XIV

Wiatr wył i jęczał jak wielka, oszalała bestia, ciskając śniegiem w twarz Batbaiana i pokrywając szronem wąsy Viridoviksa. Krótka, gęsta broda pokrywała jego podbródek i policzki — nie golił się od tygodni i nie wiedział, kiedy znowu będzie miał do tego okazję. Zaklął głośno, gdy podmuch wiatru wcisnął się pod ciężki, futrzany płaszcz i zmroził mu plecy. To ubranie nie było dopasowane do jego rozmiarów. Należało do jednego z jeźdźców Varatesha, ale on już go nie potrzebował.

Głośne westchnienie wyrwało się z piersi Gala i spory obłoczek pary zakrył przed nim świat na krótką chwilę. Westchnął jeszcze raz, przypominając sobie namiot zmysłów i otępienie wywołane narkotycznym dymem. Jego twarz stężała nagle. Dym był wszystkim, co zostało z namiotu Targi-tausa i z namiotów wszystkich jego rodaków — i z nich samych.

Z bezlitosną dokładnością, Varatesh dał Wilkom trzy dni na zajęcie się prawie tysiącem zupełnie ślepych ludzi, którzy nie byli w stanie pomóc sobie — i na opanowanie rozpaczy, którą ze sobą przynieśli. Potem uderzył i unicestwił cały klan.

Viridoviks i Batbaian pilnowali oddalonego od obozu stada owiec, kiedy spadł ten cios, inaczej bowiem zginęliby z całą resztą. Tego dnia, kiedy zapadł już zmierzch, wjechali do obozu, po którym zostały tylko zgliszcza i trupy nomadów. Varatesh był, na swój sposób, doskonałym dowódcą, skoro potrafił tak pokierować swoim zbójami, że w ciągu dwóch godzin zdążyli napaść na swoich wrogów, zabić, zgwałcić, nakraść i natychmiast się ulotnić.

Gal i nomada jechali obok siebie w ciszy tak głębokiej, że odbijała się echem — nawet ujadające kundle, które kręciły się miedzy namiotami, zostały zabite. Viridoviks był tak wstrząśnięty, że popadł w jakieś dziwne odrętwienie — twarz Batbaiana wykrzywiona była bólem, którego żadne słowa nie mogłyby opisać. Co chwilę jeden z nich kiwał głową, pokazując ciało kogoś, kto był mu kiedyś bliski. Był tam i posępny Rambebisht, otoczony ciałami trzech banitów. Wypuszczona w jego plecy strzała przebiła mu serce. Jeśli zamierzał szukać pomsty na Viridoviksie, to teraz było już na to za późno. A tu Lipoxais, jego żółte szaty nasiąknięte były krwią. I Azarmi, dziewka służebna, której suknia leżała obok. Wciąż miała na sobie zalaną krwią bluzkę — banitom nie chciało się nawet jej zerwać, kiedy zajęli się nieszczęsną, a potem po prostu zakłuli ją nożem.

Kierowani tym samym, straszliwym przeczuciem, zeskoczyli z koni i pobiegli do tego, co zostało z namiotu Targitausa. Wyłamane poprzeczki sprawiały, że przechylał się teraz niczym pijany człowiek. Najgorsze czekało na nich w środku. Martwa dłoń Borane kurczowo ściskała sztylet.

Ostrze noża poplamione było krwią — nie oddała swojego życia za darmo. Ale Borane była gruba i stara — ludzie Varatesha zarżnęli ją od razu. Seirem bez wątpienia nie miała tyle szczęścia.

Viridoviks przeklął te wspomnienia. Rozpacz i udręka paliły go znowu żywym ogniem, jak wtedy, gdy zobaczył zbezczeszczone ciało Seirem. Po raz tysięczny myślał o tym, że lepiej by było, gdyby nie zaznał tych kilku tygodni prawdziwej miłości, albo gdyby umarł razem z tą, która była jego szczęściem.

— I cóż warte są te gdybania? — powiedział do siebie. — Szlag by to wszystko trafił. Gorzka Iza stoczyła się po policzku Gala. Batbaian, słysząc jakieś słowa, odwrócił się do niego.

— Nie rób tego — powiedział szorstko. — Woda przymarznie ci do skóry.

Syn khagana nie był już chłopcem sprzed kilku tygodni. Zdawało się, że przez ten czas postarzał się o dziesięć lat. Jego twarz stała się szczupła, a wyżłobione cierpieniem zmarszczki znaczyły czoło i kąciki ust.

To on zaproponował, by podpalić obóz.

— To ostrzeże wszystkich innych pasterzy, którzy mogli gdzieś przeżyć — powiedział. — I może sprowadzi z powrotem ludzi Varatesha.

Zimne, głodne światełko zapaliło się w jego oku i poklepał łuk. Znaleźli sobie dobrą zasadzkę — nie chcieli oddać życia nie zabiwszy przedtem tylu bandytów, ilu da im los.

Ale renegaci nie wrócili, myśląc pewnie, że to jakaś przewrócona lampka albo niewygaszona pochodnia stała się przyczyną ognia. Kiedy wiadomo było już, że nikt do nich nie przyjedzie, Batba-ian ściągnął opaskę z pustego oczodołu i rzucił ją na ziemię.

— Niech wiedzą kim jestem, kiedy ich będę zabijał — powiedział. Miał teraz czterech na koncie, o jednego więcej niż Gal.

Żyli jak banici — była to jedna z tych katastrofalnych i dziwnych odmian, jakie przyniosła ze sobą wojna z Varateshem. Teraz wódz bandytów i jego zbrodniarze niepodzielnie panowali na stepie, wygniatając niegdysiejszych przywódców niczym robactwo. Ale jak sam to niegdyś Vara-tesh udowadniał, nie tak łatwo było wyplenić ich do cna. Tu koza, tam strażnik, gdzie indziej skradzione dwa konie — nieustannie sypiący śnieg pokrywał zaraz ślady. Varatesh na pewno nie miał aż tak ciężkiego życia, ale oni się nie skarżyli.

Odziane w grube rękawice dłonie z trudem radziły sobie z rozbijaniem namiotu, gdy zapadł już wieczór. Pomimo specjalnej zasłony od śniegu, którą rozstawili przed namiotem, ostry północny wiatr wciskał się do środka. Owinięci w koce, przykucnęli obok ogniska, przysmażając nad nim kawałki baraniny. W zimie nie ma żadnego problemu z przechowaniem mięsa — pomyślał Virido-viks — za to niełatwo go potem rozmrozić.

Wytarł tłuszcz z brody i wylizał palce do czysta. Niech sobie Rzymianie spróbują żyć w tym zimnie o swoim suchym prowiancie i owsiance — pomyślał. Tylko czerwone mięso mogło tu utrzymać człowieka przy siłach.

Zamiast go wytrzeć, Batbaian rozsmarował barani tłuszcz na policzkach, nosie i czole.

— Chroni przed odmrożeniem — powiedział. Rzadko się teraz odzywał, a jeśli już, to zawsze mówił o konkretach.

— Następnym razem, chłopie — pokiwał głową Viridoviks. Wyciągnął swój miecz i przyjrzał się ostrzu, sprawdzając czy nie rdzewieje. Przy tak zimnej i wilgotnej pogodzie trzeba było szczególnie się o to troszczyć. Zdrapał paznokciem maleńką czerwoną plamkę rdzy albo zakrzepłej krwi. — Nie zaszkodziłoby i jego trochę posmarować.

Gdzieś w oddali zawył wilk. Był to odgłos ponury i zimny jak ta noc. Jeden z koni zarżał nerwowo.

— Jutro znowu na północ? — zapytał Viridoviks.

— O tak. — Usta Batbaiana rozchyliły się w ponurym uśmiechu: — A gdzie lepiej niż przy samym gardle łajdaków? Lepsze łowy — więcej stad. Więcej ludzi.

Jedno oko zabłysło w migotliwym świetle ogniska. W miejscu drugiego widniała tylko ciemna plama.

Gal znowu przytaknął, tłumiąc w sobie poczucie beznadziejności ich wysiłków. Nawet gdyby zabił setki wrogów, nie odzyska tego, co utracił.

— Czy to w ogóle ma sens? — wykrzyknął. — Kręcimy się i udajemy, że robimy nie wiadomo, co wycinając pojedynczych skurwysynów, ale przysięgam na bogów, że to tylko łapówka dla naszej dumy. Nie zrobimy im większej krzywdy, niż para szczurów co wygryza farmerom zboże z worka.

— Wiec co chcesz zrobić? Założyć ręce i umrzeć? — Szorstka pogarda dla tego porównania i dla rozpaczy przepełniała głos Batbaiana. — Nie jesteśmy jedynymi ludźmi na Pardraji, którzy z chęcią związaliby Varatesha jego własnymi flakami.

— Czyżby? Coś mi się zdaje, że to tylko my tu zostaliśmy. Ci, co spróbowali podskoczyć, gryzą teraz piach. A co do reszty, to mniej w nich ochoty do walki niż w twoich baranach; zrobią wszystko, co im mocniejszy każe. Tych, co naprawdę mają jaja i nie pójdą za nim jak bydło, już chyba dawno nie ma.

— Więc odejdź, jeśli tego chcesz, pojadę sam — powiedział Batbaian. — Przynajmniej umrę jak mężczyzna, robiąc to co do mnie należy. I jeszcze raz powtórzę: nawet bez ciebie, nie będę sam na zawsze. Pardraja to wielka ziemia.

— Nie dość wielka — odparł Viridoviks, dotknięty słowami nomady i szukając równie dotkliwej riposty. Potem zawahał się. — Nie dość wielka — powtórzy! cicho. Jego oczy zrobiły się nagle szerokie. — Powiedz mi tu zaraz, Khamorthcie, kochanie, czy zostawiłbyś teraz Varatesha… och, no i Avshara… żeby potem wrócić po większą zemstę i to może taką, dla której nie będziesz musiał dać się zarżnąć?

Batbaian wytrzeszczył swe jedyne oko, jakby chciał siłą woli wyciągnąć z Gala rozwiązanie tej zagadki.

— A co to za różnica, kiedy umrę? Ale jeśli uwierzę w twoją większą zemstę, porzucę nawet Pardraję.

— To dobrze, bo będziesz musiał to zrobić.


— Cholera! — powiedział Gorgidas, o ułamek sekundy za późno chwytając się za głowę. Mroźny, północny wiatr zerwał mu z głowy futrzaną czapę i niósł ją po zaśnieżonej ziemi. Klnąc pod nosem, rzucił się w pościg, czując jak mróz szczypie go po odsłoniętych uszach.

Stojący w pobliżu Arshaumi śmiali się i podrzucali mu głupawe rady. „Zabij ją!”, „Zastrzel!”, „Szybko bo ucieknie! Dźgnij ją tym swoim mieczem!”.

