XII

Usta Seirem i Viridoviksa przywarły do siebie na moment. Celt czule ją objął.

— Jesteś za wysoki — poskarżyła się. — Szyja mi sztywnieje, kiedy się z tobą całuję.

— Musisz się do tego przyzwyczaić, dzieweczko, bo tylko tym się będziesz zajmować, kiedy już zgnieciemy tego karalucha — odparł Gal.

Miarą jego uczucia był fakt, że świadomie zrezygnował z przychodzącej mu na myśl sprośnej riposty. Nie potrzebowali takich sztucznych dodatków — było im ze sobą wystarczająco dobrze. Uścisnęła go.

— Masz cały czas myśleć o powrocie, słyszysz? — powiedziała, naśladując jego galijski akcent tak doskonale, że roześmieli się oboje.

— Wsiadaj na konia, ty leniwy dryblasie! — doszedł ich ochrypły wrzask Targitausa. — Myślisz, że mamy czas na twoje migdalenie? — Ale khagan z trudem powstrzymywał uśmiech, a stojący obok niego Batbaian otwarcie szczerzył zęby.

— A idźże do piekła — powiedział Viridoviks, ale po ostatnich czułościach puścił Seirem i wskoczył na siodło. Jak zawsze przy tej okazji jego stepowy konik parsknął z oburzeniem. Celt był cięższy niż większość Khamorthów.

Targitaus spojrzał jeszcze na Lipoxaisa.

— Obiecałeś dziesięć dni dobrej pogody — powiedział, z groźną nutką w głosie.

Wbrew pozorom, była to poważna sprawa. Spadły już pierwsze jesienne deszcze, a wojna na stepie zależała od czystego nieba. Mokre cięciwy sprawiały, że najważniejsza broń nomadów stawała się bezużyteczna.

Enaree wzruszył ramionami, wprawiając w drżenie fałdy tłuszczu, ukryte pod żółtą, wełnianą szatą.

— Widziałem co widziałem.

— Szkoda, że nie widziałeś kto wygra — burknął Targitaus, ale tylko dla zasady. Napięcie, które towarzyszyło zbliżającej się bitwie, uniemożliwiało tego rodzaju przepowiednie. — No, to sami musimy się dowiedzieć — powiedział wódz. — Jedziemy! — krzyknął.

Batbaian wzniósł wilczy totem klanu i Khamorthci ruszyli do przodu. Na czele jechali zwiadowcy, a po obu stronach kolumny, boczne straże.

— Ty też, cholerna bestio — powiedział Viridoviks, szarpiąc cuglami i wbijając pięty między końskie żebra. Odwrócił się, by jeszcze raz pomachać Seirem i omal nie wyleciał z siodła, kiedy zwierzę przestraszyło się jakiejś niesionej wiatrem szmaty. Uczepił się grzywy, czując się jak ostatni głupiec.

Być może w ciągu kilku ostatnich lat za bardzo przyzwyczaił się do rzymskiej dyscypliny, bo armia, którą prowadził Targitaus, wyglądała dla niego jak zwykła banda. Właściwie, Targitaus mógł powiedzieć, że ją prowadzi tylko dlatego, że więcej nomadów jechało za jego totemem niż za innymi. Ale nikt nie był w stanie zmusić innych wodzów do podporządkowania się jego rozkazom, jeśli sami tego nie chcieli. Walczyli z Varateshem, bo mieli z nim prywatne porachunki, a nie dlatego, że Targitaus tak chciał.

Tak więc, tuzin różnych grup nomadów jechał na północ, przeciwko banitom. Wielkość tych grup liczyła się od kilkunastu — jak ubrani w czapki z futra białego lisa członkowie klanu Oitoshy-ra — do kilkuset jeźdźców — jak ludzie Ankhara z Cętkowanych Kotów, którzy ustępowali w tym względzie tylko oddziałowi Targitausa. Wahający się do niedawna Anakhar, postanowił jednak dołączyć do Targitausa, kiedy dowiedział się, że jego znienawidzony sąsiad na stepie, Krobyz, stoi po stronie Varatesha.

— Skoro ta kozia dupa jest za nim, to rzeczywiście trzeba się go pozbyć — oznajmił i natychmiast rozpoczął przygotowania do wojny.

Oprócz tego, że chcieli odnaleźć Varatesha i walczyć z nim, nie mieli żadnego planu działania. Gdy Viridoviks zaproponował, by coś takiego opracować, Targitaus i wodzowie pozostałych klanów popatrzyli na niego jakby właśnie spadł z księżyca. Celt roześmiał się, kiedy sobie o tym przypomniał. Jakbym słyszał Rzymianina gadającego takie pierdoły — powiedział do siebie. Mimo to, trochę się tym martwił.

— Jedyna korzyść — powiedział Batbaian — że deszcze uspokoiły wreszcie kurz.

— Ano tak, wcale za nim nie tęsknię — zgodził się Viridoviks.

Jazda w czystym powietrzu, bez duszenia się i krztuszenia piachem, który wzbijali jego towarzysze, była przyjemnością, jakiej nie zaznał, odkąd pojawił się w tym świecie.

Chmury zakrywały słońce, co kilka minut rzucając na step pędzące z niesamowitą prędkością cienie. Dzień był chłodny, powietrze rześkie i przejrzyste. Gdy step był suchy, Viridoviks myślał czasem, że nie ma na nim nic oprócz kurzu.

Po chwili odezwał się:

— Ale bez tego cholernego kurzu, jak nasi zwiadowcy znajdą tych śmierdzieli?

Batbaian zamrugał, bo nie pomyślał o tym wcześniej. Viridoviks zaczynał już tracić cierpliwość — czy wszystko musiało mieć też jakieś wady?

Targitaus wykrzywił usta, bo trudno było to nazwać uśmiechem.

— Po pierwsze Varatesh ma ten sam problem z nami. A po drugie zwiadowcy, którzy nie zwracają uwagi na to, co dzieje się przed nimi, szybko schodzą z tego świata, więc na pewno nie dadzą się zaskoczyć.

— No dobra, masz rację — przyznał Gal.

Armia nomadów wydawała się większa niż była naprawdę, a to dzięki luźnym koniom prowadzonym przez każdego nomadę. Grzmot walących o mokrą ziemię kopyt przypominał Viridovik-sovi nieustający huk fal morskich.

— Ale nie muszę tak szybko pozbywać się śniadania — powiedział z zadowoleniem. Przypomniał sobie żart Arigha o końskiej chorobie i po raz kolejny ucieszył się, że jego słowa się nie sprawdziły. Choć nie mógł poradzić sobie z na wpół surową wołowiną, z której Khamorthci przygotowywali swoje żelazne porcje, wystarczały mu placki z pszennej mąki i biały ser, popijane zwykle kavassem. Miał jednak ochotę na coś słodkiego — wino albo owoce, może jakieś jagody? Kiedy Rambehisht podał mu plaster miodu i wspaniały smak dzikiej koniczyny wypełnił jego usta, poczuł się jak w siódmym niebie.

— Miła ślicznotka, trochę wojaczki i nawet kawał miodu, kiedy tego potrzebujesz — powiedział, ni to do siebie, ni to do swoich towarzyszy. — Czego chcieć więcej?

Kiedy Khamorthci rozbili już obóz, bez przerwy chodzili od ogniska do ogniska, opowiadając sobie przeróżne historie, wymieniając wiadomości i zwykłe plotki, a także oczywiście uprawiając hazard. Viridoviks nigdy dotąd nie widział równie dziwnej zbieraniny pieniędzy — niektóre z monet były tak zniszczone, że trudno były powiedzieć czy wybito je w Videssos, czy w Yezd. Oprócz tego były tam także kwadratowe sztuki srebra, na których wybito smoki albo topory. Gal nie spotkał się z nimi wcześniej.

— Halug — wyjaśnił nomada.

Viridoviksowi udało się wygrać kilka sztuk złota i jedną ze srebrnych monet Haloga, którą schował na szczęście.

Kolejny dzień niczym nie różnił się od poprzedniego. Step zdawał się ciągnąć w nieskończoność i chwilami trudno było Galowi uwierzyć, że żyje na nim ktoś oprócz nomadów, z którymi jechał. Ale kiedy zapłonęły wieczorne ogniska, odpowiedział im blady poblask na linii północnego horyzontu. Wszyscy sprawdzali uprząż i broń. Tu jakiś nomada naciągał popręgi, tam ktoś ostrzył jeszcze groty strzał, dwóch innych jeźdźców ćwiczyło szermierkę. Przygotowania do zbliżającej się bitwy rozgrzewały już wszystkim krew.

Viridoviks zbudził się przed świtem, drżąc z zimna. W Galii drzewa mieniłyby się kolorami jesieni — tu zmienił się tylko odcień trawy; z zielonego na żółtoszary.

— Nie ma co — mamrotał Gal przeżuwając kolejny kęs sera — nie są to wesołe kolorki. Khamorthci docinali grupie starszych mężczyzn, którzy zostali w obozie, by pilnować koni. Ci odpłacali im się najlepiej jak umieli.

— Jak już ich rozwalicie, to przygnajcie paru tutaj. Pokażemy wam jak się wojuje! Nomadzi dosiadali koni, klan za klanem. Gdy ruszyli na północ, rozsypali się tworząc nierówną linię bitewną. Grupa Targitausa zajmowała prawe skrzydło. Przyglądając się pustym wyrwom pomiędzy klanami i chaotycznej linii walki, Viridoviks pocieszał się tylko myślą, że armia bandytów Varatesha wygląda tak samo.

