XV

Któregoś popołudnia, kiedy pracował w swojej izdebce, Marek musiał wyjść do komnaty, w której przechowywano dokumenty, by porównać oprotestowany wymiar podatku z tym, który ściągnięto w zeszłym roku. Podrapał się po głowie — komnata była pusta. Gdzie podziali się wszyscy urzędnicy pochyleni nad księgami, dlaczego nie słyszał trzasku przerzucanych na liczydłach paciorków?

Tylko jeden siwy portier przechadzał się po korytarzach, starając się jak najszybciej dopełnić swojego obowiązku. Kiedy Skaurus pozdrowił go, spojrzał na niego jak na szaleńca.

— Niech pan da już sobie spokój. Kto pracuje w dzień Środka Zimy? Wszyscy już sobie dawno poszli.

— Środek Zimy? — powtórzył Marek słabo. Policzył na palcach. — No tak, rzeczywiście. Portier gapił się teraz na niego na niego ze zdumieniem, odsłaniając poczerniałe resztki zębów.

Nawet cudzoziemcy nie zapominali o najważniejszym święcie Videssańczyków, uroczystości, podczas której przywoływano letnie słońce do powrotu z zimowego ukrycia.

Mroźne powietrze szczypało Skaurusa w nos, kiedy wyszedł już z ciepłego legowiska gryzipiórków. Tak samo było w zeszłym roku, kiedy Viridoviks i Helvis odciągnęli go od biurka… Kopnął śnieg, odganiając wspomnienia.

Szerokie aleje kompleksu pałacowego były niemal zupełnie opustoszałe — żołnierze, służba i biurokraci, którzy tworzyli to serce Imperium, bawili się z całym miastem. Plac Palamas, znajdujący się niedaleko pałaców, wypełniony był po brzegi kłębiącym się tłumem. Sprzedawcy zachwalali swoje towary — piwo, grzane wino z korzennymi przyprawami, pieczone mięso kozie w sosie serowym, perfumy, biżuterię wszelkiego rodzaju, od tanich miedzianych ozdóbek, po ciężkie klejnoty ze szczerego złota i szlachetnych kamieni przeróżnej wielkości, magiczne amulety, wizerunki Phosa i jego świętych. Wędrowni grajkowie przechadzali się wśród kupujących i oglądających, śpiewając i grając na fletach, lutniach, rogach, kobzach, czy nawet vaspurakanerskich pan-dourach, a wszyscy mieli nadzieję, że to właśnie oni ulżą kabzom rozochoconych Videssańczyków.

Marek, który nawet w najlepszym nastroju nie grzeszył miłością do muzyki, ominął ich szerokim łukiem. Przypominali mu o Helvis, która uwielbiała słuchać muzyki, i o jego ostatniej klęsce związanej z Nevratą Sviodo. Nevrata robiła wszystko, by okazać mu sympatię i przyjacielskie uczucia, kiedy tylko wychodzili gdzieś we trójkę z Senpatem, ale czasami wyglądała na nieco skrępowaną, czego nie zauważył u niej wcześniej. Dobrze wiedział, że to tylko jego wina. Wymamrotał jakieś przekleństwo żałując, że nie może wymazać tych wspomnień z pamięci.

Błękitne szaty mnichów wyróżniały ich spośród wystrojonych odświętnie Videssańczyków, którzy preferowali raczej krzykliwe, jaskrawe kolory. Część duchownych przyłączyła się do trwającej wokół nich zabawy — Skaurus gotów był założyć się o wszystko, co miał, że Styppes był już kompletnie pijany. Inni prowadzili małe grupki świeckich wyznawców Phosa, śpiewając wraz z nim pobożne pieśni i odmawiając modlitwy. Tworzyli oni wysepki godności i głębokiej wiary w rozhukanym i frywolnym tłumie.

Niektórzy znienawidzili jednak całkiem wszelkie pokusy ciała i w swym ciasnym fanatyzmie oddawali się walce ze wszystkim, czego nie uznawali — Zemarkhos miał swoich duchowych braci w stolicy. Jeden z nich, posępny mężczyzna, którego poszarpane szaty trzepotały na wietrze, ukazując chude piszczele mnicha, posapując z wysiłku przebiegł obok trybuna w pościgu za jakimiś rozbawionymi podrostkami w sprośnych maskach. Widząc, że nigdy ich nie dogoni, potrząsnął tylko pięścią, krzycząc:

— Wasza rozpusta bezcześci święty dzień Phosa! Oddajcie swe dusze pobożnym rozważaniom, a nie tej próżnej hulance! To profanacja, bezmyślni głupcy, a lód Skotosa już na was czeka!

Młodzi ludzie zniknęli.

— Ba! — powiedział mnich cicho i rozejrzał się dokoła, szukając jakiegoś zła, które mógłby wykorzenić.

Marek obawiał się, że fanatyk zwróci się przeciwko niemu. Wygolone policzki i jasne oczy i włosy świadczyły o tym, że jest cudzoziemcem, a więc najprawdopodobniej heretykiem albo niewiernym. Ale w pobliżu czekała na mnicha lepsza gratka.

Grupka ludzi obserwowała małego pieska o pofarbowanej na zielono sierści, który tańczył na tylnych łapkach do rytmu wybijanego na przenośnym bębenku. Zwierzątko było tak wytresowane, że brało w pysk podawane mu monety i zanosiło do swojego pana.

— Czy to nie cudowne? — huczał jeden z widzów, wysoki najemnik z Haloga, którego mroźna ojczyzna nie oferowała takich rozrywek. Jego towarzyszka, piękna dziwka o śniadej cerze, uśmiechnęła się do niego, przytakując. Aksamitna sukienka, przetykana bogato jasnobrązowym brokatem, przylegała do niej niczym druga skóra. Halogajczyk obejmował ją ciasno w talii. Od czasu do czasu, jego wielka ręka przesuwała się do góry, by popieścić piersi prostytutki.

Puścił ją na chwilę i przyklęknął na jedno kolano. Jasny warkocz, przewiązany tasiemką w kolorze krwi, niemal dotykał ulicy.

— Tu piesku! — zawołał. Zwierzę przydreptało do niego, wzięło monetę i już na czterech łapach szybko pobiegło do mężczyzny z bębenkiem.

— Złoto! — wykrzyknął ten i pochylił się nisko przed najemnikiem. — Stokrotne dzięki, szlachetny panie! — Tłum krzyknął radośnie.

Ale kiedy Halogajczyk podniósł się na równe nogi, videssański mnich wsadził mu swój długi, kościsty paluch prosto w twarz.

— Plugawa, sprośna hulanka! — krzyczał. — Ty biedny, ciemny poganinie, powinieneś dziękować teraz Phosowi za łaskę, jaką okazuje nam, przywracając światło na kolejny rok, a nie kalać swe ciało z tą lubieżną istotą!

Oburzone spojrzenie duchownego przesunęło się teraz na prostytutkę, która traktowała go z całkowitą pogardą. Jej oczy świeciły się do hojnej sakiewki żołnierza.

Halogajczyk zamrugał, zdumiony tym napadem. Być może wiedział już coś o tym, do czego może doprowadzić zadzieranie z videssańskimi fanatykami, bo jego odpowiedź była dosyć spokojna:

— Zabierz tę rękę panie, jeśli łaska.

Mnich wysłuchał go. Myślał zapewne, że udało mu się poruszyć sumienie najemnika, bo zmienił nieco ostry, rozkazujący ton i starał się teraz mówić łagodnie i przekonywająco:

— Pomimo że jesteś cudzoziemcem, panie, wyglądasz na szlachetnego człowieka, więc wysłuchaj proszę moich słów. Czy za chwilę zmysłowej przyjemności warto poświęcać duszę?

— Spieprzaj stąd, ty łysa pało! — wrzasnęła dziwka. — Zostaw go w spokoju! — Przywarła do ramienia żołnierza, jakby był jej własnością.

— Cicho bądź, ty ladacznico — powiedział mnich.

Cały czas przyglądał się jej dokładnie, jakby wbrew własnej woli. Videssańskich duchownych obowiązywał celibat, ale on nie mógł oderwać wzroku od odsłoniętego tu i ówdzie ciała młodej kobiety. Choć słowa skierowane były do Halogajczyka, oczy mnicha nie odwracały się od prostytutki.

— Przyznaję, że to piękna sztuka, ale pożądanie jest tylko słodką pułapką Skotosa, która odciąga od prawdziwej wiary.

Marek skrzywił się, słysząc ten banalny argument, choć nie był nawet przeznaczony dla niego. Tymczasem mężczyzna zupełnie już stracił głowę.

