IX

Kiedy już dotarł do Garsavry, wszystkie konflikty wewnątrz Videssos wydały się Markowi zupełnie nieistotne. Podczas marszu na zachód legioniści pojmali i odesłali do stolicy ponad tysiąc Na-mdalajczyków, uciekających od Yezda w małych niezorganizowanych bandach, na jakie rozpada się każda pokonana armia. Około setka wyspiarzy zajmowała wciąż fort za murami Garsavry, broniąc się zarówno przed Rzymianami, jak i Yezda. Trybun nie próbował nawet ich stamtąd wygonić. Byli bardziej pożyteczni, pilnując zapuszczających się tu nomadów, niż niebezpieczni dla jego ludzi.

Gdy legioniści przybyli do Garsavry, byli tam już pierwsi Yezda. Nie kontrolowali jednak miasta — właściwie nie było ono pod niczyją kontrolą, dopóki nie pojawili się żołnierze Skaurusa. Nikt jednak nie zabraniał Yezda wchodzić w jego obręb. Atakowanie ich byłoby rzeczą wysoce niepożądaną w czasie, gdy toczono pertraktacje z ich wodzem. Trybun udawał więc, że nie widzi problemu.

Nomadzi nie sprawiali większych kłopotów, przechadzając się po mieście i podziwiając ogromne budynki. W porównaniu z miastem Videssos albo z Rzymem, była to senna stolica prowincji, ale dla ludzi, którzy spędzili całe życie pod namiotem, był to widok przedziwny i egzotyczny niemal nie do uwierzenia. Yezda handlowali na rynku miejskim, kupując luksusowe — czasem tylko w ich mniemaniu — produkty cywilizacji. Marek widział, jak jeden z nich z dumą nosił na głowie emaliowany nocnik, w miejsce zwyczajowej futrzanej czapy nomadów. Powiedziałby mu, co właściwie ma na sobie, ale jego towarzysze patrzyli na niego z takim podziwem, że nie miał serca. Sporo miejscowych Videssańczyków także to widziało, przez co Yezda obdarzeni zostali nowym przezwiskiem, które kiedyś mogło narobić sporo kłopotów.

Było to jednak najmniejsze ze zmartwień trybuna związanych z tubylcami. W obliczu groźby najazdu z centralnej wyżyny, powinni byli według oczekiwań trybuna, przyjąć legionistów z otwartymi rękami. Co więcej — Skaurus tego potrzebował. Nawet przy wsparciu Pakhymera, wciąż brakowało mu ośmiu z dwudziestu tysięcy sztuk złota, których zażądał Yavlak za swoich jeńców. Wysłał depesze do stolicy, ale nie miał żadnej pewności czy przyniosą szybki rezultat, na którym tak mu zależało. Gdy Thorisin Gavras zajęty był na północy, w stolicy nie było nikogo, kto potrafiłby ponaglić videssańską biurokrację. Skaurus znał ją aż za dobrze, postanowił więc, że pożyczy brakującą sumę od mieszkańców Garsavry i spłaci ich, kiedy gryzipiórkom w końcu uda się wysłać złoto na zachód.

Z drugiej strony powinien był jednak sobie zdawać sprawę, że spodziewając się, iż jakakolwiek większa grupa Videssańczyków bez protestu zgodzi się na taki projekt, może się srogo zawieść. To prawda, że wielu garsavran popierało Thorisina albo mówiło tak, gdy jego żołnierze kontrolowali miasto. Ale niemal tyle samo wciąż oddanych było przegranej już sprawie Baanesa Onomagoulosa — zbuntowanego magnata, którego Drax zgniótł, zanim sam stał się rebeliantem, i który był niegdyś właścicielem ogromnych posiadłości niedaleko na południe od Garsavry. Gdy już zginął, a zwłaszcza dlatego, że zginął z rąk cudzoziemca, nikt nie pamiętał jego wad. Arogancki, złośliwy, zdradliwy człowiek jakimś cudownym sposobem zamienił się w męczennika.

Dla kontrastu, trzecia część mieszkańców z żalem obserwowała klęskę Namdalajczyków i przywrócenie władzy Imperatora. Antakinos ostrzegał Marka, że wyspiarze byli popularni w miastach, które zajmowali, i nie mijał się z prawdą. Drax miał pod swoimi rządami państwo mniejsze od Imperium i z tego względu nie nakładał na miasta tak wysokich podatków, jak Videssańczycy. Ta odmiana, jeśli nic innego, zyskała mu sporą liczbę popleczników.

Jak to bywa z poddanymi, niektórzy z garsavran do tego stopnia przejęli się rządami nowego władcy, że chodzili do świątyni, którą Drax przystosował do swojej wiary, tak by jego ludzie mieli gdzie się modlić. Pomysł ten rozwścieczył Styppesa, który wdał się we wrzaskliwą sprzeczkę z na-mdalajskim kapłanem, spotkanym przypadkiem na rynku miejskim.

Skaurus, który targował się właśnie o cenę nowego paska, podniósł zaniepokojony wzrok, słysząc wrzask:

— Kusicielu! Sługusie Skotosa! — Z twarzą purpurową od gniewu, pięściami zaciśniętymi w słusznej złości, kapłan przepychał się przez tłum w kierunku człowieka Księstwa, który trzymał pod pachami dwie tłuste kaczki.

— Na Wagera, zarozumiały Bufonie, twoja jest droga do piekła, nie moja! — odkrzyknął wyspiarz, stając naprzeciw niego. Błękit jego szat kapłańskich był nieco bardziej zbliżony do szarego niż u Styppesa, nie golił też głowy jak wszyscy videssańscy kapłani. Ale jego wiara była dla niego tak samo prawdziwa i równie silna, jak wiara Videssańczyków.

— Przepraszam — wyszeptał Marek do sprzedawcy. Truchtem, jakby spieszył do bitwy, pobiegł w kierunku dwóch kapłanów, którzy obrzucali się nawzajem przekleństwami, niczym sprzedawcy bydła. Gdyby tylko udało mu się odciągnąć Styppesa, zanim kłótnia doprowadzi do zamieszek… Za późno. Tłum już się zbierał.

— Debata! Debata! Chodźcie usłyszeć debatę! — krzyczeli mieszczanie. Była to rozrywka, którą bawili się już wcześniej, gdy miejscowi kapłani spierali się z Namdalajczykami. Teraz zbiegali się, by usłyszeć, co ma do powiedzenia ta dwójka.

Styppes rozglądał się dokoła, jakby nie wierząc własnym uszom. Skaurus był równie zaskoczony, ale i zadowolony. Może obejdzie się jednak bez rozlewu krwi. Trybun skrzywił się, gdy Styppes dramatycznym gestem przyłożył rękę do czoła i oznajmił:

— Herezję należy wykorzenić, a nie dyskutować z nią.

— He! Ale ja z tobą porozmawiam — powiedział Namdalajczyk. Miał około czterdziestki, twardą, kwadratową, zawziętą twarz, która pasowała bardziej do oficera piechoty niż duchownego. Niemal tak ciężki jak Styppes, wyglądał jednak o wiele lepiej od niego — raczej jak atleta, który zakończył karierę, niż jak zwykły grubas. Ukłonił się ironicznie.

— Gerungus z Tupper, do usług.

Styppes odkaszlnął i już miał wybuchnąć gniewem, ale tłum — ku głębokiej uldze Skaurusa — dalej domagał się dyskusji. Kapłan niechętnie przedstawił się Gerungusowi.

— Ponieważ jesteś heretykiem, ja zacznę — powiedział Videssańczyk. — Potem ty będziesz mógł bronić swoich fałszywych doktryn, najlepiej jak potrafisz.

Gerungus mruknął coś niemiłego pod nosem, ale wzruszył masywnymi ramionami i powiedział:

— Ktoś musi zacząć — mówił po videssańsku z lekkim tylko akcentem.

— W takim razie rozpocznę od podstawowej kwestii: dlaczego wypaczacie credo Phosa, dodając słowa „na to stawiamy nasze dusze”. Kto wam dał do tego prawo? Jaki synod to usankcjonował i kiedy? W takiej postaci, w jakiej zostało nam przekazane od naszych świętych i uczonych ojców, credo było doskonałe i nie powinno być uzupełniane żadnymi bezwartościowymi kodycylami.

Marek podniósł brwi. Tu, na swoim poletku, Styppes wykazał się większą elokwencją, niż podejrzewał go o to trybun. Pochwalne okrzyki podniosły się z tłumu.

Ale każdy z videssańskich kapłanów, którzy dyskutowali wcześniej z Gerungusem, używał tego argumentu. Jego odpowiedź była natychmiastowa:

— Wasi starożytni ojcowie żyli sobie jak w raju, kiedy Imperium rządziło ziemiami aż do Halo-ga i zło Skotosa wydawało się dalekie i nierealne. Ale wy, Videssańczycy, byliście grzesznikami i daliście Skotosowi okazję, by mógł wykazać się swoją siłą. Dlatego właśnie barbarzyńcy odebrali wam Khatrish, Thatagush, i jeszcze Kubrat. Bo to właśnie Skotos natchnął dzikich Khamorthów ze stepu i zepsuł was tak, że nie potrafiliście się obronić. I wtedy okazało się, że potęga Skotosa jest aż zbyt realna i zbyt wielka. Kto wie, czy to właśnie Phos zwycięży na końcu? Prawda może okazać się inna.

Styppes był teraz biały, nie czerwony.

— Bluźnisz! — wykrzyknął, a tłum zafalował groźnie. Dla Videssańczyków, khatrisherska wiara w równe szanse dobra i zła w ich odwiecznej walce była herezją gorszą od tej, którą wyznawali Namdalajczycy.