Kiedy wreszcie dopadł ulatującej w dal czapki, Grek uderzył nią kilka razy po nodze, by otrzepać śnieg. W końcu wcisnął ją na głowę i zaklął raz jeszcze, kiedy jakaś zabłąkana grudka ubitego śniegu spadła mu za kołnierz i przyprawiła o dreszcze.

Usta Skylitzesa drgały lekko a Goudeles otwarcie szczerzył zęby w uśmiechu.

— Teraz rozumiesz, dlaczego wszyscy nomadzi, na wschód czy na zachód od Shaum, przeklinają na duchy wiatru — powiedział.

Miał to być żart, ale Gorgidasowi nie było wcale do śmiechu.

— Ach tak — powiedział. — Nie zauważyłem tego wcześniej.

Sięgnął do pasa, po tabliczkę, która wisiała na jego prawym biodrze, tam gdzie większość mężczyzn zazwyczaj nosi sztylet. Wyskrobał krótką notatkę, pisząc szybko ale ostrożnie. Kiedy przy tej pogodzie za mocno przystawiał stylus do wosku, od tabliczki odrywały się duże kawałki drewna.

— To jeszcze nic — powiedział Arigh, gdy zaczął na to narzekać. — Pewnej zimy, dawno temu, mężczyzna wyjechał zimą w podróż i nie zabrał ze sobą luzaków, a jego koń złamał po drodze nogę. Próbował krzyczeć i wołać o pomoc, ale było tak zimno, że nikt go nie usłyszał, dopóki jego krzyk nie odtajał następnej wiosny. Obawiam się, że było już jednak o kilka miesięcy za późno.

Arigh tak doskonale oddał ponury, a jednocześnie zabawny ton historyjki, że Gorgidas zapisał ją na tabliczce, choć nie omieszkał dodać:

— Słyszałem o tym, ale nie wierzę, żeby to mogła być prawda.

Jeśli tego rodzaju zastrzeżenie wystarczało Herodotosowi, by przemycać do swoich historii jakieś niedorzeczne acz ciekawe szczegóły, to jemu też powinno ono wystarczyć.

Arghun, opierając się na ramieniu Dizabula, wykuśtykał ze swojego namiotu. Arigh posłał swojemu bratu spojrzenie, które wciąż przepełnione było nieufnością. Starszy syn khagana krzyknął, prosząc o ciszę, czego wysłuchali wszyscy oficerowie klanu Szarego Konia. Jeźdźcy zgromadzili się wokół swojego wodza. Pozostali Arshaumi, zaintrygowani poruszeniem, także się do niego zbliżyli, tak że wkrótce Arghun przyciągał uwagę całej armii. Służący przeprowadził przez tłum konia khagana.

— Zobaczymy, czy chociaż raz będziecie umieli zrobić coś razem — powiedział Arghun do swoich synów.

Dizabul spochmurniał. Arigh skinął głową, choć ze ściągniętymi ustami. Razem pomogli ojcu wsiąść na konia.

Dłonie Arghuna niemal z czułością zacisnęły się na cuglach, których nie dotykał od tak dawna. Ale jego nogi nadal były prawie zupełnie martwe. Arigh musiał włożyć stopy khagana w strzemiona i przywiązać je, by się stamtąd nie wysunęły. Ogromny krzyk radości podniósł się z tłumu zgromadzonych wokół nomadów, kiedy znowu ujrzeli go na koniu — dla nich człowiek, który nie mógł dosiadać wierzchowca, był tylko na wpół żywy.

— Przynieś sztandar — powiedział Arghun do służącego, który za moment przybiegł z lancą, do której przytwierdzono płaszcz Bogoraza. Arghun pomachał nim nad głową, tak by nawet najbardziej oddaleni jeźdźcy mogli go zobaczyć.

— Do Mashiz! — krzyknął.

Arshaumi milczeli przez sekundę, a potem powtórzyli jego okrzyk, potrząsając mieczami, łukami i włóczniami.

— Ma-shiz! Ma-shiz! Ma-shiz!

Gorgidasowi aż dzwoniło w uszach od tego hałasu. Wciąż wrzeszcząc z całych sił, wojownicy powrócili do swych koni, pozostawiając w miejscu, gdzie stali przed momentem, wielką połać udeptanego śniegu.

Niemal tak samo przyzwyczajony do końskiego grzbietu jak nomadzi, Skylitzes uśmiechał się wracając na siodło.

— Wcale mnie to tak bardzo nie obchodzi, czy nam się uda czy nie — zawoła! do Goudelesa. — Tak czy siak, Wulghash będzie się musiał dobrze napocić, zanim uda się mu nas powstrzymać.

— Nikt nie mógłby się spocić w taką pogodę — odparł stanowczo gryzipiórek, wspinając się na swojego konia. — A lepiej, żeby nam się udało, bo moja kochanka będzie bardzo rozczarowana.

— Kochanka? A co z żoną?

— Żona dziedziczy.

— Ach.

Skylitzes zaczął mówić coś jeszcze, ale nowa fala okrzyków zagłuszyła jego słowa. Wciąż trzymając w ręce sztandar, Arghun jechał na wschód, trzymając się prosto jak struna w swym siodle o wysokich łękach. Tylko siła, z jaką zaciskał usta, świadczyła o tym, ile go to kosztowało. Jak zwykle, synowie ustawili się po obu stronach ojca. Być może — pomyślał Gorgidas — każdy z nich bał się go zostawić na dłużej ze swoim bratem. Pojedynczo i w większych grupach, Arshaumi jechali za nimi.

Goudeles chciał zaznaczyć obecność Videssos w całym przedsięwzięciu i przyłączyć się do kha-gana, ale Skylitzes zaprotestował:

— Po co zjeżdżać z drogi i męczyć niepotrzebnie konie? — zapytał z doświadczeniem weterana. — Poczekaj moment, a sam do nas wróci.

Jego przypuszczenie wkrótce się potwierdziło. Pomimo szczerych chęci, Arghun nie mógł zbyt długo utrzymać się w siodle.

Khagan zasypywał Skylitzesa pytaniami o ziemie na wschód od Shaum, a szczególnie o góry Erzeum, które rozciągały się pomiędzy Morzem Mylasa a Morzem Videssańskim i oddzielały Yezd od stepów Pardraji. Dyskusja nad sposobami i środkami koniecznymi do prowadzenia wojny w górach szybko znudziła Gorgjdasa. Pomimo rozczarowania Arghuna, Grek udał się na poszukiwania Tolui, by porozmawiać o wiedzy znacznie bliższej swojemu sercu, czyli o ziołach.

— Jedna z roślin korzennych, które mi dałeś, pachnie jak… — Gorgidas przerwał zniecierpliwiony, nie znając odpowiedniego słowa w arshaum. — Pomarańczowa, mniej więcej taka długa, grubsza niż mój kciuk.

— Marchewka — podpowiedział szaman.

— Tak, dzięki. W moim kraju po prostu się ją zjada. Do czego wy jej używacie?

— Mieszamy z jagodami, dziką rutą i miodem. Pomaga przy… — Tolui użył kolejnego słowa, którego Gorgidas jeszcze nie poznał. Szaman uśmiechnął się i wykonał jednoznaczny gest.

— Rozumiem, hemoroidy. — Wśród ludu tak rzadko schodzącego z siodła jak Arshaumi, musiał być to rzeczywiście dość powszechny problem. Grek dopytywał się dalej. — Czy to podaje się doustnie, czy wkłada bezpośrednio tam, gdzie ee… najbardziej się przyda?

— Doustnie. Do tej drugiej strony używamy maści z sadła kuropatwy albo gęsi, białka z jajek, kopru, olejku z dzikiej róży, no i smarujemy. Daje naprawdę sporą ulgę.

Gorgidas skinął głową.

— Powinno. Możesz spróbować wymieszać to jeszcze z miodem. Miód jest dobry na wszelkiego rodzaju zapalenia.

Tego rodzaju konwersacja sprawiała Grekowi o wiele większą przyjemność niż rozważania nad tym, jak ustrzec się pułapek w przełęczach. Po chwili przypomniał sobie jednak z wyrzutem, że przybył na równiny jako historyk, a nie lekarz. Zapytał więc Tolui:

— Dlaczego twój lud i Khamorthci tak bardzo różnicie się wyglądem i budową ciała? Tolui zmarszczył brwi.

— A dlaczego mielibyśmy być tacy sami jak Włochacze? — Mówił o swoich sąsiadach ze stepu z takim samym lekceważeniem, z jakim Grek zwykł myśleć o barbarzyńcach.

— Chciałbym się tylko czegoś dowiedzieć, a nie obrażać cię — pospiesznie odparł Gorgidas. — Dla cudzoziemca, takiego jak ja, wygląda na to, że żyjecie na podobnej ziemi i przy podobnej pogodzie. Zastanawiałem się więc, dlaczego i wy nie jesteście do siebie podobni.

Powinni być, jeśli doktryna Hipokratesa przedstawiona w dziele „Powietrza, wody, miejsca” była prawdziwa, a w to Grek nigdy nie wątpił.

Tolui jednak posługiwał się zupełnie innym zbiorem założeń. Udobruchany nieco wyjaśnieniem Gorgidasa, powiedział:

— No dobrze, wytłumaczę ci to. My, Arshaumi, byliśmy pierwszą rasą ludzi na świecie. Jedyną przyczyną powstania Khamorthów było to, że pewien Arshaum, wiele pokoleń temu, zbyt długo pozostawał bez kobiety i hm… wypieprzył kiedyś kozę. Khamorthci byli wynikiem tego związku, dlatego właśnie są oni tak obrzydliwie kosmaci.

— Rozumiem.

Gorgidas z zażenowaniem pogłaskał się po swojej brodzie Zapisał opowieść Tolui — był to w końcu istotny fragment wierzeń tubylców. A Hipokrates nie przydawał się tutaj na wiele; pisał przecież, że koczownicy żyjący na stepie to lud krępy lub grubawy, pozbawiony niemal zupełnie owłosienia i o rumianej, świeżej cerze. Khamorthci pasowali tylko do pierwszego z tych kryteriów, Ar-shaumi tylko do drugiego, a trzeci nie odpowiadał żadnemu z tych ludów.

Grek podrapał się po głowie.

— Powiedz mi coś jeszcze o tej kozie.


Viridoviks próbował przebić wzrokiem sypiący gęsto śnieg i przyjrzeć się leżącej u jego stóp dolinie Shaum.

— No i gdzie jest druga strona tego cholernego strumyka? — powiedział z oburzeniem, jakby Batbaian celowo go przed nim ukrył.

— Och, jest tam — powiedział Khamorth. — Wszystko, co musimy zrobić, to dostać się tam i przekonać te diabły po drugiej stronie, żeby nie zabijali nas do razu.

