli zdania, że taka pułapka nie ma sensu. Kimkolwiek był ten Potwór, istniała pewność, że to bestia inteligentna. Nigdy nie dałaby się oszukać w tak dziecinnie prosty sposób.

Nikt nie śmiał wychodzić nocą. Ulicznice i inne budzące się do życia po zmroku indywidua przeżywały ciężkie czasy. Ludzie obawiali się poruszać po ulicach nawet za dnia. Rozpoczęła się masowa ucieczka z miasta.

Kapitan Dristig niecierpliwił się coraz bardziej. Dręczyło go niewypowiedzianie, że nie dane mu było zobaczyć Potwora. Także żaden z jego ludzi nie ujrzał nawet czubka nosa tego, o którym mówili wszyscy.

W głowie kapitana kołatała pewna myśl. Choć miał świadomość, że jego plan wykracza poza przyjęte normy, nieustannie go rozważał. W końcu stwierdził, że jeśli krzyż przygniatający ludzkość ma zostać zdjęty z jej grzbietu, trzeba również ponieść ofiarę. I podjął decyzję: Tak, tak zrobię.

Kapitan Dristig odzyskał pewność siebie, znów był zadowolony i pełen energii.

Wiedział o pewnym chłopcu, nieszczególnie kochanym we własnej ubogiej rodzinie. Chłopiec był kaleką i nigdy nie otrzymał imienia. Nazywano go tylko Kulawcem. Nie panował nad ruchami nóg i ramion, jego mowa była jedynie wiązką niewyraźnych dźwięków, a kiedy próbował coś powiedzieć, twarz wykrzywiał mu grymas. Gdy chodził, nogi nie chciały go słuchać, a ręce dziwnie się wyginały. Był przedmiotem drwin i prześmiewek całej ulicy, bo z takich jak on zawsze wolno było się naigrywać. Rodzice chłopca, otoczeni dużą gromadką dzieci, nigdy nie poświęcali mu czasu. Musiał więc chodzić w tych samych łachmanach kilka lat z rzędu, a kiedy ubranie już z niego spadało i trzeba mu było sprawić nowe, narzekaniom nie było końca. Rodzice krzyczeli, ile to on ich kosztuje i jak boleśnie dotknął ich los, obdarzając takim potomkiem. Sąsiedzi ciągle napomykali o karze za grzechy, a to jeszcze bardziej rozsierdzało rodziców. Byli pewni, że nie zasłużyli sobie na takie skaranie boskie jak ten Kulawiec.

Kapitan Dristig kupił od nich Kulawca za dwa błyszczące talary. Rodzice uznali, że dokonują znakomitej transakcji, i nie pytali nawet, co komendant zamierza uczynić z chłopcem.

Kulawiec miał wówczas jedenaście lat. Usiłował coś powiedzieć, kiedy kapitan przyszedł go zabrać, ale nikt nie rozumiał jego mowy. Nikt nie widział łez w oczach chłopca, a jeżeli nawet ktoś je dostrzegł, to i tak udawał, że ich nie zauważa.

Kiedy mały kaleka opuszczał ulicę, ciągnięty za ramię przez kapitana, rodzice i rodzeństwo kłócili się zawzięcie o podział spadłego im jak z nieba majątku.

Kapitan Dristig stał w cieniu muru i z dumą przyglądał się swemu dziełu.

Wokół maleńkiego ryneczku leżało trzech jego ukrytych ludzi, trzymając w pogotowiu nabite strzelby. On sam znajdował się w bezpiecznym miejscu i spoglądał na placyk, na którym nie było niczego poza studnią i latarnią. Na środku ryneczku, w świetle latarni, stał Kulawiec, za nogę przykuty łańcuchem do słupa przy studni.

Żałosne jęki chłopca docierały aż do uszu kapitana. No cóż, niedługo już będziesz użalać się nad swoim losem pomyślał, utwierdzając się w przekonaniu, że postępuje naprawdę po ludzku. Dużo lepiej będzie ci w niebie, bo czyż nie jest napisane, że tacy jak ty wejdą tam pierwsi?

Noc była ciemna, ciężkie niebo zawisło nad uśpionym miastem. Wszystkim ludziom nakazano usunąć się z pobliskich uliczek. Ciemność rozświetlała tylko latarnia na rynku.

Od chłopca dochodziło rozpaczliwe, wyrażające skargę wycie. Wyj sobie, myślał kapitan Dristig. Wyj tak, żeby cię usłyszał i zainteresował się tobą! On nienawidzi ludzi to przynajmniej jest pewne. A tu podaje mu się człowieka jak na srebrnym półmisku!

