VI

Powiedz mi — mówił do Viridoviksa Varatesh, pomagając swojemu więźniowi zsiąść z konia po kolejnym długim dniu jazdy — dlaczego pofarbowałeś włosy i wąsy na taki okropny kolor? I dlaczego zapuściłeś wąsy, a brodę już nie? Na mocne duchy, wyróżniasz się teraz między nomadami bardziej niż przedtem.

— Przestaniesz się wreszcie czepiać mojego wyglądu? Ty też nie jesteś za piękny.

Spróbował wygładzić swoje długie wąsy, beznadziejnie rozciągnięte przez długie dni nieprzerwanego deszczu. Z rękoma związanymi rzemieniem z surowej skóry, nie bardzo mu to wyszło.

— Nie baw się ze mną — ostrzegł Varatesh, jak zawsze łagodnie i cicho. — Zadam ci moje pytanie, po raz ostatni. — Wódz banitów nie groził mu nigdy, tak jak to robili jego ludzie. Jego okrucieństwo było bardziej wyrafinowane. Gal mógł sobie sam przedstawić, co go czeka.

— Niech cię cholera weźmie, człowieku. Moja twarz jest z przodu mojej głowy i to wszystko.

— Viridoviks spojrzał na Khamortha, jednocześnie zaniepokojony i zirytowany. — A swoją drogą to jak mam niby wyglądać? — zażądał.

— Tak jak cię opisał Avshar — odparł Varatesh, a Viridoviks czuł jak na dźwięk imienia czarodzieja przeszły go ciarki. Każdego dnia na wpół dziki stepowy konik, którego wbrew swej woli dosiadał, przybliżał go do przerażającego spotkania.

— To znaczy jak, kmiotku? Nie umiem czytać w myślach tego łajdaka ani bym też nie chciał. Kubad warknął coś, słysząc słowa Viridoviksa i położył dłoń na nożu, nie wyciągając go jednak z pochwy. Tak jak Celt, który w języku równin umiał tylko przeklinać, nomada znal głównie vides-sańskie obelgi. Ale Varatesh uciszył swojego jeźdźca machnięciem ręki. Kiedy zdecydowanie zmierzał do czegoś, takie drobnostki były niczym fałszywe tropy dla psa myśliwskiego, czymś co należało po prostu pominąć.

— Jak sobie życzysz — powiedział do Gala. — Twój wzrost odpowiada temu, co mówił Avshar, ale według niego powinieneś mieć ciemnożółte włosy, a nie takie ryże byle co, i miałeś być gładko ogolony, choć sam wiem, że to akurat nie ma większego znaczenia. Nie wyglądasz też jak żaden Vi-dessańczyk, którego kiedykolwiek w życiu widziałem, a on powie dział, że mógłbyś być Videssa-ńczykiem, gdyby nie jasne oczy i włosy.

— Jasne, i nigdy taki nie będę, Varatesh, kochanie — powiedział Viridoviks i roześmiał się Kha-morthowi w twarz.

— Co w tym takiego zabawnego? — Jego głos nabrał niebezpiecznych tonów. Jak większość mężczyzn zazwyczaj niepewnych siebie, nie mógł ścierpieć, gdy z niego szydzono.

— Tylko to, że twój biedny, głupiutki czarodziej kazał ci ściągnąć gwiazdę z nieba. Znam faceta, o którym mówisz, a nie jest to przyjaciel Avshara, oj nie, i niezły z niego kumpel, choć to Rzymianin. — Obco brzmiąca nazwa nie mówiła nic rozzłoszczonemu Varateshowi, który niecierpliwie czekał na wyjaśnienie. Dobrze się bawiąc, po raz pierwszy odkąd został porwany, Gal kontynuował:

— Jeśli to właśnie Skaurusa szukacie, chłopcy, to czeka was nieco dłuższa wycieczka niż ta, którą właśnie tak miło sobie spędzamy, bo on jeszcze ciągle jest w Imperium, bez dwóch zdań.

— Co? — krzyknął Varatesh. Nie wątpił w to, że jego więzień mówił prawdę; przyjemność, z jaką Viridoviks robił z niego głupca, była aż nadto widoczna. Jego ludzie zasypywali go wrzaskliwymi pytaniami. Nieudolnie przetłumaczył słowa Celta. To, że jego właśni ludzie tracili dla niego szacunek, było dla niego gorsze niż złośliwa radość Viridoviksa; kogo obchodzi to, co myśli o nim nieprzyjaciel?