— Spokojnie, pozwól mi dokończyć — odparł Gerungus bez emocji. — Żaden z nas nie będzie tutaj, by móc przyglądać się ostatniej bitwie pomiędzy Phosem a Skotosem. Skąd więc możemy znać jej wynik? Ale musimy zachowywać się tak, jakby zwycięstwo dobra było czymś pewnym, albo na wieki zginąć w lodzie Skotosa. Ja z dumą podejmuję tę grę… „na to stawiam moją duszę”. — Rozejrzał się dokoła, jakby prowokując tłum. Marek także bacznie go obserwował, ale Videssa-ńczycy milczeli. Przemówienie Gerungusa nie było może tak kwieciste jak atak Styppesa, ale odniosło zamierzony efekt.

Trybun dojrzał Nevrate Sviodo stojącą obok Gerungusa. Poznał ją po gęstych, czarnych włosach opadających na ramiona. Uśmiechnęła się, gdy ich spojrzenia się spotkały. Poruszyła nieznacznie ręką, by pokazać rozpalony tłum, potem wskazała na Skaurusa i kiwnęła głową, jakby oddzielając od wszystkich zgromadzonych tylko ich dwoje. On też skinął głową, doskonale ją rozumiejąc. Jako Vaspurakanerka, wyznawała inny jeszcze odłam religii Phosa, podczas gdy Rzymianin w ogóle nie liczył się w tym sporze. Dyskusja nie budziła w nich żadnych emocji.

Styppes dyszał i sapał jak wieloryb wyrzucony na brzeg, szykując się do następnego uderzenia.

— Bardzo ładnie — warknął. — Ale Phos nie gra w kości ze Skotosem o porządek we wszechświecie: „podwójne słońca” to pokój i ład, a „podwójna szóstka demonów”, głód i wojna. To oznaczałoby chaos w sercu Phosa, co nie może się zdarzyć. Nie, mój przyjacielu, to nie takie proste. Boski plan Phosa jest bardziej przemyślany. A i Skotos nie potrzebuje gry w kości, by dopiąć swego, gdy ma takich ludzi jak ty, który odciągasz ludzi od prawdziwej wiary. Demony ciemnego boga zapisują każdy twój grzech w swoich księgach, tak, dzień i godzinę, w której został popełniony i jego świadków. Tylko szczera pokuta i nawrócenie na prawdziwą wiarę Phosa może wymazać taką listę. Każde bluźnierstwo wypływające z twych ust przybliża cię o krok do wiecznego lodu!

Styppes był naprawdę zaangażowany w to, co mówił, ale Skaurus nie cenił wysoko jego logiki. Gdy videssański kapłan i jego przeciwnik z Namdalen spierali się dalej, pewien szczegół przyciągnął uwagę trybuna. To, co mówił Styppes o demonach siedzących w piekle i ich spisach grzechów, mogło być opisem ksiąg podatkowych videssańskich poborców. Nie przypuszczał, by to podobieństwo było dziełem przypadku i zastanawiał się, czy Videssańczycy sami to zauważyli.

Wciągnąwszy niechcący smugę śmierdzącego, duszącego dymu, trybun rozkasłał się na chwilę, wchodząc po schodach do siedziby gubernatora prowincji Garsavra. Był to budynek z czerwonej cegły, z dodatkiem marmurowych kolumn ozdabiających wejście. Ciężko uzbrojone oddziały legionistów patrolowały rynek i główne ulice miasta pilnując, by zamieszki nie wybuchły na nowo. Gdyby te, które dopiero co opanowano, miały miejsce kilka dni wcześniej, złożyłby to na karb debaty teologicznej. W tej jednak sytuacji podejrzewał, że rozruchy wzniecali bogaci kupcy i magnaci, czekający na niego w środku — ludzie, którzy będą musieli wyłożyć pieniądze na wykupienie Draxa i jego kompanów z rąk Yezda. Gdyby udało im się pozbyć Rzymian z Garsavry, ich sakiewki byłyby bezpieczne. Zresztą, wielu z nich wciąż popierało Namdalajczyków.

Cieszył się, że ma za plecami swoich oficerów. Wszyscy ubrani byli w najświetniejsze zbroje, grzebieniaste hełmy, krótkie oficerskie peleryny, pancerze wypolerowane do połysku — wszystko to mogło wywrzeć duże wrażenie na Garsavranach. Za nimi postępował herold, trzymając swój róg, jakby był to miecz.

Skaurus po raz kolejny powtarzał w myślach zapamiętane wcześniej frazy i zdania, którymi miał przemówić do zgromadzonych bogaczy. Styppes, jak zwykle gderając, pomógł mu je opracować. Videssański trybuna wystarczał do codziennych rozmów, ale na oficjalnych zebraniach wymagano od mówców formalnego przemówienia, a to był niemal inny język. Co prawda, Gavrasowie pozwalali sobie czasem na szczerość i prostotę, ale każdy wiedział, iż jest to tylko kwestia chwilowego kaprysu. Gdyby trybun tak sobie poczynał, uznano by go za barbarzyńcę, a dzisiaj musiał wyglądać na przedstawiciela władzy Imperatora. Styppes uważał, że przemówienie i tak jest zbyt proste, ale bardziej kwiecistego Rzymianin już by nie zniósł.

Odwrócił się do Gajusza Filipusa, który wysłuchiwał jego prób.

— Co by o tym powiedział Cyceron?

— Ten gruby gaduła? A kogo to obchodzi? Na mównicy Cezar jest wart pięciu takich jak on. Mówi, co ma powiedzenia i koniec. A co do przemówienia — to z całym szacunkiem — myślę, że zrzygałby się na swoją togę, gdyby musiał tego słuchać.

— Nie powiem, żebym mu się specjalnie dziwił; czuję się jak Ortaias Sphrantzes.

— Och, aż tak źle nie jest, panie — powiedział szybko Gajusz Filipus. Roześmiali się obaj. Ortaias nigdy nie używał jakiegoś słowa, gdy mógł je zastąpić dziesięcioma innymi — zwłaszcza jeśli osiem z nich było zupełnie niejasnych.

Marek przepuścił herolda. Wszedł on pierwszy do sali, w której gubernator przyjmował delegacje. Trybun po raz pierwszy mógł się przyjrzeć lokalnym magnatom — około dwudziestce mężczyzn, którzy siedzieli gawędząc po przyjacielsku między sobą i grzejąc się w blasku późnolet-niego słońca.

Ostry dźwięk trąbki uciął te pogaduszki. Niektórzy aż podskoczyli. Wszyscy odwrócili głowy w stronę drzwi, przez które wchodził Skaurus. Nie rozglądał się ani na lewo, ani na prawo, gdy zajmował miejsce w wysokim krześle zarządcy i kładł ręce na wspaniałym stole z drzewa różanego. Wielu ludzi zasiadało ostatnio na tym miejscu — pomyślał — prawowici gubernatorzy, Ono-magoulos, Drax, Zigabenos, a teraz on sam — i lepiej, że on a nie Yavlak.

Jego oficerowie ustawili się za nim — Gajusz Filipus, Juniusz Blesus i Sekstus Minucjusz, wszyscy nieruchomi jak posągi; Sittas Zonaras, który przydawał im videssańskiego charakteru; imponujący w swej zbroi Vaspurakanera, Gagik Bagratouni; i Laon Pakhymer, na wpół rozbawiony całą sytuacją.

Trybun podniósł się, patrząc z góry na swoją publiczność. Odpowiedziały mu spojrzenia — niektóre wyraźnie pod wrażeniem tej parady, inne znudzone, jeszcze inne całkiem wrogie. Większość z jego słuchaczy wyglądała na ugrzecznionych kupców. Nie jest źle — pomyślał — nie gorzej niż w Mediolanie, gdzie musiał stawić czoło senatowi miasta — jak odległa zdawała się ta chwila!

Wziął głęboki oddech. Zamarł na moment z przerażenia myśląc, że jednak wszystko zapomniał, ale gdy tylko zaczął mówić, słowa nasunęły się same.

— Panowie, zostaliście przeze mnie wybrani i zaproszeni na dzisiejsze spotkanie — proszę więc, byście raczyli mnie wysłuchać. Wiecie jak Namdalen nikczemnie podporządkował sobie miasta zachodu — ściągnął z was haracz, spustoszył wasze wsie i miasteczka, opętany szaleństwem swojej rebelii; jak podle traktował bezbronnych ludzi, którzy zniewoleni siłą, musieli oddawać dorobek całego swojego życia na rzecz zbrodniczych planów Namdalen. Dlatego zdumiewającym jest dla mnie, drodzy panowie, jak łatwo dajecie się zwodzić tym, którzy was oszukali i chcą teraz znaleźć u was pomoc — kosztem waszej krwi. To właśnie ci, którzy wyrządzili wam tak wiele krzywd, bo jakież to korzyści przyniosła wam rebelia, oprócz morderstw, gwałtów i kalectwa?

Niemal roześmiał się, widząc wytrzeszczone ze zdumienia oczy grubasa z drugiego rzędu, handlarza winem. Zapewne nie słyszał nigdy, by cudzoziemiec powiedział coś bardziej skomplikowanego niż „Nalej mi jeszcze”.

Po raz pierwszy znajdując przyjemność w wygłaszaniu takiego przemówienia, trybun kontynuował:

— Teraz ci, którzy gotowi są pomóc Namdalen, chcą was przeciągnąć na swoją stronę i wzniecają złość i gniew w mieście, choć sami nie odważą się ryzykować własnym majątkiem i zdrowiem. — Niech się nawzajem podejrzewają — pomyślał Marek. — W tym samym czasie jednakże, domagają się oni, by Imperium nadal ich ochraniało, a swoją winę próbują zrzucić na niewinnych. Czy możecie pozwolić, panowie, by ci, którzy płaszczą się przed rebelią, tak niecnie was wykorzystywali? Jak widzicie, za wolą Phosa — Marek użył frazy, którą podpowiedział mu Styp-pes, a na którą sam by nigdy nie wpadł — Namdalen jest uwięziony. Teraz, gdy jego nikczemność już nam nie zagraża, musimy dołożyć wszelkich starań, by mieć pewność, że nie wymknie się nam jak ogień z pieca. Ale ten, który go więzi, żąda zapłaty.