Kapitan zaśmiał się cicho, zadowolony.

Biedny pustogłowy dzieciuch, niczego nie pojmuje, myślał o chłopcu. Ale to przecież wola boska, że tacy mają niczego nie pojmować. Chociaż… powiadają, że kaleki są dziełem diabła, bo on rzuca przekleństwo na rodziców i obdarza takimi odmieńcami. Dobrze im tak! A teraz przyjdzie pomocnik diabła i zabierze, co do piekła należy!

I znów zachichotał z własnego żartu. Nie wiedzieć czemu, kapitan Dristig tego wieczoru był niezwykle rozbawiony.

Kulawiec miał uczucie, że przygniata go coraz większa bezsilność, i znowu wydał z siebie żałosny jęk. Nie rozumiał, dlaczego tak tu stoi, czym zawinił tym razem. Wiedział tylko, że człowiek o złych oczach zabrał go z domu.

Kulawiec przywykł do kopniaków i razów, nie znał niczego innego. Myślał, że jest najgorszym dzieckiem pod słońcem, skoro nikt go nie kocha.

Kulawiec potrafił myśleć, mimo że nie umiał się wysłowić i nikt nie zatroszczył się, by nauczyć go czegokolwiek. Jego samotna duszyczka spragniona była czułego słowa, odrobiny pieszczoty lub choćby ciepłego spojrzenia.

Słyszał, jak pozostali członkowie rodziny rozmawiali o kościele. Mówili, że tam można znaleźć pomoc i pociechę we wszelkiej biedzie, chorobie i potrzebie. Kiedyś wybrał się do kościoła. Zajęło mu to dużo czasu, nie najlepiej przecież radził sobie z chodzeniem, najczęściej się czołgał. Nie lubił też stykać się z obcymi ludźmi, bowiem w najlepszym razie gapili się na niego, czyniąc znak krzyża i szepcząc za jego plecami. Gorzej było, gdy atakowali i obrzucali go stekiem wyzwisk.

Wtedy jednak odważył się dojść aż do drzwi kościoła. Uczepił się ich, wstał i z wielkim wysiłkiem udało mu się je otworzyć. Dojrzał go jednak pastor, idący środkiem świątyni – nikogo innego tam wtedy nie było – i wypędził go stamtąd, poszturchując i krzycząc:

„Przepadnij, Szatanie! Co ty sobie wyobrażasz, pokrako? Chcesz zbezcześcić dom boży?”

Kulawiec oderwał się od gorzkich wspomnień. Bał się rozpaczliwie, czuł się bezgranicznie samotny i nie rozumiał, dlaczego został przywiązany. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie wróży to nic dobrego.

Drgnął.

W nocnej ciszy dobiegło go coś, co zwielokrotniło jego lęk.

Kroki. Powolne, utykające kroki…

Ten człowiek kuleje tak samo jak ja, pomyślał. Ale w tych krokach jest coś złego, groźnego. Tak bardzo się boję. I nie ma nikogo, kto by mi pomógł!

Kroki zatrzymały się gdzieś w pobliżu. Kulawiec wyczuwał, że coś kryje się w wąskim zaułku. Czuł, że ktoś mu się przygląda. Oczy w ciemnościach.

Osunął się na kolana. Nigdy nie nauczył się modlić, a jego spotkanie z domem bożym nie wypadło najlepiej. W poczuciu beznadziejności wybuchnął płaczem. Szlochał i łkał nie tyle ze strachu, ile z bezsilności w obliczu tego, co nieuniknione. Jednak nawet płacz go męczył, nie panował bowiem nad mięśniami twarzy i kiedy chciał płakać, wykrzywiał się tylko i czuł się jeszcze gorzej.

Było tak dziwnie cicho. Kulawiec otarł oczy i nasłuchiwał.

Nie widział tego czegoś kryjącego się w cieniu, ale teraz czuł, że już go tam nie ma. Zaskoczony znów wybuchnął szlochem. Co się mogło stać?

Kapitan Dristig zadawał sobie to samo pytanie.

On także usłyszał kroki i z radości zatarł ręce. Słyszał też, jak żołnierze wygodniej układają się na swoich stanowiskach, czujni, gotowi do strzału.

Ktokolwiek jednak stał tam w cieniu, teraz zniknął. Czyżby odkrył jego ludzi? To niemożliwe, przecież gałęzie tak dobrze ich osłaniały.

