VIII

Wielki wóz skrzypiał, tocząc się majestatycznie przez łagodne wzniesienia stepu, na kołach o wysokości człowieka. Gorgidas siedział ze skrzyżowanymi nogami na kocu z koziego włosia, ostrząc stylus brzegiem swojego miecza — nie o takim użyciu myślał Gajusz Filipus, dając mu broń, zachichotał pod nosem i Grek. Sprawdził czubek, kłując nim opuszek kciuka. Wystarczy. Otworzył tabliczki i zmarszczył brwi, kiedy zobaczył jak niedbale wygładził wosk po tym, jak przepisywał swoje ostatnie uwagi na pergamin.

Skubał lewe ucho, zastanawiając się głęboko. Stylus poruszał się szybko po tabliczce, zostawiając za sobą wąskie spirale wosku. „Jeśli chodzi o wielkość zajmowanego terytorium, ani Vides-sos, ani Yezd nie mogą równać się z nomadami z północy. Gdyby zjednoczyli się pod jednym władcą, żaden naród nie mógłby się im oprzeć. Nie potrafią oni jednak rządzić się naprawdę mądrze, ani też wykorzystać bogatych zasobów, które stoją przed nimi otworem”.

Przyjrzał się temu, co napisał — nie najgorzej, ma w sobie coś z Tukidydesa. Jego pismo było drobne i bardzo eleganckie. Jakby to miało jakieś znaczenie — powiedział do siebie — krzywiąc twarz. W całym tym świecie tylko on znał grekę. Nie, niezupełnie — Skaurus umiał ją jeszcze, jako tako. Ale Skaurus był w Videssos, które wydawało się niewyobrażalnie daleko od tego długiego sznura wozów Arshaum.

Obok niego Goudeles robił swoje własne notatki, przygotowując przemówienie, które zamierzał wygłosić przed ojcem Arigha — Arghunem, khaganem klanu Szarego Konia, kiedy w końcu do niego dotrą. Chwila ta zdawała się już niezbyt odległa, co najwyżej o kilka dni. Lankinos Skylitzes, obłożony miękkimi poduszkami, spał głęboko, nie przejmując się nagłymi podrzutami, gdy koło wozu wjeżdżało na jakiś kamień. Chrapał.

Gorgidas znowu zabrał się do pracy. „Nic więc dziwnego, że Arshaumi z taką łatwością zepchnęli Khamorthów na wschodnią część stepu, który na zachodzie rozciąga się dalej, niż sięga o nim ludzka wiedza. Lud zamieszkujący te równiny przystosował się do koczowniczego trybu życia lepiej niż nomadzi ze wschodniego brzegu Shaum. Namioty Arshaumów, w ich dialekcie ‘jurty’, umocowane są na ogromnych wozach. W ten sposób nie tracą czasu na rozbijanie i zwijanie obozu. Podążają nieustannie za swoimi stadami, niczym delfiny za ławicą tuńczyków”.

Podobało mu się to porównanie. Przetłumaczył je na videssański, dla Goudelesa. Gryzipiórek przewrócił oczami.

— Rekiny byłyby lepsze — powiedział, i dodał mrucząc pod nosem: — Barbarzyńcy!

Gorgidas zdecydował, że będzie uważał, iż odnosiło się to do Arshaumów, nie do niego. Powrócił do swoich zapisków. „Ponieważ koczownicy nie zachowują się jak jeden naród, zarówno Yezd jak i Videssos starają się zjednywać sobie kolejne klany. Przeciągając na swoją stronę tak ważnego khagana jak Arghun, mają nadzieję wpłynąć na pomniejszych wodzów, tak by dołączyli do partii mającej lepsze widoki na zwycięstwo”. Odłożył stylus i spytał Goudelesa:

— Jak myślisz, co zamierza Bogoraz? Skylitzes otworzył jedno oko.

— Na pewno dla nas nic dobrego — powiedział i z powrotem zasnął.

— Obawiam się, że on ma rację — potwierdził Goudeles, wzdychając. Ambasador Yezd także przyjechał, by kusić Arghuna. Dopóki ich khagan nie wybierze jednej ze stron, Arshaum nie dopuszczali do kontaktów między Videssańczykami i Bogorazem z jego świtą.

Czując, że opuszcza go natchnienie, Gorgidas schował tabliczki i stylus, i wystawił głowę na zewnątrz jurty. Agathios Psoes, jadący obok wozu, pozdrowił go skinieniem głowy. Trzymał swą straż w gotowości, nie dowierzając nomadom, którzy mieli chronić Videssańczyków przed ludźmi Bogoraza.

Grek odwrócił się do młodego nomady, powożącego końmi ciągnącymi jurtę.

— Niech twoje stada się pomnożą — wypowiedział formułkę uprzejmego pozdrowienia, używając sporej części tego, co nauczył się dotąd ze świszczącego języka arshaum.

— Niech twoje bydło będzie tłuste — odparł mężczyzna. Jak większość jego rodaków, był niski i szczupły, ale żylaste mięśnie świadczyły o sporej sile. Miał płaską twarz o śniadej cerze, niemal kompletnie pozbawioną zarostu. Fałdki skóry w rogach oczu czyniły je lekko skośnymi. Kiedy się uśmiechał, odsłaniał śnieżnobiałe zęby.

Zamszowe lamówki i frędzle z farbowanej jasno wełny ozdabiały jego spodnie z owczej skóry i skórzaną kurtkę. Miał przy sobie zakrzywioną szablę i sztylet, a na plecach kołczan ze strzałami — łuk leżał obok, na drewnianym siedzeniu. Rozsiewał wokół siebie ostrą woń zjełczałego masła, którym smarował proste, grube, czarne włosy.

Było później, niż sądził Gorgidas. Słońce zsuwało się po niebie, w kierunku pasma niskich wzgórz, które nieśmiało odznaczały się na zachodnim horyzoncie. Były pierwszą skazą na jego idealnie równej linii, jaką Grek widział od tygodni. Za nimi były tylko kolejne połacie stepu.

Dwóch jeźdźców zbliżało się od zachodu; jeden kierował się prosto na jurtę ambasadorów Videssos, drugi skręcił do wozu Bogoraza. Sztandar Yezd, skacząca pantera na brązowoczerwonym tle, powiewał nad jego głową. Był to dobry pomysł — Gorgidas żałował, że Imperium nie było tak przewidujące.

Posłaniec powiedział coś w swoim języku do Greka, który pokręcił głową pokazując, że nie rozumie. Nomada wzruszył ramionami, spróbował jeszcze raz, kiepskim khamorthckim — niewielu Arshaumów znało videssański. Gorgidas schował się do namiotu i potrząsną] za ramię śpiącego Skylitzesa — oficer mówi! biegle miejscowym językiem.

Mrucząc gniewnie pod nosem, Skylitzes wyszedł z jurty i rozmawiał z posłańcem przez kilka minut.

— Mamy się spotkać z szamanami klanu, dziś wieczorem — powtórzył swoim kompanom. — Oczyszczą nas ze złych duchów, zanim pójdziemy do khagana.

Choć znał dobrze obyczaje stepowych ludów, jego poważna twarz była bardziej posępna niż zwykle.

— Poganie — powiedział półgłosem i uczynił znak Phosa na piersiach. Goudeles, dla kontrastu, nie wydawał się zbyt przejęty perspektywą poddania się obcym rytuałom.

Na zewnątrz posłaniec wciąż rozmawiał z woźnicą, który krzyknął coś do koni. Niesmarowane ośki zapiszczały, gdy wóz skręcił gwałtownie na południe. Gorgidas spojrzał pytająco na Skylitzesa, który powiedział:

— Jedziemy do miejsca, gdzie czekają na nas szamani. Mniej więcej godzinę później jurta stoczyła się do szerokiej doliny. Wyglądając na zewnątrz, Grek zobaczył, że wóz Bogoraza jechał kilkaset jardów za nimi. Oddział jazdy Arshaum rozdzielał dwie jurty, by upewnić się, że żołnierze Psoesa nie spotkają eskorty Bogoraza. Pozostałe wozy, z którymi podróżowały obie partie, pojechały prosto do Arghuna.

Samotna jurta stała pośrodku doliny, spuszczone konie pasły się obok niej. Zeskoczył z niej człowiek, trzymający w dłoni pochodnię. Gorgidas był za daleko, by zauważyć cokolwiek oprócz tego, że jego ubiór był dosyć dziwny. Potem woźnica powiedział coś do Greka.

— Wejdź do środka — przetłumaczył Skylitzes. — On mówi, że czar nie będzie działał, jeśli zobaczmy jak rozpala się święty ogień.

Gorgidas niechętnie wsunął się do namiotu — jak mógł się czegoś dowiedzieć, gdy nie pozwalano mu patrzeć?

Jurta podjechała już tak blisko, że słyszał trzask płonących drew. Za moment wóz Bogoraza także stanął obok nich. Woźnica zawołał do kogoś. Odpowiedział mu piskliwy, starczy tenor.

— Możemy teraz wyjść — powiedział Skylitzes. Odwrócił się i spojrzał na Goudelesa. — Na Phosa, ciągle siedzisz nad tymi swoimi wypocinami?