— Spójrzcie tylko na tę krągłą pupę, i tę wąską talię, och i to łono — naprawdę, żaden mężczyzna nie mógłby się oprzeć, tak?

Skaurus z niesmakiem słuchał tych żałosnych wywodów człowieka, który myślał, że potępia odrzucone przez siebie zmysłowe pokusy, a w rzeczywistości o niczym innym teraz nie marzył.

— Błyszczące oczy i pełne czerwone usta… och, muszą być słodsze niż stare wino. — Cały aż się trząsł z podniecenia.

Halogajczyk odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się donośnym basem, ściągając na siebie spojrzenia ponad połowy placu.

— Zabij mnie sosnową szyszką, szaraku, jeśli nie potrzebujesz jej bardziej ode mnie. Masz — rzucił pod nogi zdumionego mnicha sztukę złota. — No śmiało — zachęcał go najemnik — baw się za mnie dobrze. Znajdę sobie inną dziewuchę, nie ma obawy. W tym mieście aż się od nich roi.

Mnich i dziwka równocześnie zaczęli na niego krzyczeć, potem zwrócili się przeciw sobie. Ha-logajczyk pokazał im obojgu swoje szerokie plecy i zniknął w tłumie. Tłum krzyczał triumfalnie, wystarczająco rozluźniony tego dnia, by cieszyć się upokorzeniem duchownego, nawet jeśli było to dzieło poganina.

Skaurus też nie mógł powstrzymać uśmiechu — żadne morze smutku nie było na tyle głębokie, by pochłonąć człowieka bez reszty. Tak jak ciężki charakter Styppesa i jego słabość do wina, również i ten żałosny, śliniący się mnich, przypominali mu, że te niebieskie szaty kryły normalne, ludzkie istoty, wcale nie tak różne od niego. Warto było o tym pamiętać. Najczęściej videssańscy duchowni budzili w nim tylko strach, bo fanatyzm na tle religijnym był dla Rzymian czymś niepojętym.

Wspominając Styppesa i jego nieugaszone pragnienie, trybun pozwolił sobie na kubek wina. Alkohol rozlał się miłym ciepłem po jego wnętrznościach. Kiedy jakiś człowiek przebiegł przez plac, wychwalając głośno trupę wędrownych mimów, którzy mieli właśnie zacząć przedstawienie w Amfiteatrze, Skaurus dał się ponieść tłumowi spieszącemu na południe.

Wielka, owalna misa Amfiteatru znaczyła południową granicę placu Palamas. Skaurus uiścił dwa miedziaki opłaty i przeszedł do środka jednym z mrocznych tuneli, Porządkowi skierowali go na samą górę rozłożonej szeroko widowni. Aktorzy występowali tu cały dzień, ale i tak prawie wszystkie miejsca były zajęte.

Widziane z tak dużej odległości, obelisk, posągi i inne pomniki minionych triumfów Imperium, które znajdowały się w samym centrum Amfiteatru, były jeszcze bardziej imponujące, niż kiedy trybun stał między nimi. Czubek wysokiej granitowej iglicy nawet tutaj był na wysokości jego oczu. Niedaleko jej podstawy rozkwitał tuzin jasnych, jedwabnych parasoli, znaczących miejsce zajmowane przez Autokratora Videssańczyków, tak jak liczba liktorów z ich pałkami i toporami wyróżniała rzymskiego konsula.

Trybun nie widział z tak daleka twarzy Thorisina. Nie wiedzieć czemu, podniosło go to na duchu. Napił się jeszcze wina — taniego, kiepskiego sikacza, który osadzał się na podniebieniu. Słysząc jak trybun chrząka z niesmakiem, siedzący po jego prawej stronie mężczyzna powiedział:

— Rzadki rocznik — chyba przedwczorajszy.

Był to chudy, niebieskooki facet, którego twarz i ruchy przypominały Markowi dzikiego kota. Trybun oblizał wargi.

— Nie, mylisz się. Co najmniej zeszły tydzień. — Choć kiepski, był to jego pierwszy dowcip od tygodni.

Odpowiedź sąsiada z ławki utonęła w ogromnym wrzasku tłumu, który pozdrawiał aktorów ustawiających się tam, gdzie zwykle odbywały się wyścigi koni. Jeden z mimów udał, że właśnie wszedł w jakieś paskudztwo i nagrodzony został wybuchem rubasznego śmiechu.

W mniejszych miastach i miasteczkach Imperium mieszkańcy, zamiast sprowadzać zawodowych aktorów, sami się przebierali i bawili w teatr. Wszędzie jednak podstawowe zasady tych przedstawień były takie same — szybkie tempo, dosadność, cięta satyra na konkretne osoby. W dzień Środka Zimy można było śmiać się ze wszystkich.

I tak, pierwsza scenka odgrywana przez tę trupę przedstawiała trzy główne postacie, a jedną z nich, sadząc po bogatych szatach, miał być sam Imperator. Pozostali aktorzy pod przeróżnymi pretekstami wciąż wchodzili mu w drogę, aż w końcu potknął się o leżącą pod kocem dwójkę — rudowłosą kobietę i wielkiego mężczyznę w blond peruce i futrach typowych dla wojowników z Ha-loga. Ach i te wszystkie naczynia, które latały w powietrzu, kiedy romans kobiety — właściwie mężczyzny w przebraniu kobiety, jako że tylko oni występowali w tej trupie — został odkryty! Wy-kpiwany Imperator musiał uciekać, osłaniając twarz dłońmi, by uchronić się przed gradem garnków i talerzy, które ciskał w niego aktor grający kochankę. Udało mu się ją powstrzymać dopiero przy pomocy kilku innych mimów, którzy przebrani byli w pozłacane zbroje Straży Imperatora. Rzekomy Halogajczyk próbował schować się pod kocem, ale wygonił go stamtąd celnie wymierzony kopniak.

To — pomyślał Marek — bez wątpienia tłumaczyło dlaczego Komitta Rhangawe nie siedziała obok Thorisina — o jednego kochanka za dużo albo jeden zbyt bezczelny. Nagle zrozumiał wszystkie zjadliwe uwagi, które wymieniali miedzy sobą biurokraci, a które zupełnie go dotąd nie obchodziły, jako że sam miał dość swoich zmartwień. Odwrócił się do swojego sąsiada.

— Nie było mnie trochę w mieście, kiedy to się stało?

— Jakieś dwa miesiące temu. Kiedy Imperator wrócił z tego Opsikon. Jest o tym nawet piosenka, leci mniej więcej tak… o, czekaj, znowu zaczynają.

Następna scenka znudziła trybuna, ale siedzący dokoła Videssańczycy ryczeli ze śmiechu. Była to parodia jakiejś debaty teologicznej, która bawiła całe miasto zeszłego lata. Dopiero po dłuższej chwili Skaurus zrozumiał, że najważniejszy aktor, mężczyzna z ogromną sztuczną brodą, ubrany w niebieskie szaty wypchane poduszkami, które czyniły z niego pociesznego grubasa, udawał Balsa-mona, patriarchę Imperium Videssos. Prawdziwy Balsamon siedział w dole trybun, niedaleko Imperatora. Odziany był w odświętny strój zwierzchnika całej hierarchii duchownej, ze wszystkimi odpowiadającymi temu atrybutami. Wspaniałe jedwabne szaty i złotogłów ozdobiony perłami wyglądały równie imponująco jak ubiór Thorisina. Ale Marek — jak i całe miasto — wiedział, że Bal-samon przebierał się w wygodne, znoszone ciuchy, kiedy tylko mógł.

Thorisin siedział nieruchomo, kiedy to on był obiektem drwiny, tolerując tradycję Środka Zimy, ale bez przyjemności. Balsamon rechotał z całym Amfiteatrem, gdy przyszła jego kolej. Trzymał się za swój wielki brzuch i trząsł się ze śmiechu, kiedy parodiujący go aktor grzmotnął swojego oponenta w głowę statuetką z kości słoniowej, a potem zupełnie ignorując omdlewającą ofiarę, sprawdzał czy figurka nie doznała jakiegoś uszczerbku.

Balsamon krzyknął coś do fałszywego patriarchy, który przystawił dłoń do ucha, by lepiej słyszeć go przez wrzaski tłumu. Balsamon powtórzył swój okrzyk. Aktor skinął głową, ukłonił się nisko w jego kierunku i walnął biedaka jeszcze raz.

— Z tego to dopiero skurczybyk — powiedział z podziwem sąsiad Marka, kiedy Amfiteatr eksplodował radością. Balsamon, jak zwykle, rozpływał się w uśmiechach. Uwielbiano go w mieście i to nie bez powodu.