Nasłuchiwał aż do bólu uszu, wokół jednak panowała grobowa cisza. Gdzieś daleko zaczął szczekać pies, monotonnie, bez nadziei na odpowiedź, ale tu, przy rynku, nie było najlżejszego szmeru, nawet szczur nie przemknął wzdłuż ściany ani nie zaszeleścił liść…

I nagle drgnął na dźwięk zduszonego charkotu, dobiegającego od strony ukrytych żołnierzy. Wytężył wzrok, ale ujrzał tylko ogromny, poruszający się szybko cień, pochylony nad mężczyznami.

– Strzelajcie! Do diabła, strzelajcie! – wrzeszczał.

Było już jednak za późno. Jeden za drugim rozległy się trzy złowieszcze trzaski, po czym cień znów wzniósł się wysoko nad mężczyznami i zawrócił w ciemność.

Kapitan Dristig, nie dbając dłużej o sławę swego imienia, wziął nogi za pas. Uciekał tak szybko, jak tylko potrafił.

Kulawiec nie podnosił się z klęczek, sparaliżowany lękiem. On także niczego nie widział, domyślał się tylko, co wydarzyło się na górze. Serce tłukło mu się o żebra tak mocno, jakby miało rozerwać się na kawałki. Jeśli tam było zwierzę, zejdzie na dół, do niego, a on nie może się uwolnić.

Jęcząc ze strachu ciągnął i szarpał łańcuch, ale czy mógł mieć aż tyle siły?

Nagle znów usłyszał kroki i struchlały zapatrzył się w stronę, z której dochodziły. Coś oderwało się od mroku ulicy i wstąpiło w krąg światła rzucany przez migoczącą latarnię.

Kulawiec patrzył i patrzył. Szeroko otworzył oczy, a z gardła wydostało mu się kilka nieartykułowanych dźwięków. Ciałem zaczęły wstrząsać konwulsyjne drgawki i, jak zawsze gdy się denerwował, w sposób nie kontrolowany poruszał głową i ramionami.

Opadł bezwładnie na ziemię.

Przerażający stwór, który ukazał się przed nim, zatrzymał się przy jego głowie. Tuż przy sobie Kulawiec ujrzał parę stóp… tak różnych, jakby nie należały do tej samej osoby.

Usiłował podnieść wzrok, ale w głowie kręciło mu się tak, że wszystko widział niby przez mgłę. Przesuwał oczy coraz wyżej i wyżej, ale to coś zdawało się nie mieć końca.

Aż wreszcie ujrzał twarz, bardziej potworną niż kiedykolwiek śniło mu się w najokropniejszych koszmarach. Dostrzegł górną wargę, unoszącą się jak u rozwścieczonego psa; błysnęły ostre białe zęby. Oczy wpatrzone w żałosny strzępek człowieka miały przedziwną barwę. Z gardła potwora wydobywał się straszliwy syk.

Kulawiec zdawał sobie sprawę, że nadeszła jego ostatnia godzina. Nie miał do kogo skierować swych modlitw, nigdy bowiem nie słyszał o Bogu ani o Jezusie, a pastor w kościele krzyczał, że nie wolno mu bezcześcić domu bożego. Nie było więc absolutnie nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc. Błagalnie popiskiwał niemal do utraty tchu, ale wiedział, że od stwora, który stał przy nim, nie może spodziewać się żadnej łaski.

Potworny zwierz, czy co to było, nagle pochylił się nad nim. Kulawiec osłonił głowę ramionami i skulił się w sobie. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, a potem usłyszał, jak nierówne kroki oddalają się niemal bezszelestnie.

Nie wierząc, że ciągle jeszcze żyje, wyprostował się. Rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo ani niczego, usiadł więc z wielkim trudem.

Łańcuch już go nie trzymał! Przyjrzał mu się, zaskoczony. Był oderwany od słupa i luźno zwisał wokół jego nogi.

Chwila upłynęła, zanim prawda dotarła do świadomości chłopca. Kiedy już zrozumiał, co się stało, zaczął na czworakach uciekać z tego miejsca, poruszając się szybciej niż kiedykolwiek.

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kiedy wydostał się na lepiej oświetlone ulice, ujrzał ludzi na wozach załadowanych dobytkiem, zmierzających w jednym kierunku. Wozów nie było wiele; w ciągu kwadransa naliczył ich trzy.

Kulawiec nie mógł zapytać o drogę. Nie wiedział, jak nazywa się jego ulica, a gdyby nawet wiedział, to i tak nikt nie zrozumiałby jego mowy.

Jedyne, co mógł zrobić, to wybrać ten sam kierunek co wozy. W ten sposób Kulawiec opuścił swe rodzinne miasto, Christianię, i znalazł się na wsi, której do tej pory nie widział. Chwilami szedł, to znów się czołgał, a zerwany łańcuch przez cały czas ciągnął się za nim, pobrzękując tak, że z daleka już było go słychać – niemal jak dzwonek, obwieszczający dżumę. W ludzkich oczach Kulawiec i tak nie był więcej wart niż człowiek dotknięty zarazą.