Banici pojawili się najpierw tylko jako ruchome kropki na tle stalowoszarego nieba. Przez szereg Khamorthów przebiegł gruchy pomruk — wojownicy zakładali strzały i sprawdzali, czy szable gładko wysuwają się z pochwy. Ludzie Varatesha zbliżali się w tempie, które zadziwiało Viridovik-sa, wciąż przywykłego do walki w piechocie. Wymachując mieczem, wydał z siebie dziki okrzyk wojenny Celtów, który przestraszył jego towarzyszy — czy dotarł do uszu wroga, trudno było powiedzieć.

Pierwsi jeźdźcy wymienili strzały z przeciwną stroną, choć większość z nich upadła na coraz to węższy pas ziemi niczyjej, pomiędzy obiema armiami. Wkrótce doszło także do pierwszego pojedynku na szable. Kiedy martwy banita zsunął się z siodła, jego wrogowie wydali okrzyk radości.

Viridoviks przełknął głośno ślinę, gdy pośrodku linii przeciwnika dostrzegł ubraną w białe szaty postać, dosiadającą czarnego wierzchowca, niemal o połowę większego od otaczających go stepowych koników.

— Ha, chyba się nie spodziewałeś, że go tu zabraknie — mruknął do siebie. — A lepiej by tak było.

Gal przypuszczał, że jego strona przewyższa liczebnie bandytów, ale kto mógł powiedzieć, ilu ludzi wart był Avshar?

Potem nie miał już czasu na rozmyślania — deszcz strzał, który spadł na obie strony, nie pozwalał na to. Celt, który nie miał nic do powiedzenia w tego rodzaju wymianie, chował się dobrze za swoją niewielką tarczą, wystawiając tylko czubek głowy i oczy. Śmiertelny rytm tej walki zaczynał go fascynować — prawa ręka przez lewe ramię, by wyciągnąć strzałę z kołczanu, nałożyć, naciągnąć, szybka ocena odległości i kierunku, strzał, i znowu ręka przez ramię. Nomadzi metodycznie opróżniali swoje kołczany. Od czasu do czasu ktoś wyłamywał się z tego porządku — przekleństwo, jęk lub krzyk bólu, czy też dzika szarpanina, by uwolnić nogi ze strzemion walącego się na ziemię konia.

Varatesh ze zdumieniem obserwował, jak Avshar radzi sobie ze swoim wielkim, czarnym łukiem. Był on zbudowany według tego samego wzoru, co każdy stepowy łuk, ale nawet najsilniejszy nomada nie byłby go w stanie wygiąć. Mimo to czarnoksiężnik posługiwał się nim z taką łatwością, jakby była to dziecinna zabawka, trafiając do celu z niewyobrażalnych odległości. Robił to z mrożącą krew w żyłach konsekwencją i obojętnością. Nie krzyczał triumfalnie, kiedy kolejna strzała o paskudnym, wygiętym ostrzu dosięgała ofiary, nie kiwnął nawet głową z zadowoleniem, ale wybierał już kolejnego nieszczęśnika.

Grot wrogiej strzały niemal rozorał policzek Varatesha. Banita szybko schował się za koński kark, co oczywiście i tak by mu nic nie pomogło, gdyby strzał był celny. On także wypuścił strzałę i widział spadającego z konia jeźdźca. Ciekaw był czy to ten sam, który przed chwilą omal go nie trafił.

— Nie — powiedział Avshar, czytając w jego myślach. Jak zwykle w jego głosie słychać było nutę pogardy. — Ale co cię to w końcu obchodzi? On też z chęcią by cię zabił.

Rzeczywiście, była to prawda, ale nawet prawda, wypowiedziana przez Avshara, miała gorzki smak.

Wzrok czarownika penetrował wrogą linię, szukając nowych celów. Obrócił konia w lewo, ustawiając go lekkim uściskiem kolan. Naciągnął cięciwę sięgając ręką aż za ucho, ale w chwili, gdy ją puszczał, Varatesh uderzył go po nadgarstku. Strzała poleciała do góry, nie czyniąc nikomu krzywdy.

Czarnoksiężnik podniósł się w siodle, spoglądając na Varatesha z góry jak rozzłoszczony bóg.

— Co ty wyrabiasz, głupcze? — zgrzytnął, a jego głos był straszniejszy od najgroźniejszego ryku wściekłości.

Wódz banitów skulił się w siodle, gdy spadł na niego gniew Avshara, ale jego własna złość dodała mu odwagi.

— Rudowłosy jest mój — powiedział. — Nie wolno ci go ruszać.

— Do mnie mówisz „nie wolno ci”, robaku? Pamiętaj, kim jestem.

Varatesh nigdy nie mógłby o tym zapomnieć. Ale zebrał wszystko, co zostało mu jeszcze z jego dumy i odpowiedział Avsharowi:

— A ty czarowniku, pamiętaj kim ja jestem — zaraz potem I zmyślał, że to najodważniejszy czyn, jakiego kiedykolwiek dokonał.

Avshar zmierzył straszliwym spojrzeniem, i choć Varatesh nie mógł widzieć jego oczu, niemal drżał pod jego siłą.

— Ach, tak — powiedział w końcu. — Więc następne narzędzie obraca się przeciwko mnie i próbuje gryźć, tak? No cóż, choć twoja matka była suką, jesteś trochę lepszy niż ten śmieć Varda-nes, który myślał tylko o swoim kutasie. — Rozłożył ręce w ironicznym geście szczodrobliwości. — No to weź sobie rudowłosego, jeśli potrafisz. Daję ci go w prezencie.

— Nie jest twój, żebyś mi go dawał — powiedział Varatesh, ale tylko do siebie.


W miarę jak łucznikom po obu stronach zaczęło brakować strzał, linie walczących przybliżały się do siebie. Shamshiry błysnęły w jesiennym słońcu. Nomada walczący obok Viridoviksa wpatrywał się jak urzeczony w krew tryskającą z miejsca, gdzie przed chwilą miał jeszcze dwa palce.

— Obwiąż to! — krzyknął Targitaus.

Jeździec wyrwał się wreszcie z odrętwienia. Przeklinając wściekle, owinął dłoń kawałkiem wełnianej szmaty i obwiązał ją mocno rzemieniem.

Jeden z banitów ruszył prosto na Gala. Viridoviks pognał swego konia do przodu. Wygięta szabla uderzyła o prosty miecz druidów. Posługujący się lżejszą bronią Khamorth, ciął po raz kolejny zanim jeszcze Viridoviks zdążył przygotować się do obrony. Odchylił się w siodle unikając w ten sposób ciosu, potem zasłonił się tarczą. Jego riposta rozcięła nomadzie nogę. Jeździec zaklął i odsłonił się. Viridoviks wziął szeroki zamach. Miecz wbił się z chrzęstem w policzek renegata. Martwy albo nieprzytomny, runął na ziemię, gdzie został zadeptany przez własnego konia.

Rambehisht sprytnie zachował kilka strzał aż do tej chwili. Z tak niewielkiej odległości strzały, wysyłane przez jego wzmacniany rogiem łuk, mogły przebić człowieka na wylot albo przyszpilić do konia. Nagle jego wierzchowiec, ugodzony prosto w oko, zachwiał się i zaczął upadać. Zwinny jak kot, Rambehisht uwolnił nogi ze strzemion i stanął pewnie na ziemi, unikając zgniecenia pod końskim brzuchem. Za chwilę walczył już z następnym bandytą.

Walka piechura z kawalerzystą mogła zakończyć się jednak tylko przegraną tego pierwszego. Vi-ridoviks, który był akurat w pobliżu, wydał z siebie dziki galijski okrzyk wojenny. Banita zamarł na moment, którego właśnie potrzebował Celt, by się doń zbliżyć. Rambehisht także przy nim pozostał. Nagle role się odwróciły — walczyli we dwójkę na jednego. Khamorth próbował uciekać, ale naciskany z dwóch stron, nie mógł. Chwytając za lewą łydkę, Rambehisht ściągnął go z konia. Viri-doviks schylił się, by dokończyć zbrodniczego dzieła. Rambehisht wskoczył na zdobycznego wierzchowca, zanim ten zdążył się oddalić. Naciągnął szybko łuk i strzelił do nomady zajeżdżającego Gala od tyłu.

Viridoviks odwrócił gwałtownie głowę, słysząc za plecami krzyk ranionego bandyty.

— Dzięki, Khamorthcie, kochanie. Nie widziałem tego klienta.

— Długi trzeba zwracać — odparł, posępnie jak zawsze, nomada.

Viridoviks zmarszczył brwi, zastanawiając się czy Rambehisht zamierzał też oddać mu kiedyś dług z ich pierwszego spotkania.

Nie miał jednak czasu na takie dywagacje. Trzech banitów naraz zaczęło dobierać mu się do skóry. Szczęśliwie, jeden z ludzi Targitausa zajął się pierwszym z brzegu, celnym rzutem włóczni ściągając go z konia. Już we dwójkę, nomadzi nie zrezygnowali jednak z walki. Gal znowu ryknął z całych sił, ale nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Błyskawicznie podejmując decyzję, ruszył nagle w kierunku bliższego, ściągnął z głowy swoją skórzaną czapkę i rzucił mu ją w twarz. Osadził konia ze zręcznością, o którą nigdy się nie podejrzewał i z całej siły uderzył mieczem w szyję wierzchowca, na którym siedział jego zdezorientowany przeciwnik. Pechowe zwierzę natychmiast runęło na ziemię. Viridoviks nie miał pojęcia co stało się z jeźdźcem, bo odwracał się już do drugiego z bandytów, ale ten uciekł przed nim.