— Tylko znajdę odpowiednią antytezę, żeby zrównoważyć to zdanie — odparł biurokrata ze spokojem. Ostentacyjnie zapisał kolejną frazę, zerkając kątem oka na wściekłego Skylitzesa.

— To będzie musiało wystarczyć — powiedział w końcu. — I tak większość przepadnie w tłumaczeniu. No to chodźmy, Lankinos; to nie ja każę im teraz czekać. — I rzeczywiście, gryzipiórek był pierwszy na ziemi.

Bogoraz także wychodził ze swojej jurty, ale Gorgidas prawie go nie zauważył — jego uwaga skupiała się całkowicie na szamanach Arshaumów. Było ich trzech, dwaj wyprostowani i energiczni, trzeci pochylał się pod ciężarem lat — to on musiał rozmawiać z woźnicą videssańskiego poselstwa. Ubrani byli w zamszowe szaty sięgające im do kostek, pokryte tak wielką ilością długich postrzępionych frędzli naszytych na materiał, że wyglądali raczej jak zwierzęta niż ludzie. Wszyscy trzej mieli na twarzach diabelskie, złowrogie maski z drewna i skóry, pomalowane okropnymi odcieniami zieleni, purpury i żółci, które nadawały im jeszcze bardziej nieludzki wygląd. Ich ciemne sylwetki, odcinające się wyraźnie od ognia, krążyły wokół niczym duchy. Od czasu do czasu wołali coś do siebie, a ich głosy odbijały się echem od zakrywających usta masek.

Gorgidas przyglądał się temu spektaklowi z zainteresowaniem, Skylitzes z głęboką podejrzliwością. Ale Pikridos Goudeles pokłonił się przed najstarszym z szamanów z takim samym szacunkiem, jaki okazałby Balsamonowi, patriarsze Videssos. Stary Arshaum oddał ukłon i powiedział coś.

— Dobra robota, Pikridos — powiedział z niechęcią Skylitzes. — Ten dziwak mówi, że nie wiedział, czy zająć się najpierw nami czy Yezda, ale twoje dobre maniery zdecydowały za niego.

Goudeles pokłonił się znowu, tak głęboko jak pozwalał mu na to jego brzuch. Gryzipiórek był rozpieszczony i zarozumiały — pomyślał Gorgidas — ale był także prawdziwym dyplomatą.

Był nim również, na swój sposób, Bogoraz. Od razu zorientował się, że nie zdoła zmienić decyzji szamana, więc nawet tego nie próbował. Splótł tylko ręce na piersiach, jakby cała ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.

Szamani zajęci byli przy ogniu, nucąc zaklęcia i rzucając w płomienie aromatyczne kadzidło. Starzec dzwonił brązowym dzwonkiem, podczas gdy jego dwaj asystenci nadal śpiewali.

— Odganiają demony — wyjaśnił Skylitzes.

Potem szaman wyciągnął z kieszeni mały pakunek i wysypał jego zawartość do ognia. Płomienie strzeliły do góry, rozpalone do czystej bieli. Gorgidas przez moment był zupełnie oślepiony, a na czoło wystąpił mu perlisty pot. Plama czerni na tle płomieni — stary szaman zbliżył się do nich i przemówił.

— Co? — odszczeknął Skylitzes po videssańsku. Opanowawszy się, zaczął mówić w języku ar-shaum. Starzec powtórzył swe słowa, gestykulując jakby chciał powiedzieć „To całkiem proste, naprawdę”.

— No? — zażądał Goudeles.

— Jeśli dobrze go zrozumiałem, a obawiam się, że tak — powiedział Skylitzes — to chce on, żebyśmy udowodnili, iż nie mamy żadnych złych zamiarów względem Arghuna, przechodząc przez to ognisko. Jeżeli nasze intencje są dobre, mówi, nic się nie stanie. Jeśli nie… — oficer zawahał się, ale dokończył. — …to ogień zrobi, co do niego należy.


— Nagle bycie pierwszym jest zaszczytem, który chętnie bym odstąpił — powiedział Goudeles. Skylitzes, któremu niestraszne było żadne fizyczne niebezpieczeństwo, był o krok od paniki na myśl o tym, że będzie musiał zdać się na zaklęcie jakiegoś pogańskiego czarownika. Gorgidas, który zawsze starał się nie wierzyć w to, czego nie mógł dotknąć albo zobaczyć, zastanawiał się, dlaczego sam podobnie się nie zachowuje. Zdał sobie sprawę, że przyglądał się dotąd szamanowi tak uważnie, jakby był pacjentem — ten człowiek promieniał pewnością tak jasną jak płomień, który wzniecił.

— Myślę, że wszystko będzie w porządku — powiedział i odpowiedziały mu dwa, połączone jednym nieszczęściem spojrzenia Goudelesa i Skylitzesa, którzy po raz pierwszy od wielu dni byli zgodni w swych poglądach. Wtedy stary szaman zrozumiał w końcu, że Videssańczycy mieli jakieś wątpliwości. Chcąc ich przekonać, zrobił kilka kroków do tyłu — i został otoczony przez płomienie. Nie czyniły mu one jednak żadnej krzywdy. Odtańczył niezdarnie kilka kroków na środku ogniska, podczas gdy partia Goudelesa — a z drugiej strony Bogoraza — gapiła się na niego. Kiedy skończył i wyszedł z ognia, ani jeden frędzel na jego fantastycznym kostiumie nie był nadpalony. Pomachał im ręką, zapraszając do środka.

Goudeles miał swój własny, szczególny rodzaj odwagi. Widocznie zbierając się w sobie, powiedział gdzieś w powietrze:

— Nie po to przejechałem pół świata, żeby zrobić krzywdę jakiemuś nomadzie. Podszedł szybko do ognia. Szaman poklepał go po plecach, wziął za rękę i wprowadził do ogniska. Płomienie obskoczyły ich natychmiast.

Lankinos Skylitzes zagryzał wargi, kiedy głos Goudelesa, pełen ulgi i triumfu wzniósł się ponad trzask płomieni.

— Cały i zdrowy, dziękuję, może tylko lekko przyrumieniony — zawołał.

Skylitzes zacisnął zęby i ruszył naprzód. Szaman, który w lej samej chwili wynurzył się z płomieni, odebrał mu na moment odwagę. Oficer jeszcze raz uczynił na piersi słoneczny znak Phosa i chwyciwszy wyciągniętą do niego rękę szamana zniknął w ogniu.

— Tutaj — zawołał Skylitzes za moment, lakoniczny jak zwykle. Teraz szaman kiwał palcem na Greka. Pomimo całej swojej pewności, Gorgidas czuł jak miękną mu nogi, gdy podszedł do ogniska. Zwęził oczy do wąskich szparek, by nie oślepiły go płomienie i zastanawiał się, ile czasu minie, zanim kiepski dowcip Goudelesa stanie się prawdą.

Jednak dłoń starego Arshauma była całkiem chłodna. Delikatnie wciągnęła go do ognia. Gdy tylko wszedł w jego środek, uczucie gorąca zniknęło — czuł się jak w zwykły letni wieczór. Nawet się nie pocił. Otworzył szeroko oczy. Otaczała go biel, ale nie była ona oślepiająca. Spojrzał w dół, na węgle po których stąpał i spostrzegł, że w ogóle nie widać było jego śladów. Obok niego szaman nucił coś bezgłośnie.

Ciemność przed jego oczami zdawała się totalnie czarna po jasności, w której się skąpał. Nagłe uderzenie gorąca w plecy powiedziało mu, że było już po wszystkim. Chwiejnym krokiem odsunął się od ognia. Goudeles złapał go i przytrzymał. W miarę jak odzyskiwał wzrok, widział wpatrującego się w płomienie Skylitzesa, który wyglądał jakby był w transie.

— Tylko światłość — mruczał oficer, wciąż niezupełnie przytomny. — Niebo Phosa musi wyglądać właśnie tak.

Goudeles był bardziej praktyczny.

— Jeśli ma to coś wspólnego z Phosem, usmaży tego szczura Bogoraza na węgiel i zrobi Imperium wielką przysługę.

Gorgidas żywił taką samą nadzieję, ale kilka minut później szaman wyszedł z ognia prowadząc za rękę posła z Yezd. W końcu Grek mógł poświęcić mu więcej uwagi. Jeśli przypuszczał, ze Wul-ghash, khagan Yezd, przyśle tu jakiegoś nieokrzesanego wodza, musiał się rozczarować.

Przodkowie Bogoraza byli z pewnością obywatelami Makuran, państwa które współzawodniczyło z Videssos jak równy z równym przez wiele stuleci do czasu, gdy Yezda wyjechali ze stepu, by je podbić. Pomimo nie najmłodszego już wieku, był szczupły i trzymał się prosto. Odwrócił się na moment, by spojrzeć na starego szamana — jego profil zaznaczył się wyraźnie na tle płomieni i widać było, jak haczykowaty nos nadaje mu wygląd drapieżnego ptaka.

Gdy odzyskał już wzrok, spostrzegł posłów z Videssos i podszedł do nich z szyderczym półukło-nem.