Widząc, że wreszcie dociera do sedna sprawy, słuchacze pochylili się naprzód, nadstawiając uszu.

— Gdyby Imperator nie był zajęty kampanią tak od nas odległą lub gdyby barbarzyńcy, którzy więżą Namdalen zgodzili się na opóźnienie, sam pospieszyłbym do Videssos, by przywieźć potrzebne nam pieniądze. Jak sami widzicie, jest to jednak niemożliwe. Ja także nie posiadam takiej ilości złota. Dlatego koniecznym będzie, by każdy z was przyczynił się do ostatecznego zwycięstwa, w miarę swoich możliwości, by Yezda nie spustoszyli waszych ziem czekając zbyt długo na zapłatę. Tak właśnie przedstawia się obecna sytuacja. Ja, ze swojej strony, gwarantuję wam, iż wszystkie pieniądze, które mi powierzycie, zostaną wam zwrócone przez Imperatora.

Usiadł, czekając na ich reakcję. Tak jak się spodziewał, nie wyglądali na zachwyconych perspektywą rozstania się ze swoim złotem. Gruby handlarz winem przemówił w imieniu ich wszystkich, gdy powiedział:

— Zostaną nam zwrócone? Jasne, bez wątpienia, tak jak postrzygacz oddaje owcom wełnę. Prywatnie, Marek przyznałby mu rację — jak każde państwo, Videssos chętniej zabierało pieniądze niż je wydawało. Głośno powiedział jednak:

— Znam kilku wpływowych ludzi w stolicy, a nigdy nie zapominam o tych, którzy mi pomogli.

Rozumieli to doskonale — relacja protektor-klient była w Videssos mniej oficjalna niż w Rzymie, ale nie mniej realna. Ale tu, w tym punkcie Imperium, to oni byli potężni i wpływowi, i nie przywykli do tego, by zależeć od kogokolwiek, nie mówiąc już o obcym najemniku.

Do głosu doszedł Zonaras:

— Ten facet ma dziwny nawyk; kiedy mówi, że coś zrobi, robi to naprawdę. Opowiedział, jak legioniści nie dopuszczali Namdalajczyków w góry i jak zorganizowali armię partyzantów na nizinach, by tam walczyli dla nich.

— A wszystko to — mówił — wydawało się o wiele trudniejsze, niż wydostanie pieniędzy ze skarbu państwa.

— Nie ma rzeczy trudniejszej od wyciągnięcia pieniędzy ze skarbu — upierał się grubas, wydając z siebie krótki, chrapliwy śmiech. Ale zarówno on jak i jego towarzysze słuchali uważnie; ponieważ Zonaras był Videssańczykiem, skłonni byli uwierzyć raczej jemu niż trybunowi.

Jeden z miejscowych magnatów, szczupły, prawie kompletnie łysy mężczyzna, pochylony już pod ciężarem lat, z trudem podniósł się z ławki, opierając się na lasce. Wystawił swój pokrzywiony paluch w stronę Skaurusa.

— Więc to ty zrobiłeś z naszych chłopów zbójów? — odezwał się skrzekliwym głosem. Że swoim ogromnym, zakrzywionym nosem i siwymi włosami, wyglądał jak stary, rozzłoszczony sęp. — Dwie studnie zatrute, bydło porwane albo zabite, mój rządca zamęczony. Tyś to na mnie sprowadził? — w swojej wściekłości wyprostował się nieco, wymachując laską jakby to była szabla.

Ale jakiś glos z końca sali zawołał:

— Och, zamknij się, Skepides. Gdybyś chociaż raz, przez ostatnie pięćdziesiąt lat, był sprawiedliwy dla swoich chłopów, nie miałbyś teraz nad czym płakać.

— Co? Co to miało być? — Nie zrozumiawszy drwiny, Skepides odwrócił się do Skaurusa. — Powiem ci tylko tyle, drogi panie, że wolałbym się układać z Namdalajczykami niż takim wichrzycielem jak ty. Niech mnie Skotos porwie, jeśli tak nie jest. I nie chcę mieć nic do czynienia z tym twoim planem.

Powoli i z trudem przedostał się do wyjścia i wykuśtykał na zewnątrz. Jeden czy dwu Videssa-ńczyków poszło w jego ślady.

— Spróbujcie ich namówić — nalegał Marek. — Im będzie was więcej, tym mniej przypadnie na każdego.

— A co zrobisz, jeśli żaden z nas się nie zgodzi? — zapytał inny kupiec. — Zabierzesz nam złoto siłą?

Trybun czekał na to pytanie.

— Nie ma o tym mowy — powiedział szybko. — Właściwie, jeżeli zadecydujecie, że nie chcecie mi pomóc, zamierzam nic nie robić, dosłownie nic.

Jego słuchacze, zbici z tropu, zaczęli głośno dyskutować, niemal o nim zapominając.

— Nie zmusi nas? Ha! Co to za sztuczka? Do lodu z nim! Niech sobie kupuje swoich barbarzyńców za własne pieniądze! — Ta ostatnia opinia, w różnych wariantach, miała szerokie poparcie. Tylko gruby sprzedawca wina był na tyle sprytny, by otwarcie zapytać Rzymianina.

— Co masz na myśli, mówiąc że nic nie będziesz robił?

— No cóż, właśnie to — Marek był obrazem niewinności. — Po prostu zabiorę moich żołnierzy z powrotem do stolicy, jako że nie miałbym już tutaj nic do roboty, a przynajmniej tak mi się wydaje.

To wywołało wśród Videssańczyków jeszcze większe poruszenie niż deklaracja sprzed kilku minut.

— A kto będzie nas wtedy bronił przed Yezda? — wrzasnął jakiś głos z końca sali.

— A dlaczego miałoby mnie to obchodzić?

— Na Phosa! — wybuchnął mężczyzna — Zmarnowałeś już sporo czasu wykazując, jaki to z ciebie dobry sługa Imperium. — Za plecami Skaurusa Gajusz Filipus śmiał się w kułak. — Teraz kiedy mowa o ochronie obywateli Imperium, ty chcesz uciekać.

Kupcy i magnaci poparli go okrzykami — wszyscy, oprócz handlarza winem, który patrzył na trybuna z respektem, jakim czasami jeden oszust darzy innego.

— Jeżeli jesteście obywatelami, to zachowujcie się tak jak obywatele — warknął Marek, waląc pięścią w stół. — Wasze cenne Imperium pozwalało wam obrastać tłuszczem i pieniędzmi, zapewniało wam bezpieczeństwo przez więcej lat, niż którykolwiek z was mógłby zliczyć i nie zdaje mi się, żebyście na to narzekali. Ale kiedy pojawiają się kłopoty i to ono potrzebuje waszego wsparcia, co robicie? Wrzeszczycie jak stado baranów bez pasterza. Na waszego Phosa, panowie, jeżeli sami nie chcecie pomóc, dlaczego spodziewacie się, że wam ktoś pomoże? Powiem wam tylko to — jeżeli za dziesięć dni, o tej porze, zabraknie mi jednej sztuki złota, wycofam się, a wtedy możecie się targować z Yavlakiem. Życzę wam wszystkim miłego dnia.

Otoczony przez swoich oficerów, wymaszerował z komnaty, zostawiając za sobą martwą ciszę.

— Ja bym ci dał po gębie za takie gadanie — powiedział Gagik Bagratouni, gdy wyszli na zewnątrz, prosto w popołudniowe słońce. — Ale, jak mówisz, oni obrastają już tak długo. Chyba zapłacą.

— Ciebie nie musiałbym tak straszyć — odparł Marek. — Vaspurakan to burzliwe państwo, a twoi ziomkowie wiedzą, co do nich należy. — Westchnął głośno. — Jeśli podziwiam Imperium za to, że zapewnia swoim ludziom spokojne życie, to chyba nie powinienem też mieć im za złe egoizmu. Nigdy dotąd nie musieli się poświęcać.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i odwrócił się gwałtownie do Gajusza Filipusa.

— A co ty chcesz zrobić, na bogów?!

Starszy centurion drgnął przestraszony i odsunął ręce od sztyletu. Cienkie ostrze zostało tam, gdzie je wetknął — w szparze pomiędzy blokami, z których ułożona była jedna z kolumn przy wejściu do budynku.

— Chciałem to zrobić już od lat — usprawiedliwiał się. — Ile razy słyszałeś te opowieści o kolumnach tak doskonale zbudowanych, że nie można wsadzić ostrza noża w szpary między blokami? Zawsze uważałem, że to brednie i tutaj mam dowód. — Wyciągnął sztylet.

Marek przewrócił oczami.

— Dobrze, że nie ma tu Viridoviksa, bo jakby to zobaczył, nasłuchałbyś się do końca życia. Masz ci los, kolumny!

Uśmiechał się do siebie przez całą drogę powrotną do obozu legionistów.

Następnego ranka pojawiła się tam pełna szacunku delegacja Garsavran, która oznajmiła mu, iż nie radzi sobie z ustalaniem opłat proporcjonalnych do majątku. Wybieg był tak oczywisty, że Marek omal nie roześmiał się im w twarz.

— Chodźcie, drodzy przyjaciele — powiedział i wrócił do rezydencji gubernatora. Po zimowych zmaganiach z zawiłościami systemu podatkowego całego Imperium, miejscowe rachunki były dziecięcą igraszką. Po dwóch godzinach wynurzył się z komnaty, w której przechowywano bieżące rejestry i wręczył oczekującym w napięciu Garsavranom listę z wyszczególnionymi sumami, wyliczonymi co do ułamka. Ze spuszczonymi głowami wzięli ją od niego i natychmiast zniknęli.

W przeciągu dwóch dni dostarczono mu całą sumę.