Roześmiał się donośnie.

— Wracaj do mamusi, ty tchórzliwy śmierdzielu! A na przyszły raz namyśl się dobrze, zanim zajmiesz się męską grą!

Krew skapywała z jego miecza, kiedy zakręcił nim nad głową. Po to właśnie są bitwy — pomyślał — żeby ukorzyć przeciwnika, czy to mieczem, czy samym sprytem. Poczucie siły, które dawała mu walka, uderzało do głowy i szumiało w żyłach niczym mocny kavass.

Odsunął opadające mu na oczy długie, rude włosy i rozejrzał się dokoła próbując ocenić, która ze stron bliższa jest zwycięstwa. Nie było to łatwe. Bitwy nomadów rozciągnięte były na ogromnej przestrzeni i układ walczących zmieniał się z każdą chwilą. Co gorsza, nie bardzo umiał odróżnić swoich sprzymierzeńców od wrogów.

Po chwili dojrzał, że na środku pola walki rozgrywała się jakby mniejsza bitwa w bitwie — to Anakhar z Cętkowanych Kotów walczył z dziką zawziętością przeciwko Krobyzowi ze Skaczących Kozłów. Zdawało się, że właśnie tam skupiła się większość sprzymierzeńców Varatesha nie należących do jego bandy, o czym świadczyły powiewające nad nimi sztandary. Zgadzali się na to, by walczyć obok jego czarnej flagi, ale woleli nie zbliżać się za bardzo do renegatów, których była znakiem.

W rezultacie, ludzie Anakhara byli w mniejszości i coraz mocniej na nich naciskano. Targitaus machał ręką, wzywając syna na ratunek. Batbaian zaatakował od lewej. W odróżnieniu od Viridoviksa, bez zastanowienia wiedział, kto jest wrogiem kto przyjacielem. Jego jeźdźcy wypełnili powiększającą się z każdą chwilą lukę, zmuszając przeciwnika do odwrotu. Podniesieni na duchu, wojownicy Cętkowanych Kotów walczyli teraz z nowymi siłami.

Targitaus z resztą swoich ludzi zaczął okrążać lewe skrzydło banitów. Avshar spotkał się z nimi twarzą w twarz, prowadząc i ze sobą pięćdziesięciu najtwardszych i najgroźniejszych bandytów Va-ratesha, poznaczonych bliznami weteranów, którzy znali wszystkie możliwe sztuczki i sposoby walki. Byli oni uosobieniem zła, ale nigdy nie splamili się tchórzostwem — nie mieli litości dla nikogo, ale sami też o nią nie prosili.

Dosiadając swego ogromnego ogiera, Avshar wyglądał między otaczającymi go Khamorthami jak galera wojenna wśród zwykłych łodzi. Swój śmiercionośny łuk przewiesił teraz przez ramię — równie groźną bronią okazał się długi, prosty miecz, który trzymał w dłoni.

— Następny głupiec! — krzyknął, gdy jeden z ludzi Targitausa ruszył na niego. Ostrze ze świstem rozcięło powietrze i utknęło w szyi pechowego nomady. — To za twoją głupotę, i niech Skotos na zawsze pożre twoją duszę!

Viridoviks podniósł głos ponad bitewny zgiełk.

— Avshar!

Głowa księcia czarodziejów obróciła się niczym łeb psa, który właśnie złapał trop.

— Tutaj, ty pachołku! — wrzeszczał Celt. — Chciałeś Skaurusa, ale ja go z chęcią zastąpię!

— I za niego też zginiesz! — Avshar spiął konia, przepychając się obok jednego z własnych żołnierzy. — Z drogi, ścierwo! — Podniósł miecz w geście szyderczego salutu, kiedy zbliżał się do Gala. — Rozzłościsz Varatesha, tak mi się podkładając.

Viridoviks z najwyższym trudem sparował pierwsze uderzenie maga, zbijając płaz miecza tarczą — ostrze rozdęłoby ją na pół. Dosiadając tak potężnego konia, Avshar mógł założyć pod swoje zwykłe szaty pełną zbroję, a jego obita metalem tarcza w kształcie latawca wzorowana była na broni Namdalajczyków. Gotowana skóra, którą musiał się zasłaniać Gal, była przy niej krucha i denka jak pergamin.

Siłą go nie pokonasz — pomyślał Viridoviks — zawracając konia i gotując się do kolejnego starcia, przestraszyć też się go nie uda. Zostawał więc spryt. Przypomniał sobie lekcję, jakiej nauczył się w pojedynku z Varateshem — koń był tak samo ważny jak miecz. W przypadku ogromnego wierzchowca Avshara, który rozbijał kopytami czaszki nomadów walczących na ziemi, twierdzenie to nabierało jeszcze większego znaczenia.

Książę czarodziejów spiął zwierzę ostrogami i runął do ataku na Viridoviksa, który uczynił dokładnie to samo. Gdy się spotkali, uderzenie nie było skierowane na Avshara, ale na ogiera. Gal chciał mu zadać ten sam potężny cios, którym zabił przed chwilą konia banity, ale źle ocenił prędkość, z jaką zbliżał się do niego wierzchowiec maga. Zamiast roztrzaskać czaszkę, miecz oddał spory kawał skóry z jego szyi.

Efekt tego uderzenia był niewiele gorszy od zamierzonego. Ranione zwierzę krzyknęło niemal ludzkim głosem z bólu i zaskoczenia, po czym wykonało jakiś szalony podskok, prawie wyrzucając Avshara z siodła. Wrzeszcząc z wściekłością, czarnoksiężnik musiał chwycić się mocno końskiej grzywy, by nie upaść na ziemię. I chociaż udało mu się utrzymać na grzbiecie ogiera, okaleczone zwierzę nie pozwalało sobą kierować — odbiegło w pełnym galopie, unosząc maga z pola walki.

— Wracaj, łajdaku! — huczał Viridoviks radośnie. — Dopiero zaczęliśmy.

Avshar odwrócił się do niego, wykrzykując jakieś przekleństwo. Przez jedną chwilę pole bitwy zachwiało się i pociemniało w oczach Gala. Potem znaki druidów na jego ostrzu rozjarzyły się złotym blaskiem, odbijając zaklęcie. Wszystko wróciło do normy. Viridoviks z wdzięcznością uścisnął rękojeść, niczym dłoń najlepszego przyjaciela.

Bitwa zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a żadna ze stron nie zdobywała znaczącej przewagi. Wojownicy walczyli niemal bez ustanku, od czasu do czasu pozwalając sobie tylko na chwilę oddechu, czy łyk wody lub kavassu z bukłaka. Słońce przeszło już na południowy zachód, kiedy Vi-ridoviks zdał sobie sprawę, że częściej posuwa się naprzód niż do tyłu.

— Cisnąć ich, cisnąć! — krzyczał Targitaus. — Zaraz się złamią!

Ale kiedy jego ludzie zgromadzili się, by przypuścić ostateczny atak na banitów, ze środka i z lewej strony linii podniosły się okrzyki głoszące najstraszniejszą na stepie wieść.

— Ogień!

Kłęby gęstego, czarnego dymu wzbiły się w powietrze, zasłaniając renegatów. Twarz Targitausa była purpurowa z wściekłości.

— Cholerne tchórze! Lepiej umrzeć jak prawdziwi mężczyźni, niż tak uciekać.

Wtedy Viridoviks usłyszał okrutny śmiech Avshara i wiedział już, że wszystkie jego nadzieje przepadły. Płomienie biegły po stepie szybciej niż normalny ogień, rozprzestrzeniając się w najdziwniejszych kierunkach. Rżenie koni i ludzkie krzyki znaczyły ślad rosnących i wydłużających się z każdą sekundą ścian ognia. Ale ci, którzy w nim ginęli, byli tylko przypadkowymi ofiarami sprytniejszego pomysłu czarodzieja. Płomienie utworzyły siatkę, w której oczkach uwięzieni byli wojownicy Targitausa i jego sprzymierzeńcy. Kolejne oddziały znikały za płachtami ognia, który przesuwał się po trawie szybciej niż jakiekolwiek zwierzę.

Kiedy już główne siły przeciwnika zostały unieruchomione, w bandytów Varatesha wstąpiły nowe siły, podczas gdy zwykłe klany walczące po ich stronie przyglądały się dziełu Avshara z mieszaniną podziwu i przerażenia. Wszyscy z pasją rzucili się na resztki armii Targitausa, pozostające poza obrębem pułapki. Przy takiej przewadze jaką teraz dysponowali, nie było mowy o równorzędnej walce. Zwycięstwo, które zdawało się być tak blisko, zamieniło się w druzgoczącą klęskę.

Viridoviks próbował odwrócić losy bitwy na własną rękę, przedzierając się przez szeregi wroga w kierunku Avshara. Czarnoksiężnik nie miał już konia, którego zostawił, by łatwiej było mu sterować swoimi czarami. Desperacja Gala płonęła tak jasno jak ogień maga — niewielu banitów odważyło się stanąć mu na drodze.