— Interesujące doświadczenie — zauważył. Videssańska frazeologia, której używał, była już nieco przestarzała, ale jego akcent był perfekcyjny. — Kto by pomyślał, że ci barbarzyńcy mają między sobą takich magów?

Jego oczy były niemal zupełnie zakryte powiekami — znowu, jak u ptaka — Gorgidas nie mógł z nich niczego wyczytać. Reszta twarzy była szczupła i miała w sobie jakąś siłę, która dobrze łączyła się z jego posturą. Podbródek był silny i wystający, kości policzkowe ostro wyrzeźbione. Gęsta, siwiejąca broda, mocno pokręcona jak i jego włosy, pokrywała szczękę i policzki. Długie wąsy zakrywały niemal zupełnie górną wargę. Ukryte pod nimi usta były szerokie, o pełnych wargach, które z łatwością mogły wyrażać zarówno zmysłowość jak i okrucieństwo.

Obecność Yezda wybiła Skylitzesa z jego złotego snu. Dotknął rękojeści miecza, pomrukując groźnie:

— Powinienem zająć się tym, co ogień spartaczył.

Bogoraz spojrzał mu w oczy, wcale nie przestraszony. Poseł z Yezd nie miał ze sobą broni. Bawił się guzikami z jasnego mosiądzu — czy też ze złota? — spinającymi jego brązowy wełniany płaszcz, który z tyłu był o wiele dłuższy niż z przodu. Pod płaszczem nosił kaftan z jakiegoś lekkiego materiału, w różnokolorowe, pionowe prążki.

— Dlaczego uważasz, że jestem mniej uczciwy niż ty? — powiedział z gestem sardonicznego rozbawienia. Gorgidas zwrócił uwagę na jego ręce; szczupłe i eleganckie, z długimi spiczastymi paznokciami. Ręce chirurga — pomyślał Grek.

— Bo do cholery, jesteś — powiedział Skylitzes, nie bawiąc się w uprzejmości.

— Spokojnie, mój przyjacielu — Goudeles położył rękę na ramieniu oficera. — Prawda jest taka, że on sam musi być czarownikiem, choć nie chce się do tego przyznać, i zna zaklęcia, które powstrzymają ogień. — Chociaż mówił do Skylitzesa, obserwował Bogoraza, czekając na jakiś gest zaniepokojenia, który potwierdziłby jego słowa.

Ale Bogoraz nie dał się nabrać.

— Ależ, po co mi magia? — zapytał, a z jego uśmiechu można było wyczytać tyle myśli, co z maski szamana. — Naprawdę nie życzę temu Arghunowi nic złego, dopóki będzie robił co powinien. — Maska zsunęła się odrobinę, odsłaniając twarz drapieżnika.


Viridoviks popijał kavass z bukłaka. Siedzący obok Targitaus, który podał mu napój przed chwilą, beknął głośno i poklepał się po brzuchu.

— To jest właśnie dobry kavass — powiedział. — Delikatny, ale i mocny, jak zad muła.

— Muła, powiadasz? — Viridoviks coraz rzadziej potrzebował tłumaczenia Lipoxaisa — bardzo dużo rozumiał już z języka khamorth, choć kiedy mógł odpowiadał po videssańsku. — Taa… i smakuje też jak zad muła. Brakuje mi mojego wina.

Kilku nomadów zachichotało, inni zmarszczyli brwi, słysząc jak drwi się z ich tradycyjnego napitku.

— Co on powiedział? — spytała żona Targitausa, Borane — jak większość kobiet nie znała w ogóle videssańskiego. Wódz przetłumaczył krótko. Borane przewróciła oczami, potem mrugnęła do Celta. Była kobietą w średnim wieku, a jej uroda stawała się powoli tylko wspomnieniem. Jakby chcąc jakoś odsunąć od siebie nieubłagany upływ czasu, zachowywała się jak kociak, co zupełnie nie szło w parze z jej wymiarami.

Córka Borane, Seirem, była lustrzanym odbiciem jej piękna sprzed jakichś dwudziestu lat.

— Jeżeli nasz kuzyn-krwi nie lubi kavassu — powiedziała Seirem do Targitausa — może spodoba mu się namiot zmysłów.

— Co to było to ostatnie? — spytał Lipoxaisa Viridoviks — zrozumiał pojedyncze słowa, ale nie wiedział, co mają tu oznaczać.

— Namiot zmysłów — przetłumaczył enaree uprzejmie. Zakładał, że znaczenie tego wyrażenia jest tak oczywiste, że nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień.

— Na rogi mojego najlepszego byka! — wykrzyknął Targitaus. — On nie zna namiotu zmysłów! — odwrócił się do sług. — Kelemerish! Tarim! Przynieście zasłony, kocioł i nasiona.

Służący skwapliwie rzucili się do skórzanych toreb po północnej stronie namiotu. Tarim, młodszy z tej dwójki, przyniósł Targitausowi okrągły mosiężny kocioł z dwoma uchami, wypełniony prawie po brzegi dużymi, okrągłymi kamieniami. Targitaus postawił go na ogniu. Kelermish podał wodzowi skórzaną torebkę wielkości pięści, ściągniętą u góry rzemykiem. Ten otworzył ją i wysypał całą garść brązowo-zielonych ziarenek, łodyg i pokruszonych liści na swoją dłoń.

Widząc ogłupiałą minę Viridoviksa, powiedział:

— To oczywiście konopie.

— Czy będziesz w takim razie splatał powróz? — Gal żałował, że nie ma z nim Gorgidasa, który zrozumiałby, o co chodzi w tym wszystkim. Targitaus tylko prychnął. Tarim i Kelermish ograniczali przestrzeń wokół ogniska, podwieszając pod sufitem filcowe koce i budując namiot w namiocie.

Khamorthcki wódz zajrzał do kotła — kamienie zaczynały już się żarzyć. Chrząknął z zadowoleniem i wyciągnął brązowe naczynie z ognia, zaczepiając o ucho długi metalowy pręt. Gdy ustawiał je ostrożnie przed Viridoviksem, reszta domowników przysunęła się bliżej do Gala.

— Będziesz miał dzisiaj najlepsze miejsce.

— Tak? A co mam zrobić z tymi wszystkimi kamieniami? Gorący kamień może być bardzo pożyteczny, jeśli owinie się go w materiał i rozgrzeje zimne łóżko, ale to wszystko, co przychodzi mi do głowy. A na pewno nie zjem dla was michy węgli.

Gdyby Targitaus był Videssanczykiem, odpowiedziałby na drwiny Viridoviksa jakąś wymyślną i ciętą ripostą, ale on rzucił tylko garść zielonego śmiecia, które trzymał w ręce, na rozpalone do czerwoności kamienie. Gęsta chmura dymu podniosła się znad kotła. Nie był to zapach palonej trawy, jak spodziewał się Viridoviks. Był o wiele bardziej intensywny, słodki, niemal aromatyczny — nozdrza Gala drgały same z siebie.


— Na co czekasz? — powiedział Targitaus. — Nie marnuj dobrego miejsca. Nachyl się i wciągnij głęboko powietrze.

Kuszony przez intrygujący zapach, Viridoviks pochylił się nisko nad kotłem, tak że czuł gorąco bijące mu w twarz. Wciągnął wielki haust dymu — a potem krztusił się i kaszlał rozpaczliwie, próbując go wydmuchnąć. Piersi i tchawica piekły go tak, jakby połknął rozpalony ołów. Łzy leciały mu po policzkach.

— Och moje biedne, przypalone płuca — wycharczał głosem, który był w tej chwili tylko wspomnieniem łagodnego barytonu.

Nomadzi byli rozbawieni jego męczarniami, co tylko pogarszało stan rzeczy.

— Dobry sposób na rozdmuchanie dymu — zachichotał Targitaus i sam wciągnął dym o wiele bardziej rozrzedzony, trzymając go w płucach tak długo, że Gal zastanawiał się, czy za chwilę mu nie pękną. Pozostali nomadzi robili to samo i uśmiechali się leniwie.

— On tego nie zna, tato. Myślę, że zrobiłeś to specjalnie — oskarżyła swojego ojca Seirem. — Daj mu spróbować jeszcze raz.

Krzaczaste brwi wodza i jego połamany nos sprawiały, że nie mógł wyglądać na niewinnego, czy był nim czy nie. Rzucił następną garść ziaren i liści na gorące kamienie. Nowa chmura dymu uniosła się znad kamieni. Gestem zachęcił Viridoviksa do drugiej próby.

Tym razem Celt był ostrożniejszy. Nie potrafił powstrzymać grymasu, który wykrzywił mu twarz — jakkolwiek miły był jego zapach, dym smakował jak rozżarzone chwasty. Znowu zaczął kaszleć, ale zacisnął zęby i zatrzymał większość w płucach. Kiedy w końcu go wypuścił, widział swój oddech, jak w mroźny zimowy poranek.

To było interesujące. Myślał o tym przez kilka sekund. Zdawały się rozciągać w nieskończoność. To też było interesujące. Spojrzał na Targitausa przez zamglone powietrze, które stawało się coraz mniej przejrzyste, w miarę jak wódz dorzucał suszone konopie do kotła.