Aktorzy zniknęli na moment, by zmienić stroje. Pierwszy, który znowu pojawił się przed publicznością, miał na sobie skóry i futra nomady, na głowie zaś nosił srebrną opaskę, jako znak wysokiej pozycji. Rzucał się dziko na wszystkie strony, wymachując szablą i ignorując syki i wyzwiska, które sypały się na niego z trybun. Wkrótce zamieniły się one w okrzyki radości, gdy na środek wyszedł mężczyzna ubrany w zbroję Imperatora. Ale zdawał się on zupełnie nie zauważać nomady, odwracając się do niego plecami i patrząc gdzieś w dal.

Kolejni aktorzy w futrach dołączali do pierwszego, a trzech z nich przyciągnęło przed swojego wodza kryty wóz. Fałszywy khagan nachmurzył się i zgrzytnął zębami, waląc w wóz płazem szabli.

Potem słychać było fanfary i z drugiej strony bieżni nadbiegł wysoki mężczyzna w cudzoziemskiej zbroi, za którym maszerowało jeszcze czterech czy pięciu wojowników w podobnych kostiumach. Marek zmarszczył brwi, zastanawiając się kogóż to mają oni przedstawiać. Tarcze były nieco wyższe niż… Trybun pochylił się do przodu, czując jak płonie mu twarz.

Pseudolegioniści maszerowali w doskonałym szyku, a właściwie maszerowaliby, gdyby nie musieli co trzy kroki zmieniać nagle kierunku. Po chwili ich dowódca dosłownie potknął się o jednego z nomadów, co spowodowało spore zamieszanie po obu wyśmiewanych stronach.

Wódz Yezda wskazał na swój wóz, potem na postać Imperatora, który wciąż trzymał się na uboczu. Po kilku zabawnych nieporozumieniach, rzymski dowódca położył przed barbarzyńcą ogromny wór z pieniędzmi i zabrał wóz. Udając, że zapada się co chwila w błocie, cały oddział przeciągnął wóz, stawiając go o kilka kroków od Imperatora.

Serce Marka zamarło na nowo, kiedy wyszydzani legioniści poukładali się do snu wokół wozu. Gdy tylko przestali się ruszać, czterej mężczyźni schowani w środku, ubrani jak Namdalajczycy w spodnie i krótkie kurtki, rozdarli okrywające ich płótno, wyczołgali się na zewnątrz i odtańczyli szyderczy taniec na plecach śpiących. Potem ruszyli biegiem w stronę szatni i zniknęli.

Wciąż odwrócony do nich plecami, aktor w zbroi Imperatora wzruszył ostentacyjnie ramionami, jakby pytając, czego innego można się spodziewać po takich beznadziejnych idiotach, z którymi musi pracować.

Trybun spojrzał na Thorisina. Teraz Imperator głośno się śmiał. To tyle jeśli chodzi o miłe słówka Neposa — pomyślał Marek.

— Będą jeszcze następne — powiedział siedzący obok niego mężczyzna, kiedy Rzymianin wstał.

— Idę do kibla — wymamrotał Skaurus, przesuwając się wzdłuż szeregu uniesionych kolan bokiem niczym krab, w kierunku schodów.

Ale nie zatrzymał się przy latrynach. Przystając tylko na moment, by kupić kolejny kubek zielonego wina, pospiesznie opuścił Amfiteatr. Szyderczy rechot tłumu palił mu uszy. Śmialiby się jeszcze głośniej — pomyślał — gdyby ci aktorzy znali całą prawdę.

Zbliżał się wieczór. Porządkowi zapalali pochodnie wokół Amfiteatru. Ogień trzaskał na wietrze. Cienki plasterek księżyca wisiał tuż nad budynkami kompleksu pałacowego. Marek ruszył w kierunku swojego pokoju w Wielkim Sądzie, ale zmienił zdanie, zanim jeszcze opuścił plac Pala-mas. Dzisiejszego wieczora potrzebował więcej wina, a każdą tawerna w mieście gotowa była przyjąć go pod swój dach.

Odwracając się plecami do pałacu, Skaurus przeszedł przez plac na wschód, do Ulicy Środkowej. Główna arteria miasta była prawie tak samo zatłoczona jak Palamas. Jedną rękę trzymał cały czas na sakiewce, bo w Videssos było więcej złodziei niż ten, obok którego siedział w Amfiteatrze.

Granitowe gmaszysko, w którym znajdowały się biura rządu, archiwa i więzienie, zajmowało spory kawałek Ulicy Środkowej. Kiedy Marek mijał właśnie ten budynek, usłyszał jak ktoś woła go po imieniu. Odwrócił głowę. Alypia Gavra machała do niego ręką, schodząc po szerokich marmurowych schodach.

Przez chwilę stał jak przyrośnięty do ulicy, podczas gdy rozbawieni przechodnie obijali się o niego.

— Wasza Wysokość — wydukał w końcu. Nawet on słyszał, że był to tylko przerażony skrzek. Rozejrzała się wokół sprawdzając, czy ktoś z tłumu nie słyszał jego słów, ale nikt nie zwracał na nich uwagi.

— Zwykłe „Alypia” zupełnie dzisiaj wystarczy, dziękuję — powiedziała cicho.

Nie była ubrana jak księżniczka. Miała na sobie długą sukienkę z zielonej wełny, przyozdobioną futrem z królika na rękawach i wysokim kołnierzu. Właściwie, nosiła się skromniej niż wszystkie kobiety dokoła, bo nie miała żadnej biżuterii, podczas gdy większość Videssanek błyszczała złotem, srebrem i klejnotami.

— Oczywiście, jak sobie życzysz — powiedział Skaurus sztywno. Zmarszczyła brwi podnosząc wzrok, bo czubkiem głowy ledwo sięgała do jego brody.


— To ma być noc radości — powiedziała. Długi, przeciągły śmiech dobiegł ich od strony Amfiteatru. — Może powinieneś zobaczyć komików? Roześmiał się gorzko.

— Już się dzisiaj naoglądałem, dziękuję.

Nie zamierzał mówić nic więcej, ale jej pytające spojrzenie zmusiło go do wyjaśnienia. Pokiwała głową ze współczuciem.

— Potrafią być okrutni.

Marek nie widział mimów w zeszłym roku i nagle zaciekawiło go, co pokazywali wtedy. Alypia mówiła dalej:

— Ale przecież ty nie byłeś winny tej ucieczce.

— Nie byłem? — powiedział trybun, bardziej do siebie niż do niej. Chcąc uwolnić się na moment od tych wspomnień, zauważył:

— Sądząc po twoim ubraniu, ty też nie wydajesz się gotowa do świętowania.

— Tak, chyba tak — przyznała z przelotnym uśmiechem. — Nie zamierzałam wcale świętować. Zwolniłam służbę jeszcze koło południa, niech się bawią jak potrafią, a sama przyszłam tutaj, pogrzebać trochę w archiwum. Myślałam, że zajmie mi to cały dzień.

Teraz Skaurus przytaknął jej skinieniem głowy. Jako rewident ksiąg podatkowych, sam korzystał lalka razy z archiwów. Videssańczycy doskonale porządkowali bieżące dokumenty, ale przechowywanie tych, które nie były w ciągłym użytku, to już zupełnie co innego. Nawet urzędnicy, którzy się nimi zajmowali, nie potrafili czasem powiedzieć, czego właściwie pilnują.

— To do twojej historii?

— Tak — odparła zadowolona, że o tym pamiętał. — Szukałam raportu generała Onesimosa Kourkouasa, dotyczącego pierwszych starć z Yezda w Vaspurakan, trzydzieści sześć, nie? trzydzieści siedem lat temu. Jakimś cudem znalazłam to już w drugim pokoju, do którego weszłam. A potem okazało się, że jest o połowę krótsze niż myślałam. Więc dopiero zaczął się wieczór, a ja już jestem wolna.

Przyjrzała mu się uważnie.

— Co zamierzałeś robić przez resztę nocy? Mogę się do ciebie przyłączyć?

— Wasza Wysokość… nie, Alypio. — Marek poprawił się, zanim ona zdążyła to zrobić. — Wszystko co sobie zaplanowałem, to kompletnie się urżnąć. Jeżeli nie będzie ci to przeszkadzać ani ty nie będziesz chciała przeszkodzić mi, to oczywiście będzie mi bardzo miło. W innym wypadku, spotkamy się kiedy indziej.

Spodziewał się, że ta nieco bezczelna szczerość zniechęci ją do jego towarzystwa, ale ona powiedziała wesoło:

— Kapitalny pomysł. Gdzie chciałeś pójść? Podniósł brwi.