W nieustannym napięciu i kołowrocie, związanymi z prowadzoną od dwóch miesięcy kampanią, nie poświęcał Helvis zbyt wiele czasu ani uwagi i dobrze o tym wiedział. Czasami podejrzewał, że właśnie to najbardziej jej odpowiadało. Jeżeli nie przebywali często ze sobą, nie mogli się kłócić, a ona wciąż miała mu za złe jego lojalność wobec Imperium. Im bardziej zaawansowana była jej ciąża, tym mniejsze miała potrzeby, i tym słabsze było jej pożądanie. To samo działo się, gdy miała urodzić Dostiego — znosił to najlepiej, jak potrafił.

Jednak kiedy rozbili już stały obóz obok Garsavry, nie mogli się dalej ignorować — a uwięzienie Soterica przysporzyło Helvis nowego zmartwienia. Tego wieczora, kiedy Skaurus wysłał do Yavla-ka liczny i ciężko uzbrojony oddział, który w jedną stronę wiózł ze sobą pieniądze, a w drugą miał przyprowadzić namdalajskich jeńców, spytała go:

— Co zamierzasz z nimi zrobić?

Starała się mówić bez emocji, ale trybun wyczuwał strach, nad którym z trudem panowała. Jednak nie ponaglała go, ani nie namawiała do niczego, wiedząc już, że najłatwiej uprzedzał się do pomysłów, które wciskano mu zbyt nachalnie czy gwałtownie. W świetle lampki jej szeroko otwarte, intensywnie niebieskie oczy, wyglądały niesamowicie, gdy czekała na odpowiedź.

— Na razie nic, oprócz tego, że będę musiał ich zamknąć i przesłać wiadomość Thorisinowi. To on zadecyduje co dalej, nie ja.

Przygotował się na wybuch, ale został kompletnie zaskoczony, gdy jej oczy napełniły się łzami i gdy podniosła się niezdarnie, by go objąć, powtarzając złamanym głosem:

— Dziękuję ci, och, dziękuję ci!

— Hej, o co chodzi? — zapytał, trzymając ją za ramiona i odsuwając od siebie tak, by mógł widzieć jej twarz. — Myślałaś, że od razu ich zabiję?

— Skąd mogłam wiedzieć? Po tym, co powiedziałeś w obozie po bitwie, gdzie… — Nie mogła mówić o tym spokojnie, wycofała się więc szybko. — Po tej bitwie myślałam, że możesz to zrobić.

Jej spojrzenie powędrowało do wizerunku świętego Nestoriosa, umieszczonego na szczycie podróżnego ołtarzyka. — Dziękuję ci — wyszeptała pod jego adresem — Za uratowanie Soteryka. Marek pogłaskał jej włosy.

— Powiedziałem to, gdy byłem wściekły, co mnie oczywiście nie usprawiedliwia. Nie jestem z tego dumny i nie jestem rzeźnikiem. Myślałem, że znasz mnie trochę lepiej.

— Ja też tak myślałam. — Przysunęła się bliżej do niego i uśmiechnęła, gdy jej piersi dotknęły go w tej samej chwili co brzuch. Ale spoważniała znowu, gdy podniosła wzrok i starała się wyczytać coś z jego z jego twarzy. — Jednak, nawet po tych latach, czasami myślę, że cię w ogóle nie znam.

Objął ją mocno ramionami. Często czuł to samo w stosunku do niej i zdał sobie sprawę, że niedawna izolacja na pewno im nie pomogła. Mimo to nie powiedział jej, o czym właśnie myślał — że Thorisin Gavras, Autokrator Videssańczyków, nie będzie skłonny do pobłażania pojmanym przywódcom rebelii. Pomimo wstawiennictwa świętego Nestoriosa, Soteryk nie mógł spać spokojnie.

Wiadomość napisana była po łacinie: „Mamy twoje paczki. Przyjdą za trzy dni”. Marek przeczytał ją dwa razy, zanim zauważył, że rzymskie „d” zostało zastąpione przez jego videssański odpowiednik. Krok po kroku Imperium zmieniało ich wszystkich.

Rankiem trzeciego dnia khatrisherski posłaniec powiedział trybunowi, że oddział, który wysłał po jeńców, był o kilka godzin od Garsavry.

— Bardzo dobrze — westchnął z głęboką ulgą. Więc jednak Yavlak dotrzymał słowa — kolejna przeszkoda za nimi.

By podłamać nieco ducha walki w wyspiarzach, którzy wciąż zajmowali fortecę obok miasta, Marek przeciągnął prawie z całą swoją armią obok zamku, zostawiając w obozie tylko niezbędną załogę. Ludzie Księstwa przyglądali się temu spoza wałów z ubitej ziemi. Wkrótce zaczną głodować — pomyślał — będzie wtedy wystarczająco dużo czasu, by się nimi zająć.

Nawet w tak niewielkiej odległości od Garsavry, grunt wznosił się ostro do góry, w kierunku centralnego płaskowyżu. Arandos, wolna i spokojna na nizinach, pędziła tu z hukiem po kataraktach. Wielkie głazy niemal zupełnie ginęły w syczącej, białej pianie. Jej największy dopływ, Eriza, spływała z północy. Garsavra leżała w miejscu, gdzie obie rzeki się spotykały.

Przewodnik Skaurusa trzymał się południowego brzegu Arandos, co wcale nie dziwiło. Na płaskowyżu rzeki były w lecie jedynym źródłem wody.

Dojrzał przed sobą kurz; niską, szeroką chmurę, która towarzyszyła piechocie — lekka kawaleria Yezd wzniecałaby wysokie, proste kolumny. Uśmiechnął się do khatrisherskiego zwiadowcy, uniósłszy kciuk w geście, który Pakhymer przejął od Rzymian.

Za chwilę Marek mógł już odróżnić maszerujący kwadrat legionistów, otoczony przez cienki kordon khatrisherskich łuczników, mających zająć się ewentualnym atakiem kawalerii, i dopaść Na-mdalajczyka, któremu udałoby się jakimś cudem wyrwać z ciasnego kwadratu.

Juniusz Blesus, pozdrowiwszy trybuna salutem, wyglądał jak ktoś, kto z radością pozbywa się niewygodnego ciężaru.

— Oto oni, panie, wszyscy których Yavlak zostawił przy życiu: trzy setki i… niech sprawdzę… siedemnastu. Gdy wyruszałem było dwudziestu jeden, ale zmarli po drodze, bo byli ciężko ranni, a Yezda niewiele dla nich zrobili. Nie chciałem ich tam jednak zostawiać — dokończył niepewnie.

— Dobrze się spisałeś — upewnił go Marek i widział, jak jego szeroka, chłopska twarz promieniała radością. Choć był sumienny i pracowity, odpowiedzialność go przerażała. Trybun odwrócił się od młodszego centuriona do Namdalajczyków, którzy byli teraz w jego władzy. Wyspiarze nie przypominali już dumnych, pewnych siebie żołnierzy, którzy wyruszyli, by odebrać Vi-dessos jego zachodnie ziemie. Brody pokryły ich zapadnięte policzki. Większość szła przygarbiona, jakby trzymanie się prosto wymagało większej siły niż w sobie mieli. Prawie każdy utykał, niektórzy od ran, pozostali bo Yezda ukradli im buty i zostawili tylko szmaty do owinięcia nóg. Mieli na sobie poszarpane resztki płaszczy i spodni — kolczugi, tak jak i buty padły łupem nomadów. Oczy, zapadnięte i obojętne, wpatrzone były w ziemię, gdy posuwali się z trudem naprzód.

Więc tak wygląda ich zwycięstwo — pomyślał Skaurus. Czuł się jak kapitan jednej z brygad straży pożarnej Krassusa, w Rzymie, który zarabiał na nieszczęściu innych, tanio wykupując od nich płonącą własność.

Tu i ówdzie czyjaś twarz, postawa odcinała się od ogólnego obrazu więźniów. Bujne, czarne wąsiska od razu wyróżniały Mertikesa Zigabenosa w tłumie nowych, rzadkich jeszcze bród. Tak samo jak wyraz bezdennej rozpaczy na jego twarzy, który budził szczególną litość nawet pośród tak wielkiego nieszczęścia. Nie podniósł głowy, gdy Marek zawołał go po imieniu. Obok niego szedł Drax, którego krótka broda była zadziwiająco ruda. Lewa ręka wielkiego księcia spoczywała na brudnym temblaku. Śmiało spojrzał Skaurusowi w oczy, ale jego wzrok był jakiś nieobecny.

Nie wszyscy Namdaląjczycy zapomnieli, że są mężczyznami. Weteran Fayard, który był członkiem szwadronu Hemonda, gdy Marek przybył do stolicy, maszerował, a nie wlókł się jak jego towarzysze. Pozdrowił trybuna energicznym salutem, a potem wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że spodziewał się, iż jeszcze kiedyś się spotkają, ale w innych okolicznościach. Zawsze potrafił utrzymać się w dobrej formie, radząc sobie ze wszystkim, co go spotykało.

Soteryk także trzymał się prosto jak trzcina. To dzięki tej zawziętości Marek mógł go od razu rozpoznać, bo broda i wycieńczenie dodawały mu lat i wyglądał teraz na starszego od trybuna, choć naprawdę, nie miał jeszcze trzydziestki. Nie do końca wyleczona, pofałdowana blizna szpeciła jego czoło. Patrzył na swojego szwagra, jak wilk złapany w potrzask. Jako że sam nie darzył go zbytnią sympatią, spodziewał się po nim tego samego.

— Zdrajca! — krzyknął Soteryk i trybun nie wątpił, że naprawdę tak uważa. Dziwne słowo — pomyślał — po bitwie pod Sangarios. Ale brat Helvis był tak mocno przekonany o słuszności swojej sprawy, że nie potrafił wysłuchiwać innych racji. Helvis była w tym trochę do niego podobna. Na szczęście, tylko trochę — pomyślał z wdzięcznością Marek.