— Ho ho, niezłe dymki tu sobie puszczacie.

Targitaus nie odpowiedział, bo właśnie znowu wciągał dym. Viridoviks nie obraził się. Sam zaciągnął się głęboko, czując łagodną ociężałość za oczami.

Było to doznanie bardzo różne do tego, które było efektem zbyt dużej ilości wina. Gal po wypitce stawał się bardzo energiczny, zawsze gotowy do śpiewu i do walki. Teraz, po prostu odizolował się od świata w bardzo przyjemny sposób. Wiedział, że mógłby wstać i zrobić cokolwiek, gdyby zaszła taka potrzeba, ale on nie widział takiej potrzeby. Nawet myślenie zaczęło go już nudzić i męczyć.

Przestał więc zastanawiać się nad czymkolwiek, oparł się na łokciach i przyjrzał leżącym dokoła nomadom. Niektórzy rozkładali się swobodnie, bezwładni jak on. Inni przechadzali się powoli, rozmawiając ściszonymi głosami. Lipoxais grał jakąś skoczną melodię na flecie z białej kości. Nuty zdawały się błyszczeć w powietrzu i ciągnąć Viridoviksa za sobą.

Jego oczy same odszukały Seirem. Uśmiech powoli rozlał mu się na twarzy — oto było ćwiczenie, które wykonałby z największą ochotą. Ale niestety, nie była to osada niewolników, a Seirem nie była wiejską dziewuchą, którą można było przelecieć dla kaprysu. — Ach, szkoda zachodu… — powiedział w swoim języku.

Borane nie przeoczyła lubieżnego spojrzenia, które Gal posłał jej córce. Powiedziała coś do Seirem, zbyt szybko, by Viridoviks mógł ją zrozumieć. Obie wybuchnęły głośnym śmiechem — nomadzi byli prostym ludem. Seirem ukryła twarz w dłoniach i zerknęła na Celta przez szparkę między palcami — nieśmiałość, która była czystą kokieterią. Jego uśmiech jeszcze się poszerzył.

— Co ona ci mówiła? — spytał.

Obie kobiety znowu się roześmiały. Borane pokazała gestem, że może mu powiedzieć. Wciąż chichocząc, Seirem wyjaśniła:

— Coś, co powiedziała o tobie Azarmi; że jesteś taki długi, jaki jesteś wysoki.

Obcy język, umysł zaćmiony dymem — dopiero po dłuższej chwili Viridoviks zrozumiał, o co chodzi, a wtedy sani się roześmiał.

— Ona to teraz powiedziała? — zapytał, siadając prosto, by wykazać się choć jednym rodzajem długości.

Na zewnątrz rozległ się nagle tętent kopyt. Warty Targitausa wymieniły z jeźdźcami okrzyki, potem jeden ze strażników zajrzał do środka i zawołał swojego pana. Dla Viridoviksa podniesienie się o kilka cali było nie lada wyczynem, ale Targitaus, przeklinając pod nosem, podniósł się od razu i przepchał przez tłumek nomadów i przez rozwieszone wokół ognia koce. Tchnienie świeżego, chłodnego powietrza wdarło się do środka. Celt wciągnął je z wdzięcznością.

Słyszał jak jakiś mężczyzna krzyczy coś do wodza Khamorth. Chwila ciszy i teraz to Targitaus ryczał wściekle. Wpadł z powrotem do namiotu.

— Wstawać, leniwe psy! Ktoś rozwalił nam stado!

Nomadzi podnosili się na nogi wykrzykując pytania i przekleństwa. Zasłony zniknęły niczym za dotknięciem różdżki, Khamorthci ściągali spod sufitu swoje łuki, szable i kurtki z grubej, wyparzanej skóry. Kilku nałożyło metalowe hełmy, ale większość pozostała w zwykłych futrzanych czapach.

Z twarzą pociemniałą od złości, Targitaus spojrzał groźnie na ślamarzącego się Viridoviksa.

— Szybciej, cudzoziemcze. Chcę żebyś pojechał z nami. Czuję tu robotę Varatesha.


— Proszę, proszę… — powiedział Goudeles z zaskoczeniem i podziwem. — Kto by pomyślał, że barbarzyńcy mają takie wyczucie stylu?

Uwaga została uczyniona sotto voce, gdy videssańskie poselstwo zbliżało się do najważniejszej jurty klanu Szarego Konia — tam oczekiwał na nich Arghun. Gorgidas musiał się zgodzić z gryzipiórkiem. Ceremonia Arshaumów nie była wcale mniej imponująca od tej, którą videssański hy-paestos, Rhadenos Vourtzes, chciał zadziwić Rzymian pod Imbros, kiedy po raz pierwszy pojawili się w Imperium.

Tutaj, zamiast sług trzymających parasolki, co było oznaką wysokiej pozycji Videssańczyka, przed jurtą khagana stał rosły nomada z włócznią w dłoni. Inni żołnierze, nie uczestnicy uroczystości, ale prawdziwi strażnicy, stali po obu stronach jurty z wyciągniętymi łukami. Zaraz poniżej ostrza włóczni trzymanej przez nomadę, wisiały przyczepione do niej trzy końskie ogony — symbol klanu. Wojownik stał w bezruchu, niczym wyrzeźbiony w brązie.

Równie godnie prezentował się koń, który ciągnął jurtę. Choć był to tylko stepowy konik, jego szara sierść była lśniąca od długiego i dokładnego czesania, a bujna grzywa i ogon ułożone i związane pomarańczowymi i złotymi wstążkami. Łeb ozdobiony był kawałkami rzeźbionego drewna ze złoconymi ornamentami w kształcie gryfów, które pokrywały końskie policzki. By jeszcze bardziej zadziwić oczy przybyszów, konik miał na grzbiecie wspaniałą pomarańczową tkaninę, która mogła służyć za siodło. Podtrzymywały ją w miejscu paski złoconej skóry, przechodzące przez pierś i brzuch zwierzęcia. Po obu stronach tego siodła, misternie wyhaftowane gryfy atakowały kozły, które uciekały tchórzliwie przed mitycznymi bestiami.

Sama jurta, zamknięta i cicha, stała na dwukołowym wozie. W odróżnieniu od wszystkich innych jurt, jakie widział Gorgidas, ta była półokrągła, a ciężka wełniana zasłona zamykała płaskie wejście. Trzy końskie ogony wisiały na drzewcu u jej szczytu.

Okazało się, że brązowy wojownik mógł się jednak poruszać. Obrócił się na pięcie i zawołał coś do tej czarnej, posępnej zasłony. Gorgidas wyłapał tylko słowa „poselstwo z Videssos” — słyszał je już wystarczająco często, odkąd przekroczyli Shaum.

Przez moment Grek zastanawiał się, czy ktokolwiek był za tą kurtyną, ale nagle ktoś odciągnął ją na bok, a ta krótka chwila oczekiwania miała najwyraźniej dodać dramatyzmu i powagi. Wnętrze jurty wysłane było czarnym filcem, by uczynić figurę Arghuna, siedzącego na krześle z wysokim oparciem pokrytym błyszczącą warstwą złota, jeszcze bardziej imponującą.

Arghun był nieco bardziej zniszczoną wersją Arigha, który stał po prawej stronie tronu i uśmiechał się, pozdrawiając podchodzących do jurty Videssańczyków. Włosy khagana i wątła bródka były raczej stalowoszare niż czarne, a zmarszczki na jego twarzy były głębsze od tych na twarzy jego syna łatwo było zobaczyć, jak za kilkanaście lat będzie wychudł Arigh. Arghun miał na sobie takie same futra i skóry z frędzlami jak wszyscy inni Arshaumi, doskonale skrojone, ale bez żadnych ekstrawagancji. Jedyną oznaką jego pozycji, jaką dostrzegł Gorgidas, był koński ogon, który wódz nosił u pasa.

Po lewej stronie khagana stał wysoki, szczupły mężczyzna, lat około osiemnastu, który miał w sobie rodzinne podobieństwo zarówno do niego, jak i do Arigha, ale był od nich o wiele przystojniejszy. Dobrze o tym wiedział — jego wzrok był pełen pogardy, gdy przyglądał się nadchodzącym dyplomatom. Jego uroda — wysokie kości policzkowe, gładka ciemnozłotawa cera i nozdrza, których łagodne łuki przypominały skrzydła mewy — uderzyła Gorgidasa zaraz po wejściu do namiotu. Ubiór także wart był uwagi — nosił złoty pas, tunikę i spodnie niemal tak świetnie ozdobione, jak strój szamana, i delikatne skórzane buty ozdobione srebrnym haftem.

Goudeles, jako głowa poselstwa, wystąpił naprzód i przyklęknął na jedno kolano przed kha-ganem — nie był to jeszcze hołd jaki oddałby Autokratorowi Videssos, ale bardzo do niego zbliżony. Ukłonił się nisko Arighowi i nieznanemu księciu po lewej stronie Arghuna. Skylitzes, który miał służyć za tłumacza, uczynił to samo.