— Nie planowałem tego aż tak dokładnie. Może się trochę powłóczymy?

— Czemu nie?

Ruszyli razem w dół Ulicy Środkowej, oddalając się od kompleksu pałacowego. Miasto wokół nich hucznie się bawiło. Przy każdej przecznicy płonęły ogniska, a kobiety i mężczyźni skakali nad nimi — na szczęście. Niektórzy chichocząc się bez przerwy, nosili ubrania, które nie pasowały do ich płci. Skaurus został niemal znokautowany, gdy zderzył się z grubym, brodatym facetem w spódnicy.

— Uważaj trochę — burknął, choć bez wrogości.

Alypia, która rozumiała ból trybuna, gdyż sama przeszła przez podobne cierpienie, świadomie trzymała się neutralnych tematów, nie chcąc go urazić. Nie zauważając nawet jej taktu, Skaurus przyjmował to z zadowoleniem.

— Co ten twój Kourkouas sądził o Yezda? — spytał.

— Był przerażony, i to zarówno przez siłę ich łucznictwa jak i okrucieństwo. Vaspurakanerzy sądzili na początku, że to jakieś plemię demonów. Niektórzy z naszych myśleli, że to kara zesłana na Vaspurakanerów za ich upartą herezję. Oczywiście, dopóki Yezda nie napadli także na Videssos.

— No tak, to nie bardzo sprzyjało tej interpretacji — zgodził się trybun. Mówił z ostrożnym dystansem, nie będąc do końca pewnym, jaki jest stosunek Alypii do religii. Jednak z tego, co dotąd widział, jej pobożność podobna była raczej do łagodnej pobłażliwości Balsamona niż ciasnego fanatyzmu Zemarkhosa czy Styppesa. Mówił więc dalej:

— Ja też mogłem wziąć ich za diabły po tym, co robili w czasie kampanii pod Maragha. A jednak Yavlak i jego Yezda spod Garsavry, choć to też łajdaki i bandyci, wcale nie różnią się od zwykłych ludzi. Na pewno woleli odsprzedać mi jeńców z Namdalen, niż torturować ich w imię Skotosa.

Ale ta dygresja przypomniała mu o tym, co zdarzyło się potem. Szybko zmienił temat.

— Powiedz mi — zaczął, machnięciem ręki wskazując na plac, do którego się zbliżali — dlaczego to miejsce nazywa się Placem Wołów? Nigdy nie mogłem się tego dowiedzieć, choć żyję tu już tyle czasu.

— Obawiam się, że cię rozczaruję. Wiele lat temu, kiedy Videssos było jeszcze niemal wioską, był to rynek, na którym handlowano bydłem.

— I to wszystko? — zdziwił się.

— Dokładnie. — Alypia spojrzała na niego z rozbawieniem. — Bardzo się zawiodłeś? Mogę wymyślić jakąś ładną bajeczkę, jeśli chcesz, z niesamowitą fabułą, czarownikami, smokami i tonami skarbów, ale to będzie tylko bajka. Czasami rzeczy są o wiele prostsze, niż nam się wydaje.

— Mam o co prosiłem, dziękuję — zawahał się. — Ale naprawdę ani jednego czarownika?

— Ani jednego — powiedziała stanowczo.

Przeszli przez Plac Wołów, trzy razy mniejszy i tyleż mniej imponujący niż Palamas, ale tak samo zatłoczony. Tutejsi birbanci stanowili bardziej pstrokatą i różnorodną grupę niż bogaci obywatele, którzy bawili się w południowych dzielnicach miasta. Piosenki były weselsze, dowcipy bardziej pikantne, śmiech głośniejszy. Było tu sporo miejskich twardzieli w trykotach i tunikach z bufiastymi rękawami. Zgodnie z nową modą niektórzy golili tył głowy, jak najemnicy z Namdalen.

Za placem zaczynała się dzielnica kotlarzy. Sklepy na Ulicy Środkowej były teraz zamknięte, ukrywając dzbany i misy, talerze i dzwonki za mocnymi drewnianymi okiennicami. Nie słychać było także uderzeń młotków, czy syku polewanego wodą metalu. Alypia odwróciła się do niego.

— Masz dziwny sposób na upijanie się, Marku. A może chcesz, żebyśmy doszli do samych murów?

Trybun zarumienił się, jednocześnie zawstydzony swą niezręcznością i ucieszony, że księżniczka wciąż mówi mu po imieniu. Poznała rzymskie zwyczaje na tyle, by wiedzieć, że tak zwraca się tylko do bliskich przyjaciół i pomimo jego upadku nie zarzuciła tego. Przypomniał sobie przysłowie — prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

— Jak sobie życzysz — powiedział raz jeszcze, tym razem tonem zgody, a nie rezygnacji. Oprócz sklepów ciągnących się wzdłuż Ulicy Środkowej, Skaurus prawie nie znał dzielnicy kotlarzy. Kiedy opuścili centralny trakt, poczuł się jak w zupełnie innym, obcym świecie. Rzemiosło kotlarskie zdominowane było przez ludzi, których przodkowie pochodzili z Makuran, i większość z nich wciąż podtrzymywała stare zwyczaje z zachodu. Mniej ognisk szczęścia płonęło w tej części miasta. Kilkakrotnie Marek zauważył cztery pionowe, równoległe linie narysowane węglem, albo kredą na ścianach.

Podążając za jego wzrokiem, Alypia powiedziała:

— Znak Czterech Proroków Makuran. Niektórzy czczą ich do dzisiaj, choć nie ośmielają się robić tego otwarcie, ze strachu przed mnichami.

Ironia losu — pomyślał Marek — że Makurani w Videssos prześladowani byli przez wyznawców Phosa, a w samym Makuran — teraz Yezd — przez czcicieli Skotosa.

— A co ty o nich sądzisz? — spytał, mało oryginalnie. Alypia odpowiedziała bez namysłu:

— Ich wiara nie jest moją, ale nie uważam, by byli gorsi z tego powodu.

— Słusznie — zgodził się zadowolony, że dobrze ją osądził. Balsamon powiedział Rzymianinowi niemal to samo, kiedy legion pojawił się w Videssos. Większość ich rodaków, przekonanych święcie o swej nieomylności, nazwałaby taką tolerancję bluźnierstwem.

Przez jakiś czas spacerowali po labiryncie bocznych uliczek dzielnicy, odrzucając kolejne knajpy — jedną, bo pełna była podejrzanych typów, którzy spoglądali na nich złym wzrokiem, drugą bo cuchnęła zjełczałym olejem, a trzecią ze względu na szyld, na którym otwarcie wyrysowano cztery pionowe linie. Marek tak samo nie życzył sobie spotkania z fanatykami z Makuran, jak z ich vides-sańskimi rywalami.

Wylądowali w końcu w karczmie mieszczącej się w porządnym, piętrowym budynku, której szyld nie zawierał żadnych ukrytych znaczeń, religijnych czy politycznych, będąc po prostu kiczowatym obrazkiem z grubym, wesołym facetem siedzącym za obficie zastawionym stołem. Nie wszystkie zapachy, które wydobywały się zza drzwi były znajome, ale wszystkie zdawały się przyjemne i pobudzały apetyt.

Kiedy weszli do środka, okazało się, że niemal wszystkie gęsto rozstawione stoliki są zajęte. Rozczarowany Skaurus rozejrzał się dokoła i dostrzegł mały, pusty stolik ustawiony przy ścianie obok otwartej kuchni.

— Doskonale! — powiedział, i zaczął się przepychać przez tłum, prowadząc za sobą Alypię. W lecie, ciepło bijące od pieców i rożnów byłoby nie do zniesienia, ale w dzień Środka Zimy nie mogli trafić lepiej.

Trzech kelnerów krążyło bez przerwy pomiędzy kuchnią i stolikami, ale ze względu na natłok świątecznych gości, obsługa nie była tak szybka jak powinna. Trybun miał więc okazję przyjrzeć się klienteli. Byli to w większości zwykli Videssańczycy ani specjalnie bogaci, ani biedni. Kilka afektowanych par wystrojonych w stylu Makuran — mężczyźni z włosami i brodami kręconym w drobne loczki, w płaszczach dłuższych z tyłu; kobiety w lnianych kimonach, ozdobionych kolorowymi geometrycznymi wzorami, ze srebrnymi siateczkami na włosach. Wszyscy zdawali się weseli i przyjacielscy, jakby pozowali do wiszącego na zewnątrz szyldu.

W końcu dotarł do nich kelner.