— Avshar nie będzie zadowolony — powiedział Kubad a jego uwaga zawisła w powietrzu niczym zapach błyskawicy. Teraz z kolei Denizli dotknął noża. Zły uśmiech wypełzł mu na twarz.

— Jeżeli ten syn cętkowanej kobyły nie jest tym, którego chce Avshar, możemy się z nim zabawić tu i teraz — wyciągnął nóż z pochwy i podsunął go pod oczy Viridoviksa.

— Rozwiąż mi ręce i zrób to, bohaterze — warknął Celt.

— Co on mówi? — zapytał Denizli. Kiedy Varatesh przetłumaczył, jego uśmiech poszerzył się jeszcze. — Powiedz mu, że ulżę jego rękom… po jednym palcu — znowu ruszył w stronę Virido-viksa.

Varatesh gotów był już pozwolić mu na to, ale nagła myśl kazała mu krzyknąć:

— Nie, czekaj! — i uderzeniem ręki zbił ostrze swojego jeźdźca na bok. Po raz drugi w ciągu kilku dni pozbawił Denizliego przyjemności zabijania. Renegat skoczył na niego z przekleństwem na ustach, tnąc szeroko sztyletem. Ale ostrze trafiło tylko na puste powietrze: zaskoczenie Varatesha zdawało się czymś niemożliwym — wódz banitów odsunął się już na bok. Nóż pojawił się w jego ręce. Pozostali Khamorthci — Kubad i jego towarzysze: Khuraz, Akes i Bikni — nie uczynili najmniejszego ruchu, by im przeszkodzić. W ich brutalnym świecie tylko siła dawała prawo do przewodzenia.

Varatesh został raniony w ramię, ale moment później Denizli skręcał się w błocie, krzycząc z bólu i trzymając się za rozcięty brzuch. Varatesh pochylił się nad nim i poderżnął mu gardło, jak zrobiłby to każdy miłosierny człowiek.

Viridoviks pochwycił jego spojrzenie.

— Ładna walka — powiedział. — Szkoda, że nie ja tego dokonałem. — Był to szczery komplement; zbyt poważnie zajmował się wojną i walką, by pozwalać sobie na próżne pochlebstwa. Va-ratesh był szybki i zwinny jak kąsający wąż.

Khamorth wzruszył ramionami.

— Zakopcie to ścierwo — powiedział do pozostałej czwórki. Wykonując polecenie bez najmniejszego szmeru, zerwali ubranie ze zwłok towarzysza i zaczęli kopać a rozmokły grunt ułatwiał im pracę. Varatesh odwrócił się do Gala: — Odpowiedz mi na to; jeżeli nie jesteś człowiekiem, którego szuka mój przyjaciel Avshar, dlaczego znalazłem cię dzięki magii? Dlaczego nie podziałało na ciebie usypiające zaklęcie? I dlaczego nosisz taki sam miecz jak ten… jak mu tam… Skaurus?

— Wybacz, ale jeżeli nie jestem tym, o którego ci chodzi, skąd mogę znać odpowiedzi na twoje głupawe pytania?

Varatesh uśmiechnął się, ale nie był to wesoły uśmiech.

— Myślę, że właśnie o to zapyta cię Avshar. Zostawiam to więc dla niego.

Po raz pierwszy Viridoviks zadowolony był z tego, że pad;i deszcz. Ukrył on krople potu, które wystąpiły mu na czoło Ten miecz! Żałował, że nie wie nic więcej o mocy, jaką obdarzyli go druidzi. Ale celtyccy kapłani nie ujawniali swoich tajemnic nikomu spoza swojej kasty. Nowicjusze spędzali dwadzieścia lat ucząc się na pamięć przekazywanej im wiedzy, jako że nie chcieli utrwalać jej na piśmie… a teraz byli odlegli o cały świat, i to świat utracony.