— Wasza Wysokość, potężny khaganie Arghun, Wasza Książęca Mość, książę Arigh… — tytuły płynęły gładko z ust Goudelesa. Nagle zawahał się z uprzejmym zakłopotaniem. — Wasza Książęca Mość, książę aa…

Arigh powiedział coś do brata. Młody mężczyzna obdarzył Goudelesa uśmiechem, na wpół czarującym, na wpół pogardliwym. Odpowiedział jednym, krótkim zdaniem, słodkim i pewnym siebie tenorem.

— Nazywa się Dizabul i jest synem Arghuna — przetłumaczył Skylitzes.

— Młodszym synem — dodał z naciskiem Arigh, przyglądając się Dizabulowi bez sympatii. Z wyszukaną arogancją, jaką daje doskonałe piękno, jego brat udał, że go w ogóle nie zauważa.

Ignorując te gierki albo tylko udając, jako że bardzo niewiele umykało uwadze gryzipiórka — Goudeles przedstawił członków poselstwa Arghunowi i jego synom. Gorgidas był zaskoczony głębokością ukłonu jaki złożył Dizabulowi — z wyglądu najpiękniejszemu młodzieńcowi,jakiego widział od lat, choć nieco zepsutemu.

Podczas gdy khagan pozdrawiał ambasadorów, pozostali członkowie klanu przyglądali się im ze swoich jurt, które zostały wcześniej dyskretnie odciągnięte od namiotu wodza. Więcej głów ukazało się w wejściach do namiotów i w zakratowanych wikliną okienkach, kiedy Skylitzes przetłumaczył dalszą część mowy Goudelesa na język arshaum.

— Jego Wysokość, Imperator Videssos przesyła khaganowi kilka skromnych podarunków. Kilku żołnierzy Agatbiosa Psoesa wystąpiło do przodu, by zaprezentować dary Imperatora — podoficer przez wiele dni wkładał im do głów z uporem i obojętnością, która przypominała Gorgi-dasowi Gajusza Filipusa, jak ważna jest uroczystość, w której mają wziąć udział. Teraz odgrywali swoje role perfekcyjnie, podchodząc, jeden po drugim, do jurty khagana i składając przed nią prezenty, a potem znowu się wycofując.

— Jego Wysokość, Imperator, ofiarowuje złoto na znak naszej przyszłej przyjaźni. — Mała, ale ciężka torebka zabrzęczała miło, gdy jeden z żołnierzy kładł ją na niskiej, gęstej trawie.

Arigh powiedział coś do swojego ojca. Skylitzes z trudem powstrzymał uśmiech, który cisnął mu się na usta i przetłumaczył:

— Wszystko w starych monetach, sam widziałem.

Arigh był przezorny i dopilnował, by ofiarowano im rzeczy naprawdę cenne — zamieszanie jakie panowało podczas ostatnich dziesięcioleci w Videssos, zmusiło Imperium do obniżania wartości monet poprzez dodawanie do nich tańszych metali. Uśmiech Arghuna świadczył o tym, że i on wiedział coś na ten temat. Dizabul wyglądał na śmiertelnie znudzonego.

Goudeles został na moment zbity z tropu, ale natychmiast doszedł do siebie.

— Srebro dla khagana! — Prevalis, syn Haravasha, przyniósł nieco większą torbę i ułożył ją obok pierwszej. Dźwięk, jaki wydała, był wyższy niż brzęk złota, ale wciąż miły dla ucha.

— Klejnoty do skarbca khagana i dla jego pięknych pań! Rubiny, topazy, ogniste opale, księżycowe perły! — Kiedy kolejny żołnierz położył swój dar, Goudeles otworzył torbę, wyciągnął z niej ogromną perłę, i położył na dłoni, tak by widać było jej blask. Gorgidas docenił jego spryt — żyjąc tak daleko od morza, Arghun mógł nigdy jeszcze nie widzieć pereł. Khagan pochylił się do przodu, by przyjrzeć się kamieniowi, kiwnął głową i usiadł z powrotem.

— Pięć najprzedniejszych szat dla waszej wysokości. — Niektóre z nich były utkane ze złotych nici, inne z doskonałego aksamitu lub śnieżnobiałego lnu, ozdobione obficie brokatem i klejnotami i przetykane złotymi lub srebrnymi nićmi. W końcu znalazło się coś, co mogło zainteresować Diza-bula, ale jego ojciec zdawał się obojętny na kosztowne stroje.

— Na koniec, na znak szacunku i czci, Autokrator daruje waszej wysokości buty z królewskiego szkarłatu.

Tylko Imperator Videssos nosił szkarłatne buty. Dzielenie się tym kolorem, nawet w ten tylko sposób, było znakiem głębokiego poważania. Książę Tomond z Namdalen nie odważył się włożyć czerwonych butów.

Posługując się tłumaczeniem Arigha, Arghun zapytał:

— To piękne dary. Czy towarzyszą im jakieś słowa? „Czy kogut zapieje? Czy wrona zakracze?” — mruczał Skylitzes po videssańsku, gdy Goudeles najwyraźniej przygotowywał się do swojego wypieszczonego przemówienia. Arigh uśmiechnął się, ale będąc stronnikiem Videssańczyków nie przetłumaczył ojcu szyderstwa oficera.

Goudeles mógł tylko kątem oka rzucić swojemu towarzyszowi piorunujące spojrzenie. Rozpoczął wreszcie swoje wystąpienie, które przygotowywał przez wiele dni:

— O mężny Arghunie, nasz wielki Imperator… — teraz biurokrata brał odwet na Skylitzesie, wymawiając słowo „wielki” z takim naciskiem, że nabierało ironicznego znaczenia. Tłumacz musiał jakoś z tego wybrnąć. — …używając mnie jako swego posłańca, życzy ci, by fortuna sprzyjała wszystkim twym poczynaniom, który tak życzliwie podejmujesz nas, legatów Imperium. Oby to spotkanie było dla ciebie przyjemnością. Niech twoi nieprzyjaciele zginą niesławnie z twojej reki, a twoi wrogowie niechaj padną ci do stóp. Niech nigdy nie wkradnie się pomiędzy nas zdrada ani złość — zła wola jest bowiem robakiem, który stoczy ziarno najtrwalszej nawet przyjaźni.

— Zwolnij, do cholery — szepnął wściekły Skylitzes. — Jeśli ja sam nie wiem, o czym ty mówisz, co oni będą z tego rozumieć?

— Nie muszą nic rozumieć — odparł Goudeles, pokrywając to dramatycznym gestem. — Mówię tylko to, co musi zostać powiedziane przy takich okazjach, to wszystko. — Pokłonił się raz jeszcze Arghunowi i dokończył.

— Lud klanu Szarego Konia i wszyscy poddani, których nadarzy im los, są drodzy naszym sercom. Żywimy gorącą nadzieję, iż nigdy się to nie zmieni. — Cofnął się o krok, dając do zrozumienia, że przemówienie skończone.

— Bardzo ładnie — powiedział Arigh. Lata spędzone w Videssos pozwoliły mu w pełni docenić kunszt Goudelesa, czego nie można było powiedzieć o jego ojcu czy bracie.

— Ja… — zaczął następne zdanie, ale khagan przerwał mu. Skinął głową speszony; w obecności Arghuna byl tylko posłusznym synem.

— Mój ojciec chciałby odpowiedzieć przeze mnie. Lankinos, jesteś bardzo dobry, ale…

— Oczywiście — powiedział szybko Skylitzes.

— Będziemy zaszczyceni mogąc wysłuchać uwag khagana — dodał Goudeles.

Gorgidas przygotował się na kolejne ozdobne przemówienie. Zamiast tego, Arghun zamilkł po dwóch zdaniach. Jego syn przetłumaczył:

— Dziękuję za prezenty. Jeśli chodzi o twoje poselstwo, podejmę decyzję po tym, jak usłyszę co ma do powiedzenia ambasador Yezd.

Goudeles wgapiał się w niego z otwartymi ustami.

— To wszystko?! — pisnął, zdziwiony do tego stopnia, że zapomniał o wyszukanej składni. Wyglądał tak, jakby ktoś dźgnął go nożem. Powoli odprowadził partię Videssańczyków na bok. — „Dziękuję za prezenty” — mruczał. — Ba! — wyrzucił z siebie wiązkę przekleństw, o których znajomość Gorgidas nigdy by go nie posądzał.

— Mówiłeś bardzo dobrze, ale styl nomadów jest zupełnie różny od twojego — pocieszał go Grek. — Mimo wszystko podziwiają videssańską retorykę. Pamiętasz Olbiopa? Arghun wydaje się roztropnym przywódcą. Myślałeś, że powie tak albo nie, bez wysłuchania obu stron?

Podniesiony lekko na duchu, Goudeles pokręcił głową.

— Właściwie wolałbym, żeby tak właśnie było — powiedział Skylitzes, ale Bogoraz z Yezd podchodził już do jurty khagana. Spojrzenie Skylitzesa było tak intensywne, jakby spotykali się właśnie na polu bitwy.

Posłaniec z Yezd przyklęknął na jedno kolano przed Arghunem — powaga tego gestu ucierpiała nieco, gdy czarna mycka, którą miał na głowie, spadła na ziemię podczas ukłonu. Ale Yezda szybko to nadrobił, przemawiając do khagana w języku arshaum.