— Witaj cudzoziemcze, witaj moja pani — pokłonił się nisko Alypii, jakby rozpoznał w niej księżniczkę. — Niech was Phos błogosławi w ten dzień. Czym mogę służyć?

— Na razie poprosimy wino — powiedział Marek, spoglądając pytająco na Alypię. Księżniczka skinęła głową.

Kelner oddalił się od ich stolika. Skaurus przypuszczał, że ma on w sobie sporo makurańskiej krwi — świadczyła o tym ciemna cera, kruczoczarne włosy i ciemne, błyszczące oczy. Wino zostało podane dość szybko. Kelner rozlał je do kielichów.

— Nazywam się Safav — powiedział, co potwierdziło tylko spekulacje Marka. — Gdy będziecie chcieli jeszcze albo zdecydujecie się na coś do jedzenia, zawołajcie mnie. — Ktoś właśnie to zrobił i Safav natychmiast ruszył w jego stronę.

Jak niemal wszyscy Videssańczycy, kiedy mieli jeść mięso lub pić wino, Alypia także wzniosła ręce i odmówiła credo Phosa, potem splunęła na pokrywające podłogę wióry, na znak odrzucenia Skotosa. Skaurus po prostu się napił. Choć Alypia nie wyglądała na oburzoną, uśmiechnęła się smutno.

— Tak się przyzwyczaiłam do myślenia o tobie jako o jednym z nas, że czasami aż mnie to szokuje, gdy przypomnę sobie, że masz własne zwyczaje.

— Mnie czasami też — powiedział Marek. Ale jego videssański był nieco bardziej dźwięczny niż ten rozbrzmiewający dokoła — niewątpliwie był to wpływ łaciny — i jak zwykle, wino wydało mu się ohydnie słodkie. — Ale nie na długo — dodał.

Wino było jednak nie tylko słodkie, ale i mocne. Rozgrzało go nie mniej niż ogromny piec za jego plecami. Spoglądał przez stolik na Alypię. Dobrze ukrywała swoje myśli, ale nie ze względów politycznych, jak jej wuj — po prostu taki miała charakter; spokojny i zadumany. Wspominał czasem to ciche, nieokreślone uczucie, jakim się kiedyś darzyli i zastanawiał się, czy ona też o tym pamięta, czy też wolała zapomnieć. Wszystko mogło się kryć pod tą zimną, nieprzeniknioną maską.

Czy ona jest w ogóle ładna? — pytał siebie Marek. Na pewno brakowało jej ciału bogatych krągłości Helvis — skrzywił się i natychmiast odegnał tę myśl. Jej twarz nie była tak pociągła jak twarz Thorisina czy Mavrikiosa ani nie miała tak ostrych rysów. Nie różowała policzków ani nie podkreślała niczym pięknych, zielonych oczu. Ale trudno było nie zauważyć inteligencji i charakteru, które się za nimi kryły. Piękna czy nie, na pewno nie była zwyczajną kobietą.

Kelner — nie Safav, ale jakiś starszy mężczyzna — wyszedł z kuchni, niemal prosto na niego i przerwał te rozmyślania.

— Przepraszam, panie — powiedział kelner, podnosząc nieco kwadratową tacę i zręcznie go omijając. Zwinny jak jaszczurka, prześliznął się między stolikami w stronę trzech par w makura-ńskich ubraniach. Postawił przed nimi emaliowane miski i nalał do nich zupę, czerpaną z miedzianej wazy. Potem zamaszystym ruchem zdjął pokrywę z dużego garnka, pogrzebał drewnianą łyżką i wrzucił do misek parujące jasnobrązowe grudki.

Zupa syczała i trzaskała jakby hartowano w niej stal. Skaurus podskoczył. Dojrzał, że tak samo zachowała się Alypia i kilku Videssańczyków siedzących w pobliżu. Ci, dla których przyniesiono zupę, z apetytem zabrali się do jedzenia. Oto zagadka do rozwikłania!

— Safav!

Młody kelner podał któremuś z klientów porcję pieczonych krewetek i szybko podszedł do trybuna. Marek spytał go:

— Jaki jest sekret tej zupy? Gorąca smoła?

— Słucham? — spytał Safav, skonfundowany. Potem jego twarz się rozjaśniła: — Aa, skwiercząca zupa ryżowa? Mam podać?

Marek zawahał się, ale Alypia skinęła głową, jakby chciała powiedzieć: „Czemu nie?”. Trybun był bardziej podejrzliwy niż to okazywał. Prawie zupełnie nieznany w Rzymie, ryż był także rzadkością w Videssos. Pomimo intrygujących odgłosów, Marek spodziewał się czegoś w rodzaju papki z jęczmiennej kaszy, na co nie miał dzisiaj najmniejszej ochoty.

Ale kiedy Safav powrócił do nich z tacą, miski, które podał Alypii i Skaurusowi pełne były delikatnego, złotego rosołu z grochem, grzybami i dużymi kawałkami krewetek i krabów.

— W Marukan byłoby to mięso jagnięcia albo kozy, ale krewetki też są niezłe — powiedział Safav. Skaurus, czekający z napięciem na skwierczenie, prawie go nie słuchał.

Tym samym, zamaszystym gestem Safav zdjął pokrywkę z grubego żelaznego garnka i wsypał po pełnej łyżce gorącego ryżu do obu misek. Popryskały obficie przez chwilę, a później zatonęły.

— Przypominają mi płonące statki — mruknął trybun. Dziobnął łyżką rozsypującą się grudkę ryżu, wciąż nie do końca przekonany.

— Jak się to robi? — spytała Alypia.

— Najpierw gotuje się ryż, potem smaży go w bardzo gorącym oleju, aż zacznie się przypalać. Musi być taki gorący, żeby skwierczał — Safav poklepał znacząco wielki garnek. Potem przyłożył palec do nosa i mówił dalej. — Nigdy tego ode mnie nie słyszałaś, moja pani, albo mój kuzyn — kucharz, przyjdzie tutaj z wielkim nożem i się ze mną porachuje. Zwykle nikomu o tym nie mówię, bo ludzie pytają tylko żeby pogadać. Ale widziałem, że ty naprawdę chcesz wiedzieć.

Trybun spróbował ostrożnie. Zupa była wyśmienita, a ryż bardzo smakowity, podobny nieco do orzechów.

— Co ja wiem o świecie? — powiedział i zjadł wszystko do czysta.

Potem był jeszcze smażony tuńczyk z oregano i bazylią, wino, sałatki warzywne z czosnkiem i miętą, wino, gotowane kałamarnice z soczewicą i rodzynkami, wino, gulasz z baraniny z selerem, porami i daktylami — kolejne makurańskie danie, wino, fasola smażona na oleju z oliwek, wino, pigwa i cynamon, wino.

Alypia przez cały czas kontrolowała rozmowę, zręcznie omijając drażliwe tematy i starając się rozbawić Marka. Pomimo całego jej taktu i inteligencji, ta gra nie mogła trwać długo. W miarę jak wino uderzało Markowi do głowy, jego odpowiedzi stawały się coraz krótsze i zdawkowe.

— Więc już zrealizowałeś swoje plany, tak? — spytała Alypia żartobliwie.

Ale wbrew pozorom, trybun nie był pijany. Wino wcale nie zaćmiło jego umysłu, pozwoliło mu tylko pozbyć się zahamowań i zedrzeć zasłony pozorów. Zbyt dobrze pamiętał tę chwilę, kiedy stał przed nią niczym jakaś kukła, wyrzucając z siebie najskrytsze myśli, urazy, tajemnice, ulegając bezwolnie wywarowi Neposa. Z gwałtowną wściekłością wbił nóż w kawałek mięsa.

Wyczuwając nagłą zmianę jego nastroju, Alypia odstawiła kielich. Wypiła dzisiaj o wiele mniej niż on. Kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafiła być również bezpośrednia, zapytała więc wprost:

— Coś nie tak?

— Co ty tu ze mną robisz?! — wykrzyknął Marek. Przerwał przerażony, z głupawą miną.

— Mogłabym o to samo zapytać ciebie — odparła Alypia, równie wzburzona. Nie była jednak zła z powodu jego szczerości, bo mówiła dalej: — Kiedy uciekłeś przed moim sługą — tak, tak, widział cię — myślałam, że jesteś na mnie zły, do czego masz powody. A jednak siedzisz tutaj ze mną zupełnie spokojnie. Wytłumacz mi to, jeśli łaska.

— Zły na ciebie? Nie, nigdy. Mam wobec ciebie dług, którego nigdy nie będę w stanie spłacić, za to, że znalazłaś sposób, by twój wuj uwierzył w moją lojalność. Ale… — trybun zamilkł. Alypia czekała cierpliwie. W końcu zaczął mówić dalej: — Jak mogę się z tobą w ogóle zadawać, kiedy partaczę wszystko, do czego się zabiorę.