— Jeszcze momencik! — zawołał, gdy Varatesh ruszał już z miejsca. Kiedy Khamorth zatrzymał się, mówił dalej: — Teraz, kiedy ten świński pęcherz Denizli nie będzie miał już żadnego pożytku ze swojej peleryny, czy nie mógłbym pod nią spać dziś w nocy? Sucha drzemka to by była rzadka przyjemność po tej cholernej rozmokłej pogodzie. — Peleryny nomadów, zrobione ze śliskiej, jakby tłustej wełny, doskonale nadawały się na deszcz, bo woda spływała po nich jak po gęsich piórach. Gal w swoim ubraniu był wiecznie przemoknięty. Na szczęście było ciepło — przy zimniejszej pogodzie nie obeszłoby się bez gorączki.

— Dobrze, czemu nie? Rzeczywiście wyglądasz jak zmokła kura. — Varatesh wydał swoim ludziom rozkaz. Odpowiedziało mu kilka poruszonych spojrzeń, a Kubad szybko zaprotestował, ale słowa Varatesha zdawały się go zadowolić. Przywódca banitów powiedział do Viridoviksa:

— Weźmiesz pelerynę Kubada. Jest dziurawa, a on wolałby zatrzymać płaszcz Denizliego dla siebie.

— To mi wystarczy, dziękuję ci.

Khamorth rozwiązał mu ręce, tak żeby mógł sam jeść, ale jak zawsze obserwował go bacznie dopóki nie skończył, a potem ponownie skrępował, używając do tego nowego rzemienia. Kiedy prosił, by mógł wyjść za potrzebą, wiązali mu także nogi w kostkach i musiał poruszać się małymi, niepewnymi kroczkami. Oczywiście, tu też pilnował go łucznik.

Nie odszedł daleko, kiedy pośliznął się i wpadł z chlupotem do niewielkiej glinianki. Strażnik roześmiał się i nie uczynił najmniejszego wysiłku, żeby mu pomóc. Obawiając się podstępu, obserwował z bezpiecznej odległości, trzymając łuk w gotowości, jak Celt tapla się w błocie. W końcu Viridoviksowi udało się wstać. Jeśli przedtem był zmoknięty, to teraz nie było na nim suchej nitki.

— Och, najchętniej wylałbym się na ciebie — powiedział do nomady, ale po galijsku. Choć ten nie rozumiał słów, rozpoznał ton i śmiał się jeszcze głośniej. Viridoviks popatrzył na niego groźnie.

— Ech, ty łajdaku, wcale nie jesteś taki sprytny jak ci się wydaje — mruknął, a jego strażnik nie przestawał się śmiać.

Kompletnie przemoknięty, nie mógł oczekiwać, że okrycie z owczej wełny w czymś mu pomoże. Mimo to skulił się pod nim. Czterech z pięciu nomadów spało — Varatesh wyciągnął pierwszą kolejkę. Gdy skończyła się jego warta, obudził Akesa, który siedział z kwaśną miną w deszczu, dopóki nie przyszła pora na Kubada. Równie często jak Varatesh, rzucał okiem na Viridoviksa, ale Celt był tylko nieruchomą bryłą w ciemności.

Pomimo umiejętnie udawanego głębokiego snu, Viridoviks pracował ciężko, choć zupełnie cicho, pod swoim płaszczem. Kąpiel w gliniance nie była przypadkowa — przemoczył dokładnie rzemienie, którymi był spętany. Wilgotna skóra była o wiele bardziej podatna na rozciąganie niż sucha. Powoli i ostrożnie, nie chcąc ryzykować bez potrzeby, poruszał dłońmi do przodu i do tyłu, do góry i na dół, aż w końcu — mniej więcej w połowie warty Kubada — przełożył kciuk ponad rzemieniem, zaczepiając go niczym hak, i przeciągnął obie ręce przez pęta. Przez dłuższą chwilę zaciskał dłonie w pięści i rozluźniał je, próbując odzyskać pełne czucie.

Kubad miał ze sobą kubłak z kavassem, którym umilał sobie czas służby. Tym lepiej — pomyślał Viridoviks. Peleryna skryła jego uśmiech. Ziewnął głośno i usiadł prosto, upewniając się, że trzyma ręce za sobą. Rozejrzał się dokoła, jakby szukając strażnika, którego przecież obserwował uważnie przez całą noc.

Gdy tylko się poruszył, spoczął na nim czujny wzrok Kubada, ale nomada wiedział, że więzień jest dobrze związany. Podniósł bukłak do ust.

— A może by tak i łyczek dla mnie, Khamorth, kochanie? — zawołał Viridoviks. Mówił jednak bardzo cicho; z pewnością nie zależało mu na tym, by obudzić któregokolwiek z kompanów Kubada, a już najmniej Varatesha. Ale Kubad podszedł bliżej i przykucnął obok Gala.