Masowa ucieczka nie trwała zbyt długo. Wkrótce bowiem stwierdzono, że Potwór także opuścił miasto.

Wtedy właśnie przed doborowym oddziałem kapitana Dristiga otworzyła się możliwość unicestwienia Potwora.

Udało się na czas zdobyć odpowiednie informacje. Potwór popełnił niesłychane jak na siebie głupstwo, prawdopodobnie dlatego, że nie znał okolic wokół Christianii. Wybrał się na wyspę – Ladegaardsoen, zwaną również Bygdoen, wierząc, że należy ona do stałego lądu. Z lądem wiązała ją jednak tylko wąziutka grobla, stanowiąca jakby most. Istniały plany, by zasypać cieśninę między wyspą a lądem i w ten sposób utworzyć półwysep, ale to należało do przyszłości. Na razie Ladegaardsoen była tylko wyspą i niczym więcej.

Niepojęte, jak Potwór wpadł na myśl, by tam się skierować. Domniemywano, że szukał czegoś szczególnego.

W każdym razie teraz go mieli, chyba że potrafił pływać albo też zapaść się pod ziemię. Dla wielu pewne było, że to ostatnie nie jest mu obce.

Komendant, kapitan Dristig, postanowił na stałe wystawić straże przy kamiennym moście: grupę ludzi uzbrojoną w działa i inną broń palną. Pozostała część jego ludzi skierowała się w głąb wyspy, a ponieważ oddział został wzmocniony liczebnie, mogli posuwać się tyralierą, wszyscy uzbrojeni po zęby.

Kapitan nie przejął się wcale utratą trzech najbardziej bezwzględnych ze swych podwładnych; mógł wybierać spośród tuzinów ochotników.

Dla pewności wziął ze sobą także trzech pastorów, choć wcześniej pewien bezgranicznie oddany Bogu duchowny, który próbował zmierzyć się z Potworem w Christianii, został niemal dosłownie zdmuchnięty z powierzchni ziemi. Pastor ów zbliżył się do Potwora bardziej niż pozostali. Niemal patetyczny w swej odwadze, z Biblią uniesioną wysoko, by z daleka już widoczny był krzyż, głośno odmawiając modlitwy i formuły mające odegnać demony, poszedł na podwórze, gdzie, jak zauważono skierowała się wcześniej bestia. Na podwórze nie wychodziły żadne okna, ale ludzie ukryci nieco dalej w głębi ulicy ujrzeli, w jakim tempie pastor opuszczał bramę. Potykając się, zgięty wpół, szedł tyłem, a potem padł martwy na ulicy, wiernie do końca trzymając wzniesioną Biblię.

Nikt nie wątpił, że Potwór stanowi straszliwe niebezpieczeństwo dla miasta, ba, nawet dla całego kraju.

Kapitan nigdy nie powrócił na maleńki rynek. Innym pozostawił zajęcie się zmarłymi żołnierzami. Nie zatroszczył się także o los Kulawca. Był przekonany, że chłopiec nie żyje, a nawet jeśli żyje, to z pewnością znalazł się ktoś, kto go uwolnił. Los Kulawca obchodził go tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Mężczyźni przeszukujący Ladegaardsoen nie bali się Potwora. Byli silni brawurą i głupotą. Przekonani o własnej niezwyciężoności, nie wątpili, że uda im się schwytać takie kalekie zwierzę, jak nazywali bestię. Kapitan nigdy nie poniósł żadnej porażki, stąd wzięło się jego żołnierskie imię – Dzielny, a jego dewiza brzmiała: „wszystko można zwyciężyć brutalnością”. Co prawda używał on słowa „niezłomność”, ale to w niczym nie zmieniało istoty rzeczy.

Cały dzień zajęło im przeszukanie wyspy. W końcu jednak Potwór został osaczony na cyplu w południowej jej części.

Był to teren lesisty, trudno dostępny. Kapitan Dristig miał świadomość, że polowanie nie może obyć się bez ofiar. Co prawda Ladegaardsoen uprzednio dokładnie oczyszczono i wszyscy mieszkańcy opuścili wyspę, pełni podziwu dla śmiałków gotowych poświęcić życie dla kraju, ale jego ludzie… Gotowało się w nim z gniewu. Tyle razy już widzieli tę bestię. Strzelali do niej, ale tak bardzo starali się trafić, że pewnie dlatego pudłowali. Stracił już jedenastu żołnierzy. Niektórzy polegli w bezpośredniej walce. Idioci, na co oni liczyli? Reszta… Trudno było to przyznać, ale umarli. Ot tak, po prostu. Nie został nikt, kto mógłby wyjaśnić, w jaki sposób do tego doszło.