Varatesh i grupa jeźdźców ruszyła na ratunek Avsharowi, ale on nie potrzebował żadnej pomocy. Rzucił okiem na Viridoviksa, wykonał szybki ruch ręką i posłał w jego kierunku język ognia, który niczym wąż przesuwał się przez trawę. Mimo to Celt nie zawracał przekonany, że jego miecz zneutralizuje zaklęcie. Znaki druidów znowu rozbłysły, kiedy zbliżał się do płomieni.

Ale jego koń nie miał pojęcia o magii i przestraszył się rosnącej przed nim ściany ognia. Spanikowane zwierzę przewracało oczami i choć Gal bez litości wbijał mu ostrogi między żebra, nie odważyło się biec dalej. Próbował odwołać się do Epony, ale celtycka bogini koni nie miała w tym świecie żadnej władzy. Avshar zdawał się być już prawie w zasięgu ręki, a jednak nie mógł do niego dotrzeć.

— Dobra, sam pójdę — burknął Celt, starając się uspokoić konia na tyle, by mógł z niego zsiąść.

Varatesh wybrał właśnie ten moment, by wypuścić ostatnią ze swoich strzał w jego kierunku. Gal nie został nawet draśnięty, ale grot strzały utkwił głęboko w końskim zadzie. Zwierzę zapiszczało i wygięło grzbiet w łuk, o mały włos nie zrzucając z niego Gala. Runęło do przodu, zupełnie nie reagując na manewry jeźdźca. Być może uratowało mu tym życie, gdyż poganiane bólem, prześcignęło wszystkich bandytów, którzy już go dopędzali. Szyderczy śmiech Avshara był jednak szybszy niż konie.

Kiedy w końcu udało mu się zapanować nad przerażonym wierzchowcem, mógł tylko dołączyć do wycofujących się resztek rozbitej armii Targitausa. Renegaci i ich sprzymierzeńcy zostawili ich w spokoju, a sami krążyli niczym muchy nad padliną wokół ścian ognia, płonącego wciąż z taką samą intensywnością, choć powinien już dawno wygasnąć, gdyby jego jedynym pożywieniem była trawa.

Czarny jak sama rozpacz dym zasnuwał jesienne niebo.


Krobyz pokłonił się w siodle, gdy Varatesh przejechał obok niego. Choć ogromnie wyczerpany, wódz banitów rozpromienił się z radości, widząc ten hołd złożony mu przez prawowitego khagana. O to właśnie — powiedział sobie — starałem się przez tyle lat. W końcu mógł zająć miejsce, które należało mu się według prawa i to pomimo tylu wrogów, którzy stali na jego drodze. Usta złożyły się w pogardliwym uśmiechu — zobaczyli dzisiaj jego potęgę.

Trzask płomieni przypomniał mu, że to zwycięstwo nie było całkiem jego zasługą. Jakby chcąc mu to jeszcze lepiej uświadomić, Avshar stanął obok niego. Ale czarnoksiężnik tylko machnął ręką na uwięzionych w ogniu wojowników.

— Co chciałbyś z nimi zrobić?

Varatesh gotów był okazać pokonanym wielkoduszność.

— Niech się poddadzą, jeśli zechcą.

Wzruszając ramionami, Avshar zawołał do nomadów zamkniętych w najbliższym ognistym kole.

— Poddajcie się Varateshowi, wielkiemu khaganowi Królewskiego Klanu Pardraja!

Wódz banitów zamrugał ze zdziwienia, słysząc ten nieoczekiwany tytuł. No cóż, przecież nim jestem — pomyślał z dumą.

W tym oku sieci uwięzieni zostali Oitoshyr i trzech czy czterech ludzi z jego klanu. Ich białe czapki były teraz ciemne od kurzu i sadzy. Oitoshyr był ranny, ale nie zamierzał się poddawać.

— Śmierdziel Varatesh, wielki kutas równin — odkrzyknął. — Tak, i ty też, kozi gnoju! Czarodziej spojrzał pytająco na Varatesha. Rozzłoszczony obelgami i odrzuceniem jego wspaniałomyślnej propozycji, splunął na ziemię. Avshar wziął to za odpowiedź i uczynił nieznaczny ruch dłonią. Jedna z płonących ścian stała się najpierw przezroczysta, a potem zniknęła. Varatesh gestem wpuścił do środka setkę bandytów. Szczerząc zęby zajęli się rzezią Białych Lisów, niczym długo wyczekiwaną rozrywką. Minęło jednak sporo czasu, zanim Oityshor dał się zabić.

Potem nikt nie stawiał już oporu i kolejne grupy poddawały się jedna po drugiej. Varatesh był oszołomiony rozmiarami swojego zwycięstwa. Żadne pieśni bardów ani opowieści enaree nie wspominały o bitwie z taką ilością jeńców. Musiało ich być ponad tysiąc — gdy tylko otwierało się następne oczko sieci, jego ludzie całą hurmą wsypywali się do środka niczym rój szarańczy, zabierając pokonanym broń, zbroje, konie i wszystko, co miało jakąś wartość. Wódz banitów zastanawiał się, jak długo będzie mógł utrzymywać taką rzeszę ludzi.

— A niby dlaczego miałbyś ich żywić? — powiedział Avshar. — Niech wrócą do swoich bezużytecznych klanów.

— I następnego dnia znowu będę się musiał z nimi bić? Nie myślałem, że taka z ciebie ufna duszyczka.

Czarownik roześmiał się głośno.

— Dobrze powiedziane! Ale gdybyś mógł się ich pozbyć, a jednocześnie udowodnić swoją wyższość każdemu wodzowi na stepie? — Przerwał czekając na odpowiedź Varatesha.

— Mów dalej — nalegał nomada, zaintrygowany. Avshar znowu się roześmiał.


— Naprawdę dziękuję, ale nie — powiedział Arghunowi Gorgidas, chyba po raz dwudziesty. — Kiedy poselstwo Imperatora będzie wracać do Videssos, pojadę z nimi. Jestem stworzony do życia w mieście, tak jak ty do życia na stepie. Byłbym tak samo nieszczęśliwy, jeżdżąc tu za stadami bydła, jak ty mieszkając w Videssos.

— Porozmawiamy jeszcze o tym — powiedział khagan, tak samo jak w każdym poprzednim wypadku, kiedy Gorgidas odmawiał jego zaproszeniu i nie chciał zostać z Arshaumami.

Arghun oparł się o górę poduszek leżących w videssańskiej jurcie i przykrył nogi kocem z futra królika. Wróciło do nich czucie, ale nie były w pełni sprawne — khagan musiał się podpierać dwoma kijami przy chodzeniu i wciąż nie mógł dosiadać konia.

Jednak wdzięczność, jaką okazywał Grekowi, nie znała granic. Zasypywał go prezentami — długi do kolan płaszcz futra kuny, tak delikatnego, że niemal niewyczuwalnego pod palcami; stado wspaniałych wierzchowców; sokół o krwawo-czerwonych oczach… Gorgidas, który nigdy nie był sokolnikiem, z czystym sumieniem odmówił; świetny łuk i dwadzieścia strzał w pokrytym złoceniami kołczanie… dyskretnie oddał go Skylitzesowi, któremu mógł on się naprawdę przydać; i być może za namową Tolui, spory zapas ziół, uznawanych przez nomadów za lecznicze, każde w małym pojemniku z kości, zatkanym wyciętym z rogu korkiem.

— Coraz lepiej mówisz naszym językiem — kontynuował Arghun.

— Piękne dzięki — odparł Gorgidas, trochę nieszczerze.

Jak większość jego rodaków uważał, że uniwersalna i subtelna greka to jedyny odpowiedni język dla cywilizowanego człowieka. Łaciny musiał się nauczyć, gdy zaczynał służbę w rzymskiej armii, a bez videssańskiego nie mógłby się poruszać w tym świecie. W chwili wspaniałomyślności gotów był przyznać, że każdy z nich miał pewne zalety, ale mowa Arshaumów była naprawdę barbarzyńska. Jak napisał w swoim dzienniku: „Jest to język, w którym można znaleźć więcej słów opisujących stan krowich racic niż ludzkiej duszy. To chyba wystarczy”.

Gdzieś w oddali zahuczał grzmot — Arghun złożył palce w znaku strzegącym od piorunów. Deszcz zaczął bić o mocno naciągnięte pokrycie jurty. Normalnie, o tej porze roku nomadzi jechaliby w kierunku zimowych pastwisk. Tej jesieni jednak, stada bydła pod opieką chłopców i starszych mężczyzn wyruszyły na południe, podczas gdy wojownicy gromadzili się, by pomścić zamach na życie khagana Szarego Konia.

Do jurty podjechał jakiś koń. Wóz zwolnił, by jeździec mógł się nań wdrapać i za sekundę do środka wśliznął się ociekający wodą Arigh. Niedbale zasalutował ojcu.

— Sztandar gotowy — oznajmił. Goudeles mrugnął chytrze do Gorgidasa.

— Proszę, to coś w sam raz do twojej historii. Możesz to nazwać Wojną z Płaszczem Bogoraza. Grek potarł się po brodzie — już prawie zapomniał o dokuczającym mu zaroście.

— Wiesz co, to mi się podoba — powiedział.

Wygrzebał ze swoich rzeczy tabliczkę i stylus, po czym zapisał na niej krótką notatkę. „By zjednoczyć klany Arshaumów zdecydowano, że ich znakiem nie będzie totem żadnego z klanów, lecz symbol powodu, dla którego wyruszyli na wojnę”.