— Obudziłeś się, bo chcesz pić, tak? — powiedział, przytrzymując bukłak przy ustach Virido-viksa.

Pijąc, Viridoviks czuł lekkie wyrzuty sumienia, że oto zamierzał odpłacić nomadzie zdradą za jego przyjacielski uczynek Odsunął je od siebie — jak bardzo przyjacielscy byli bandyci Varatesha, kiedy go porywali?

— Jeszcze? — zapytał Kubad. Gal skinął głową. Nomada pochylił się niżej, by napoić go jeszcze raz, a wtedy Viridoviks rzucił się gwałtownie, chcąc złapać go za gardło. Bukłak z kavassem poleciał na bok. Szczęśliwym trafem wylądował na wełnianej pelerynie nie czyniąc hałasu, który mógłby zdradzić Celta.

Kubad był doświadczonym wojownikiem, został jednak kompletnie zaskoczony i popełnił fatalny błąd. Zamiast sięgnąć po sztylet, działał pod wpływem pierwszej, instynktownej reakcji, próbując rozerwać uchwyt Viridoviksa na swoim gardle. Ale zdesperowany Gal z niesamowitą siłą naciskał ukośnie pod szczękę Kubada. Zbyt późno nomada przypomniał sobie o nożu. Była to jego ostatnia myśl, a ręce już go nie słuchały — opadły bezwładnie obok tułowia.

Viridoviks pozwolił osunąć się ciału w błoto. Wziął sobie sztylet — zakrzywione ostrze z ciężką rękojeścią, zakończoną gałką w kształcie figi — i przeciął rzemień krępujący mu nogi w kostkach. Zmusił się do odczekania aż ból i mrowienie powracającej do normalnego krążenia krwi zupełnie zniknęły, zanim poruszył się znowu.

— Masz tylko jedną szansę, wiec nie spieprz wszystkiego z pośpiechu — wymruczał pod nosem.

Bębniący deszcz ukrył wszelkie odgłosy, gdy prześliznął się do nomadów — oto wreszcie mógł się spokojnie zemścić. Ale zamarł w połowie ruchu, gdy nachylał się nad pierwszym z nich. Walka z Kubadem była uczciwa, ale nie mógł przecież zabijać śpiących ludzi. Głupcem osiemdziesięciu pięciu rodzajów, tak właśnie nazwałby cię Gajusz Filipus — powiedział do siebie chowając broń do pochwy. Gdy ją odwrócić, mogła być użyta jako pałka.

Uderzył trzy razy — żadne z uderzeń nie należało do łagodnych, bo też i nie chciał, żeby któryś z Khamorthów obudził się z wrzaskiem. Został mu tylko Varatesh.

Wódz banitów obudził się, czując jak coś łaskocze go po gardle — był to nóż Viridoviksa. Opanowany, jak zawsze, przesunął prawą dłoń w kierunku sztyletu, który nosił przy pasie, mając nadzieję, że ten ruch będzie niewidoczny pod grubym płaszczem.

— Nie próbuj tego — poradził mu Celt. W lewej ręce trzymał drugi nóż, schowany do pochwy i odwrócony. — Rozwalę ci łeb, jak tylko się ruszysz, więc lepiej leż spokojnie. — Varatesh pomyślał przez moment i zdecydował, że Viridoviks ma rację i zdawał się rozluźniony. Celt pozostał jednak czujny.

— Nie wiem, jak twarde łepetyny mają twoi chłopcy, więc pożegnam się szybko — powiedział Gal.

To poruszyło Varatesha bardziej niż cała sytuacja.

— Jesteś wolny i nie zabiłeś ich?

— Kubad nie żyje — odparł rzeczowo Viridoviks. — Ale resztę czeka tylko fatalny ból głowy, taki sam jaki zawdzięczałem tobie. Ciebie zresztą też — dodał i uderzył banitę. Varatesh opadł bezwładnie.

Obawiając się, że Khamorth może tylko symulować, Viridoviks wycofał się powoli, ale jego leworęczny cios był wystarczająco silny. Pracując najszybciej jak potrafił, związał całą czwórkę nieprzytomnych nomadów. Jeden nich nie był całkiem ogłuszony i Gal musiał się poprawić. Zabrał całą broń jaką udało mu się znaleźć, załadował ją na konia, a potem przypiął do pasa swój własny miecz. Poczuł wreszcie jego przyjemny ciężar na biodrze.