Odwrócił się do Styppesa, mówiąc:

— Zrób dla nich, co będzie w twojej mocy.

Zauważył, że nie wszystkie rany, jakimi naznaczeni byli wyspiarze, były pozostałością po bitwie. Niektóre najwyraźniej pochodziły od bicza albo czegoś jeszcze gorszego. Kapłan odniósł się do tego pomysłu bez większego entuzjazmu.

— Zbyt wiele ode mnie żądasz — powiedział, i choć raz przypominał Gorgidasa. — Wielu z nich nie będę w stanie wyleczyć, bo zakażenie mogło już postąpić za daleko. A poza tym, to są heretycy i nieprzyjaciele.

— Walczyli kiedyś dla Imperium — zauważył Marek. — I wielu z nich nadal będzie to robić, dzięki twojej pomocy.

Styppes rzucił mu gniewne spojrzenie. Skaurus znowu zaczął go przekonywać, ale zorientował się, że mówi do pleców kapłana, który przeciskał się już obok ludzi Blesusa, by dotrzeć do rannych Namdalajczyków.

Gajusz Filipus starał się nie uśmiechnąć.

— Co z nim jest? Zawsze musi gderać, zanim zabierze się do roboty?

— I kto to mówi! Niech bogowie mają w opiece legionistę, który wpadnie ci pod rękę, jak coś idzie nie tak — powiedział Skaurus. Weteran jednak się uśmiechnął, uznając przytyk.

Zbliżał się już wieczór, kiedy legioniści i ich jeńcy dotarli do Garsavry. Skaurus ponownie przeprowadził ich obok namdalajskiej fortecy, co było cichym ostrzeżeniem, że uwięzieni wyspiarze mogą stać się zakładnikami w walce o zamek. Okazało się jednak, że nie był to najlepszy pomysł, gdyż namdalajscy jeńcy podnieśli okrzyk radości widząc, że fort wciąż się trzyma, a rycerze na wałach odpowiedzieli im tym samym.

Soteryk przesłał Markowi spojrzenie pełne ironicznego triumfu.

Rozdrażniony trybun przeparadował ze swoją armią i jeńcami po głównych ulicach Garsavry, co miało być widowiskiem dla jej mieszkańców. To też nie całkiem się udało. Garsavranie nie lubowali się w takich pokazach, jak ich zapracowani kuzyni ze stolicy. Pobocza dróg i ulic były kom-promitująco puste, gdy legioniści maszerowali pomiędzy łaźniami a rezydencją miejscowego zwierzchnika religii Phosa — kopułowatym budynkiem pokrytym żółtym stiukiem, równie wielkim i ważnym jak siedziba gubernatora. Stuk podkutych caligae o końskie łby ulicy niemal zagłuszał wątłe oklaski nielicznych widzów, którzy jednak się tam pojawili. Większość mieszczan zignorowała paradę, woląc zajmować się swoimi interesami.

Nie oznaczało to jednak, że garsavranie w ogóle nie zwrócili uwagi na przybycie namdalajskich jeńców. W mieście zaczęło wrzeć jak w kotle z gorącą smołą, i walki uliczne wybuchły na nowo. Jedni chcieli od ręki zlinczować Namdalajczyków. Ku swojemu przerażeniu i obrzydzeniu jednocześnie Marek odkrył, że do frakcji tej należeli nie tylko ci, którzy nienawidzili wyspiarzy, ale i tacy, którzy jeszcze niedawno z nimi kolaborowali, a teraz obawiali się, by szczegóły ich zdrady nie wyszły na jaw.

— Równie chętnie pracowaliby dla Yavlaka — powiedział, krzywiąc się ze wstrętem.

— Tak, jasne, i to my musimy dopilnować, żeby nie mieli okazji — odpowiedział spokojnie Gajusz Filipus, zbyt cyniczny, by poruszył go ten przykład ludzkiej podłości.

Z drugiej strony jednak, na każdego zwolennika upieczenia wyspiarzy na wolnym ogniu przypadał taki, który chciałby ich uwolnić i rozpocząć rebelię na nowo. Marek zaczynał żałować, że nie zabrał się wcześniej do oblężenia fortecy zajętej przez ludzi Księstwa, bez względu na to ile czasu i żołnierzy musiałby stracić. Był pewien, że od czasu do czasu przemykali się do miasta. W przypadku Garsavry, która nie miała żadnych murów, trudno było temu zapobiec. A ich obecność ciągle przypominała mieszkańcom miasta o niedawnej rebelii. Niemal co trzeci dom miał na ścianie wypisane wapnem lub węglem słowa „Drax Protektor”.

Trybun robił co w jego mocy, by przygotować swoich jeńców do podróży na wschód sądząc, że kiedy większość z nich znajdzie się poza Garsavrą, niepokoje ustaną. Poza tym chciał pokazać mieszczanom, że sami wyspiarze muszą uznać władzę Imperatora. Ceremonia, którą opracował, była połączeniem videssańskich i rzymskich zwyczajów.

Na środku rynku wbił w ziemię dwie pila i przywiązał do nich trzecią, mniej więcej na wysokości szyi, tworząc coś w rodzaju bramki. Na poziomej poprzeczce umieścił portret Thorisina Gavrasa. Potem zgromadził namdalajskich więźniów — wszystkich oprócz Draxa, jego najwyższych oficerów i pechowego Mertikesa Zigabenosa — przed swoim dziełem, ustawiając ich w dziesięcioosobowych grupach. Legioniści z mieczami w dłoniach i khatrisherscy łucznicy stali pomiędzy nimi a przyglądającymi się garsavranami.

— Kiedy schylacie głowy, by przejść po tym jarzmem — powiedział do więźniów i do tłumu Skaurus — tym samym oddajecie się pod panowanie prawowitego Autokratora Videssan, Thorisina Gavrasa.

Grupka po grupce, wyspiarze korzyli się, wchodząc pod rzymską włócznię i pochylając przed portretem videssańskiego Imperatora. Kiedy już przeszli na drugą stronę, czekał tam na nich Styp-pes, który zaprzysięgał każdą dziesiątkę straszliwymi słowami. Namdalajczycy rzucali klątwy na siebie, swoje rodziny i swoje klany, gdyby kiedykolwiek zechcieli walczyć przeciwko Imperium. I grupa po grupie więźniowie powtarzali „na to stawiamy nasze dusze”. Kapłan krzywił się na tę formułkę, ale Marek był zadowolony. Ludzie Księstwa z pewnością chętniej zastosują się do przysięgi zgodnej ze swoją wiarą, niż do tej narzuconej im przez Videssańczyków.

Dwie trzecie Namdalajczyków miało już za sobą uroczysty akt poddania się Imperium. Wszystko szło gładko, gdy nagle podczas zaprzysięgania kolejnej grupy, Styppes zachwiał się i upadł. Jako że przez cały czas trwania ceremonii kapłan popijał z wielkiego bukłaka wina, Marek był bardziej rozzłoszczony niż zaniepokojony. Uroczystość została na chwilę przerwana, gdy dwójka Rzymian odciągnęła nieprzytomnego na bok, a ktoś inny pobiegł po najwyższego kapłana w Garsavrze, siwobrodego, dobrotliwego człowieka imieniem Lavros.

Marek przyniósł mu pergamin z tekstem przysięgi z miejsca, gdzie upuścił go Styppes. Lavros szybko ją przeczytał, skinął głową i wznowił całą procedurę, zaczynając od grupy czekających Na-mdalajczyków, którzy rozmawiali i śmiali się między sobą. Fayard, który akurat tam się znalazł, zawołał:

— Ale my już to robiliśmy, panie!

— Nie sądzę, żeby w czymś wam mogło zaszkodzić zrobienie tego jeszcze raz — odparł Lavros nie zmieszany, i rzeczywiście, powtórzył z nimi całą przysięgę. Ludzie Księstwa złożyli ślubowanie i ceremonia toczyła się dalej.


Trzydziestu Khatrishów pilnowało namdalajskich jeńców, których Skaurus odesłał do stolicy. Mieli oni nie tyle zapobiec ucieczce więźniów, ile chronić ich przed maruderami Rasa Simokattesa. Namdalajczycy, którzy podróżowali po tej okolicy w małych grupach albo bez broni, ryzykowali życiem.

Marek często martwił się słowami Bailiego, które ten wykrzyczał w złości przy ich ostatnim spotkaniu w górach. Ludzie Księstwa zostali pobici, ale partyzanci wcale nie zamierzali zwinąć interesu. Po kolei; jeden problem na głowie, a nie dwa naraz — powiedział sobie Skaurus za Laonem Pakhymerem.

Baili i jego towarzysze sami w sobie stanowili problem. Marek nie wysłał ich na wschód ze zwykłymi żołnierzami, bojąc się, że uciekną po drodze, a na wolności byli zbyt niebezpieczni. Trzymał ich zamkniętych w rezydencji gubernatora, czekając na decyzję Thorisina co do ich losu. To także nie było najlepszym rozwiązaniem, bo gdy tylko garsavranie dowiedzieli się o tym, wybuchły w mieście nowe zamieszki — a raczej powróciły stare.

Namdalajscy oficerowie także nie żyli w idealnej zgodzie. Mertikes Zigabenos pisemnie poprosił Marka, by mógł być zakwaterowany z dala od Namdalajczyków, którzy siłą zrobili z niego Imperatora. Trybun zgodził się, bo miał o wiele większe zrozumienie dla sytuacji Zigabenosa niż, na przykład, Draxa czy Soterica. Jedynym namdalajskim oficerem, który budził jego współczucie był Turgot z Sotevag, który niemal oszalał ze zmartwienia o swoją kochankę, Mavię. Skaurus pamiętał ją ze stolicy. Była to bardzo jasna blondynka, chyba o połowę młodsza od Turgota. Tak jak inne kobiety wyspiarzy, została w Garsavrze, gdy oni pojechali na zachód walczyć z Yezd, i jak podejrzewał Marek, uciekła, gdy nadeszły wieści o ich klęsce. To, jak już widział po Maragha, także było częścią życia najemnika. Ale Turgot nie chciał o tym słyszeć, zaklinając się, że obiecywała czekać na niego.