Goudeles mówił do niego po videssańsku, ale Arghun usłyszawszy imię Yezda, poprosił o tłumaczenie. Kiedy Arigh przełożył to na język równin, jego ojciec zaśmiał się ponuro.

— Ha! Gdyby zostało z niego coś więcej, wisiałoby na lancy zamiast płaszcza.

— I słusznie — powiedział Lankinos Skylitzes. Po chwili wahania dodał ostrożnie: — Będziesz tu miał potężną armię, khaganie.

— Tak — odparł Arghun z dumą w głosie. — Nie cieszysz się, że masz takich silnych przyjaciół?

Videssański oficer wyglądał na zakłopotanego.

— Eee? Tak, oczywiście. Ale tak wielka liczba wojowników może zaniepokoić Khamorthów z Pardraji, kiedy będziemy jechać do Pristy.

— Jakby to miał jakieś znaczenie — prychnął Arigh. Przeciągnął palcem po gardle i wydał z siebie charczący głos. — Właśnie to ich spotka jeśli ośmielą się nas tknąć. Mam nadzieję, że spróbują.

Skylitzes przytaknął, ale będąc człowiekiem upartym i konsekwentnym, kontynuował zaczęty temat:

— A jeśli już taka wielka armia dotrze do Pristy, trudno będzie znaleźć wystarczającą ilość okrętów, które mogłyby ją przetransportować do Videssos.

Rozzłoszczony i zdumiony Arigh spytał go głośno:

— Co cię gryzie, Lankinos? Przejechałeś taki szmat drogi, żeby dostać żołnierzy, a teraz ich nie chcesz?

Ale Arghun przyglądał się Skylitzesowi z nowym szacunkiem.

— Nie złość się na niego, synu.

— Czemu nie? — Arigh z oburzeniem spojrzał na Videssańczyka.

— Bo zna się na rzeczy. — Widząc jednak buntowniczą postawę syna, Arghun zaczął mu tłumaczyć: — Przyjechał tu po żołnierzy dla swojego własnego khagana.

— No pewnie — wybuchnął Arigh. — I co z tego?

— Ta armia, tutaj, jest moja, jak dobrze rozumie. Ma prawo zastanawiać się, jak jej użyję i czy nie będzie dla niego bardziej niebezpieczna niż wrogowie, których już ma.

— Aa? — powiedział Arigh, zrozumiawszy wreszcie o co chodzi.

Goudeles zdawał się zmartwiony faktem, że sam o tym nie pomyślał, a Gorgidas pochylił głowę w podziwie dla subtelności Skylitzesa.

Oficer zasalutował Arghunowi, wyraźnie zadowolony, że khagan się nie rozzłościł.

— Jeśli więc mogę cię zapytać wprost, jak jej użyjesz?

— Zabiję tylu Yezda ilu się da — powiedział spokojnie Arghun. — Myślę, że Arigh ma rację; Khamorthci zostawią nas w spokoju, kiedy zobaczą, że nie zamierzamy im wyrządzić krzywdy, a jeśli nie, to tym gorzej dla nich. Ale najprostsza droga do Mashiz prowadzi przez Pardraję i właśnie tamtędy zamierzam jechać. — Ukłonił się ambasadorom z Videssos. — Oczywiście, pojedziecie z nami.

— To dla nas zaszczyt — powiedział Skylitzes.

Goudeles z kolei, wyglądał jak człowiek, któremu właśnie wbito nóż w serce. Bardziej nawet niż Gorgidas pragnął powrotu do miasta, a teraz widział, jak chwila ta znowu się oddala z powodu kaprysu tego barbarzyńskiego wodza.

— Tak, to dla nas zaszczyt — wykrztusił w końcu.

— Znowu poćwiczymy szermierkę, Pikridos — zachichotał Skylitzes, doskonale go rozumiejąc. Gryzipiórek nie zdołał całkiem stłumić jęku.


— Ta jurta musi pojechać z nami — powiedział Arigh, z uśmiechem wcierając sól w rany Gou-delesa. — Jakieś stadko koni i lekki namiot do osłony, żeby śnieg nie odkładał się przez noc.

— Śnieg? — powiedział słabo Goudeles.

— Mówcie w moim języku, proszę — burknął Arghun, kiedy nawet jego syn przeszedł na vi-dessański. Gdy dowiedział się już w czym rzecz, pokiwał głową ze współczuciem: — Tak, wiem że śnieg bywa dokuczliwy. Na pewno będzie nam przeszkadzał w jeździe. Ale wyruszymy, gdy tylko klany się zbiorą i powinniśmy się zbliżać do Yezda na wiosnę.

— Niezupełnie o to mi chodziło — powiedział biurokrata i ukrył twarz w dłoniach. Nomadzi każdego roku podróżowali w czasie zimy, pilnując swoich stad. Ale to wcale nie pocieszało Videssańczyków Gorgidas przypomniał sobie o czymś:

— Arigh, będę potrzebował takiej futrzanej czapy jak twoja, takiej z… — pomógł sobie rękami, nie znając odpowiedniego słowa — …nausznikami.

Nomada zrozumiał go bez trudu.

— Będziesz ją miał — obiecał. — Dobrze, że o tym pomyślałeś. Znałem człowieka, który odmroził sobie uszy w czasie zamieci i całkiem sobie jedno odłamał, a zorientował się dopiero, kiedy mu odtajały.

— Cudownie — mruknął Goudeles, prawie bezgłośnie. Gorgidas przypomniał sobie coś jeszcze.

— Avshar ciągle jest na wolności w Pardraji.

To otrzeźwiło j ego videssańskich towarzyszy i nawet Arigha, ale Arghun powiedział j ak inni przed nim:

— Czarownik. Mamy własnych czarowników.


— Poganiaj je, do cholery! — krzyczał Valash.

Viridoviks skinął głową — podniósł się wysoko w siodle i machając rękami wywrzaskiwał galijskie przekleństwa. Stado owiec przyspieszyło odrobinę na moment. Otulone w swoje grube płaszcze brudnej wełny, czuły się w zimnym jesiennym deszczu o wiele lepiej niż ludzie, którzy ich pilnowali.

Burze i deszcze powróciły dwa dni temu, jak to przewidział Lipoxais i dodatkowo utrudniły wycofywanie się pokonanych nomadów. Poza tym brakowało ludzi do popędzania bydła, które wcale się teraz nie spieszyło. Fakt, że Targitaus zatrudnił takiego niezdarę jak Viridoviks, świadczył najlepiej o jego desperacji. Kobiety i ci z chłopców, którzy mogli już dosięgnąć strzemion, także zabrali się do pomocy.

Celt zagonił grupkę zbłąkanych owiec z powrotem do stada. Cieszył się, że Targitaus w ogóle znalazł mu jakieś zajęcie. Z pewnością można było zwalić całą winę na cudzoziemca — tym bardziej że Batbaian nie wrócił ze swoim ojcem. Nikt nie wiedział czy żyje, czy też został pojmany.

Ale Targitaus powiedział tylko:

— To nie twoja wina, walczyłeś dobrze.

Jeśli nawet nie chciał go zbyt często widywać od czasu bitwy, to Viridoviks dobrze to rozumiał i trzymał się od wodza z daleka. Oznaczało to także, że nie mógł spędzać za wiele czasu z Seirem, ale i tak nie miałby do tego okazji — Targitaus nie oszczędzał swojej rodziny, która pracowała równie ciężko jak reszta klanu.

— Wracaj tam, ty mecząca debilna kupo ścierwa i rzygowin! — ryknął Viridoviks na owcę, która próbowała oderwać się od stada. Zwierzę zamęczało z oburzeniem, jakby rozumiejąc wszystkie obelgi Celta.

Valash odjechał od niego, chcąc powstrzymać kolejne niesforne barany. Twarz młodego Kha-mortha wyrażała zmęczenie i zrezygnowanie, kiedy powrócił do Gala.

— To nie jest robota dla dwóch ludzi — powiedział i potrząsnął głową. Krople deszczu oderwały się od jego brody.

— Tak, wiem, ale może już niedługo tego cholerstwa — odparł Viridoviks. — Ten bękart Vara-tesh już by nas chyba nie dopadł, a przy tym deszczu nigdy nie znajdzie naszego śladu.

Po bitwie nikt ich tak naprawdę nie ścigał, a przynajmniej nie tak zaciekle, jak obawiał się tego Celt. Bez względu na to, czy miało to dla niego jakieś znaczenie, Targitaus wycofał się po mistrzowsku.

Słowa Viridoviksa jakby pocieszyły nieco Khamortha, ale Gal przeklął się w duchu, gdy tylko je wypowiedział. Avshar mógł iść za jego mieczem równie łatwo, jak człowiek podążający za światłem pochodni. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby wyrzucić go w błoto, żeby zmylić ewentualną pogoń. Ale zanim jego dłoń dotknęła rękojeści, cofnął ją szybko i splunął na ziemię.

— Skoro ten skurwysyn tego chce, to niech sobie na niego zasłuży.

Ciemność zapadała bardzo szybko w te jesienne wieczory. Gęste chmury pochłaniał resztki światła jeszcze zanim słońce schowało się całkiem za horyzont. Khamorthci zatrzymywali się dopiero wtedy, gdy nie widzieli już przed sobą drogi, a namioty rozbijali niemal po omacku. Obóz był cichy i smutny — tak wielu mężczyzn nie żyło, inni zaginęli, jeszcze inni zostali ranni, a wszyscy — i mężczyźni, i kobiety byli ogromnie zmęczeni.