Wściekłe spojrzenie, które mu rzuciła, świadczyło najdobitniej o tym, że jednak należy do rodziny Gavrasów.

— Nie spodziewałam się, że tak będziesz wszystko umniejszał. Kto uratował mojego upartego wuja przed zabójcami Onomagoulosa? Kto ostrzegał go przed Draxem, choć nie chciał tego słuchać? Kto w końcu pokonał Draxa? Jeżeli się mylę, to palec wskazuje na ciebie.

— A kto pozwolił uciec więźniom, będąc… będąc… — musiał pociągnąć spory łyk wina, zanim mógł mówić dalej — będąc na tyle ślepym, żeby nie zauważyć, iż jego kobieta wykorzystuje go jak woźnica muła? Ten palec także wskazuje na mnie, mój własny palec.

— Trudno zaprzeczyć, że twoja Helvis miała twardy orzech do zgryzienia, ale miałam o niej lepsze mniemanie. — Alypia starała się mówić spokojnie, ale nozdrza latały jej z oburzenia, kiedy wymawiała imię Helvis. — Ale żeby zrobić to, co ona, wykorzystując twoją miłość, jako broń przeciwko tobie… — Skrzywiła się z odrazą. — Wolałabym tego nie słyszeć. Nic dziwnego, że masz do mnie żal za namówienie Thorisina do tego przesłuchania.

— Żal do ciebie? — zdziwił się Skaurus, znowu powtarzając jej słowa. — Przecież dopiero co ci powiedziałem, że nie mam do ciebie żadnych pretensji. Robiłaś co mogłaś, żeby mi pomóc. Jak mógłbym cię za to winić? Ale… — przerwał by zebrać myśli — trudno mi się z tobą spotykać, nie wiem co mówić, nie wiem jak się zachowywać po tym, jak się przed tobą obnażyłem.

Delikatnie dotknęła jego dłoni. Pochyliła nisko głowę. Jej wzrok utkwiony był w blacie stołu, kiedy wyszeptała:

— Marku, ty także widziałeś mnie nagą.

Trybun przypomniał sobie jak stała w bezruchu, ze sztyletem Vardanesa Sphrantzesa przystawionym do gardła, jej szczupłe ciało osłonięte tylko przezroczystymi muślinami — jedyną rzeczą, jaką pozwolił jej nosić starszy Sphrantzes po tym, jak odebrał ją Ortaiasowi. Uścisnął mocno jej dłoń.

— To nie była twoja wina. To ten łajdak Vardanes.

— A czy Drax i jego kompani uciekli za twoim przyzwoleniem? — spytała Alypia, podnosząc na niego wzrok. — Oboje znamy odpowiedź. — Nie czekała na jego słowa. Patrzyła gdzieś w dal. Ona także przypominała sobie ten koszmar. — Dziwne — zadumała się — że powinnam być wdzięczna podłości Avshara, bo uwolnił mnie od tego oprawcy.

— Szybko się z nim załatwił, jak to zwykle on — powiedział Marek. — Vardanes zasłużył na coś gorszego niż taka zwykła śmierć.

Wzdrygnęła się, wciąż myśląc o przeszłości, ale potem próbowała się uśmiechnąć.

— Zostawmy to w spokoju. Przepraszam, że zaczęłam o tym mówić. — Jej dłoń nie wysunęła się z jego. Zastanawiał się, czy widzi tylko to, co chciałby zobaczyć — jak z Nevratą.

Safav, który podszedł właśnie do ich stolika, uśmiechnął się do siebie. Marek prawie go nie zauważył, mimo że postawił przed nimi pigwy. Kelner oddalił się niepostrzeżenie.

Trybun znów powrócił do wspomnień, choć jednocześnie był cały spięty. Przypomniał sobie jak trzymał Alypię w ramionach, gorący dotyk jej warg — na kilka sekund, dopóki nie przestraszyła się i nie odepchnęła go od siebie. Czy to wszystko zdarzyło się tak niedawno, jeszcze tej wiosny?

— Tak wiele się zmieniło — powiedziała cicho, znowu czytając w jego myślach. Milczała przez chwilę, potem wzięła głęboki wdech, jakby podejmując jakąś trudną decyzję. W końcu powiedziała: — To chyba dobrze, że nic z tego nie wyszło, prawda? Ja nie byłam jeszcze gotowa na… na… — Tym razem to ona przerwała, skonsternowana. Marek skinął głową pokazując, że rozumie. Podziękowała mu spojrzeniem i mówiła dalej; — A poza tym, ty miałeś zobowiązania, których nie mogłeś… nie powinieneś był zaniedbać.

— Czyżby? — powiedział gorzko. Na szczęście nie słuchała go, bo w równej mierze była zajęta sporem z samą sobą, jak rozmową z nim. Na jej twarzy pojawiła się determinacja, której mógłby jej pozazdrościć niejeden wojownik i przeszła do rzeczy, wymawiając oddzielnie każde zdanie. — Ale teraz powody, dla których się wahałeś, już zniknęły. Czyż nie tak? A co do mnie… — Znowu załamał jej się głos. W końcu zapytała go bardzo cicho: — Marku, czy chciałbyś znowu zobaczyć mnie nagą?

— Och, całym sercem! — odrzekł pospiesznie, ale za sekundę poczuł, że musi dodać: — Jeśli sądzisz, że możesz.

— Naprawdę, nie wiem — odparła. Zamrugała oczami, by powstrzymać łzy. — Ale gdybyś nie był kimś, kto potrafi powiedzieć taką rzecz, na pewno bym nie mogła. — Pomimo swej determinacji, nie mogła opanować drżenia rąk. Spojrzał na nią pytająco. Skinęła szybko i gwałtownie.

Niemal zanim trybun zdążył przywołać Safava, ten już przy nim stał. Kelner nachylił się szepcząc mu do ucha.

— Na piętrze jest pokój, gdyby państwo sobie życzyli.

— A niech mnie! — powiedział Rzymianin. — Moja głowa musi być dzisiaj przezroczysta jak szkło. — Pogrzebał w sakiewce i wcisnął monetę w dłoń Safava.

— Mój panie? — wyjąkał młody kelner. — To o wiele za dużo!

— Weź — powiedział krótko Marek. Sztuka złota mniej czy więcej wydawała się tu i teraz zupełnie bez znaczenia. Safav zgiął się niemal w pół w ukłonie.

— Drugie drzwi na prawo od schodów — powiedział. — W środku jest zapalona lampka, w piecu drewno, świeże siano w materacu i czysta pościel. Przygotowaliśmy się na dzisiaj.

— Dobrze.

Alypia i Marek wstali od stolika. Podeszła do niego. To, że objął ją ramieniem, wydało mu się najnaturalniejszą rzeczą w świecie. Safav pochylił się jeszcze raz, tylko po to, by poderwać się do góry, gdy ktoś zawołał go do siebie. Wzruszył komicznie ramionami i popędził do klienta.

Jeden z mężczyzn w makurańskim ubraniu wydał z siebie jakiś zapity okrzyk, gdy Skaurus i Alypia weszli na schody. Czując jak drżą jej ramiona, trybun spojrzał groźnie na hulakę, który uśmiechał się do niego z pijacką serdecznością. Ona jednak prowokacyjnie uniosła głowę i zdobyła się nawet na uśmiech. Podniósł wyprostowany kciuk — znała rzymskie zwyczaje na tyle, by zrozumieć pochwałę. Miał ochotę uściskać ją już teraz, na schodach, ale powstrzymał się wiedząc, że to zmieszałoby ją jeszcze bardziej.

Pokój, który im wskazano, był malutki, ale oni nie potrzebowali niczego więcej. Marek zaryglował drzwi przy bladym świetle lampki, stojącej na szafce przy łóżku. Szybko rozpalił ogień w kominku — okiennice chroniły komnatę przed mroźnym powietrzem z zewnątrz, ale chłód wciskał się wszelkimi możliwymi szparami.

Alypia stała w bezruchu na środku pokoju, kiedy on wszystko przygotowywał. Gdy zrobił krok w jej kierunku, zaczęła się tak trząść, że natychmiast cofnął się z powrotem.

— Nic się nie stanie, jeżeli ty tego nie zechcesz — obiecał. Praktyczny, jak każdy Rzymianin, musiał dodać: — Ogrzej sobie dłonie, bo zimno tu jak w psiarni.

Odsunął się na bok, by zrobić jej miejsce przy kominku. Pochyliła się nad ogniem, kierując się jego radą.