Po tygodniu tych jęków cierpliwość Draxa zaczęła się wyczerpywać.

— A cóż jest warta obietnica?! — warknął. Kiedy Marek o tym usłyszał pomyślał, że ta uwaga w większym stopniu odsłaniała prawdziwą naturę wielkiego księcia, niż sam kiedykolwiek chciałby pokazać.

Uwięzienie nie było zwyczajową rzymską karą i zastępowano je zwykle karami cielesnymi, grzywnami czy też wygnaniem. Dlatego też Rzymianie musieli zapłacić za brak doświadczenia w tej kwestii. Któregoś ranka strażnik, potrząsając Marka za ramię, zbudził go, by zameldować, że cela Mertikesa Zigabenosa jest pusta.

— Cholera! — zaklął trybun, wyskakując ze swego posłania. Helvis wymruczała coś przez sen, gdy zarzucił płaszcz na ramiona, i za moment podskoczyła przestraszona, kiedy Marek krzyknął do heroldów, by trąbili na alarm. W chwili, gdy płacz przerażonego Dostiego rozbrzmiał w namiocie, Marek był już na via principalis, ustalając teren poszukiwań i dzieląc legionistów na grupy.

Przeszukiwanie Garsavry dom po domu, z czego dobrze sobie zdawał sprawę, było zadaniem z góry skazanym na przegraną. A jednak kiedy legioniści zadziwiająco szybko odnaleźli uciekiniera, wiadomość ta wcale go specjalnie nie ucieszyła. Zigabenos klęczał przed ołtarzem Phosa w głównej świątyni Garsavry, która mieściła się za rezydencją Lavrosa. Czepiając się świętego stołu z silą, od której zbielały mu palce, oporny Autokrator krzyczał nieustannie, najgłośniej jak potrafił: — Sanktuarium!

Gdy trybun tam dotarł, zastał legionistów stojących niepewnie przed wejściem do świątyni. Zbierał się także coraz większy tłum mieszczan, którzy najwyraźniej nie życzyli sobie, by wyciągano Zigabenosa silą ze świętej budowli. Legioniści też nie kwapili się do wejścia. Niektórzy sami przeszli na religię Phosa, podczas swego dosyć już długiego pobytu w Imperium, a i w Rzymie świątynie były miejscem, gdzie mogli schronić się uciekinierzy.

Pocierając zaspane oczy, Lavros przybył na miejsce w tej samej chwili co Marek. Stanął w wejściu, blokując je własnym ciałem. Uczyniwszy znak Phosa na piersi, powiedział głośno:

— Nie możesz zabrać stąd tego człowieka wbrew jego woli. Jest tu pod świętą protekcją dobrego boga.

Tłum krzyczał i powtarzał słowa kapłana, napierając na Rzymian pomimo ich mieczy i włóczni.

— Mogę przynajmniej sam wejść do środka i porozmawiać z nim? — zapytał Skaurus. Łagodny ton trybuna zaskoczył Lavrosa. Namyślał się przez chwilę, gładząc się dłonią po swej wygolonej głowie.

— Zostawisz tu broń? — spytał.

Marek zawahał się — niechętnie oddawał swe magiczne, galijskie ostrze w obce ręce. W końcu powiedział:

— Zostawię — i odpiął miecz i sztylet. Podał je dowódcy oddziału legionistów, którym był godny zaufania żołnierz imieniem Aulus Florus. — Pilnuj ich dobrze — powiedział. Florus skinął głową.

Gdy Lavros odsunął się na bok, by przepuścić trybuna, wyszeptał:

— I po co to wszystko? — Marek wzruszył ramionami. Słyszał za sobą cichy śmiech, gdy wszedł do świątyni.

Układ budynku był typowy dla miejsc kultu Phosa, z ołtarzem na środku, pod samym centrum kopuły, i miejscami dla wiernych, ułożonymi w rzędach rozchodzących się na cztery strony świata. Mozaika była kiepską kopią wspaniałego dzieła z Wysokiej Świątyni w Videssos. Ten Phos był surowym sędzią, ale nie przerażającą, potężną i magiczną figurą, która napełniała każdego człowieka strachem i wiarą.

Lekki dreszcz niepokoju przebiegł Rzymianinowi po plecach. Jeśli Zigabenos zdobył jakąś broń?… ale videssański oficer wzmocnił tylko swój uścisk na ołtarzu i krzyczał jeszcze głośniej:

— Sanktuarium! Na Phosa, jestem w sanktuarium!

— Jestem sam, Mertikes — powiedział Marek. Rozłożył ręce, by pokazać, że są puste. — Możemy porozmawiać?

W migotliwym świetle jedynej zapalonej świeczki widać było zaszczuty wzrok Zigabenosa.

— Mam powiedzieć „tak”, kiedy ty chcesz mnie oddać Imperatorowi? Dlaczego miałbym ulżyć twojemu sumieniu? — Jako doświadczony polityk, dobrze wiedział, co spotyka pojmanych buntowników.

Marek czekał spokojnie, zachowując milczenie. Pełne bólu westchnienie wyrwało się z piersi Zigabenosa. Jego ramiona opadły, gdy zdał sobie sprawę, jak beznadziejna była sytuacja.

— Niech cię piekło pochłonie, cudzoziemcze — powiedział w końcu znużonym, zrezygnowanym głosem. — Po co cała ta farsa? Głód i pragnienie wygonią mnie stąd wcześniej czy później. Proszę, masz mnie, jeśli sprawia ci to radość.

Puścił ołtarz. Skaurus zobaczył krople potu na wyszlifowanym drewnie w miejscu, gdzie trzymał ręce.

Widok tak mądrego człowieka poddającego się losowi bez walki wstrząsnął Markiem. Trybun wybuchnął:

— Ale przecież musiałeś mieć jakiś plan kiedy tu uciekłeś!

— Ano miałem — powiedział Videssańczyk z gorzkim uśmiechem. — Ogoliłbym głowę i został mnichem. Nawet Imperator dobrze się namyśli, zanim pośle zabójców po sługę Phosa. Ale za bardzo się pospieszyłem. Świątynia była ciemna i pusta, kiedy tu przyszedłem. Nie było nikogo, kto mógłby przyjąć moje śluby. Cholerne próżniaki! No a teraz mam zamiast nich ciebie. Zawsze uważałem cię za dobrego żołnierza, Skaurus. Szkoda, że się nie myliłem.

Marek prawie nie słyszał tych komplementów, bo wołał do siebie Lavrosa. Kapłan przytruchtał pośpiesznie, a zmartwienie brało teraz górę nad jego dobrotliwą naturą.

— Mam nadzieję, że nie chcesz mi wmówić, że ten biedak zmienił zdanie?

— Ależ właśnie tak, wielebny ojcze… — zaczął Zigabenos.

— Nie, oczywiście, że nie — powiedział Skaurus. — Niech będzie tak, jak sobie tego życzy. Wprowadź wszystkich ludzi do środka; niech zobaczą jak człowiek, który zmuszony był odgrywać rolę Autokratora, teraz naprawia to, do czego go zniewalano, wstępując w szeregi twoich mnichów.

Lavros i Mertikes Zigabenos wytrzeszczyli oczy, jeden uradowany, drugi krańcowo zdumiony. Kapłan pokłonił się głęboko Skaurusowi i pędem ruszył do drzwi, wołając wiernych z zewnątrz.

— Pozwolisz mi? — wyszeptał Zigabenos, wciąż nie dowierzając swemu szczęściu.

— Czemu nie? Nie ma lepszego sposobu na odsunięcie cię od polityki na dobre.

— Thorisin nie będzie ci za to wdzięczny.

— Niech spojrzy najpierw na siebie. Jeśli pozwolił Ortaiasowi włożyć błękitne szaty po tym, jak ten narobił tyle złego, nie powinien upominać się o ciebie. Służyłeś mu wiernie, dopóki los nie wyrzucił ci szóstek.

Marek czuł absurdalne zadowolenie z tego, że pamiętał, jaki numer przegrywa w videssańskich kościach, i że potrafił swobodnie tego użyć.

— Sam sobie wyrzuciłem „demony”, za bardzo ufając Namdalajczykom.

— Tak jak i Thorisin — zauważył trybun, a Zigabenos uśmiechnął się szczerze, po raz pierwszy od chwili, gdy powrócił z Yezd.

Nie mieli już czasu by rozmawiać dłużej, bo świątynia wypełniała się rozgadanymi garsavra-nami. Skaurus zajął miejsce w pierwszym rzędzie ławek, pozostawiając Zigabenosa samego przy ołtarzu. Jego znoszony płaszcz nie pasował do błyszczących, srebrnych powierzchni.

Lavros zniknął na kilka minut. Powrócił niosąc ze sobą nożyczki i brzytwę o lśniącym ostrzu. Tuż za nim postępował drugi kapłan, śniady, krępy mężczyzna, który miał na sobie prostą, niebieską togę i trzymał pod pachą kopię świętych pism Phosa, oprawioną w kosztowną czerwoną skórę. Mieszczanie ucichli, gdy dwaj duchowni zbliżyli się do ołtarza.

Zigabenos pochylił głowę przed Lavrosem. Nożyczki poruszały się sprawnie w rękach kapłana, odcinając gęste czarne włosy oficera. Gdy została po nich tylko króciutka szczecina, Lavros wziął do ręki brzytwę. Głowa Zigabenosa świeciła łysiną, która wydawała się jeszcze bielsza w porównaniu z jego opaloną twarzą.