— Cholera! — powiedzieli jednocześnie Gorgidas i Goudeles. Grek dodał: — To na pewno wpłynie na Arghuna, nawet jeśli sam sobie z tego nie zdaje sprawy.

— Cicho! — upomniał go Skylitzes, przysłuchiwał się przez chwilę, w końcu powiedział: — Mniej niż byś przypuszczał. Gnojek ma khamortheki akcent, wystarczająco silny, żeby rozzłościć każdego Arshauma.

— Co mówi? — spytał Goudeles. Jego znajomość języka arshaum nie była większa od tej, jaką miał Gorgidas.

— Takie bzdury jak ty, Pikridos. Nie, czekaj, jest coś nowego. Mówi, że Wulghash — niech go Skotos zmrozi! — wie j akim wielkim woj ownikiem j est Arghun i przysyła mu podarunki odpowiednie dla wojownika.

Na rozkazujące machnięcie Bogoraza jeden z jego żołnierzy położył przed khaganem pochwę z polerowanego brązu pokrytego emalią. Rzucając strażnikom wodza uspokajające spojrzenie, ambasador wyciągnął z pochwy szablę, by pokazać ją Arghunowi. Było to doskonałe, bogato zdobione arcydzieło sztuki płatnerskiej, od rękojeści wykładanej złotem po sam czubek lśniącego ostrza. Po kilku ceremonialnych machnięciach, Bogoraz schował ją z powrotem i oddał khaganowi.

Arghun wyciągnął ją sam, by sprawdzić jak jest wyważona, uśmiechnął się z prawdziwą przyjemnością, i przypiął do pasa. Także z uśmiechem na ustach, Bogoraz podarował podobne ostrza jego synom — różniły się tylko tym, że rękojeści wykładane były raczej srebrem niż złotem. Dizabul aż oblizał wargi odbierając swoją broń od Yezda — nawet Arigh bez wahania przypiął swoją.

Przez moment niemal zapomniani, Videssańczycy przyglądali się temu z przerażeniem. Skylitzes zgrzytnął zębami.

— Powinniśmy byli o tym pomyśleć.

— Tak — zgodził się ponuro Goudeles. — Ci barbarzyńcy z równin to dzikusy. Bardziej przekonuje ich kawałek naostrzonego metalu niż piękne szaty, podczas gdy nasi ludzie ceniliby je sobie tak samo.

Starając się jak zwykle wyciągać ogólne wnioski z przykładów, które podsuwało mu życie, Gor-gidas powiedział:

— Nie należy oceniać innych według swoich własnych kryteriów. My, Grecy, palimy naszych zmarłych, ale już w Indiach… — przerwał czerwieniąc się, gdy jego towarzysze wgapiali się w niego — Indie… i Grecja!… nic tutaj nie znaczyły.

Pokaz kosztownej broni Bogoraza ciągnął się dalej: sztylety z inkrustowanymi złotem scenami polowania na ostrzach, podwójnie wyginane łuki wzmocnione rogiem, wypolerowane i wywoskowane aż się iskrzyły, strzały z pachnącego drzewa cedrowego, zakończone mieniącymi się lokami z pawich piór, w kołczanach ze skóry węża, spiczaste hełmy ozdabiane klejnotami…

Dizabul przypinał wszystko, co podawał mu Yezda. Gdy Bogoraz wreszcie skończył, młody książę wyglądał jak chodząca zbrojownia. Pieszcząc rękojeść nowego miecza, odwrócił się i przemówił do ojca. Jego głos był donośny i wyraźny — najwidoczniej chciał tego. Bogoraz rzucił Vi-dessańczykom zadowolony, szyderczy uśmiech.

Skylitzes, z drugiej strony, zaciskał szczęki mocniej niż kiedykolwiek. Zgrzytając zębami przetłumaczył:

— Szczeniak chciałby nas wyrzucić już teraz albo jeszcze lepiej podziurawić swoimi nowymi zabawkami. Mówi o nas „ci nic nie warci kramarze, których przyprowadził Arigh”.

Starszy syn Arghuna najeżył się i chciał dać Dizabulowi godną odpowiedź, ale khagan zbeształ ich obu. Dizabul powiedział coś jeszcze, ale zamilkł, gdy Arghun zaczął podnosić się z tronu.

Uspokajając się, Arghun odwrócił się z powrotem do Bogoraza, który udawał, że nic nie widzi. Skrzydła opadły nieco ambasadorowi Yezd, gdy Arghun odprawił go równie szybko jak Goudelesa.

— Mówi, że prezenty są wspaniałe — przekładał Skylitzes — ale każde przymierze wymaga głębszego namysłu. — Videssański oficer zdawał się nie wierzyć w to, co usłyszał.

— On naprawdę jest mądrym wodzem — powiedział Gorgidas.

— Rzeczywiście jest bystry. Wykorzystał do końca obie strony. — Goudeles mówił z taką samą ulgą jak Skylitzes. — No cóż, jego zysk, a szanse ciągle równe.


Viridoviks zsiadł z konia bez gracji, ale za to z głośnym westchnieniem ulgi. Ciężkie dni spędzone w siodle były dla niego udręką — był cały obolały i sztywny. Setny raz podziwiał wytrzymałość koczowników. Kiedy już wsiedli na konie, zdawali się być… Jakież to greckie słowo nazywało półkonia, półczłowieka? Nie mogąc sobie przypomnieć, zaklął pod nosem.

Powietrze nie pomagało mu w takich ulotnych rozmyślaniach. Było gęste i ciężkie od duszącego odoru śmierci. Targitaus przyglądał mu się krzywo, gdy Gal przechadzał się dokoła, starając się przywrócić do życia łydki i stopy.

— Jeszcze jedna taka przejażdżka i będę miał nogi tak pokrzywione jak wy. — Nie znając słowa „pokrzywione”, zatoczył ręką szeroki łuk.

Nie udało mu się jednak rozbawić wodza nomadów, który powiedział:

— Zachowaj swoje dowcipy dla kobiet. Tu nie ma się z czego śmiać.

Viridoviks zaczerwienił się, ale Targitaus tego nie zauważył. Patrzył na straszliwe widowisko, które rozpościerało się przed nimi — efekt niedawnej rzezi.

To miejsce musiało wyglądać o wiele gorzej tydzień temu, kiedy odnaleźli je jego pasterze, jeszcze świeże. Jednak nawet to, co pozostało po uczcie sepów, było wystarczająco przerażające. Pięćdziesiąt sztuk bydła zostało odciągniętych od stada, a potem… co? „Zarżnięte” było zbyt łagodnym określeniem dla tej masakry.

Ziemia wciąż była ciemna od krwi, która wsączyła się w nią, gdy przecinano krowom gardła. Już sam fakt, że je zabito, świadczył o tym, iż nie była to zwyczajna kradzież. Bydło można wypasać i kraść, ale nie likwidować. Step był zbyt surowy, by można było pozwolić sobie na bezmyślne zabijanie. Nawet w czasie wojny zwycięzcy po prostu zabierali stada pokonanych nieprzyjaciół. Bydło, czy też jego brak, mogło być przyczyną wojny, ale nie jej celem.

Nie tutaj i nie teraz. Te zwierzęta, rozciągnięte dokoła w śmiertelnych pozach, tworzyły obraz bardziej żałosny od widoku żołnierzy poległych na polu bitwy. Zwierzęta nie wybierają sobie losu i nie mają szans, by go odmienić. A tutaj los był szczególnie okrutny, złośliwie okrutny. Głębokie nacięcia w ciałach bydląt zatarto ziemią, by zepsuć mięso. Skóra była nie tylko pocięta, ale i posmarowana jakimś żrącym środkiem, który także i ją czynił bezwartościową. Klan Targitausa nie był w stanie ocalić niczego, nawet gdyby odkryto zwierzęta godzinę po ich śmierci.

Syn wodza, Batbaian, przechodził od jednej zmasakrowanej krowy do następnej, kręcąc głową, skubiąc się po brodzie i próbując zrozumieć to czego był świadkiem — bez powodzenia. Odwrócił się bezradnie do ojca.

— Muszą być szaleni jak wściekłe psy, żeby zrobić coś takiego! — wybuchnął. Wódz klanu odpowiedział smutno:

— Chciałbym, żeby to była prawda, chłopcze, ale zdaje się, że Varatesh chce mnie na swój sposób nastraszyć i ukarać za to, że przygarnąłem tego cudzoziemca. — Głową wskazał na Viridovik-sa.

Barbarzyństwo, które tu widział, przywodziło Galowi na myśl wspomnienie ciała leżącego pod murami Videssos, kiedy legioniści pomagali Thorisinowi Gavrasowi przy oblężeniu. Oprócz śladów wielu innych tortur, zbezczeszczone ciało biednego Doukitzesa nosiło wycięte na czole imię: Rha-vas. Jak łatwo było się domyślić, wystarczyło przestawić litery by odsłonić nazwisko zabójcy.

— Według mnie, to robota Avshara — powiedział. — Próbowałem was przed nim ostrzec, ale kiepsko mi szło. Jasne, że to nie wasza wina, boście nigdy nie widzieli jego zabaw. Ale teraz słuchajcie, to zrozumiecie, co to za przyjemniaczek.