Mówił to z chorobliwym niemal strachem i uprzedzeniem. Pomysł Viridoviksa, by prosić o pomoc Arshaumów przerażał go, choć nie należał przecież do tchórzy. Avshar był innym, nowym zagrożeniem, a bajkami o Arshaumach straszyło się niegrzeczne dzieci.

Gal udawał, że nie zauważa jego ponurego nastroju.

— Po kolei. Jak już będziemy po drugiej stronie, wtedy będziemy się zastanawiać, jak dogadać się z tamtymi facetami.

Nie dał Batbaianowi czasu na protesty, tylko cmoknął na konia i ruszył w kierunku Shaum.

Kręcąc głową, Batbaian poszedł w jego ślady.

Gdyby Viridoviks był bardziej doświadczonym jeźdźcem, nie zrobiłby takiego głupstwa jak zjeżdżanie prawie galopem ze zbocza góry zupełnie pokrytej śniegiem. Koń zarżał z przerażeniem, kiedy jego przednia noga ugrzęzła w jakiejś niewidocznej dziurze. Potknął się i runął na ziemię, wyrzucając Gala z siodła. Viridoviks miał szczęście — przy upadku stracił na moment oddech, ale gruby dywan śniegu ochronił go przed jakimiś poważniejszymi konsekwencjami.

Słyszał jednak trzask łamanej kości. Kiedy podnosił się na równe nogi, Batbaian zsunął się z siodła i skrócił męki zwierzęcia. Krew rozlała się szeroko na śniegu. Batbaian odwrócił się do Gala.

— Pomóż mi go oprawić — powiedział. — Weźmiemy ze sobą ile się da.

Viridoviks wyciągnął swój sztylet. Nie przepadał za żylastą, lepką koniną, ale lepsze to niż pusty żołądek.

Kiedy poradzili sobie już z tym krwawym zadaniem, Batbaian powiedział:

— Będziemy się zmieniać na moim koniu. Będzie wydeptywał ścieżkę dla idącego pieszo. Nie tracił czasu na połajanki — Viridoviks wiedział, ile może ich kosztować jego nieostrożność.

Od tej chwili będą się posuwać co najmniej kilka razy wolniej, a jedyne zwierzę, jakie im pozostało, zmuszone będzie nieść cały ich dobytek.

Kiedy jednak dotarli nad brzeg rzeki, Viridoviks zaczął mieć poważne wątpliwości, czy uda im się w ogóle posunąć dalej. Shaum co prawda zamarzała w zimie, ale była na tyle szeroka, że pas o szerokości kilkuset jardów na środku rzeki wciąż nie był skuty lodem. Wielkie kawałki kry uderzały o siebie, płynąc z prądem na południe.

Gal wzdrygnął się, spoglądając na lodowatą, czarną wodę.

— Nie próbowałbym przez to płynąć — powiedział do Batbaiana. — Trzy machnięcia i zostajesz następnym soplem.

— Spójrz tam — powiedział nomada, wskazując na środek Shaum. Szeroka płachta dryfującego luźno lodu uderzyła o wysuniętą dalej na zachód krę, a o nią z kolei dwie następne. Od czasu do czasu chlapała na nie woda, tworzyły jednak swego rodzaju pomost.

— Nie przeciągniemy przez to konia — zaprotestował Viridoviks.

— Nie, ale i tak nie bralibyśmy go ze sobą. Tam, gdzie człowiek mógłby się położyć na brzuchu i przeczołgać po lodzie, on na pewno by utonął. Dalej jesteś na to zdecydowany?

— Ano jestem.

— Dobrze.

Batbaian zsiadł z konia i delikatnie pogłaskał go po chrapach. Zanim Viridoviks zorientował się w jego zamiarach, nomada poderżnął gardło zwierzęcia. Zakaszlało z wyrzutem, przerażającym, niemal ludzkim głosem, zachwiało się i upadło.

— Czyś ty zgłupiał?! — wrzasnął Gal.

— Nie. Zastanów się nad tym — powiedział Batbaian, zupełnie jak Rzymianin. — Skoro nie może przejść razem z nami, bardziej przyda nam się zabity niż żywy. Nie stój i nie gap się tak, tylko pomóż mi ściągnąć skórę.

On sam był już zajęty oprawianiem zwierzęcia. Viridoviks wykonywał swą pracę niemal mechanicznie, zastanawiając się, czy nomada aby na pewno nie zwariował.

Ale Batbaian był całkiem zdrowy. Po tym, jak skończył już uciążliwe wycinanie mięsa z końskich boków i zadu, użył ściągniętej wcześniej skóry jako torby, do której zapakował mięso, zwinięty namiot i swoje rzeczy.

— Daj mi też twoje — rozkazał Celtowi, który ściągnął z pleców swój bagaż. Batbaian zawiązał worek najmocniej jak umiał i podniósł go. — Waży mniej od człowieka — powiedział z zadowoleniem. Przywiązał do niego jeszcze jeden kawałek sznura. — Widzisz? Będziemy go za sobą ciągnąć, na tyle daleko, żeby nie obciążać dodatkowo lodu.

— No proszę, czyż nie jesteś teraz najsprytniejszym ze wszystkich wariatów? — powiedział Vi-ridoviks z podziwem.

W swoich galijskich lasach potrafiłby wymyślić równie chytre rozwiązania, ale tu, na równinach, to Khamorth musiał improwizować.

Batbaian zbył pochwałę wzruszeniem ramion, bo nic dla niego nie znaczyła. Powlókł tobół wzdłuż brzegu, aż zrównał się z miejscem, gdzie na Shaum zrobił się lodowy zator. Viridoviks szedł za nim. Na samym skraju rzeki Khamorth wręczył mu linę.

— Weź to. Ja pójdę pierwszy i odsunę śnieg, to zobaczymy jaki jest lód.


— A dlaczego akurat ja? — zapytał Gal, chcąc w końcu zrobić coś ważnego. Batbaian odpowiedział:

— Bo ja jestem lżejszy — To zamknęło Celtowi usta.

Nomada wszedł na lód. Na razie nie miał żadnych problemów, ale szedł bardzo powoli i uważnie, dokładnie osadzając jedną stopę, zanim podniósł drugą.

— Wolałbym się nie pośliznąć — powiedział z wymuszoną swobodą.

— Masz rację — odparł Viridoviks. Poruszał się równie ostrożnie jak Khamorth.

Nagle za ich plecami rozległy się odgłosy walki, wycie i wściekłe warczenie. Wilki dopadły porzuconego na górze konia Gala. Viridoviks spojrzał do tyłu, ale śnieg przesłaniał ucztujące bestie. Słyszał trzask rozgryzanych kości.

— Nie mógłbyś troszeczkę przyspieszyć, Batbaian, kochanie?

— Nie — nomada nie odwrócił nawet głowy. — Nieostrożne chodzenie po lodzie to większe ryzyko. One za nami nie pójdą, kiedy mają dla siebie dwa konie.

— No dobra, mam nadzieję, że się nie mylisz. Jakby mnie zjadły, to bym ci tego nie wybaczył. Celt upewnił się, czy miecz gładko wychodzi z pochwy. Sama myśl o tym, że musiałby walczyć z wilkami na zdradliwym lodzie, mroziła mu krew bardziej niż ostry, północny wiatr.

Nachmurzył się jeszcze bardziej, kiedy jedno ze zwierząt, odegnane od pierwszego ciała odnalazło drugie. Za moment dołączyły do niego następne i zdawało się, że są tuż za posuwającymi się po lodzie ludźmi. Teraz Gal mógł się im przyjrzeć, jak roiły się wokół końskiej padliny. Zaklął głośno i wyciągnął do połowy ostrze, kiedy jeden z wilków wszedł na zamarzniętą rzekę. Łapy drapieżnika rozjechały się jednak na wszystkie strony i uciekł z piskiem na brzeg, kiedy tylko udało mu się podnieść.

— Ha! Widzę, że ci się to tak samo nie podoba, jak mnie — powiedział Viridoviks.

— Zamknij się — uciszył go Batbaian. — To się robi naprawdę niebezpieczne. Dochodzili już prawie do środka. Khamorth wybierał drogę z jeszcze większą ostrożnością, bo miejscami pod lodem widać było już ciemną wodę Shaum. Omijał je tak długo jak potrafił, stawiając stopy na lodzie, który był wciąż jeszcze biały. W końcu westchnął, poddając się.

— Nie ma innego wyjścia — powiedział i położył się na brzuchu. Teraz mogli się już tylko czołgać.

Gruby płaszcz Viridoviksa chronił większość jego ciała przed przymarznięciem do lodu, ale odsłonięte kolana paliły go od mroźnego pocałunku rzeki. Po głowie kołatały mu się wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to jako mały chłopiec ślizgał się po zamarzniętym stawie, w uszach dźwięczały mu piski rozbawionych dzieci, a nad lodową taflą zwieszały się gołe gałęzie drzew. Tutaj, w obrębie kilku mil, nie było żadnego drzewa. Zaczął pełzać trochę szybciej, by zrównać się z Batbaianem.

Razem dotarli do miejsca, gdzie kończył się lód. Z bliska, stłoczone kawałki kry wyglądały znacznie mniej zachęcająco, niż z odległego o kilkaset jardów brzegu. Batbaian zatrzymał Gala gestem, zastanawiając się nad najlepszym sposobem przejścia.

— Najszybciej jak się da — zdecydował. — Nie wiadomo, jak długo utrzyma nas ta pierwsza.

— A co będzie, jeśli odpłynie razem z nami? Khamorth wzruszył ramionami.

— To będziemy mieli tratwę. Może uda nam się nią przepłynąć na drugą stronę.

— Honh! — mruknął Viridoviks, ale Batbaian już ruszył do przodu. Przesunął się z głównej tafli lodu na najbliższy kawałek kry, która jęknęła pod jego ciężarem. Ostatnim, szalonym poślizgiem przetoczył się na następną płytę.

Gdy tylko nomada opuścił pierwszą krę, Viridoviks wdrapał się na nią, ciągnąc za sobą worek z końskiej skóry. Lód zakołysał się niepokojąco. Nagły, przyprawiający o mdłości ruch, przypomniał Galowi tortury, jakie przeżywał na okrętach.

— Tylko nie teraz — powiedział do siebie, zmagając się ze swym wrażliwym żołądkiem. Lodowata woda przemoczyła mu nogawkę. Wrzasnął i zaczął poruszać się szybciej.

Cienka warstwa lodu zaskrzypiała pod jego ciałem, a na powierzchni ukazała się drobna sieć pęknięć, która rozszerzała się z zadziwiającą prędkością.

— Szybciej! — krzyknął Batbaian.

Celt rzucił się desperacko naprzód i obijając sobie kolana i łokcie wylądował na następnym bloku, nie wypuszczając z rąk sznura, którym obwiązany był worek z bagażami. Coraz to grubsze linie atramentowoczarnej wody pokrywały opuszczoną przez niego krę, która za moment miała się podzielić na kilka mniejszych kawałków.