Niski, śniady kapłan wyciągnął oprawną w skórę księgę w kierunku Zigabenosa, mówiąc oficjalnym tonem:

— Spójrz na prawo, którym będziesz żył, jeśli taka jest twoja wola. Jeżeli czujesz w swym sercu, że będziesz go potrafił przestrzegać, zacznij nowe życie; jeżeli nie, powiedz to teraz.

Z głową wciąż pochyloną, Zigabenos wymruczał:

— Będę go przestrzegał.

Kapłan powtórzył to samo pytanie jeszcze dwa razy, a jego głos po każdej odpowiedzi stawał się coraz silniejszy. Po ostatnim potwierdzeniu pokłonił się Zigabenosowi, podał księgę Lavrosowi i oblókł nowego mnicha w błękitny strój. Dopełniając rytuału, powiedział:

— Tak jak szata boskiego błękitu Phosa okrywa twoje nagie ciało, tak i niechaj jego cnota otoczy twoje serce i chroni je od wszelkiego zła.


— Niechaj tak się stanie — wyszeptał Zigabenos. Garsavranie powtórzyli jego słowa. Lavros modlił się po cichu przez kilka minut, potem powiedział:

— Bracie Mertikesie, czy chciałbyś odmówić credo naszego Phosa z tym oto zgromadzeniem?

— Czy mogę? — powiedział Zigabenos… nie, Mertikes — pomyślał Skaurus, bo przecież vi-dessańscy mnisi odrzucali swe nazwiska. Jego głos przepełniony był szczerą wdzięcznością. Trybun nie spotkał jeszcze Videssańczyka, który lekko traktowałby swoją wiarę. Dziwny to był widok; Mertikes stojący przy bogato wystrojonym ołtarzu w swojej surowej szacie, krople krwi na jego świeżo ogolonej głowie, tam gdzie brzytwa nacisnęła zbyt mocno. Nawet Skaurus — niewierny — czuł dziwne wzruszenie, gdy nowy sługa Phosa recytował wraz z wiernymi swoje credo, we wspaniałym archaicznym języku Imperium:

— Błogosławimy ciebie Phosie, Panie nasz o sercu litościwym i mądrości przedwiecznej, z twojej łaski obrońcę naszego, któryś nas wziął pod swoją opiekę, niech łaska twoja uchroni nas, twe sługi przed wszelakim złem, i bacz panie, by ta najtrudniejsza próba naszego żywota zgodna była z twoją wolą.

— Amen — zakończyli garsavranie, i Marek zorientował się, że powtarza za nimi. Lavros powiedział:

— To nabożeństwo zostało dopełnione.

Tłum zaczął się rozrzedzać. Mertikes podszedł, by uścisnąć rękę Marka swą twardą, mocną dłonią. Potem Lavros powiedział łagodnie:

— Chodź ze mną, bracie. Zaprowadzę cię do klasztoru i przedstawię twoim towarzyszom w służbie Phosa.

Z podniesioną głową, nie oglądając się do tyłu, nowy mnich ruszył jego śladem.

Ten kryzys został więc szybko i gładko zażegnany, ale był on tylko drobną częścią większego problemu związanego z uwięzionymi Namdalajczykami. Tydzień po tym jak Zigabenos stał się bratem Mertikesem, motłoch próbował przypuścić szturm na siedzibę gubernatora i uwolnić Draxa i jego towarzyszy. Legioniści musieli użyć broni, by odeprzeć tłum i polała się krew — zginęło około dwudziestu osób, a wiele więcej zostało rannych. Polegli także dwaj Rzymianie i po tym wydarzeniu legioniści mogli chodzić ulicami Garsavry tylko w większych oddziałach. Trzy noce później mieszczanie spróbowali jeszcze raz. Tym razem Marek był dobrze przygotowany. Khatrisherscy łucznicy, rozstawieni na dachu budynku, rozbili atak, zanim jeszcze zaczął się na dobre i nikt z ludzi trybuna nie został ranny.

Wiedział jednak, że nie miał tylu żołnierzy, by bez końca tłumić zamieszki, a jednocześnie mieć baczenie na Yavlaka. Tak więc, któregoś dnia spotkał się potajemnie ze swoimi więźniami. Soteryk oddał mu sardoniczny pokłon.

— To dla nas zaszczyt, drogi szwagrze. Widziałem się już kilka razy z moją siostrą, ale ty nigdy nie raczyłeś złożyć nam wizyty.

Baili uśmiechnął się drwiąco.

— Dalej się pocisz, co? Mam nadzieję, że wycisną z ciebie wszystko. — Porucznik Draxa dobrze pamiętał o chłopskich partyzantach.

Wielki książę i Turgot siedzieli cicho. Marek domyślał się, że Turgota nie obchodziło to, co miał do powiedzenia. Milczenie Draxa było raczej kwestią polityki. Trybun skinął głową Bailiemu.

— Tak, dalej się pocę. Nie uśmiecha mi się następna nie przespana noc i rozrywki, jakie mi tu zapewniono. I nie zamierzam na nią czekać z założonymi rękami. Tak więc, panowie… — Przenosił spojrzenie z jednego wyspiarza na drugiego — coś z tym trzeba zrobić. Najprościej byłoby uciąć wam głowy i wystawić je na rynku.

— Skurwysyn — powiedział Soteryk. Drax pochylił się do przodu, zaniepokojony.

— Nie mówiłbyś nam tego, gdyby taki był twój plan.


— Zrobię to, jeśli będę musiał — odparł Marek, podziwiając jednocześnie bystrość wielkiego księcia. — Choć rzeczywiście, wolałbym nie. Thorisin powinien was sądzić i wyznaczać karę. Ale na pewno nie pozwolę, by mieszczanie was uwolnili. Jesteście na to zbyt niebezpieczni dla Imperium. — Drax ukłonił się lekko, jakby uznając komplement.

— Więc co nam pozostawiasz? — spytał drwiąco Soteryk.

— Wasze życie, jeśli wam na nim zależy. Zależy wam? — trybun czekał. Gdy Namdalajczycy zorientowali się, że nie było to pytanie retoryczne, skinęli powoli głowami.

— Dobrze, w takim razie…


— Te spektakle wychodzą ci coraz lepiej — powiedział Gajusz Filipus kątem ust. — Mieszczuchy dobrze się namyślą, zanim znowu im coś strzeli do łbów.

Legioniści ustawieni byli w kwadrat na środku garsavrańskiego rynku. Wszyscy mieli na sobie pełne bitewne uzbrojenie,pila zatknięte w ziemię, nieruchomi, ale bacznie obserwujący wrogi im tłum Videssańczyków. Chłodny północny wiatr podnosił im peleryny.

— Dobrze, że pogoda jeszcze wytrzymała — powiedział Marek. Północny wiatr był zwiastunem nadchodzącego deszczu i śniegu. Trybun cieszył się, że stoi tuż obok małego ogniska w środku rzymskiego kwadratu — dopóki jakaś zabłąkana iskra nie spadła mu na łydkę. Zaklął i potarł sparzone miejsce.

Rozbrzmiały rogi heroldów — wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę manipułu wchodzącego na rynek. Maszerujący żołnierze trzymali w rękach miecze i rozglądali się groźnie. Wyżsi od swoich rzymskich strażników, Drax, Baili, Soteric i Turgot od razu rzucali się w oczy w środku kolumny.

Marek spojrzał na Ansfrita, kapitana namdalajskiej fortecy, któremu zapewnił bezpieczeństwo na czas przedstawienia. Ansfrit wyglądał tak, jakby gotów był w tym momencie do próby odbicia jeńców, ale sam wygląd i postawa uzbrojonych po zęby Rzymian skutecznie odstraszały garsavran.

Manipuł dołączył do kwadratu. Legioniści podprowadzili więźniów do trybuna, dwóch przy każdym wyspiarzu. Na czele kroczył Czerwony Zeprin. Ogromny Halogajczyk wyglądał imponująco w lśniącym od pozłoty pancerzu Straży Imperatora — właściwie, świeżo pozłoconym specjalnie na tą okazję. Zasalutował przed Skaurusem w rzymskim stylu, wyrzucając przed siebie prawą rękę.

— Spójrzcie na zdrajców! — krzyknął grzmiącym basem, który niósł się przez cały rynek.

Bosi, trzęsący się w przenikliwym, zimnym wietrze, odziani tylko w cienkie tuniki, ludzie Księstwa w napięciu, z zaciśniętymi pięściami czekali na sąd. Milczenie przeciągało się. Nagle tłum garsavran otaczających rzymski kwadrat rozstąpił się jakby w strachu przed chorobą, by przepuścić jedną tylko osobę. Jak spartańscy hoplici ze świata, który znał kiedyś Skaurus, videssańscy kaci ubrani byli na czerwono, by plamy zdradzające ich profesję były mniej widoczne.

W tłumie byli także Yezda. Trybun widział, jak z podziwem gapili się na wysoką, kanciastą i za-kapturzoną postać kata. Oto przedstawienie w sam raz dla nich — pomyślał trybun z niesmakiem. Nic nie mógł na to poradzić — musiał dokończyć to co dopiero się zaczęło.

— Posłuchajcie mnie, mieszkańcy Garsavry — powiedział. Styppes z radością pomógł mu przy tym przemówieniu. — Jako zdrajcy i buntownicy przeciwko władzy Jego Wysokości Imperatora Thorisina Gavrasa, Autokratora Videssos, ci złoczyńcy nie zasługują na nic więcej jak śmierć. Tylko moja litość jest dla nich ratunkiem. — Gdy jednak radość pojawiła się na twarzach słuchaczy, Marek nieubłaganie kontynuował: — Jednakże, na znak gwałtu, którego dokonali na Imperium, i jako widoczne ostrzeżenie dla wszystkich, którzy mogą być na tyle szaleni, by rozmyślać o buncie, niech ich źrenice zgasną na zawsze, i niech już teraz poznają wieczne ciemności Skotosa! — Według videssańskiego prawa był to akt łaski, gdyż uniknięto kary śmierci.