Po chwili, nie odwracając się do niego, powiedziała:

— Zgaś lampkę.

Skaurus zdmuchnął płomień, który rozjarzył się na moment, a potem zniknął. Tylko rozżarzone bierwiona oświetlały teraz pokój. Pobielone ściany nabrały koloru krwi.

Czekał. Podeszła do niego powoli, niemal z trudem, jakby jej dało było narowistym koniem, którego trzeba do wszystkiego przymuszać. Kiedy położył ręce na jej ramionach, nie odsunęła się, ale podniosła do niego twarz. Dziwny był to pocałunek — choć jej wargi i język były tak namiętne jak jego, stała sztywno i Marek nie ośmielił się jej objąć.

Odsunęła się na chwilę, przyglądając mu się w półmroku.

— Jak żołnierz może być tak delikatnym człowiekiem? — spytała.

Nigdy tak o sobie nie myślał, ale zdążył się już nauczyć, że ona traktowała takie pytania poważnie. Wzruszając ramionami odparł:

— Wiesz, że wojsko to nie jest moje prawdziwe powołanie. A poza tym — dodał miękko — nie wojuję z tobą.

— Nie, nigdy — wymruczała.

Wtedy przyciągnął ją do siebie bliżej, a ona poddała mu się bez oporu. Gładził delikatnie jej szyję, odsunął włosy na bok by, dotknąć ucha. Zadrżała, ale bardziej ze strachu — pomyślał — niż zmysłowości. Cofnęła się o kilka kroków, spoglądając na łóżko stojące pod ścianą.

— Proszę, idź pierwszy — powiedziała, znowu odwracając się do niego plecami. — Przyjdę do dębie za minutkę.

Tak jak obiecał Safav, siano było świeże i pachnące, wełniana pościel gruba i ciepła. Marek leżał z twarzą odwróconą do ściany. Ktoś wypisał na niej węglem kilka słów, zbyt teraz rozmazanych, by dało się je odczytać.

Niewidoczna za jego plecami, Alypia dodała:

— Musisz być jeszcze cierpliwy. — W jej głosie dźwięczała znajoma mu ironia. Potem nastąpiła chwila ciszy, przerwana krótkim rozzłoszczonym prychnięciem, kiedy kościane zapinki sukni nie chciały się rozpiąć. Trybun słyszał delikatny szelest przesuwanego po skórze materiału. Materac ugiął się nieco, gdy położyła się obok niego.

Kiedy ich usta się odnalazły, wyszeptała jeszcze:

— Mam nadzieję, że się mną nie rozczarujesz.

Jakiś czas później Marek spojrzał jej w oczy. W półmroku nie można było wyczytać z nich więcej niż z napisu na ścianie.

— Rozczarowany? — powiedział, wciąż oszołomiony rozkoszą. — Chyba zwariowałaś. Ku zaskoczeniu trybuna, przekręciła się ze złością w jego ramionach.

— Jesteś bardzo miły, drogi Marku, ale przede mną nie musisz udawać. Wiem jaka jestem niezdarna.

— Na bogów! — wykrzyknął, z emocji przechodząc na ładne. Już po videssańsku zaprotestował: — Jeśli to miało być niezdarne, to twojej zręczności chyba bym nie przeżył. — Położył rękę na sercu, które wciąż nie mogło się uspokoić.

Spojrzała gdzieś w dal, za jego ramię. Jej głos był zupełnie wyprany z emocji:

— On mówił, że nie ma dla mnie nadziei w tych sprawach, ale mimo wszystko spróbuje mnie czegoś nauczyć.

Nie wypowiedziała, a może nie była w stanie wypowiedzieć tego imienia, ale Skaurus wiedział kogo ma na myśli. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści.

Zdawała się tego nie zauważać — równie dobrze mogłoby go tam nie być.

— Broniłam się, och jak ja się przed nim broniłam, ale któregoś dnia zrozumiałam, że właśnie to jest dla niego najprzyjemniejsze. Potem — powiedziała ponuro — tresował mnie… jak psa albo konia. Okruchy litości, kiedy nauczyłam się czegoś, co go zadowoliło. Kiedy mi się nie udało… — Przerwała, nie mogąc opanować drżenia.

— To się już skończyło — powiedział i poczuł jak puste są te słowa. Potem przeklinał najgorzej jak tylko potrafił we wszystkich znanych mu językach. To też wcale nie pomogło.

Po chwili Alypia mówiła dalej.

— Zawsze, gdy skończył już ze mną to robić, wydymał usta z obrzydzeniem, jakby ktoś podał mu nieświeżą rybę. Pogardzał mną bezgranicznie. Kiedyś ośmieliłam się zapytać, dlaczego wciąż do mnie przychodzi, skoro nie potrafię go zadowolić — Marek czekał bezradnie, kiedy ona przerwała, przypominając sobie te słowa: — Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam jak się uśmiecha, po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich miesięcy udręki. Powiedział: „Bo mogę”.

Trybun pożałował, że użył już wszystkich przekleństw. Przyciągnął ją bliżej do siebie, mocno przytulił.

— Posłuchaj mnie — powiedział. — Vardanes, niech go Skotos weźmie, delektował się twoim cierpieniem.

— Tak właśnie — delektował — odparła ona, gdzieś z jego szyi. — Był koneserem we wszystkich sprawach, miedzy innymi w torturach.

— Więc dlaczego wierzysz temu, co powiedział o tobie jako o kobiecie? — spytał. — Jeszcze jedno kłamstwo, jeszcze większa twoja udręka. — Przeciągnął palcami po wygiętej linii jej kręgosłupa; długa delikatna pieszczota; pocałował najłagodniej jak potrafił. — Bo to było kłamstwo, przecież wiesz.

— Naprawdę było ci ze mną dobrze? — wyszeptała, wciąż nie dowierzając. — Naprawdę?

— Jeżeli śnieg jest „zimny”, a ocean „wilgotny”, to tak, było mi z tobą „dobrze”. Roześmiała się nerwowym, przerywanym śmiechem, a potem wybuchnęła płaczem, przywierając do niego całym ciałem. Marek po prostu tulił ją do siebie wiedząc, że musi się wypłakać, tak jak on płakał po Helvis i Nevracie.

W końcu przestała i leżała cicho w jego ramionach. Podniósł jej twarz do swojej. Chciał, by był to delikatny pocałunek zrozumienia i współczucia, ale ona odpowiedziała namiętnością bliską desperacji. Przysłowie, które słyszał kiedyś, może od Namdalajczyków, przemknęło mu teraz przez głowę: „Zapłakane oczy czynią usta najsłodszymi w świecie”. Potem i ta myśl zniknęła, bo Alypia znowu przywarła do niego z całych sił, choć teraz był to inny rodzaj uścisku.

Oboje nie mogli powstrzymać jęków i westchnień, kiedy zaczęli jeszcze raz, zapominając o delikatności. Ból rozgniatanych warg nic dla nich nie znaczył, Marek nie czuł, gdy rozorała mu plecy paznokciami. Oderwała na moment usta i niemal szlochając wyszeptała mu do ucha:

— Jak cudownie jest pragnąć!

Kiedy krzyknęła w zdumionej rozkoszy, on był tylko o sekundę spóźniony. Potem musiało minąć sporo czasu, zanim którekolwiek z nich zechciało się poruszyć. W końcu Alypia powiedziała:

— Obawiam się, że właśnie mnie rozgniatasz.

— O, przepraszam — Marek zmienił pozycję, ześlizgując się z mokrego od potu ciała. Roześmieli się oboje. — Kto by pomyślał, że można się tak spocić w tym lodowatym pokoju?

— Kto by pomyślał? — pozwoliła, by jej głos ucichł zupełnie. Potem położyła mu dłoń na ramieniu, ale nadal milczała.

— Co takiego, kochanie?

Alypia uśmiechnęła się, odpowiadając tylko:

— Nic.

Była to tak oczywista nieprawda, że pytanie zawisło między nimi w powietrzu. Od razu się poprawiła:

— Albo nic takiego, o czym umiałabym ci powiedzieć. Udał, że drapie się po głowie, ona zrobiła do niego minę.

— Myślę!

Wkrótce przekonał się, że mówiła to na poważnie.

— Wszystko, co dotąd wiedziałam o kobiecie i mężczyźnie, to okrutna zabawa. Ale ty, Marku? Czy ciebie spotkało coś lepszego? — przerwała, gestem drwiąc z siebie samej. — Romanse mówią, że nigdy nie powinno się szukać porównań.