Batbaian w sarkastycznym geście schylił przed nim głowę.

— Mam nadzieję, że niczego tam nie zostawiłeś.

— Tylko moje kowadło.

Viridoviks wyszczerzył zęby. Khamorth też zdobył się na coś, co mogło uchodzić za uśmiech. Cal po calu przemieszczał się do przodu. Ten kawałek lodu był grubszy niż poprzedni, ale też i słabiej osadzony. Kręcił się i kołysał pod ciężarem dwu mężczyzn. Batbaian odetchnął z ulgą, kiedy wpełzł na ostatni blok lodowy. Ciągnąc go za rękę, pomógł Viridoviksowi dołączyć do siebie.

— Piękne dzięki — powiedział Gal. — Jedna ręka zupełnie mi zamarzła.

— Jeśli hubka nie zamokła, będziemy mogli rozpalić ognisko, gdy tylko dostaniemy się na drugi brzeg — obiecał Batbaian. Po raz pierwszy mówił tak, jakby naprawdę wierzył, że im się uda.

Viridoviksa czekała jeszcze jedna nieprzyjemna niespodzianka, kiedy to przebił lewą ręką lód i wsadził ją po łokieć do mroźnej wody Shaum. Zamarł ze strachu, czekając kiedy lód rozpęknie się pod nim całkiem i pochłoną go ciemne odmęty rzeki. Szczęśliwie słabsze miejsce było nie większe od ludzkiej głowy. Wyciągnął rękę z mokrego rękawa i wsadził ją pod płaszcz, próbując przywrócić jej choć trochę ciepła.

Stojący przed nim Batbaian krzyczał radośnie, bo pod jego stopami był piasek i ziemia, a nie lód. Viridoviks dowlókł się do brzegu i opadł bezsilnie na śnieg, dysząc jak wyjęta z wody ryba. Kha-morth szarpał się z workiem — końska skóra zamarzła prawie na kość. Pomagając sobie ołowianą gałką, którą zakończona była rękojeść jego sztyletu, wbił w twardą jak kamień ziemię kołki. Virido-viks pomagał mu jedną ręką rozciągnąć płótno namiotu na drewnianym szkielecie. Wczołgali się do niego razem, stękając z radości, że oto wreszcie nie wciska im się pod ubranie uparty, przenikający zimnem wiatr.

Trochę niezdarny w grubych rękawicach, ale mimo to ostrożny, Batbaian otworzył kościane pudełeczko, w którym przechowywał kawałki kory i suche liście. Zajrzał do środka.

— Ach — powiedział.

Pogrzebał w swoich rzeczach, szukając krzemienia i stali. Odsunął śnieg na bok i ułożył w tym miejscu kilka płaskich kamieni, tak by nie kłaść hubki na mokrej ziemi. Po kilku nieudanych próbach udało mu się rozpalić ogień. Zdrapał trochę tłuszczu z pobieżnie tylko oczyszczonej końskiej skóry i odciął kilka pasków tłustego mięsa. Tłuszcz rozlewał się wokół, gdy dosięgał go ogień i okropnie śmierdział, ale palił się.

— Czego bym teraz nie oddał za małą kupkę końskiego łajna! — powiedział Batbaian. Viridoviks przykucnął bliżej ognia. Trzymał nad nim rękę, próbując wetrzeć w nią trochę życia.

— Urżnij ze dwa kawałki tego świństwa i połóż na ogniu — powiedział szczękając zębami. — Nawet końskie mięso będzie mi teraz smakować. A jak chcesz sobie marzyć o końskim gównie, to proszę cię bardzo, dobrej zabawy. Co do mnie, to wolę pomyśleć o grzanym winie.


Na wschodnim brzegu Shaum wilk podniósł głowę i rozejrzał się wokół podejrzliwie. Groźne warczenie wydobywało się z głębi gardzieli. Zwierzę zjeżyło sierść na grzbiecie. Zbliżający się doń jeździec wcale się nie przestraszył. Warkot zamienił się w ciche skamlanie. Wilk usunął się z drogi człowieka. Całe stado rozproszyło się przed koniem, który podszedł na sam brzeg rzeki.

Jeździec zsunął się z siodła. Jego białe szaty, szarpane nieustannie wiatrem, wyglądały jak rozbuchany tuman śniegu. Trzymając ręce na biodrach, spoglądał na drugi brzeg. Nawet on nie mógł dojrzeć rozbitego tam namiotu, ale wiedział, że on tam jest. Tym razem wielkie rozmiary i ciężka zbroja działały na jego niekorzyść — człowiek o takiej masie nie mógł nawet marzyć o przeprawieniu się przez Shaum. Nie widząc ani dotykając lodu wiedział, jaka jest jego grubość i wiedział także, że nie będzie się na nim w stanie utrzymać.

Zaklął głośno, najpierw w gardłowym języku Khamorthów, potem archaicznym videssańskim, głosem spokojnym i pełnym nienawiści.

— Niech więc zima dokończy moje dzieło — powiedział w tym samym języku. — Skotos pomoże swojemu słudze.

Dosiadł konia, zawrócił go na wschód i ruszył w drogę.

Wilki nie powracały do mięsa jeszcze przez długą chwilę.


Związani ze sobą, tak by nie zgubić się w zamieci, Batbaian i Viridoviks z mozołem posuwali się na zachód. Shaumkhiil było równie jednostajne jak równiny Pardraji, ale nie musieli się obawiać, że będą kręcić się w kółko. Dopóki wiatr wiał z ich prawej strony, na pewno szli w dobrym kierunku.

Wciąż jednak nie spotkali Arshaumów, co dla Viridoviksa było powodem do złości i frustracji, a co Batbaian przyjmował z cichą ulgą. Gdzieś głęboko w duszy nadal wierzył, że mają oni dziesięć stóp wzrostu i ogromne kły.

Nie wiadomo, czy Arshaumi jedli owce w całości, a potem wypluwali tylko kości i skórę, ale na pewno jakoś je jedli, bo Gal i Khamorth znaleźli prawie tuzin tych zwierząt, które musiały oddalić się od stada. Viridoviks objadał się baraniną tak długo, aż zatęsknił znowu do końskiego mięsa, na które jeszcze niedawno nie mógł nawet patrzeć. Batbaian, który okazał się zręcznym krawcem, zszył oskrobane z tłuszczu baranie skóry i przygotował dwie peleryny, które wędrowcy mogli zarzucić na swoje płaszcze.

To dodatkowe okrycie miało im się bardzo przydać. Batbaian nigdy nie widział jeszcze gorszej pogody. Dla Viridoviksa była ona przerażająca, niemal nie do uwierzenia: śnieg, lód, nie ustający ani na sekundę wiatr, takie same szare dni bez najmniejszego promienia słońca, noce bez gwiazd, niebo wiecznie zasnute grubymi, ciemnymi chmurami. Śnieżyce w Videssos bywały naprawdę ostre, ale to były śnieżyce; miały swój początek i koniec. Ta ciągnęła się bez końca, jak gdyby lato opuściło ziemię na zawsze.

— Myślę, że ona wlecze się za nami — Viridoviks przekrzykiwał wycie wiatru.

— Co? — również wrzeszcząc dopytywał się Batbaian. Szedł tylko o jard przed Celtem, ale zawierucha porywała ze sobą słowa.

— Mówię, że ta śnieżyca nas ściga, a jak już nie damy rady iść dalej, to nas wykończy.

Na początku Viridoviks traktował to tylko jako metaforę, ale po chwili zastanowił się, czy aby nie trafił w samo sedno. Batbaian odwrócił się i wymówił jakieś imię. Gal nic nie usłyszał, ale wiedział dobrze co to było. Tym razem dreszcz, który przebiegł mu po plecach, nie miał nic wspólnego z mrozem. Znowu pomyślał o wyrzuceniu swojego miecza, i to zupełnie poważnie.

Wiatr uderzył z jeszcze większą silą, jak gdyby potwierdzając, że to Avshar jest jego ojcem. Potem kolejny podmuch rzucił garść ostrego jak szpilki śniegu prosto w oczy Viridoviksa. Osłaniał je dłonią najlepiej jak potrafił, potykając się niczym ślepiec. O każdy krok musiał zmagać się z napierającą na niego masą zimnego powietrza — było to jak walka z falami oceanu. Wściekły poryw śnieżycy zatrzymał ich obu w miejscu.

— Namiot! — krzyczał nomada. — To nas zabije, jeśli się nie schowamy!

Viridoviks klął pod nosem, próbując wbić kołki w ziemię — była tak zamarznięta, że trudno było ją w ogóle zadrapać W końcu udało im się jakoś naciągnąć płótno na szkielet. Niczym zwierzęta uciekające do nory, wczołgali się do środka.

Rozszalały wiatr zdawał się wyć jeszcze głośniej, kiedy już się przed nim schowali. Viridoviks rozcierał nogi, poruszał stopa mi. Jego buty były grube i ocieplone kilkoma warstwami filcu, ale i tak każdego dnia palce niemal całkiem mu zamarzały.

— No, teraz rozumiem, dlaczego tak płakałeś za końskim łajnem, tam nad rzeką — powiedział. — Lepszy ogień z owczych gówien niż żaden.

— To już ostatnie kawałki, niestety — powiedział Batbaian.

Tłuszcz zapalał się co prawda szybciej, ale kiedy już udało się rozpalić wysuszone łajno, paliło się ono dłużej i, ku zaskoczeniu Celta, czyściej niż odpadki, które Khamorth zawsze oddzielał od mięsa. Viridoviks wahał się niemal przez dwa dni, zanim usmażył cokolwiek nad płonącym łajnem, ale głód pomógł mu przezwyciężyć wszelkie skrupuły.

Westchnął z ulgą, kiedy ogień rozpalił się na dobre i namiot zaczął wypełniać się cieplejszym powietrzem. Śnieg i lód oblepiające jego wąsy topniały powoli. Wytarł twarz rękawem płaszcza. Wełna była tłusta i śmierdząca, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.

— Znowu baranina — burknął.

— Też już się prawie kończy — powiedział Batbaian. — Założę się, że będziesz wolał to niż pusty brzuch.

— To prawda — Viridoviks nadział na sztylet kawałek mięsa i przytrzymał go nad płomieniem. Smakowity zapach pobudził żołądek Gala do głośnego burczenia. — Nawet moje kiszki tak myślą.

Słabo wbity kołek wyrwał się ze swojej dziury. Wiatr uderzył nim o płótno namiotu niczym kamieniem. Zaalarmowany Batbaian podniósł głowę.