Owinięty w gruby wełniany koc, Viridoviks przykucnął blisko ognia w namiocie Targitausa. Khagan pozdrowił go burkliwie. W ponurej ciszy jadł właśnie kolację. Jego twarz poznaczona była nowymi zmarszczkami żalu i zmartwienia.

Gal przygotował sobie zimny posiłek z sera i wędzonych kiełbasek z baraniny. Gdy Seirem poczęstowała go jeżynami w miodzie, odmówił.

— Innym razem, kochanie, kiedy będę trochę weselszy. Teraz cała ta słodycz by się we mnie zmarnowała.

Enaree Lipoxais rzucił się zachłannie na jedzenie — gęsty sok spływał mu po brodzie i kleił się do ubrania.

— Jak ty możesz tak jeść? — spytał go Viridoviks. — Jak świnia. Nie staje ci to w gardle, gdy widzisz tych wszystkich mizeraków dokoła?

— Oni mogą mieć też inne rozrywki — odrzekł krótko Lipoxais, wysokim beznamiętnym głosem, a jego tłusta, gładka twarz pozostała nieruchoma niczym maska.

Viridoviks odgryzł wielki kęs kiełbasy i odwrócił głowę, czując jak płoną mu policzki. Oto poznał wreszcie zagadkową naturę enaree i zdał sobie sprawę, że wolałby jej jednak nie odkrywać.

— Nie chciałem zrobić ci przykrości — wymamrotał. Lipoxais zaskoczył go, kładąc mu swą pulchną rękę na ramieniu.

— Chyba powinienem czuć się zaszczycony — powiedział, i figlarna iskierka błysnęła w jego głębokich, ciemnych oczach. — Ile razy przeprosiłeś za swój niewyparzony jęzor?

— Nie za często, zdaje się — zamyślił się Viridoviks. — Ciekawe, dlaczego? Mnie się na pewno nic nie stanie, a temu co go opieprzyłem, może i ulży.

Lipoxais oglądnął się na Seirem.

— Cywilizujesz go.

— Hoo! — krzyknął Viridoviks, obrażony. — Co to ja jestem, Rzymianin? Kto by chciał, żeby go cywilizować?

Po chwili zdał sobie sprawę, że enaree użył videssańskiego słowa, które nie miało odpowiednika w języku khamorth.

— Pokazuje, co umie — powiedział do siebie Gal i od razu poczuł się lepiej.

— W porządku, pomyliłem się! — krzyknął Dizabul, waląc pięścią o podłogę jurty. Gdy go zabolała, wytrzeszczył na nią oczy, jakby był to kolejny akt złośliwości. — Czy to powód, żeby mnie traktować jak parszywą owcę? No, czy to jest powód?

Tak — pomyślał Gorgidas — ale nie powiedział tego. Dizabul był w wieku, gdzie „wczoraj” kryło się już we mgle, a „jutro” było niewyobrażalnie daleko. Zdawało mu się, że wszyscy są dla niego okropnie niesprawiedliwi, i że wyrządzają mu straszliwą krzywdę, obarczając go współodpowiedzialnością za to, co zaszło przy uczcie. Ale starsi klanu pamiętali i traktowali go tak, jak czyniliby to z każdym, kto popierał złą stronę. Bolało to młodego księcia szczególnie dlatego, że przyzwyczajony był do pochwał, a nie do nagany.

Czuł się zdesperowany do tego stopnia, że rozmawiał z Grekiem, którego dotąd ignorował. Gor-gidas nie mógłby znieść jego narzekań, ale na szczęście od czasu do czasu Dizabul odrywał się od swojego ulubionego tematu i odpowiadał na jego pytania dotyczące historii i obyczajów klanu. Okazało się, że wcale nie był głupi, tylko zepsuty, a przy tym miał jeszcze ogromną wiedzę. A jego uroda pozwalała Grekowi zapomnieć o młodzieńczej arogancji.

Właściwie był tak pięknym stworzeniem, że Gorgidasa kusiło, by pod pozorem szczerego współczucia, trochę się z nim pobawić. Wtedy zezłościł się na siebie i stał się tak nieprzyjemny dla Dizabula, że chłopiec wpadł w gniew i krzyknął:

— Jesteś taki sam jak cała reszta!

Wyszedł prosto w deszcz, zostawiając Gorgidasa samotnie rozmyślającego nad granicami samokontroli.

Grek i Goudeles poddali się intensywnemu treningowi szermierczemu. Gryzipiórek nigdy nie zapowiadał się na świetnego wojownika, ale Gorgidas zaskoczył Arshaumów swoimi umiejętnościami w posługiwaniu się krótkim rzymskim mieczem — przynajmniej w walce pieszo. „Ponieważ nomadzi”, zanotował, „przyzwyczajeni są do szerokich cięć zadawanych z wysokości końskiego grzbietu, posługują się tym samym stylem walki, gdy stoją na ziemi i dlatego zupełnie tracą głowę, kiedy ich przeciwnik zadaje raczej pchnięcia niż uderzenia ostrzem”.

Grek spuścił litościwą zasłonę milczenia na własne poczynania z szablą i szerokim cięciem.

Mimo to, Skylitzes był zadowolony z jego postępów.

— Nikt nie wziąłby cię za prawdziwego żołnierza, to prawda, ale umiesz przynajmniej tyle, że nie zarżną cię od razu jak owcy.

Oficer odwrócił się do Goudelesa, który rozcierał właśnie kolano. Coś w nim trzasnęło, kiedy próbował się okręcić, uciekając przed ciosem nomady, z którym ćwiczył. Skylitzes przewrócił oczami.

— Co zupełnie nie dotyczy tego tu. Równie dobrze mógłby sobie wytatuować na czole „barania dupa”, a efekt byłby ten sam.

— Hrmmp — wymamrotał biurokrata wciąż siedząc w błocie. — Myślę, że mogę śmiało stwierdzić, iż lepiej sprawuję się na polu, niż którykolwiek z tych barbarzyńców radziłby sobie w kancelarii. A czego ty w ogóle chcesz ode mnie? Nigdy nie twierdziłem, że mam zdolności wojownika.

— Hellen też nigdy tak nie mówił — odparł Skylitzes, wprawiając Gorgidasa w osłupienie. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że Videssańczyk wiedział jak nazywają siebie jego rodacy.

Pochwała oficera nie sprawiła mu jednak żadnej przyjemności. Nienawidził wojny, szczerą i głęboką nienawiścią człowieka, który widział jej za dużo i za dokładnie. Z drugiej strony zaś, zawsze starał się robić wszystko najlepiej jak potrafił. Zdecydowawszy raz, że musi poznać podstawy żołnierskiego rzemiosła, uczył się równie sumiennie jak kiedyś medycyny, choć może nie z takim samym zainteresowaniem.

Aż zamrugał oczami, kiedy nagle zrozumiał, jak Gajusz Filipus mógł uważać wojaczkę za jeszcze jedno rzemiosło, zupełnie niczym stolarstwo czy krawiectwo. Nigdy zapewne nie spodoba mu się ta perspektywa, ale nie była mu już obca.

Roześmiał się głośno nad swoimi przemyśleniami. Kto mógłby przypuszczać, że zrozumienie przychodzi czasem z nauki rzeźnictwa? Przypomniał sobie, co Sokrates powiedział do Ateńczyków: „Bo dla prawego człowieka, życie nie sprawdzone jest nic nie warte”. A Sokrates walczył w falandze, kiedy polis go potrzebowało.

Musiał mówić na głos, bo Goudeles spytał go zaintrygowany:

— Co to takiego?

Przełożył sentencję na videssański.

— Nie najgorsze — powiedział gryzipiórek. — To był tajny agent, ten Sokrates? Gorgidas wyrzucił ręce do góry.

Kiedy wrócili do jurty, Gorgidas wyczyścił dokładnie swoje buty z końskiej skóry, zanim wszedł do środka. Goudeles i Skylitzes zrobili to samo, wiedząc już, że Grek będzie wtedy o wiele milszym towarzyszem. W rezultacie, jurta bez wątpienia była o niebo czystsza niż wtedy, gdy mieszkali w niej nomadzi.

Goudeles podniósł pytająco brew i zwrócił się do Gorgidasa:

— Co zrobisz, kiedy pojedziemy na wschód i trzeba będzie rozbijać namioty na ziemi i błocie?

— Zrobię, co będę mógł — warknął Grek.

Nie uważał, by musiał przepraszać za swoje zasady. Już dawno temu zauważył, że rany goją się lepiej, kiedy utrzymuje się je w czystości, a chorzy pacjenci szybciej wracają do zdrowia, gdy przebywają w wysprzątanych pomieszczeniach. Wziął to za ogólną regułę i starał się do niej zawsze stosować rozumując, że to co pomaga przeciwko chorobie, może także przed nią chronić.

— Zostaw go w spokoju, Pikridos — powiedział Skylitzes. Wyciągnął się leniwie na kocu, wzdychając z rozkoszą. — Miło jest wrócić do suchego i czystego łóżka.

— O bez wątpienia, bez wątpienia — zgodził się Goudeles. — Ale nigdy nie zapomnę twarzy Tolui, kiedy nasz przyjaciel nazwał go brudną kupą końskiego łajna za to, że zostawił trochę błota na dywanie.

Tym razem Grek poczuł lekkie ukłucie wstydu, tym bardziej że szaman przyszedł porozmawiać z nim o ziołach podarowanych mu przez Arghuna.