Posługując się khamorthckim najlepiej jak potrafił, a tam, gdzie nie mógł sobie poradzić, przechodząc na videssański, opowiedział im o Doukitzesie i o wiele więcej — o pojedynku czarodzieja ze Skaurusem, kiedy Rzymianie po raz pierwszy przybyli do stolicy, o Maragha i o tym, co działo się po bitwie, kiedy głowa Mavrikiosa Gavrasa wtoczyła się do obozu legionistów, o Wielkim Sądzie w mieście Videssos, i o tym, jak czary Avshara uczyniły najgorszych spośród jego sługusów odpornymi na stal.

Okrucieństwo i wyuzdanie tej ostatniej opowieści wstrząsnęły nomadami.

— Używał swoich czarów na kobiecie, powiadasz? — zażądał potwierdzenia Targitaus, jakby nie dowierzał własnym uszom.

— Tak, i na nie narodzonym dziecku, które z niej wydarł — odparł Celt.

Nomada wzdrygnął się. Gdy zabicie jego zwierząt przyprawiało go o zimną wściekłość, tu słyszał o zbrodni, której nic był sobie nawet w stanie Wyobrazić. Z młodzieńczą zapalczywością Batbaian krzyknął:

— Pozbądźmy się go, spalmy jego namiot i zabijmy wszystkich, którzy mu służą — patrząc na swoje krowy, poruszeni jeszcze słowami Viridoviksa, Khamorthci wrzasnęli: — Tak jest!

— Tak — powiedział również Targitaus, ale cicho. Podczas gdy jego towarzysze zrozumieli tylko okrucieństwo Avshara, on dojrzał także jego moc. — Tak — powiedział znowu — jeśli nam się uda.

Spojrzał na Viridoviksa bez radości.

— Zdaje się, że czas na to, by zjednoczyć klany przeciwko Varateshowi i temu twojemu Avsha-rowi.

— Najwyższy czas — przytaknął od razu Viridoviks, a Batbaian pokiwał żywo głową. Pomimo solennych obietnic Targitausa, mijały kolejne tygodnie, a on nie czynił żadnych kroków ku wojnie z banitą.

Wódz wyglądał na zakłopotanego.

— Pochodzisz z Videssos, cudzoziemcze, gdzie khagan… ee?… Imperator mówi swoim ludziom „zróbcie to i to”, a jeśli tego nie zrobią, to stracą głowy. Na równinach tak nie jest. Jeżeli pójdę do Ariapith z klanu Rzeki Oglos albo Anakhara z Cętkowanych Kotów, albo Krobyza ze Skaczących Kozłów, i powiem im, że powinniśmy się połączyć przeciwko Varateshowi, pierwszą rzeczko jaką zapytają,będzie: „Kto dowodzi?”. Co ja im na to odpowiem? Ja? Powiedzą, że próbuję zrobić z moich Wilczych Skór Klan Królewski, i że nie chcą mieć ze mną nic do czynienia.

— Klan Królewski? — powtórzył za nim Celt.

— Czasami jeden klan wyrasta na silniejszy od wszystkich dokoła i rządzi stepem przez pewien czas, nawet przez długość życia człowieka, dopóki pozostali się nie uwolnią i nie obalą go. — Ambicja biła z oczu Targitausa. — Każdy khagan marzy o tym, żeby ustanowić Królewski Klan i umiera z przerażenia, że uprzedzi go sąsiad. Więc wszyscy pilnują się nawzajem i nikt nie może stać się zbyt silny.

— Aa?, więc tak się rzeczy mają, hę? — nagle Viridoviks stąpał po znajomym mu gruncie. W Galii, zanim przybyli tam Rzymianie, plemiona walczyły ze sobą bezustannie o wyższą pozycję, wszczynając kłótnie i intrygi gdzie tylko się dało. Aedui cieszyli się największą władzą, dopóki Sequani nie sprzymierzyli się z Ubii zza Renu, i nie odebrali im dominującej pozycji. Po drodze jednak uczynili niechcący Ariovistusa Germana najpotężniejszym człowiekiem w Galii…

Oczy Celta zaiskrzyły się na zielono — krzyknął z radości i klasnął dłońmi.

— Posłuchaj mnie tylko — powiedział do Targitausa, który odwrócił się zaskoczony, wyciągając do połowy miecz. — Wyobraź sobie, że mówisz temu staremu Wroniejłapie z Cętkowanych Chomików, czy jak on tam się idiotycznie nazywa, że Varatesh chce zrobić ze swoich śmierdzących łotrów Klan Królewski, co wcale nie jest łgarstwem. Prędzej da sobie odciąć siusiaka, niż na to pozwoli, nie tak?

Niemal słyszał jak trybiki w głowie nomady obracają się w szalonym tempie. Targitaus popatrzył na Batbaiana, który gapił się na Viridoviksa z podziwem — młodzi ludzie łatwo wpadają w zachwyt słysząc rzeczy, o których sami by nie pomyśleli.

— Hmm? — mruknął Targitaus i Gal wiedział już, że wygrał.

— Prowadź nas ojcze, a niedługo to ty będziesz khaganem Królewskiego Klanu! — wykrzyknął Batbaian.

— Ja? Bzdury, chłopcze — powiedział szorstko Targitaus, ale Viridoviks widział, że ta myśl uderzyła go, zanim jeszcze jego syn ją wypowiedział. Celt zachichotał pod nosem.


Dizabul nabił na nóż ostatni kawałek pieczeni z królika, którą trzymał w misce na kolanach, i przeżuwał głośno, zgodnie z dobrymi manierami stepu. Pochylił się do przodu — kucharz podniósł z rusztu kawał skwierczącego mięsa, używając do tego drewnianych szczypiec, i napełnił jego miskę. Usiadł z powrotem, dziękując kucharzowi uśmiechem. Odwrócił się na lewo, powiedział coś do Bogoraza i machnął eleganckim sztyletem, który podarował mu ambasador z Yezd. Znowu uśmiechnął się z wdzięcznością.

Popijając kavass ze złotego pucharu, Gorgidas przyglądał mu się ukradkiem i podziwiał jego urodę, która budziła w nim przyjemny ból. Zwyczajem równin, Arghun przysłał videssańskim posłom kobiety, ale choć Gorgidas radził sobie z nimi z konieczności, nie dawały mu one satysfakcji. Po każdej nocy czuł się jak żeglarz, który zainteresował się swoim towarzyszem, by ulżyć żądzy.

Z poczuciem straty i bólu przypomniał sobie szczupłą, cichą i zamyśloną twarz Kwintusa Gla-brio, przypomniał sobie mieszaninę rozbawienia i niechęci, z jaką młodszy centurion opowiadał o swoim związku z videssańską dziewczyną. „Damaris zasłużyła na coś innego niż ja”, powiedział kiedyś z kwaśnym uśmiechem, „ona też na pewno tak myślała po pewnym czasie”. Związek ten rozpadł się w efektownym stylu, razem z większą ilością talerzy.

Wspomnienie Glabrio pomogło mu spojrzeć na Dizabula z odpowiedniej perspektywy. Rzymianin był mężczyzną, partnerem, podczas gdy sposób, w jaki obnosił się młody książę, świadczył o tym, iż był tylko rozpieszczonym młodszym synem, z wybuchowym charakterkiem, któremu niełatwo było sprostać. Co więcej, jak dowiedział się Grek, miał on syna i dwie córki, które spłodził z niewolnicami i służącymi.

Gorgidas pociągnął kolejny łyk. Jednak, bez wątpienia był śliczny.

Oddając się rozmyślaniom na temat Dizabula, Grek poświęcił dotąd niewiele uwagi wspaniałemu namiotowi, w którym odbywało się przyjęcie. Było to z jego strony duże niedopatrzenie — namiot ten był tak ważny dla Arshaumów, jak Pałac Imperatora dla Videssos i równie okazały był jego wystrój. Była to największa jurta, jaką widział na równinach, szeroka co najmniej na czterdzieści stóp i ciągnięta przez zaprzęg złożony z dwudziestu dwu koni.

Na zewnątrz, grube filcowe ściany namiotu pokryte zostały białą kredą, by wyróżniał się dobrze na brązowym stepie. Grek zauważył teraz jedwabne zasłony, które przykrywały drewniany szkielet wewnątrz jurty — robota była tak doskonała i delikatna, że Imperium nie mogło się pochwalić niczym lepszym. Lśniąca tkanina ufarbowana została na szafranowo i zielono. Wyhaftowane złotą nicią konie, które po niej galopowały, pełne były barbarzyńskiego wigoru, charakterystycznego dla sztuki nomadów.

Arghun, jego synowie i rywalizujące poselstwa, zasiedli dokoła ognia na kocach z grubej, delikatnej wełny. Starszyzna klanu zajęła kilka szerszych kręgów za nimi. Arshaumi siedzieli ze skrzyżowanymi nogami, opierając stopy o przeciwne udo. Ich goście rozkładali się w najprzeróżniejszych pozach — jeśli nie ćwiczyło się jej od dzieciństwa, pozycja nomadów była okropnie niewygodna.