— Musimy to poprawić — krzyknął. — Zanim…

Drugi kołek oderwał się od ziemi, kiedy nomada właśnie zamierzał wstać. Zimny podmuch wiatru z rykiem wdarł się do namiotu i ściągnął ze szkieletu płótno. Viridoviks chwycił je na moment. Z trzepotem, który brzmiał jak drwiący śmiech, śnieżyca wyszarpnęła mu je z rąk i poniosła ze sobą nad bezkresnym stepem.

— Za nim! — wrzasnął Batbaian. — Bez niego nie przeżyjemy nawet jednego dnia! — Ostatnie słowa rzucił już przez ramię, znikając w śnieżnej zadymce.

Viridoviks ruszył w jego ślady. Nie uszedł nawet dwudziestu kroków i już wiedział, że będzie miał kłopoty. Batbaian, biegnący tam gdzieś, przed nim, mógł zostać zmieciony z powierzchni ziemi. Za nim było zgaszone ognisko. Wykrzykiwał imię Khamortha raz za razem, potem przeszedł na galijskie okrzyki wojenne. Jeśli nawet była jakaś odpowiedź, wiatr uniósł ją ze sobą.

Wciąż wrzeszcząc, biegł przez chwilę razem z wiatrem. W tej zamieci Batbaian mógł stać o dwa kroki od niego, a on i tak by go nie zauważył. Zatrzymał się, nie wiedząc co robić dalej. Jeśli Batba-ian złapał już umykające płótno, co by zrobił? Stanął i czekał na Viridoviksa, czy też spróbował przynieść je z powrotem do tego, co zostało ze szkieletu?

— Szlag by to trafił — mruknął Celt. — Na pewno zrobię akurat to, czego nie powinienem. Pogrzebał w sakiewce i znalazł kwadratową monetę Halogajczyków, którą wygrał kiedyś w kości. Podrzucił do góry, złapał w obie ręce. Kiedy ją odkrył, szczerzył do niego zęby smok.

— No, to do namiotu.

Odwrócił się, by stawić czoło wściekłym podmuchom wiatru. Śnieg uderzył go w twarz niczym płomień. Cieszył się teraz ze swojej nowej brody i żałował, że nie jest jeszcze gęstsza.

Próbował wracać po własnych śladach, ale śnieżyca już je zasypywała. W miarę jak posuwał się naprzód, stawały się coraz słabsze. Myślał, że jest już blisko, kiedy zniknęły zupełnie. Starał się nie wpadać w panikę. Musi być jakiś sposób. Wiatr! Jeśli nadal wiał w tym samym kierunku, zaprowadzi go na miejsce.

Musiał się zmienić. Po chwili wiedział, że poszedł za daleko. Kręcił się potem na oślep, mając nadzieję, że szczęście pomoże mu tam, gdzie zawiódł go rozum. Nie pomogło. Stanął w miejscu, trzęsąc się z zimna, zabijając ręce i zastanawiając się nad następnym krokiem. Bez jedzenia, bez ognia, bez schronienia — czuł jak ciepło ucieka z jego ciała i zrozumiał, że Batbaian miał rację; śnieżyca mogła zabić bardzo szybko.

— Gdyby tylko przestał padać ten przeklęty śnieg, żeby ciało miało jakiś pożytek z oczu — powiedział, potrząsając głową niczym ogłuszony niedźwiedź. Wydawało się jednak, że może padać i do końca świata. Gęste tumany śniegu przewalały się jeden po drugim, zasnuwając świat bielą.

Zdając sobie sprawę, że musi schronić się jakoś przed wiatrem, uklęknął i zaczął spychać w jedno miejsce hałdy śniegu, próbując zbudować z niego osłonę. Kolejne podmuchy rozsypywały ją niemal tak szybko, jak Gal ją ustawiał, ale w końcu miał przed sobą ściankę sięgającą mu do pasa, która zatrzymywała pierwszy impet uderzeń wiatru. Skulił się za nią wiedząc, że ta prowizorka i tak niewiele mu pomoże, jeśli zamieć wkrótce się nie skończy.

Nie wiedział nawet, kiedy opadło go odrętwienie. Nie zauważył, kiedy zniknęło czucie w stopach, na twarzy, w dłoniach. W pewnym sensie przyniosło mu to ulgę, bo nic go już nie bolało. Umysł także pracował coraz wolniej, stał się ociężały, zanurzał się w lodowatą obojętność. Wiedział, że umiera, ale nie miał siły, by się tym przejmować. Zawsze myślał, że do końca będzie walczył o życie, ale wszechmocne zimno odbierało mu wszelkie środki obrony, jeden po drugim, tak że nie miał już nic, czym mógłby jeszcze walczyć. Nie zauważył nawet, kiedy zamknęły się mu oczy — zresztą, na co miałby patrzeć?

Zasnął.

— Cholernie paskudnie — przekrzykiwał wyjący wiatr Goudeles.

— I na co ty się jeszcze skarżysz, Pikridos? — spytał stojący obok niego Skylitzes. — Z tym twoim sadłem na pewno jest ci cieplej niż komukolwiek z nas.

Oficer jechał pochylony nad końskim karkiem, by choć trochę osłonić się przed zamiecią.

Brutalna potęga stepowej zimy mroziła serce Gorgidasa nie mniej niż jego ciało. Jako dziecko słonecznej Grecji, był zupełnie nie przygotowany na to, by stawiać czoło nieskończonym przestrzeniom śniegu i lodu. Przerażały go bardziej niż nagła śmierć na polu walki. Nic dziwnego, że Videssańczycy wiążą Skotosa z zimą — pomyślał. Odwrócił się do Arghuna, pytając:

— Czy to zawsze tak wygląda?

Twarz khagana, podobnie jak i jego, pokryta była tak grubą warstwą tłuszczu, że świeciła się nawet przy tym słabym świetle.

— Widziałem takie paskudne zamiecie jak ta… kilka takich zamieci — odparł. — Ale żadna z nich nie trwała aż tak długo. A im dalej jedziemy na wschód, tym gorzej to wygląda, co jest jeszcze dziwniejsze. Zwykle najwstrętniejsza pogoda zostaje na zachodzie.

Podmuch wiatru rzucił mu śnieg w twarz. Zakaszlał i dokładniej owinął się swoim płaszczem z koziej skóry o wyjątkowo długim włosiu. Od czasu zatrucia odczuwał zimno o wiele bardziej dotkliwie niż jego rodacy i Grek mógł się tylko domyślać, jakie męki przeżywa khagan. Nikt nie słyszał jednak od niego najmniejszego słowa skargi, nie prosił też, by armia posuwała się wolniej.

Dwóch zwiadowców przepychało się między nomadami, zmierzając w kierunku Arghuna. Pierwszy, nieco bardziej wysunięty do przodu, pochylił głowę przed khaganem i zameldował głosem, w którym pobrzmiewała nutka obrzydzenia:

— Znaleźliśmy Włochacza, panie, zamarzającego w śniegu i jeszcze jakiegoś innego cudzoziemca razem z nim.

Brwi Arghuna powędrowały do góry.

— Khamorth? Po naszej stronie rzeki?

— Banita? — spytał krótko Skylitzes.

— Albo szaleniec, albo i to, i to. Bez konia, i stracił niedawno jedno oko — paskudnie. Po prostu jakiś zidiociały Khamorth owinięty w płótno z namiotu.

— Aa, do cholery z nim — wybuchnął drugi zwiadowca, kiedy zrównał się ze swoim towarzyszem. Był od niego młodszy, i miał żywe, pełne humoru oczy. — Powiedz im lepiej o ognistym demonie.

Starszy żołnierz prychnął lekceważąco.

— Ty i twoje ogniste demony. Gdyby to nawet był jeden z nich, to zamieć wygasiła go na dobre. Założę się, że już zamarzł na śmierć. I tak wyglądał jak trup, zresztą trudno się dziwić, skoro leży na śniegu tylko w płaszczu.

— Mimo wszystko mówię ci, że to nie jest zwykły człowiek — upierał się młodszy Arshaum. — A może chcesz mi powiedzieć, że widziałeś już takich ludzi jak on, z włosami, brodą i wielkimi wąsiskami w kolorze wypolerowanego brązu? Gorgidas, Skylitzes i Goudeles krzyknęli niemal równocześnie. Zwiadowca aż podskoczył, a koń Arghuna zarżał przestraszony.

— Przyjaciel nasz jest to — powiedział Gorgidas do khagana, w podnieceniu zapominając o składni.

— To może być tylko jeden człowiek — przytaknął Skylitzes. Gorgidas odwrócił konia, zwracając się bezpośrednio do zwiadowców:

— Zostawiliście go tam, żeby zamarzł, idioci?

— A żeby twoja dupa też zamarzła — odparował starszy. — Po co nam cudzoziemcy w kraju Arshaum? — „Nie wyłączając ciebie”, mówiło jego wrogie spojrzenie.

Ale Arghun ryknął na niego z wściekłością:

— Zamknij gębę, ty…! Ci cudzoziemcy są naszymi sprzymierzeńcami, a ten uratował mi życie. Jeśli ich przyjaciel umrze tam w śniegu, to was nie spotka nic lepszego.

Khagan był zazwyczaj człowiekiem bardzo łagodnym i nomada aż skulił się ze strachu, kiedy spadł na niego gniew wodza.

— Zabierzcie mnie do niego — powiedział Gorgidas. Zwiadowcy wysłuchali go bez słowa sprzeciwu. — Galopem, do cholery! — krzyknął Grek.

Cała trójka spięła konie ostrogami. Fontanny śniegu wylatywały spod kopyt wierzchowców. W piątkę już, bo dołączyli do nich Goudeles i Skylitzes, jak burza przelecieli przez armię Arshaum.

Gorgidas zastanawiał się, jak nomadzi mogli odnaleźć drogę w tym wyjącym białym szaleństwie. Bez wątpienia kierowali się wiatrem i jakimiś znakami, których laicy jak Grek nie byli w stanie dostrzec. Oczy piekły go i łzawiły od tak szybkiej jazdy, a nos, choć pokrywała go warstwa tłuszczu, zdawał się soplem uwieszonym na środku jego twarzy. Ci nomadzi o płaskich gębach bardziej tu pasują niż ja — pomyślał.

— Tam — powiedział młody zwiadowca, wyciągając rękę do przodu.

Grek dojrzał najpierw konie, a potem stojących obok nich Arshaumów — nie… Kiedy podjechał bliżej zobaczył, że jeden z przysadzistych wojowników musiał być Khamorthem, sądząc po gęstej brodzie. Na razie wyrzucił człowieka z Pardraji ze swoich myśli. Jeśli miał na tyle sił, by normalnie się poruszać, z pewnością był w stanie przeżyć jeszcze kilka minut.

— Z drogi! — krzyknął Gorgidas, zeskakując z konia.