— No cóż, mimo wszystko uważam, że teraz, gdy wziął to na siebie, jurta jest o wiele przyjemniejszym miejscem niż kiedy były tu nasze dziewuchy — powiedział Skylitzes.

— A niech ci tam będzie. — Biurokrata znowu zajął się swoim kolanem i podwinął nogawkę, by lepiej mu się przyjrzeć. Zaczynało już nabierać ciemnoszarych kolorów. Mimo to, udało mu się uśmiechnąć. — Musisz jednak przyznać, że mają pewną zaletę, której jemu brakuje.

— Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś to tak nazywał — parsknął Skylitzes.

Gorgidas także się roześmiał, ale nie do końca szczerze. Gdy nie miał innego wyboru, radził sobie z kobietami lepiej, niżby kiedykolwiek przypuszczał. Hoelun bardzo mu w tym pomogła, bo tak bardzo chciała go zadowolić, że trudno było jej odpowiedzieć czymś innym, nie mówiąc już o tym, że byłoby to grubiaństwo. Zrozumiał, że brakuje mu jej teraz, kiedy już odeszła. Ale jeszcze bardziej brakowało mu możliwości dogodzenia swej prawdziwej naturze.

— Czyś ty zwariował, żeby tak wjeżdżać do naszego obozu? — krzyczał Targitaus, piorunując bandytę wzrokiem. — Schowaj sobie gdzieś tę swoją białą tarczę. W końcu co mnie obchodzi twoje poselstwo? — Jego ręka sama przesuwała się w kierunku rękojeści miecza.

Jeździec Varatesha odpowiedział mu pogardliwym spojrzeniem. Miał około czterdziestki, dumną, twardą twarz, która mogłaby być nawet przystojna, gdyby nie osadzone zbyt blisko siebie oczy — przysłonięte do połowy ciężkimi powiekami, wyrażały tylko okrucieństwo. Dosiadał pięknego konia i miał na sobie doskonałej roboty zbroję i łuk, zapewne łupy z ostatniej bitwy. Nie przedstawił się, ale odparł z drwiącym uśmieszkiem:

— No śmiało, zabij mnie, zobaczysz wtedy, co się stanie z twoimi drogimi przyjaciółmi. Targitaus jakby nagle opadł z sił. Jego ramiona obwisły bezwładnie. Obserwujący go Viridoviks mógłby przysiąc, że zapadły mu się także policzki.

— Mów dalej — powiedział, a jego głos stał się nagle skrzeczeniem starucha.

— Tak też myślałem — powiedział banita. Ta misja sprawiała mu najwyraźniej przyjemność; zatarł ręce przechodząc do sedna sprawy: — Teraz, kiedy widzieliśmy początek nowego Klanu Królewskiego, pozostałe klany muszą zrozumieć, kto jest kim na Pardraji… poczynając od ciebie i twoich ludzi.

Nic innego nie byłoby chyba w stanie tak gwałtownie przywrócić Targitausa do życia. Twarz po-siniała mu ze wściekłości i ryknął z całych sił:

— Ty bękarcie, ty kozia szczyno, ty żabo!

Była to najgorsza obelga dla Khamortha, i banita odsłonił zęby, z trudem hamując własną złość. Targitaus nie zwracał na niego uwagi.

— Jedź i powiedz Varateshowi, że może mnie pocałować w dupę, bo ja go na pewno nie pocałuję!

Stojący wokół wojownicy poparli go okrzykami.

Czekając aż tumult przycichnie, wysłannik Varatesha mógł się opanować — wódz renegatów nie wybrał byle kogo. Kiedy wrzaski zniżyły się do groźnych pomruków, banita rozłożył ręce w geście pojednania i przemówił najłagodniej jak potrafił:

— Kto mówi o całowaniu w dupę? Wiesz dobrze, że Varatesh jest teraz silniejszy od ciebie. Mógłby cię zgnieść tak łatwo, jak chłopiec zgniata w ręku jaszczurkę.

Viridoviks skrzywił się, słysząc to okrutne porównanie, które pozwalało mu ujrzeć prawdziwą duszę banity, bez względu na to, jak łagodnego tonu używał.

— Ale on tego nie robi. Bo i po co? Tak czy siak, będziecie jego poddanymi. Czemu nie zrobić tego po dobroci?

— I zawiesić Wilka pod waszą bandycką czarną flagą? Nigdy.

— No dobrze — powiedział banita, tonem człowieka, który rezygnuje z zarobku i oddaje swój towar niemal za bezcen. — Zrobi wam nawet prezent.

Targitaus splunął z pogardą.

— Ciekawe, jaki podarunek chciałbym od niego wziąć?

— Odda wam wszystkich więźniów i nie weźmie za nich okupu.

— Kpisz sobie ze mnie — powiedział Targitaus. Ale dojrzał na twarzach swoich ludzi straszliwą, nieprzepartą nadzieję, i kiedy powtórzył — Kpisz — nie był już taki pewny siebie.

— Na mój miecz, nie kpię — powiedział człowiek Varatesha.

Nomadzi zamilkli nagle i spoglądali na siebie pytająco, bo wśród tego wojowniczego ludu, nawet najgorszy renegat zastanowiłby się dobrze, zanim złamałby tę przysięgę. Nie panując już nad sobą, Targitaus wybuchnął:

— Czy jest z nimi Batbaian?

— Tak, i ma się lepiej niż wielu innych.

Przerażenie napełniło serce Viridoviksa, gdy zrozumiał, że Targitaus wierzy bandycie.

— Hej, panie, nie możesz przecież teraz wziąć na serio łgarstw tego śmierdziela, no sam powiedz?! Co warte jest słowo Varatesha albo Avshara?

Kilka głów przytaknęło jego słowom, ale nie było ich wiele. Wiedząc, że jego syn jest w rękach Varatesha i czepiając się tej szansy jak ostatniej deski ratunku, wódz odparł:

— Już raz poszedłem twoją drogą, Vridrish, i zobacz co mi z tego przyszło.

Galowi opadła szczęka — ta nagła zmiana frontu i niesprawiedliwość zarzutu zupełnie go zaskoczyły. Ale Targitaus nie poprzestał na tym.

— Więc jak masz teraz czelność mówić mi, co mam robić?

— Ale…

Targitaus uciszył go stanowczym gestem.

— Ciesz się, że to nie twoja głowa ma być tu zapłatą, bo bez wahania wymieniłbym cię na Batbaiana i moich ludzi.

Celt pochylił tylko głowę — na to nie miał już żadnej odpowiedzi.

Postanowiwszy układać się z wrogiem, Targitaus użył wszelkich dostępnych mu środków, by wyciągnąć jak najwięcej z tego targu, choć jego pozycja nie należała do najlepszych. Wykłócał się przy każdym punkcie, wymuszając na nim różne ustępstwa, jak na przykład to, że ze względu na bezpieczeństwo klanu, żaden człowiek Varatesha nie będzie mógł zbliżyć się do obozu z kolumną jeńców.

— Rozumiesz chyba, że wszyscy będą szli na piechotę i bez broni — ostrzegł go banita.

— Tak, tak — przytaknął wódz niecierpliwie. — Gdybym to ja wygrał, też byśmy was złupili.

Kiedy już się na coś zdecydował, jego umysł pracował na pełnych obrotach. Na koniec obaj złożyli odpowiednie przysięgi, wzywając duchy, by pomściły jakiekolwiek odstępstwo od uzgodnionych warunków.

Przygnębiony Viridoviks przyglądał się temu, stojąc za plecami tłoczących się Khamorthów. Niewielu chciało z nim rozmawiać — po raz pierwszy od wielu tygodni czuł się między nimi zupełnie obco. Uśmiech Seirem mówił, że ona nie zapomniała, ale zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie mógł się tym cieszyć, teraz, gdy jej ojciec zwrócił się przeciwko niemu. W pewnym sensie bardziej pocieszyło go kilka zdań, które ostentacyjnie wypowiedział do niego Rambehisht.

— Może to jednak nie ja zwariowałem — powiedział do siebie, skubiąc wąsy. Tymczasem wszystko zostało już ustalone i banita dosiadał swojego konia.

— Jedź szybko — powiedział mu Targitaus. — Poseł nie poseł, długo nie wytrzymamy.

Renegat skinął głową. Lekkim kopnięciem piętą zmusił swego kosmatego, kasztanowego wierzchowca do klusu i podniósł do góry białą tarczę, tak by żaden z patroli Targitausa nie zaatakował go podczas drogi powrotnej. Podmuch wiatru przyniósł jego śmiech, kiedy wyjeżdżał już z obozu.


— Ach tak, więc możemy ich w końcu uwolnić — powiedział Avshar. — Jacyż jesteśmy szlachetni.

Popijał kavass przez trzcinową rurkę, którą wsadził do jednej ze szpar w przyłbicy. Mimo to siorbał jak każdy przyzwoity nomada.

Varatesh upijał się codziennie od dłuższego już czasu. Żałował, że kiedykolwiek wydał rozkazy związane z uwolnieniem jeńców. Trochę za późno na żal — pomyślał.

— Tak, niech sobie idą — powiedział.

Rzecz została dokonana i musiał z tym żyć. Ręce trzęsły mu się jak staruszkowi, gdy podnosił bukłak do ust. Pił nie czując żadnego smaku.

— Idą! — krzyknął zwiadowca wjeżdżając do obozu.