Siedzący po prawej ręce ojca, Arigh powyginał się odpowiednio, ale po chwili poddał się, kręcąc ze smutkiem głową i trzeszcząc głośno kolanami.

— Za długo byłeś w Videssos — skomentował mu Skylitzes. Spojrzenie jakie posłał swojemu bratu Dizabul mówiło, iż on nie miałby nic przeciwko temu, by Arigh został tam jeszcze dłużej.

— Dopóki tu nie przyjechaliśmy, nie wiedziałem, że masz brata — powiedział do Arigha Gou-deles. Gorgidas nie był jedynym świadkiem tego zatrutego spojrzenia.

— Prawie sam o tym zapomniałem — powiedział Arigh, machając na Dizabula ręką. — Był tylko okropnym bachorem plączącym się wiecznie pod nogami, gdy wyjeżdżałem do Imperium siedem czy osiem lat temu. Ale widzę, że niewiele się zmienił.

Mówił po videssańsku, tak by jego brat nie mógł go zrozumieć, ale Gorgidas zauważył, jak Bogoraz, przysłaniając usta ręką, szepce coś do Dizabula. Rumieniec wypełzł na wysokie kości policzkowe młodego księcia, a w porównaniu ze wściekłością, jaka błyszczała teraz w jego oczach, poprzednie spojrzenie wydawało się niemal czułe.

Słudzy uwijali się jak w ukropie, napełniając puchary ze srebrnych dzbanów z kavassem i podając jedzenie tym z gości, którzy byli poza zasięgiem kucharza. Oprócz pieczeni z królika, ulubionej Dizabula, serwowano mięso z ogromnego ptaka, którego Gorgidas nigdy dotąd nie widział.

— Ech? Aa, to żuraw — powiedział Arigh, odpowiadając na jego pytanie. — I bardzo dobrze, bo nie jadłem go już od lat.

Radził sobie z nim świetnie, jedząc jak wszyscy nomadzi odrywając mocnymi zębami kawałki mięsa bezpośrednio z kości. Grek wolał się jednak powstrzymać. Ptak był smakowity, ale łykowaty i twardy jak skóra.

O wiele lepsza była baranina i flaki, tak jak i sery, twarde i miękkie. Do niektórych dodano jakieś słodkie jagody. Oprócz kavassu można się było napić świeżego mleka krowiego, koziego i kobylego — jednak żadne z nich nie odpowiadało Gorgidasowi. Zapłaciłby teraz niezłą sumkę za kielich prawdziwego wina albo garść solonych oliwek.

Kiedy wypowiedział głośno swe myśli, Arigh potrząsnął głową z obrzydzeniem.

— Wino to dobra rzecz, ale przez cały czas, jaki spędziłem w Videssos, nie udało mi się przyzwyczaić do oliwek. Mają dziwny smak, a Videssańczycy dodają je do wszystkiego. A olej śmierdzi.

W lampkach używanych przez Arshaumanów palił się tłuszcz, który drażnił powonienie Greka przenikliwym, tłustym i nieprzyjemnym zapachem.

Rozmowy w namiocie przyjęć, zaczęły przycichać i to nie tylko z powodu bariery językowej. Arigh ostrzegł Videssańczyków, że obyczaj Arshaumów zakazywał rozmów o poważnych interesach podczas uczty. Pozwoliło to Gorgidasowi skupić się bardziej na jedzeniu, ale z drugiej strony nudził się, nie mając z kim i o czym rozmawiać.

Bogoraz, który miał niezwykłą zdolność do wywoływania kłopotów, na pozór wcale tego nie zamierzając, zbliżył się niebezpiecznie do krawędzi tego, na co pozwalał obyczaj. Nie wspominając ani słowem o przyczynie swojej wizyty na stepie, chełpił się potęgą Yezd i chwałą swojego pana, Wulghasha. Skylitzes tłumaczył wszystkie jego przechwałki i z każdą minutą rosła w nim zimna złość. Z satysfakcją i sardonicznym rozbawieniem w oczach, Bogoraz nie przestawał mówić, nigdy nie wypowiadając złego słowa przeciwko Videssos, ale umniejszając jego szanse każdym zdaniem.

Po chwili Skylitzes ściskał swój puchar z taką siłą, iż zbielały mu kłykcie. Starsi klanu zaczęli chichotać między sobą, widząc wściekłość, którą musiał w sobie zatrzymać.

— Powiem coś temu oślizłemu kłamcy! — warknął.

— Nie! — powiedzieli razem Arigh i Goudeles. Gryzipiórek kontynuował: — Nie widzisz, że to on będzie miał nad tobą przewagę, jeśli mu odpowiesz?


— Więc lepiej wysłuchiwać tych bredni i dać się ogryźć aż do końca? Dziwiąc się własnej śmiałości, Gorgidas powiedział:


— Znam pewną historyjkę, która osadzi go w miejscu. Skylitzes, Goudeles i Arigh spojrzeli zaskoczeni na Greka.

Dla Videssan był on niemal takim samym barbarzyńcą jak Arshaumi, którego nie należy brać na poważnie. Arigh tolerował go głównie dlatego, że był przyjacielem Viridoviksa.

— Nie sprzeciwisz się obyczajowi? — ostrzegł. Gorgidas pokręcił głową.

— Nie, to tylko historyjka.

Goudeles i Skylitzes popatrzyli na siebie, wzruszyli ramionami i kiwnęli głowami, nie mając w zanadrzu żadnego lepszego pomysłu.

Bogoraz, który na pewno mówił po videssańsku lepiej od Greka, przysłuchiwał się tej rozmowie z łagodną pogardą widząc, że towarzysze Gorgidasa nie pokładali w nim wielkich nadziei. Jego ciężkie powieki przysłoniły lekceważenie, z jakim przyglądał się Gorgidasowi, gdy ten schylił głowę przed Arghunem i posługując się tłumaczeniem Arigha przemówił:

— Wielki khaganie, ten człowiek z Yezd jest wspaniałym mówcą, nie ma co do tego wątpliwości. Jego słowa przypominają mi jedną z opowieści mojego ludu.

Poza zwykłymi uprzejmościami, wódz Arshaumów nie poświecił mu dotąd wiele uwagi. Teraz spojrzał na niego z zainteresowaniem — w społeczeństwie, które nie znało pisma, człowiek mający dar opowiadania był głęboko szanowany.

— Pozwól nam więc jej wysłuchać — powiedział, a starsi klanu uciszyli się i nadstawili uszu. Zadowolony, że Arghun połknął haczyk, Gorgidas zaczął swą opowieść:

— Dawno temu, w kraju nazywanym „Egipt”, żył wielki król imieniem Sesostris — widział, jak jego słuchacze poruszają bezgłośnie wargami, starając się zapamiętać dziwne imiona. — Ten Sesostris był potężnym władcą i wojownikiem, dokładnie takim jak Wulghash, o którym opowiadał nam nasz przyjaciel Bogoraz. — Uśmiech spełzł z twarzy Yezda; sarkastyczny ton, którego z takim zamiłowaniem używał, nie był przyjemny, gdy odbity, wracał do niego.

— Sesostris podbił wiele krain, a królowie i książęta stali się jego niewolnikami, gdyż chciał w ten sposób pokazać swoją potęgę. Założył im nawet uprząż i kazał ciągnąć swoją… ee? jurtę. — W wersji, którą słyszał Grek był to rydwan, ale tutaj musiał dokonać błyskawicznej zmiany, by dopasować się do swojej publiczności.

— Pewnego dnia zauważył, że jeden z książąt ogląda się ciągle przez ramię i patrzy na koła jurty. Zapytał go, dlaczego to robi. Książę odparł: przyglądam się jak te koła wciąż się obracają, i to co było przed chwilą na górze jest teraz przy ziemi, a to co było kiedyś na dole, jest teraz na samym szczycie. Potem odwrócił się i znowu zabrał do pracy. Ale Sesostris zrozumiał go i jak mówią, pomimo swojej wielkiej dumy, nic kazał już księciom ciągnąć jurty.

Dziwnie brzmiący pomruk rozmów w obcym języku wypełnił znowu namiot, gdy nomadzi zastanawiali się nad opowieścią i dyskutowali na jej temat między sobą. Jeden czy dwóch posłało Bogorazowi rozbawione spojrzenia, przypominając sobie jego przechwałki. Jak przystało wodzowi, Arghun zachował kamienną twarz. Powiedział kilka słów do swojego syna, który odwrócił się do Gorgidasa.

— Mój ojciec dziękuje ci za, ee… interesującą opowieść.

— Zrozumiałem go — pochylając jeszcze raz głowę przed khaganem, Grek próbował powiedzieć to w języku arshaum. Arghun uśmiechnął się i poprawił go.

Bogoraz także zachował niewzruszoną twarz dyplomaty, ale wzrok, jakim przeszywał Greka spod swoich ciężkich powiek, podobny był do spojrzenia węża hipnotyzującego ofiarę. Grek nie należał do ludzi, którzy mogliby się przestraszyć takich drobnostek, ale wiedział, że właśnie przysporzył sobie wroga.

Загрузка...