Trzech Arshaumów, przykucniętych obok leżącej w śniegu postaci, skoczyło na równe nogi, sięgając po miecze. Zwiadowcy, którzy przyjechali z Grekiem także krzyczeli, tłumacząc swoim kompanom, kim jest ten cudzoziemiec.

Gorgidas w ogóle nie zwrócił na nich uwagi, pochylając się nad skulonym ciałem Viridoviksa. Kiedy przewrócił go na plecy myślał, że Celt już nie żyje. Jego skóra była blada i zimna, głowa opadała bezwładnie do tyłu. Zdawało się, że nie oddycha.

Grek delikatnie ułożył głowę Viridoviksa na kolanach. Wpatrywał się w jego twarz tak samo, jak patrzył na konającego Kwintusa Glabrio, bezradny wobec nieuchronnej śmierci. Teraz kolejny bliski mu człowiek — choć bliski w inny sposób — dogorywał na jego rękach, a on nie mógł mu pomóc. Bezsilna wściekłość i frustracja rozdzierały mu serce — czy kiedykolwiek jeszcze na coś się przyda?

Położył rękę na szyi Gala. Nagle podskoczył — czy to był puls? Znowu się pojawił, tak wolny i słaby, że sam ledwo w to wierzył.

Później nie pamiętał wcale, żeby się zastanawiał nad tym, co robić dalej. Jego uparty rozsądek zawsze doprowadzał Neposa do rozpaczy, kiedy kapłan próbował nauczyć go sztuki videssańskiego uzdrawiania.

— Niech cię nie obchodzi, jak i dlaczego — krzyknął kiedyś na niego. — Wystarczy ci wiedzieć, że musisz, a reszta przyjdzie sama.

Ale dla Greka takie wyjaśnienie było gorsze niż żadne i nigdy mu się nie udało.

Rana kochanka mogła być impulsem wystarczająco silnym, by uwolnić go z więzi racjonalnej myśli i pozwolić na spontaniczny wybuch uzdrowicielskiej mocy, ale Glabrio umarł, właściwie zanim uderzył o ziemię. Nawet magiczna videssańska sztuka nie mogła wskrzeszać umarłych. I dlatego Gorgidas postanowił porzucić swój zawód, przepełniony bólem i rozczarowaniem własnymi zdolnościami. Myślał, że tak zostanie już na zawsze.

Teraz jednak desperacja wyniosła go ponad samego siebie, uwolniła od wszystkiego poza pragnieniem uratowania przyjaciela. Widząc jak całe ciało Greka zesztywniało nagle, Goudeles odepchnął Arshauma, który chciał go właśnie wziąć za ramię. Rozzłoszczony nomada odwrócił się do niego.

— Szaman — wyjaśnił biurokrata, wskazując na Greka. — Zostaw go.

Skośne oczy Arshauma rozszerzyły się ze zdumienia. Skinął głową i cofnął się o krok.

Gorgidas, wpatrując się intensywnie w białą twarz Celta, nie miał pojęcia, co dzieje się wokół. Czuł, jak cała jego wola zbiega się w jednym punkcie, niczym promienie słońca skupione w soczewce. Nigdy nie wyszedł poza to doświadczenie; w czasie nauki w stolicy, gdy próbował przenieść energię na zewnątrz, wszystko się kończyło. Teraz sama wyskoczyła do przodu, zanim jeszcze o tym pomyślał.

Przepływ mocy, kanał energii — czuł umierające ciało Viridoviksa, jakby to był on sam; wyczuwał spustoszenia, jakie poczynił mróz, odmrożone palce i policzki; sięgnął głęboko do wnętrza, wyczuwając zimną, gęstą krew, przesuwającą się powoli i leniwie w żyłach Gala.

To pierwsze oszałamiające uderzenie percepcji niemal zmiotło Greka, omal nie zgubił się w strapieniu Celta. Ale uparty rozum nie pozwolił mu się poddać — wiedział czym była naprawdę, bez względu na to, jakie wrażenia odbierał jego umysł. A kanał, który udało mu się stworzyć, działał w dwóch kierunkach — w tym samym momencie poczuł, jak jego uzdrowicielska moc rozbiega się po ciele Viridoviksa, sięga w głąb, naprawia, odwraca, ożywia.

Przyspieszyć serce, fala ciepła do brzucha, rąk i nóg. Wzmocnić płuca i przyspieszyć oddychanie — ledwo wciągały mroźne powietrze. Sprawy delikatniej sze — poczuć dobrze zamarznięte palce u rąk i u nóg, policzki, uszy, powieki — ocieplać łagodnie, stopniowo, niech nowy strumień krwi dokona swego dzieła. Żałosne, puste słowa nie mogą oddać tego, co robił potem. Nic nie znaczą. Uzdrawianie odbywało się na poziomie, którego nie sięga żaden język.

Celt poruszył się pod jego rękami, jakby budząc się głębokiego snu, wymamrotał pod nosem jakiś protest w swoim melodyjnym języku. Jego oczy, zielone jak lasy Galii, otworzyły się szeroko i spojrzały na Greka rozumnie. Dopiero wtedy Gorgidas uświadomił sobie, czego właśnie dokonał.

Zawładnęła nim radość, radość i krańcowe wyczerpanie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał. Była to cena, jaką musieli płacić za swe zdolności uzdrawiacze.

Viridoviks nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek się obudzi, a na pewno nie przepełniony falą gorącej energii wypełniającej całe ciało. Kiedy się przeciągnął i — och, cud! — poczuł wszystkie członki, przez moment myślał, że jest już na drugim świecie. Nie mógł sobie wyobrazić, by czuł się tak dobrze na ziemi. Dłonie, tak delikatnie dotykające jego twarzy, mogły więc należeć do jakiejś nieśmiertelnej panienki, która miała umilać mu wieczność.

Ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył nad sobą twarz mężczyzny, szczupłą, poznaczoną zmarszczkami triumfu i zmęczenia.

— Pfuj! — powiedział. — Żadna z ciebie ślicznotka, niestety. Gorgidas przewrócił oczyma i roześmiał się.


— Nie muszę cię już pytać, czy jesteś zdrowy. Na psa, czy ty zawsze myślisz tylko o tym, satyrze?

Ból jaki odmalował się na twarzy Gala, kazał Grekowi zastanowić się, czy został on do końca uleczony, ale ten powiedział tylko, bardzo cicho:

— Tak, czasami tylko o tym.

Zbierając wszystkie siły, Viridoviks spróbował usiąść. Krew uderzyła mu do głowy, ale po chwili oszołomienia przyszedł do siebie.

— Batbaian! — wykrzyknął. — Czy ktoś go znalazł?

Słysząc swoje imię, Batbaian podbiegł do Celta, wciąż zawinięty w grube płótno namiotu. Był wyraźnie zadowolony, że znalazł jakiś pretekst, by odsunąć się od Arshaumów, którzy spoglądali na niego niczym stado wilków na jakiegoś zabłąkanego psa. Skylitzes i Goudeles także przykucnęli obok Viridoviksa. Videssański oficer podtrzymał go swą silną, żołnierską ręką, podczas gdy biurokrata ze szczerym podziwem ściskał dłoń Gorgidasa.

— Dobrze się czujesz? — spytał Viridoviks Batbaiana, przechodząc na język Khamorthów. Gor-gidas ledwo go rozumiał, bo nie używał tego języka od miesięcy.

— Wszystko w porządku, dzięki temu — odparł nomada, strzepując śnieg z płótna. Z zaciekawieniem przyglądał się Viridoviksowi. — Ale jak to możliwe, że to ty mnie o to pytasz? Nie powinno cię już być na tym świecie, nie po tym, jak zostałeś w zamieci bez żadnej osłony.

— To prawda. — Teraz i Viridoviks wyglądał na zaintrygowanego, ale wskazał ręką na Gorgi-dasa. — On mnie musiał uleczyć. — Tonem niemalże oskarżycielskim zwrócił się do lekarza: — Myślałem, że nie umiesz.

— Ja też.

Teraz, kiedy już tego dokonał, nie marzył o niczym innym, jak tylko o ciepłym wnętrzu namiotu, kilku łykach kavassu i o swoim posłaniu, które przyjęłoby go na tę długą, zimową noc — i na większość następnego dnia, jeśli uda mu się to wyprosić. Ale Viridoviks mówił do niego:

— Jeśli jesteś teraz druidem-znachorem, Gorgidas, kochanie, to przyjrzyj się może Batbaianowi i jego oku, i zobacz, czy nie da się nic zrobić dla tego biedaka.

Grek westchnął, wypuszczając z siebie wielki obłok pary — bez wątpienia, Viridoviks miał rację.

— Zrobię co będę mógł.

Odwrócił się do młodego Khamortha, ten jednak cofnął się o krok, wciąż nie dowierzając komukolwiek, kto przebywał razem z Arshaumami.

— Stój spokojnie — powiedział Gorgidas po videssańsku. Choć prawie nie mówił językiem Imperium, Batbaian zrozumiał go i uspokoił się trochę.

Gorgidas aż syknął cicho, kiedy dobrze się przyjrzał zmaltretowanej twarzy nomady. Dotąd nie zwracał na niego większej uwagi i przypuszczał, że Khamorth stracił oko podczas walki, od strzały, czy też uderzenia mieczem. Ale blizna, którą zobaczył, wcale tego nie potwierdzała — za duża, zbyt okrągła, zbyt gładka, podobna trochę do oparzenia. Delikatnie zbadał ją palcami, utwierdzając się tylko w tym przekonaniu.

— Jak to się stało? — zapytał.

Głosem zimnym jak północny wiatr, Batbaian opowiedział mu o wszystkim. Nie znał na tyle vi-dessańskiego, ale Viridoviks i Skylitzes pomagali mu tłumaczyć, a jego ostatni gest był wystarczająco obrazowy. Skylitzes, choć twardy i doświadczony żołnierz, odwrócił głowę i zwymiotował. Pochylił się i nabrał do ręki trochę śniegu, by oczyścić usta.

— Tak, tak to właśnie było — powiedział Viridoviks posępnie. — Słodki koleś, Avshar. — Posa-pując z wysiłku, Celt wstał na równe nogi, i choć nieco się chwiał, triumfalny uśmiech rozjaśnił jego twarz. — Mamy wiele rachunków do wyrównania, bardzo wiele. — Znowu spochmurniał, oczy wpatrywały się gdzieś w dal. — Bardzo wiele — powtórzył cicho. Dotknął miecza, jakby czerpiąc moc z myśli o zemście.

Potem, wracając do siebie, zapytał Gorgidasa:

— I co, można coś zrobić z tym okiem?

Grek mógł tylko pokręcić przecząco głową. Wiedział, że może znowu leczyć — jak pierwszy orgazm chłopca, jeden sukces był obietnicą następnych. Ale jego wiedza była tutaj bezużyteczna.