Khamorthci odpowiedzieli mu radosnymi okrzykami. Wszyscy kręcili się kolo swoich namiotów; mężczyźni w pełnym uzbrojeniu, kobiety w najlepszych odświętnych strojach, z bogatymi bughtaqami na głowach i w długich koszulach z farbowanej wełny, przyozdobionych jeszcze falbankami. Pogoda także sprzyjała uroczystemu nastrojowi. Było zimno, ale słonecznie, ostatnia burza przetoczyła się nad obozem w nocy i odeszła na zachód.

Napięcie i strach mieszały się z radością. Żony, córki, bracia zaginionych, wszyscy mieli nadzieję, że ich ukochani znajdą się wśród jeńców i wiedzieli, że nie wszystkie nadzieje się spełnią.

— Wygląda na to, że ci skurwiele powiązali ich ze sobą — opowiadał jeździec. — Idą w szeregach po dwudziestu, jeden obok drugiego.

Groźny pomruk podniósł się między nomadami, ale Targitaus zaraz go uciszył:

— Ważne, że wracają — powiedział. — Sznurów można się pozbyć, tak samo jak wszystkich innych więzów.

Jego ziomkowie przytaknęli mu warknięciami, niczym wilki, które były ich znakiem. Stojąca obok Viridoviksa Seirem zawołała:

— Jak wyglądają?

Ściskała dłoń Gala z całych sił, niemal do bólu. Wiedział, jak bardzo chciałaby zapytać o Batbaiana i podziwiał ją za to, że jednak potrafiła się powstrzymać — gdyby zaczęła, zwiadowca musiałby odpowiedzieć na setki podobnych pytań. Celt oddał uścisk, a Seirem przyjęła to z wdzięcznością.

— Nie podjechałem aż tak blisko — odpowiedział nomada. — Kiedy tylko ich zobaczyłem, zawróciłem i przyjechałem tutaj.

Seirem przygryzła wargę, ale pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Wyjdźmy im na spotkanie! — krzyknął ktoś z oczekujących. Khamorthci ruszali już do przodu, gdy Targitaus osadził ich, mówiąc:

— Zgodnie z umową, mamy ich przyjąć tutaj, i tak zrobimy. Bo teraz jesteśmy słabi, nie możemy więc łamać żadnego punktu. Ale kiedyś… — dodał, i nomadzi przytaknęli, już wypatrując tego dnia.

Oczekiwanie przeciągało się. W końcu w niebo wzbił się ogromny krzyk, kiedy spoza niskiego pagórka o kilkaset jardów od obozu, ukazały się pierwsze głowy. Nie zważając zupełnie na kha-gana, ludzie ruszyli w ich kierunku. On sam truchtał z nimi, nie próbując już nikogo powstrzymywać. Wciąż trzymając się za ręce, Viridoviks i Seirem biegli gdzieś w środku tłumu. Celt mógłby znaleźć się na samym początku, ale zwolnił, gdy nie dotrzymywała mu kroku.

Coraz to więcej uwolnionych jeńców wynurzało się zza wzgórza. Tak jak opowiadał zwiadowca, wszyscy byli ze sobą powiązani. Viridoviks gwizdnął z zaskoczenia, kiedy zobaczył ilu ich jest.

— Nie mówcie mi, że łajdak dotrzymał obietnicy — mruknął. Seirem spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zdał sobie sprawę, że mówi po galijsku. — Nieważne, kochanie — powiedział w języku równin. — Zdaje się, że twój ojciec miał rację i bardzo się z tego cieszę.

— Ja też — odparła, i nagle dodała niemal krzycząc: — Patrz, to Batbaian, tam w pierwszym rzędzie!

Wciąż byli za daleko, by Viridoviks mógł go rozpoznać, ale Seirem nie miała wątpliwości. Zawołała brata po imieniu i wymachiwała rękami jak szalona. Batbaian odwrócił się w ich kierunku. Na pewno dostrzegł Viridoviksa, bo pokiwał głową, na znak że słyszał. Ze związanymi rękami nie mógł ich inaczej pozdrowić.

Kiedy podbiegli bliżej, Seirem wzdrygnęła się nagle, jakby ktoś ją uderzył.

— Jego oko? — wyszeptała.

Jej oczy napełniły się łzami — pod lewą brwią Batbaiana ziała tylko pusta, wypalona dziura, nad którą poruszała się bezużyteczna powieka.

— Och, kochanie, takie rzeczy się zdarzają — powiedział łagodnie Viridoviks. — Chwalmy bogów, że zostało mu drugie, i że będzie się mógł spokojnie wyleczyć w domu.

Dłoń Seirem była teraz zimna, ale zdobyła się na skinienie. Widziała już tyle nieszczęść, jakie niesie ze sobą wojna, że zdawała sobie sprawę z jej okrucieństwa.

Powracający jeńcy byli tego żywym dowodem. Wielu z nich utykało, wielu nosiło na sobie nie zaleczone rany, co najmniej kilkunastu przywiązanych było tylko za jedną rękę.

Seirem rozpoznawała kolejnych nomadów.

— Jest Ellak, na początku drugiej kolumny. Niech duchy mu sprzyjają; też stracił jedno oko. I Bumin, o tam, jego łatwo jest poznać po krzywych nogach, och nie, on też nie ma oka. Tak samo jak Zabergan, i ten wysoki mężczyzna z Cętkowanych Kotów, i Nerseh?

Spojrzała na Viridoviksa wystraszonym wzrokiem. On także zdrętwiał, jakby miał pod sercem kawał lodu. Przypomniał sobie, jakie to podarunki dawał Avshar.

Tłum dobiegł w końcu do więźniów i okrzyki radości zmieniły się nagle w okrzyki przerażenia. Kobiety płakały, zawodziły i mdlały, mężczyźni milczeli w osłupieniu. Niektórzy odbiegali na bok, by zwymiotować na błotnistą ziemię. Jeden z wojowników rozciął więzy swojego brata, wyciągnął go z tłumu i zabił. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, sam poderżnął sobie gardło i upadł brocząc obficie krwią.

To, co zobaczyła Seirem na początku, to jedyna litość, na jaką było stać Avshara i Varatesha. Prowadzącym poszczególne kolumny zostawiono po jednym oku, by mogli odnaleźć drogę przez step. Wszyscy pozostali byli kompletnie ślepi — z pustych oczodołów zamiast łez spływała tylko ropa albo żółta, gęsta surowica. Minęło sporo czasu, zanim Viridoviks zdał sobie sprawę z rozmiarów tej zbrodni — tysiąc ludzi i pięćdziesiąt oczu.

Lipoxais, którego różowa zazwyczaj twarz była teraz śmiertelnie blada, przechodził od kolumny do kolumny, przykładając lecznicze zioła do twarzy najbardziej okaleczonych nomadów, i co było może nawet ważniejsze, pocieszając ich swoim łagodnym głosem. Ale przy tak wielu ofiarach było to beznadziejne zadanie i wkrótce enaree nie tylko wyczerpał cały zapas lekarstw, ale zupełnie upadł na duchu. Osunął się na kolana i szlochał, wstrząsany głębokimi spazmami człowieka, który nigdy dotąd nie pozwalał sobie na płacz.

— Pięćdziesięcioro oczu! Widziałem to i nie zrozumiałem! Widziałem to!

Krótkie włosy na karku Viridoviksa stanęły dęba, kiedy przypomniał sobie wizjonerski trans Li-poxaisa. Co jeszcze wtedy zobaczył? Drzwi w górze i parę mieczy. Gal wzdrygnął się. Splunął pod nogi, by odegnać złe znaki, nie chcąc mieć już do czynienia z przepowiedniami enaree.

Targitaus rozglądał się dokoła, jak człowiek, który obudził się właśnie ze złego snu, ale rzeczywistość okazała się tylko dalszą częścią koszmaru.

— Mój syn! — jęknął. — M6j klan! Mój… — znowu jęknął, z bólu i ze zdziwienia, złapał się za głowę, a właściwie próbował to zrobić, bo lewa ręka pozostawała bezwładna. Zachwiał się niczym stare drzewo poruszone wiatrem i upadł na ziemię, twarzą do dołu.

Seirem krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do ojca. Borane już przy nim była i rękawem swej odświętnej bluzki delikatnie wycierała błoto z jego twarzy i brody. Lipoxais, wyrwany z własnej, osobistej tragedii, także do nich podbiegł.

— Przetnijcie te sznury, do cholery! — krzyknął Batbaian.

Ktoś machnął szablą rozcinając powróz łączący go z pozostałymi więźniami. Pozbawieni swego jednookiego przewodnika, stanęli w miejscu, bojąc się ruszyć nawet na krok. Batbaian wciąż z zawiązanymi z tyłu rękami, przepchnął się przez tłum i niezdarnie uklęknął przy ojcu.

Prawa strona twarzy Targitausa wciąż wykrzywiona była bólem, podczas gdy lewa obwisła, jakby wykonana była z nadtopionego wosku. Jedna źrenica zrobiła się maleńka, a druga wypełniała niemal całą tęczówkę. Z gardła wodza dobywało się ciche rzężenie. Wszyscy stojący dokoła — rodzina, pozostali Khamorthci i Viridoviks — w straszliwej bezsilności słuchali jak jego oddech staje się coraz słabszy i słabszy, aż w końcu cichnie. Lipoxais zamknął mu wytrzeszczone oczy. Jęcząc cichutko, Borane przytuliła się cała do Targitausa, próbując jeszcze napełnić martwe ciało życiem. Na próżno.

Загрузка...