Kapitanowi jak do tej pory nie udało się ujrzeć tajemniczej istoty. Był jednak przekonany, że jej dopadnie. Wiedział dokładnie, jak należy postępować. Gdyby tylko dano mu szansę!

Właśnie teraz nadarzyła się odpowiednia okazja. Potwór wpadł w pułapkę. Był na samym krańcu cypla i ukrywał się w gęstych zaroślach. Otaczał go gęsty mur świetnie wyszkolonych żołnierzy, pałających śmiertelną nienawiścią.

Kapitan poprosił, by na ochotnika zgłosili się tropiciele. Oczywiście najchętniej poszedłby sam, wyjaśnił, ale kto w tym czasie dowodziłby oddziałem? Ze wszystkich, którzy się zgłosili z żądzą krwi pałającą w oczach, wybrał dwóch twardych, okrutnych wojaków, pewnie naciskających na spust.

Tropiciele zniknęli w zaroślach. Pozostali czekali w nadziei, że wystraszona bestia zacznie uciekać. Wtedy będą ją mieli!

Nic jednak się nie działo.

Nagle jeden z mężczyzn w szeregu krzyknął:

– Patrzcie! Tam, tam na szczycie, pod skałą! Tam jest!

Wszyscy go teraz dostrzegli. Skulony, usiłował skryć się wśród gałęzi i trawy. Pilnie obserwował każdy ruch w lesie.

– Strzelać! – wrzasnął kapitan Dristig do otaczających go ludzi.

– Za daleko – odpowiedzieli chórem. – Nie doniesie!

Kapitan już chciał rozkazać, by podeszli bliżej, ale wtedy mogłaby się przerwać tyraliera, a tego należało unikać.

– Sam go wezmę! – wykrzyknął zaślepiony gniewem. Nie zapomniał porażki, jaką poniósł na rynku. Pognał naprzód, jak rozdrażniony byk torował sobie drogę przez las.

– Przecież on nie jest uzbrojony, czegóż więc się bać? – mówił do siebie.

Broń, którą miał przy sobie, można by zaliczyć niemal do ciężkiej artylerii, dlatego czuł się nadzwyczaj pewnie.

Zanim jednak zdążył przybliżyć się na odległość strzału, w lesie rozległ się huk. Jeden z tropicieli znalazł się dostatecznie blisko Potwora.

– Do diabła – syknął przez zęby kapitan. – A już go prawie miałem!

Osobista chwała wymknęła mu się z rąk.

Stwór na szczycie wzgórza poderwał się i zniknął za kamiennym blokiem.

– Trafiłem go! – krzyczał podniecony tropiciel. – Zastrzeliłem tego diabła!

Kapitan Dristig dotarł do tropicieli. Jeden z nich triumfalnie wymachiwał strzelbą w powietrzu.

– Trafiłem go, on nie jest nieśmiertelny! Zastrzeliłem najstraszniejsze monstrum w historii Norwegii! Jestem bohaterem! Spojrzałem mu prosto w oczy, one były…

Wzrok zaczął mu dziwnie mętnieć. Kąciki ust opadły w dół, opuściła się szczęka.

– Pomóżcie mi – szepnął zdumiony. – Myślę, że…

Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł do przodu, przetoczył się na plecy i zastygł, a jego nieruchomo patrzące w niebo oczy wyrażały paniczny strach.

– Nie żyje? – z niedowierzaniem zapytał kapitan. – Ale przecież on nawet nie zbliżył się do bestii!

– Sam przecież powiedział: spojrzałem mu w oczy – mruknął drugi tropiciel.

Kapitan usiłował wszystko to zrozumieć, ale myśli, niespokojne jak spłoszone ptaki, przelatywały mu przez głowę.

W tym momencie kątem oka dostrzegli poruszający się cień.

Potwór na skale znów się podniósł. Wydawał się dwa razy większy, ale oczywiście było to tylko złudzenie.

– Chodźmy, uciekajmy – wymamrotał pozostały przy życiu tropiciel.

Kapitan nie tracąc rezonu zakomenderował:

– Wycofujemy się, by jeszcze raz omówić plany.

Wycofywał się jednak niezwykle szybko, byle tylko jak najprędzej ujść z zasięgu wzroku stojącego na skale stwora.

Загрузка...