— Czas zrobił z tym wszystko, co dało się zrobić. Gdybym widział to zaraz po fakcie, mógłbym tylko doprowadzić to do takiego stanu, w jakim jest teraz. Ta sztuka leczy to co odnajduje, ale nie może przywracać czegoś, czego już nie ma.

Skinięcie Viridoviksa było wyrazem smutku, Batbaiana — tylko zniecierpliwienia. Ta blizna przypominała mu o długach, które musiał spłacić.

Goudeles kichnął. Ten dźwięk przypomniał Gorgidasowi, że zamieć nie ustała tylko dlatego, że odnalazł Viridoviksa. Gal mógł znowu zamarznąć — tak jak wszyscy pozostali. Lekarz podbiegł do swojego konia, ściągnął koc z siodła i owinął nim Viridoviksa.

Celt niemal tego nie zauważył. Sam fakt, że żył, że czuł na policzkach kłujące igiełki śniegu, był dla niego wystarczająco zajmujący. Nie słyszał też, kiedy Grek zapytał go, czy może jechać konno, ale niecierpliwe warknięcie lekarza wreszcie do niego dotarło.

— Tak, mogę — powiedział i zdobył się na jakiś szczątkowy chichot. — Nie wściekaj się. Usiadł za Gorgidasem, Batbaian zaś jechał ze Skylitzesem. Koń lekarza parsknął z oburzeniem, kiedy na jego grzbiet wspięło się aż dwóch jeźdźców. Gorgidas bezlitośnie pognał go naprzód.

— Jeździsz o wiele lepiej niż kiedyś — powiedział Viridoviks.

— Tak, wiem. Zdobyłem sporo bezużytecznych umiejętności — odpowiedział Grek, poklepując gladius, który obijał mu się o lewe biodro. Przerwał na chwilę, potem dodał trochę jakby z niedowierzaniem: — I jedną prawdziwą, zdaje się.

Droga powrotna do armii Arshaum była całkiem krotka. Nomadzi posuwali się na wschód w normalnym tempie, kiedy Gorgidas zajmował się Galem. Przednia straż krzyknęła coś w ich kierunku. Starszy zwiadowca odpowiedział, chwaląc głośno niezwykły talent Gorgidasa. Lekarz wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu. Teraz, kiedy zrobił coś, o czym warto opowiadać, zwiadowca chętnie przyznawał się do niego.

Viridoviks nie znał języka arshaum, oprócz kilku sprośnych przekleństw, których nauczył go Arigh. Ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy zobaczył, jaka potężna armia ciągnie w kierunku Shaum.

— Nie traciliście czasu, co? — powiedział do Gorgidasa. Grek potrząsnął tylko głową. Potem dobiegł ich okrzyk:

— Viridish!

Arigh podjechał do nich galopem, zostawiając za sobą tumany śniegu. Szczerząc zęby tak białe, jak otaczający ich krajobraz, walnął Gala w plecy.

— Chciałem już kogoś zabić, kiedy dowiedziałem się, że zwiadowcy, którzy cię znaleźli, znowu odjechali, a mnie nikt o tym nie powiedział.

— To moja wina — powiedział Gorgidas. Tak jak Arigh, mówił po videssańsku, żeby Viridoviks mógł ich zrozumieć.

— Wina, tak? — prychnął Celt. — Nie zwracaj na niego uwagi, Arigh, kochanie. Troszeczkę później i zostałaby po mnie tylko mrożona padlina, i w ogóle nie warto by się do mnie odzywać.

— Widzę, że jesteś bez konia — powiedział Arigh, co było przecież najważniejszym priorytetem nomady. — Weź sobie parę z mojego stada.

— Piękne dzięki — odparł Viridoviks. — Mógłbyś też znaleźć jednego dla mojego przyjaciela, Batbaiana?

Uśmiech zniknął z twarzy Arigha, kiedy rzucił okiem na Khamortha. Skrzywił pogardliwie wargi — po raz pierwszy przypominał Gorgidasowi Dizabula.

— Straciłeś dobry smak w wybieraniu sobie przyjaciół — powiedział.

— Taak? — odrzekł Viridoviks. — No, pewnie masz rację, ciągle wynajduję sobie synów kha-ganów. — Puścił oko do księcia Arshaumów.

Śniada twarz Arigha, posmarowana jeszcze grubą warstwą tłuszczu, pozostała nieprzenikniona, ale Grek nie był wcale pewien, czy nie pokryła się ona rumieńcem. Po kilku sekundach podjechał do Batbaiana. Nauczył się trochę mowy Khamorthów, podróżując przez Pardraję do Pristy i Imperium. Teraz zapytał więc sam:

— Koń — potrzebujesz?

Batbaian zesztywniał, kiedy Arshaum zbliżył się do niego, ale drgnął zaskoczony, słysząc swój język. Potem skinął głową z godnością, o którą trudno było podejrzewać kogoś w jego wieku.

— Dziękuję ci — powiedział.

Pogmerał przy swoim pasku, odpiął od niego sztylet — wykonany ze świetnej stali, o brązowej pochwie ozdobionej płaskorzeźbą przedstawiającą skaczącego jelenia — i podał go Arighowi.

— Podarunek za podarunek.

Uśmiech powrócił na twarz Arigha. Przyjął nóż i poklepał Batbaiana po ramieniu. Przyglądający się temu Arshaumi mruknęli z aprobatą. Zapewne bardzo niewielu rozumiało słowa Arigha, kiedy podarował konia Batbaianowi, ale jego gest wdzięczności nie potrzebował żadnego objaśnienia.

— Włochacz zachowuje się jak mężczyzna — usłyszał słowa jednego z nomadów Gorgidas. Jego towarzysz odpowiedział: — Czemu nie? Widział już chyba trochę wojny w życiu, ta blizna nie wygląda za pięknie.

— Skylitzes, Gorgidas, przywieźcie ich do mojego ojca. Wszyscy dowiemy się wtedy, co widzieli — to powiedział już Arigh, który zaraz potem odjechał w kierunku totemu klanu Szarego Konia.

Viridoviks pokłonił się Arghunowi najlepiej, jak było to możliwe w jego nieciekawej sytuacji, to jest z końskiego zadu. Khagan był drobniejszy niż się spodziewał i z trudem trzymał się w siodle. Gal zastanawiał się, czy był może chory. Mówił spokojnie i łagodnie, bez tego groźnego pohukiwania, którym Targitaus poganiał swoich rodaków, ale Arshaumi i tak pospiesznie wykonywali wszystkie jego polecenia. Teraz przyglądał się z dystansem Batbaianowi, na Celta zaś patrzył z ogromną ciekawością. Powiedział coś w świszczącym języku arshaum.

— Nie wierzył Arighowi, kiedy opowiadał mu o twoim wyglądzie — przetłumaczył Gorgidas.

— Ale teraz widzi, że mówił prawdę.

— Honh! — powiedział Viridoviks, i dodał po łacinie: — A ja nigdy nie widziałem tylu skośnookich płaskonosów naraz, ale chyba nie musisz mu tego mówić. Pozdrów go za to jak trzeba.

Gorgidas przekazał odpowiednią formułkę. Arghun skłonił się lekko, dziękując za uprzejmość, potem zaś powiedział:

— Chętnie bym się dowiedział, jak się tutaj znaleźliście. Brzmiało to jak prośba, ale był to oczywiście rozkaz.

Gorgidas przetłumaczył ją na videssański dla Viridoviksa, a Skylitzes na język Khamorthów dla Batbaiana.

— No to chyba ja powinienem zacząć — powiedział Viridoviks i rozpoczął swoje opowiadanie od momentu, kiedy został porwany przez Varatesha. Imię banity wywołało groźne chrząknięcia kilku Arshaumów jadących obok Arghuna, których klany najczęściej zapuszczały się w pobliże Shaum. Dobrze pamiętali najazd Varatesha z zeszłej zimy i jego okrucieństwo. Wkrótce Gal opowiadał szybciej, niż Gorgidas był w stanie tłumaczyć. Arigh pomagał mu, kiedy już zupełnie nie nadążał.

Kolejny jeździec przepychał się przez tłum otaczający nowo przybyłych. Co za cacany smarkacz — pomyślał Viridoviks — nosił futra i skóry jakby były to jedwabie i złotogłów, i nawet w tym wietrze i śniegu utrzymywał swojego konia w nienagannym stanie, do tego stopnia, że jego grzywa spleciona była w warkoczyki obwiązane kolorowymi wstążkami.

— Ojcze, ja… — zaczął Dizabul. Arghun przerwał mu natychmiast.

— Cokolwiek by to było, musisz chwilę poczekać, chłopcze. Ci cudzoziemcy mają bardzo ważne wiadomości.

Przystojna twarz księcia zachmurzyła się, kiedy spojrzał na Viridoviksa, tym bardziej że u jego boku jechał Arigh. Ale kiedy dostrzegł Batbaiana, opadła mu szczęka.

— Więc teraz nawet Włochacz jest ode mnie ważniejszy? — zaczął ze złością. Ale Arghun znowu go uciszył, tym razem machnięciem ręki.

— Mów dalej, rudobrody — powiedział.

— Nieźle, nieźle — roześmiał się, kiedy Gal opowiedział o sztuczce z bydłem, której użyli, by odepchnąć ludzi Varatesha. Teraz Viridoviks i Batbaian mówili na zmianę, opisując wydarzenia, które doprowadziły do ataku na banitów i ich sprzymierzeńców.

Khagan rzucał krótkie pytania dotyczące samej bitwy. Szczegółowa relacja Gala aż za bardzo przypominała Gorgidasowi katastrofę pod Maragha. Bitewna magia Avshara, bez względu na to, co działo się z innymi czarownikami, nigdy go nie zawodziła. Jeśli przeciwnik nie miał znacznej przewagi nad wojskami, którymi dowodził mag, losy bitwy były niemal z góry przesądzone.

A to co stało się po bitwie… Arshaumi dumni byli ze swojego twardego charakteru, ale niejeden krzyknął z odrazą i przerażeniem, kiedy Batbaian, głosem tak beznamiętnym jakby wszystko to przydarzyło się jakiemuś obcemu człowiekowi, opowiadał o nieustannej pracy rozpalonego żelaza.

Trudno było im się także opanować, kiedy Viridoviks mówił o okrutnej zabawie zwycięzców z nadziejami pokonanych, i o śmierci Targitausa, kiedy straszliwa prawda wyszła na jaw. Apopleksja — pomyślał Gorgidas z obrzydzeniem, ale bez zdziwienia.

Po tym, opowieść o splądrowaniu obozu nie zrobiła już tak wielkiego wrażenia, choć Viridoviks czuł, jak otwierają się ledwo zasklepione rany i ból wypływa z nich niczym krew, kiedy pomyślał o Seirem.