Romanse — pomyślał Marek — wiedzą co mówią. Nagle zdał sobie sprawę, że prawie w ogóle nie myślał o Helvis, odkąd uciekł z Amfiteatru. Teraz nie mógł już tego uniknąć. Alypia poruszyła się niespokojnie. Widział, że jego milczenie ją przeraża. Powoli i spokojnie powiedział:

— Jedyne porównanie, jakie ma teraz znaczenie, to że ty jesteś tutaj ze mną i chcesz być, a ona? Jest już pewnie w Namdalen.

Westchnęła i przytuliła się do niego, szepcząc coś, co brzmiało jak:

— Dziękuję.

Ale kiedy już sobie o tym przypomniał, nie mógł się opędzić od myśli o swoim przybranym synu, o swoim własnym synu, o dziecku, które nosiła Helvis — czy może już się urodziło? Pewnie tak. A co do tego, jak mu je odebrano…

— Jedna rzecz — powiedział szorstko. — Nigdy nie używaj swojego ciała jako broni przeciwko mnie.

Jej dłoń zacisnęła się na ramieniu trybuna, mocno, aż do bólu. Rozluźniła ją.

— Nie — powiedziała. — Nigdy.

Usiadła prosto. Słabe, czerwone światło z kominka wygładziło jej rysy, czyniąc ją teraz zupełnie niepodobną do ojca, ale bez wątpienia miała w sobie bezpośredniość Mavrikiosa Gavrasa.

— Co będzie z nami dalej? — spytała Marka. — Jeżeli wolałbyś, żeby to była przygoda jednego wieczoru, o której zapomnisz jutro rano, zrozumiem to. Tak jest najbezpieczniej.

Trybun potrząsnął gwałtownie głową, niemal tak samo przestraszony, jak ona przed momentem. Widział już jak jego życie straciło sens, jak wszystko, na czym polegał, zostało mu odebrane, i perspektywa utraty tego nowego szczęścia napełniała go większym przerażeniem, niż dobrze mu znane lęki z pola bitwy. Alypia i on, odkąd się tylko poznali, nie byli sobie obojętni — to nie była jakaś błaha miłostka, którą się wykorzystuje i zaraz o niej zapomina.

Zbyła jego niezdarne wyjaśnienia machnięciem ręki, jeszcze niemal zanim zaczął coś mówić i pochyliła się, by go pocałować.

— Nie narzucałabym ci się, gdybyś tego nie chciał, ale byłoby mi bardzo przykro, gdyby to, co mogło być piękne, tak szybko się skończyło. — Nagle znowu stała się praktyczną bratanicą Imperatora. — Nie będzie to łatwe. Wiesz, że jestem więźniem tych wszystkich ceremonii i służby. Zbyt rzadko będę miała okazję, by się stamtąd wyśliznąć. A ty nie możesz dla mnie ryzykować. Gdyby mój wuj się o tym dowiedział, przyszedłby po ciebie nie z batem, ale toporem kata.

— Trudno byłoby mieć o to do niego pretensje — powiedział Skaurus trzeźwo. Kapitan najemników — i to z taką niepokojącą przeszłością jak jego — kochankiem bratanicy Imperatora? Thori-sin nie mógł pozwolić sobie na zignorowanie takiego skandalu; nie w Videssos, gdzie tylko intry-ganctwo mogło się równać z fanatyzmem religijnym, jako narodowa pasja.

Trybun pomyślał o rozpalonym żelazie kata, tam, w Garsavrze. Po pewnym czasie mógł nawet błagać o topór.

To była jednak tylko przelotna myśl. Roześmiał się i pogładził szczupłe ramiona Alypii.

— O co chodzi, mój zdumiewający, piękny ukochany? — spytała, trochę zmieszana tymi ornamentami, ale i dumna.

— Przypomniałem sobie właśnie, jak prawie rok temu wściekałem się na Virido\iksa za jego romans Komittą Rhangawe, a teraz sam prowadzę tę szaloną grę.

— Viridoviks? — Zmarszczyła brwi, zastanawiając się przez moment. — Ach, tak, wielki, dziki mężczyzna o włosach koloru miedzi, służy w twoim legionie. Mówił na siebie „Celt”, czy tak?

Nie po raz pierwszy Marek był zdumiony jej pamięcią do szczegółów, niewątpliwie wyostrzoną przez badania historyczne. Zastanawiał się, co też Gal powiedziałby o służbie w rzymskim legionie. Z pewnością warte byłoby to zapamiętania.

Alypia zachichotała nagle, kojarząc fakty.

— Więc dlatego tak nagle wyruszył na równiny z Goudelesem i tym Arshaumem? Arighem — odszukała w pamięci imię.

— Tak. Pokłócili się z Komittą i ona poleciała z krzykiem do Thorisina, oskarżając Viridoviksa o gwałt. Wolał nie czekać, żeby się przekonać, czy uwierzy.

Alypia prychnęła z pogardą.

— Komittą kłóciłaby się nawet z Phosem, gdyby przyszedł wziąć jej duszę do nieba. A co do twojego przyjaciela, to nie był on pierwszym jej pupilkiem ani też ostatnim. Myślę, że pod koniec Thorisin nawet się ucieszył, kiedy stała się na tyle bezczelna, iż dała mu wreszcie pretekst i mógł się jej pozbyć. — Znowu zachichotała. — Naprawdę, bez tego nie dałby sobie chyba rady.

Znając trochę wybuchowy charakter Komitty Rhangawe, Skaurus wcale się temu nie dziwił.

— Co stało się po tym, jak przyłapano ją z tym Halogajczykiem?

— Thorisin upchał ją w jakimś klasztorze za miastem. Musiał przy tym zapłacić ładną sumkę wielebnej matce, żeby zgodziła się ją zabrać, bo jej reputacja była tam dobrze znana. Ten żołnierz — nazywał się Valthjos, ale przezywali go Chleb z Masłem, bo tam wszyscy mają jakieś przydomki — musiał wrócić do domu. Uważano, że popadł w niełaskę, ale powiózł ze sobą pozłacany topór i pochwę wykładaną klejnotami, których na pewno nie miał jeszcze kilka dni wcześniej.

Ta prosta sprawiedliwość pasowała do Thorisina i opowieść wyjaśniała wszystkie dowcipy gryzipiórków, ale Marek miał ponurą pewność, że gdyby złapano go z Alypią, sprawa i skończyłaby się znacznie gorzej. Nie była jakąś tam kochanką, która znudziła się Imperatorowi. Dopóki Thorisin nie dorobi się własnego potomka, Alypia będzie jedyną nadzieją rodu Gavrasów.

Myśląc o tym samym, Alypia powiedziała głośno:

— Musimy być pewni, że nikt cię nie złapie.

Podniosła się z łóżka i podeszła do sukienki porzuconej niedbale na podłodze. Zimny przeciąg walczył z dogasającym płomieniem. Skaurus podziwiał przez chwilę jej oszczędne ruchy, potem sam odrzucił wełniane nakrycie i zaczął zbierać własne ubranie.

— Zaczekaj — powiedziała. — Lepiej będzie jak wrócę sama. — Kiedy zmarszczył brwi, wyjaśniła: — Zastanów się nad tym. Po prostu powiem, że zasnęłam nad moimi pergaminami. Wszyscy mi uwierzą i jeszcze będą żałować. A gdybym wróciła z tobą, nieważne o jakiej porze, wszystkie brwi w pałacu podjechałyby w górę, nawet gdybyśmy byli zupełnie niewinni. Podniósł ręce do góry, pokonany.

— Masz rację. Zasadniczo masz rację.

— Hmm. Wcale nie wiem, czy mi się to podoba. — Szybko przeczesała włosy. — W każdym razie, nie będzie ci tu źle. Łóżko jest całkiem wygodne.

— Bez ciebie wcale już nie jest takie miłe.

— Urodzony dworzanin — powiedziała, ale jej spojrzenie było ciepłe i czułe. Zastanowiła się nad czymś: — Co powiedziałby twój Viridoviks, gdyby dowiedział się, że spałeś z córką Imperatora?

— On? Pogratulowałby mi.

— No to dobrze. — Alypia uściskała trybuna, pocałowała go szybko: — Śpij dobrze i myśl o mnie.

Razem podeszli do drzwi. Odsunął rygiel. Trzymając już rękę na klamce, spojrzała mu w twarz i powiedziała cicho:

— To tylko początek. Obiecuję ci.

— Wiem o tym. — Otworzył usta, zamknął je, potrząsnął głową: — Chyba nie powinniśmy już nic mówić.

Skinęła głową i wymknęła się na korytarz. Marek zamknął za nią drzwi.


KONIEC
Загрузка...