Ale z tłumu podniósł się głośny jęk i głośniejszy od wszystkich ryk wściekłego Ansrifta. Mieszczanie ruszyli do przodu, lecz rzymskie pila pochyliły się, tworząc najeżoną ostrzami zaporę, na którą garsavranie nie odważyli się natrzeć.

Wewnątrz kwadratu czterej więźniowie podskoczyli jak oparzeni.

— Oślepiony? — zawodził Drax. — Wolałbym raczej umrzeć!

Wyspiarze zaczęli się szarpać i dzięki sile, którą dawał im strach, zdołali wyrwać się na moment z rąk strażników. Ale pomimo rozpaczliwej walki, legioniści natychmiast przygnietli ich do ziemi i tam przytrzymali, odciągając im ręce, którymi na próżno usiłowali zasłonić oczy.

Bezgłośnie nucąc hymn do Phosa, kat włożył do ognia koniec szpiczastego metalowego prętu. Co chwilę podnosił go do góry sprawdzając kolor. Grube rękawice z purpurowej skóry chroniły go przed poparzeniem. W końcu chrząknął z zadowoleniem i zwrócił się do Skaurusa:

— Który pierwszy? — Jak chcesz.

— No, to chodź ty. — Baili znalazł się akurat najbliżej kata, który kontynuował uprzejmym tonem. — Spróbuj jak najmniej się ruszać, będzie ci wtedy łatwiej.

— Łatwiej — powtórzył drwiąco Baili przez zaciśnięte zęby. Pot spływał mu po twarzy. Potem żelazo zniżyło się, raz i drugi. Nie zaciskając już zębów, Namdalajczyk krzyczał przeraźliwie. Zapach palonego mięsa wypełnił powietrze.

Z przerwami na podgrzanie prętu, kat przesunął się do Turgota, Draxa, w końcu do Soteryka. Krzyki brata Helvis były wyłącznie przekleństwami pod adresem Marka. Ten stał nieporuszony nad leżącym Namdalajczykiem, mówiąc tylko:

— Sam to na siebie ściągnąłeś.

Zapach był teraz bardzo silny, jakby ktoś zapomniał o wiszącej nad ogniem wieprzowinie. Legioniści pomogli usiąść jęczącym i pochlipującym więźniom, zakrywając im oczy paskami czarnego materiału, by ukryć odrażający efekt pracy kata.

— Pokażcie ich ludziom — rozkazał Skaurus. — Niech zobaczą, co czeka tych, którzy przeciwstawiają się prawowitemu władcy.

Żołnierze formujący czworobok rozsunęli się nieco, by tłum mógł przyjrzeć się Namdalajczy-kom.

— Teraz zabierzcie ich stąd — polecił trybun.

Nikt nie podniósł nawet ręki, próbując powstrzymać legionistów od ponownego osadzenia wyspiarzy w rezydencji gubernatora. Nieszczęśnicy obijali się o siebie i potykali co kilka stóp, choć byli prowadzeni przez rzymskich strażników.

— Ansfrit — zawołał Marek. Namdalajski kapitan zbliżył się do niego z twarzą wykrzywioną wściekłością i przerażeniem. Skaurus nie dał mu czasu na opanowanie się.

— Albo oddasz mi zamek jeszcze dzisiaj, albo kiedy go sobie sami weźmiemy, a wiesz, że możemy to zrobić, wszystkich twoich ludzi spotka to samo co tych zdrajców. Poddaj się teraz, a ja gwarantuję wszystkim bezpieczeństwo.

— Miałem cię za lepszego od tych videssańskich rzeźników, ale zdaje się, że pies szybko uczy się od pana.

— Może i tak — wzruszył ramionami trybun. — Poddasz się, czy mam poprosić tego przyjaciela — głową wskazał na stojącego obok kata — żeby nie wygaszał całkiem ognia?

Nie całkiem zakryte przez wypucowaną skórzaną maskę, usta oprawcy ułożyły się w uśmiechu skierowanym do Ansfrita.

Namdalajczyk wzdrygnął się, opanował i spojrzał na Marka z bezsilną złością.

— Tak, do cholery, tak — wykrztusił i obrócił się na pięcie, niemal biegiem ruszając do fortecy. Gajusz Filipus kiwnął porozumiewawczo głową. Marek uśmiechnął się. Dwa problemy za jednym zamachem — pomyślał.

Tajemnicze znaki druidów na jego mieczu rozbłysły złotym światłem, wyczuwając działanie magii, ale ostrze ukryte było w pochwie i trybun niczego nie spostrzegł.


Daleko na północy, Avshar odłożył na bok portret Skotosa w czarnej zbroi, który pomagał mu skupiać moc. Będąc magiem potężniejszym niż wszyscy enaree, potrafił przenosić swoją wizję ponad stepem i morzem, do konkretnego miejsca. Moc zawarta w mieczu Skaurusa była jego przewodnikiem — z jednej strony, chroniła znienawidzonego cudzoziemca od zaklęć, ale z drugiej, pozwalała go odnaleźć i śledzić. Choć nie mógł zobaczyć samego trybuna, wszystko dokoła niego było całkiem wyraźne.

Książę czarodziejów odchylił się do tyłu i oparł o poduszki wypchane końską sierścią. Nawet dla niego przenoszenie się na takie odległości nie było łatwym zadaniem.

— Doskonały żart, mój nieprzyjacielu — wyszeptał, choć nie było tam nikogo, kto mógłby go wysłuchać. — O tak, doskonały żart. Ale może uda mi się zrobić jeszcze lepszy.

Wiadomości często przenoszą się szybciej niż ludzie. Kiedy Skaurus wrócił do obozu legionistów, Helvis powitała go krzykiem:

— Bestia! Zwierzę! Gorzej niż zwierzę; podłe, przeklęte, ohydne bydlę! — Jej twarz była śmiertelnie blada, tylko wysoko, pod oczami, nabierała koloru.

Legioniści i ich kobiety udawali, że nic nie słyszą. Przywilej dowódcy — pomyślał Marek. Gdyby to był jakiś zwykły żołnierz i jego kochanka, zaraz zebrałaby się wokół nich publiczność. Wziął ją za łokieć, starając się skierować z powrotem do namiotu.

— Nie wściekaj się na mnie — ostrzegł. — Zostawiłem ich przy życiu, chociaż i tak na to nie zasłużyli.

Odsunęła się od niego.

— Przy życiu? Co to za życie, siedzieć pod murem z miską w ręce i żebrać o miedziaki? Mój brat?

Wybuchnęła płaczem. Trybunowi udało się wreszcie wprowadzić ją do namiotu, z dala od oczu gapiów. Malrik, jak przypuszczał, bawił się gdzieś na zewnątrz. Dosti, wyrwany z drzemki, zaczął płakać w swoim łóżeczku, gdy jego matka, szlochając, weszła do namiotu. Marek próbował ją pocieszać, mówiąc:

— Nie ma powodu do płaczu, kochanie. Popatrz, mam tu prezent dla ciebie. Helvis spojrzała na niego dzikim wzrokiem.

— Więc teraz jestem twoją dziwką, którą kupujesz sobie za świecidełka?

Czuł jak się czerwieni i przeklinał swoje niezręczne słowa. Videssańskie przemówienia były napuszone i trudne, ale mógł je wcześniej przećwiczyć. A tu, teraz?

— Zobacz sama — powiedział krótko i rzucił jej małą skórzaną torebkę. Złapała ją odruchowo, szarpnięciem odciągnęła rzemyk i zajrzała do środka.

— To ma być prezent? — wyjąkała, ze zdziwienia zapominając na moment o złości. — Kawałki nadpalonego tłuszczu?

— Miałem nadzieję, że ci się spodoba — powiedział Skaurus. — Bo każdy z twoich cennych wyspiarzy — tak, twój złotousty braciszek też — położył je na oczach, kiedy moi żołnierze przyciskali ich do ziemi.

Poruszała ustami nie wydając żadnego dźwięku — coś o czym trybun już słyszał, ale nigdy jeszcze nie widział. W końcu wyszeptała:

— Nie są ślepi?

— Ani troszeczkę — powiedział Marek, wyraźnie z siebie zadowolony. — Chociaż Turgot niepotrzebnie się ruszył i przypalił sobie kawałek brwi, biedny zapłakany głupiec. Świetny żart, nie uważasz? — kontynuował, nie wiedząc, że niemal dokładnie powtórzył słowa swojego śmiertelnego wroga. — Wszystkie zamieszki i spiski mieszczan opadły jak przebity balon, a Ansfrit w panicznym pośpiechu oddaje mi zamek, żeby nie doczekać się tego samego.

Ale Helvis już go nie słuchała.

— Nie są śl… — zaczęła krzyczeć i ugryzła go w dłoń, którą zakrył j ej usta.

— Nic o tym nie wiesz — powiedział, znowu poważny. — Nigdy o tym nie słyszałaś. Oprócz legionistów, którzy się nimi zajmowali i kilku innych stojących wystarczająco blisko żeby się zorientować, wie o tym tylko ten rzeźnik w czerwonym kaftanie, a dobrze mu zapłacono za milczenie. Rozumiesz?

— Tak — odpowiedziała tak cicho, że oboje się roześmiali. — Mogłabym zrobić wszystko, wszystko, byle tylko Soterykowi nic się nie stało. Och, cicho bądź — powiedziała do Dostiego, wyjmując go z łóżeczka. — Wszystko jest w porządku.

— W porządku? — powtórzył Dosti powątpiewająco i dostał czkawki. Marek podrapał go po głowie. Zdawało mu się, że za każdym razem, gdy patrzył na swojego syna, ten miał mu coś nowego do pokazania.

— W porządku — powiedziała Helvis.

Загрузка...