— Więc tak to wygląda — skończył Batbaian. — Varatesh, niech duchy nasrają na niego, na Pardraję, a Avshar ma Varatesha, a przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy byłem w ich rękach. Przy nich — Batbaian spojrzał w twarz Arghunowi, tym razem bez cienia strachu. — nawet wy, Ar-shaumi, jesteście dla nas przyjaciółmi. Przyszliśmy więc błagać was o pomoc, jeśli zechcecie nas wysłuchać. — Khamorth rozglądnął się po zgromadzonych dokoła wojownikach, mówiąc sucho: — Kiedyś może nie trzeba was będzie przekonywać, żebyście ruszyli na banitów.

Arghun skubał swą mizerną bródkę. Odwrócił się do Gorgidasa.

— To ten Avshar, o którym mówiłeś, ten z Yezd?

— Tak — potwierdził Grek, a za nim wszyscy jego przyjaciele. Khagan powiedział:

— I tak nie zamierzałem zostawić wiele z Yezd na kółkach, wasz czarownik będzie jeszcze jedną jurtą do zniszczenia.

Arghun założył ręce z cichą pewnością człowieka, który nie doznał nigdy porażki. Ci z Ar-shaumów, którzy usłyszeli jego słowa, wznosili radosne okrzyki — oni także byli pewni, że jedyne, co ich może spotkać w konfrontacji z Khamorthami, czy innymi cherlakami, to kolejne zwycięstwo.

Ich goście, którzy widzieli już, czego może dokonać czarnoksiężnik, byli trochę mniej optymistyczni, ale nawet nie próbowali o tym mówić.

— Równie dobrze mógłbyś rozmawiać z głuchym o muzyce — mruknął Goudeles. — Tak czy siak, sami się dowiedzą.

— Czy siak — zgodził się Gorgidas ponuro. Po tym, jak setki razy ostrzegał Arghuna przed śmiertelnie niebezpieczną potęgą maga — jak się okazało, bez efektu — lekarz zaczynał rozumieć naturę przekleństwa, jakim Apollo ukarał Kassandrę.

Krótki, zimowy dzień i nieustająca śnieżyca zmusiły wkrótce Arshaumów do zatrzymania się na noc.

— Czy mógłbyś dzisiaj spać w moim namiocie? — spytał Viridoviksa Gorgidas, kiedy zsiedli z konia. — Chciałbym cię jeszcze zbadać. Wciąż nie mogę uwierzyć, że żyjesz. — Tylko ciekawość przezwyciężała zmęczenie Greka.

— Ano żyję, dzięki tobie — powiedział Celt. Szturchnął Gorgidasa pod żebro. — Pójdę z tobą, ale wiedz, że przystawiasz się do truposza.

— Ba! — Gdyby słowa te padły z ust kogokolwiek poza Viridoviksem i Skaurusem, Grek przestraszyłby się nie na żarty. Choć trybun — pomyślał — nigdy by tego nie powiedział, bo był zbyt taktowny. Ale w tej chwili nawet go to rozbawiło. Zmierzył Viridoviksa lekceważącym spojrzeniem. — Pochlebiasz sobie.

— Tak? — Chichocząc pod nosem, Gal pomagał mu rozstawiać namiot. — Ten jest lepszy od mojego, ale sprawdź, czy dobrze wbijasz kołki.

Lekarz doskonale radził sobie z krzesaniem ognia i wkrótce rozpalił ognisko z końskiego nawozu. Po kolacji wziął Viridoviksa za rękę — puls był mocny i regularny, normalny puls zdrowego człowieka. Kiedy już w namiocie zrobiło się dostatecznie ciepło, kazał swojemu przyjacielowi ściągnąć płaszcz i tunikę, by mógł zbadać jego płuca. Oddech Gala był spokojny i równy, bez żadnych dodatkowych dźwięków, które mogłyby oznaczać zapalenie. Na koniec przyjrzał się jego dłoniom i stopom, policzkom, nosowi i uszom, sprawdzając czy nie ma na nich śladów odmrożenia. Pokręcił głową ze zdumieniem.

— Jesteś obrzydliwie zdrowy.

— To tylko twoja wina, więc nie miej do mnie teraz pretensji.

— Szyderca. Ale gdybyś nie był silnym, zdrowym mężczyzną, już od dawna byś nie żył, kiedy cię znalazłem.

Duma i radosny podziw rozjaśniły twarz Greka, kiedy pomyślał, że naprawdę go uleczył.

Viridoviks ubrał się pospiesznie — nie było znowu tak ciepło. Łyknął kavassu. Po miesiącach spędzonych na stepie, prawie nie zauważał lekko kwaśnego smaku, zresztą to też dawało swego rodzaju ciepło. Po chwili zwrócił się do Gorgidasa:

— Ty już wiesz, co się ze mną działo, teraz opowiadaj, jak wy sobie tu radziliście, kiedy już was zostawiłem.

Grek uczynił zadość jego prośbie, opowiadając długo w noc, przy akompaniamencie wyjącego wiatru. Słuchając jego słów, Viridoviks pomyślał, że ostatnie miesiące były bardzo dobre dla Gorgi-dasa. Jak zawsze miał cięty język, ale teraz mówił jeszcze z pewnością siebie i poczuciem własnej wartości, których Gal nie widział u niego od śmierci kochanka — i być może, nawet przed nią.

Zakończywszy swoją opowieść, lekarz zmienił nagle temat:

— Pamiętasz naszą kłótnię sprzed paru lat, niedługo po tym, jak znaleźliśmy się w Videssos?

— Och, którą to masz na myśli? — spytał Viridoviks, uśmiechając się i ziewając jednocześnie. — Było ich tak wiele, choć nie powiem, przyjemna to rozrywka.

— Hmm. Może i tak. Ta, o której myślę, była o wojnę i do czego ona komu potrzebna. Nostalgiczny uśmiech pojawił się na twarzy Viridoviksa.

— Ach, to o to ci chodzi? — powiedział, wzdychając ciężko przez swoje gęste wąsy. — Obawiam się, że miałeś jednak rację. To zimna, okrutna rzecz, wojowanie, a chwała to tylko słowo, którego śmierdzące zwłoki i tak już nie usłyszą.

Gorgidas wytrzeszczył oczy, zdumiony tak, jakby na ramionach Celta wyrosła nagle druga głowa. Takie słowa w ustach barbarzyńcy, który z radością oddawał się walce, tylko dlatego że lubi się bić?

— Dziwne, że to właśnie ty tak mówisz, kiedy… — zaczął lekarz i zaraz umilkł, przyglądając się lepiej swojemu przyjacielowi. Zbadał już ciało Gala — teraz patrzył na człowieka. Po raz pierwszy naprawdę dojrzał smutek, który krył się w jego oczach i pokrył głębokimi zmarszczkami kąciki ust i czoło.

— Straciłeś coś więcej niż tylko zapał do walki, kiedy żyłeś z Khamorthami — powiedział.

— Za sprytny jesteś — odparł Viridoviks i znowu westchnął. — Tak, była tam moja ślicznotka, siostra Batbaiana. Teraz już nie żyje, choć powinna była umrzeć wcześniej. — Po chwili mówił dalej, bardzo cicho: — A z nią umarła część mnie. I jaki był w tym sens, jaki z tego pożytek? — spytał Greka. — Nie widziałem żadnego, kiedy ją znalazłem ani nie widzę teraz. Krew dla krwi, a nie walka dla walki, dlatego przyznaję, że się myliłem, a ty miałeś rację.

Gorgidas pomyślał o Kwintusie Glabrio, o jego bladej, martwej twarzy. To wspomnienie wciąż go paliło i przez własny ból rozumiał, co czuje Gal. Siedzieli przez chwilę w milczeniu wiedząc, że słowa byłyby tu nie na miejscu. Potem Grek powiedział:

— To śmieszne.

— Co jest śmieszne?

— Tylko to, że kiedy przypomniałem o tej kłótni, to ja chciałem ci przyznać rację.

— Nie opowiadaj — Viridoviks był teraz tak zdumiony, jak przed momentem lekarz. — Ty, facet który nie chce nosić miecza, miałbyś polubić wojaczkę? Niedługo będziesz obcinał głowy i zatykał je na bramie, jak prawdziwy Celt.

— Nie, dziękuję. Ale… — Gorgidas poklepał gladius, który nosił u biodra, czego nie zauważył wcześniej Viridoviks. — Teraz noszę miecz, i zaczynam mieć pojęcie o tym, co trzeba z nim robić. I być może, zaczynam też rozumieć twoją „chwałę”. Bo czyż nie jest prawdą — powiedział, przechodząc automatycznie na formalny styl dyskusji, choć nie mówił po grecku — że perspektywa okrycia się sławą w oczach swoich rodaków, uczyni człowieka odważniejszym i bardziej skorym do walki z nikczemnością?

— Honh! — Gal pokręcił głową. Po tym jak zmienił poglądy na tę sprawę, gotów był ich bronić z zapałem nowo nawróconego. — Byle jaki śmierdziel tak samo szuka sławy, jak uczciwy człowiek, więc niby do czego ma się to przydać? Gorgidas poprawił się na swoim miejscu, zapominając całkiem o śnie i z radością oddając się dyspucie, którą bez względu na temat, zawsze gotów był prowadzić.

— To prawda, ale uznanie zdobyte przez człowieka uczciwego, pozostaje żywe na zawsze, podczas gdy sława złoczyńcy tonie w pogardzie. Czterysta lat temu Herodotos powiedział o pewnym pochlebcy z Delf, który wyrył imiona Spartan na złotym pucharze, którego nie ofiarowali: „Znam jego imię, ale go nie zapiszę”. I teraz nikt już go nie zna.

— Tak zrobił? — powiedział Gal z podziwem. — No, to ładna historyjka. Ale posłuchaj… Spierali się przez całą noc, waląc pięściami o kolana i wrzeszcząc na siebie, choć bez urazy:

„Pusty rudy łeb!”, „Upierdliwa grecka kanalia!”. Ogień i śmierdzące lampki łojowe prawie całkiem wygasły, tak że ledwo się widzieli w ciemności. W końcu, blade, posępne światło zimowego świtu zaczęło przezierać przez poły namiotu.

Gorgidas potarł oczy pięściami, czując nagle, że znowu opadło go zmęczenie. Teraz nie mógł już na to nic poradzić — czekał go następny dzień w siodle. Lewy kącik jego ust podniósł się w kwaśnym uśmiechu.

— Siedzimy tutaj bez pojęcia, który z nas ma rację, ale nie przestajemy paplać.

— No tak, dobrze, ale co innego mamy do roboty? — Viridoviks wstał, przeciągnął się, wcisnął w futro i wystawił głowę na zewnątrz. — No, chodź chłopie, tamci już się zbierają.

Podmuch zimnego powietrza otrzeźwił nieco Gorgidasa. Zapiął ciasno płaszcz i wyszedł za Galem.

Загрузка...