Varatesh otworzył oczy, gdy Celt wiązał jeszcze cugle koni w jeden węzeł. Od razu zabrał się do krepujących go rzemieni, nie starając się wcale tego ukryć — gdyby Viridoviks zamierzał go zabić, byłby już martwy.

— Jeszcze się spotkamy, cudzoziemcze — obiecał.

— Pewnie tak, ale wydaje mi się, że nie za szybko, nawet kiedy już się uwolnisz — powiedział Viridoviks, kończąc pracę przy zwierzętach. — Będziecie wyglądali jak banda skończonych kretynów, ścigając mnie na piechotę, mnie i wasze konie, i w ogóle.

Varatesh zamilkł i spojrzał na niego z szacunkiem.

— Miałem nadzieję, że o tym nie pomyślisz, bo większość południowców by nie pomyślała. — Spróbował pokręcić głową, ale skrzywił się z bólu i zrezygnował, uznając to za kiepski pomysł.

— A poza tym — kontynuował Viridoviks z uśmiechem będziesz miał niezłą zabawę szukając śladów w tym bajorze. — Khamorth zachmurzył się, przypominając sobie jak mówił o tym do Kubada, choć wtedy dotyczyło to przyjaciół Viridoviksa. Role się odwróciły i to jego musiała o to teraz boleć głowa. Tak jak i wkrótce będą go boleć nogi — pomyślał gorzko.

Gal wskoczył na siodło.

— A żeby cholera wzięła te wasze kurduplowate strzemiona — mruczał. Przy jego długich nogach, kolana musiał trzymać prawie pod brodą. Wbił ostrogi w żebra stepowego konika i szturchnął mocno, kiedy ten próbował go zrzucić.

— Tylko mi teraz bez żadnych takich! — Jeden po drugim w miarę jak naprężały się linki, którymi były ze sobą powiążą ne, konie nomadów ruszały za zwierzęciem, którego dosiadał. Wesoła melodia, którą gwizdał głośno, pochodziła prosto z galijskich lasów. A dlaczego nie? — pomyślał — jestem tu teraz zupełnie sam, więc mogę być sobą — tak, i nikt mi nie powie, że nie rozumie.

Zagwizdał jeszcze głośniej.


Gorgidas wymruczał jakieś sprośne przekleństwo, gdy kropla deszczu uderzyła go w oko, oślepiając na kilka sekund.

— Myślałem, że ta przeklęta pogoda już się skończyła — poskarżył się.

— Dlaczego czekałeś z narzekaniami aż do teraz? — zapytał Lankinos Skylitzes. — Unikaliśmy najgorszego prawie przez cały dzień. Gdybyś pojechał na północ zamiast na zachód, jeszcze ciągle byś nasiąkał jak gąbka.

Arigh przytaknął.

— Im dalej na zachód, tym bardziej sucho. W Shaumkhiil, kraju mojego ludu, te tygodniowe letnie burze nie zdarzają się często. Zima znowu, to już inna historia — wzdrygnął się na samą myśl. — Videssos mnie zepsuło.

— Zastanawiające, dlaczego tak się dzieje? — Zaciekawił się wbrew samemu sobie Gorgidas. — Być może ma to coś wspólnego z odległością od morza. Ale nie… gdyby tak było, jak moglibyście mieć mokre, śnieżne zimy będąc dalej od wody? — Pomyślał chwilę, a potem zapytał: — Czy jest też jakieś morze dalej na północ, z którego wasze zimowe burze mogłyby czerpać wilgoć?

— Nigdy o takim nie słyszałem — powiedział Arigh bez zainteresowania. — Pomiędzy równinami a Yezd jest Morze Mylasy, ale to na południe od mojego kraju, a nie na północ, a poza tym jest niewiele większe od jeziora.

Ku zaskoczeniu Gorgidasa, do rozmowy włączył się Goudeles.

— Nieźle pomyślane, cudzoziemcze. Morze Północne rzeczywiście leży w pewnej odległości na zachód od ziem Haloga, choć nikt nie wie jak daleko naprawdę, i jest zupełnie zimne i ponure.


— Skrzywił twarz w eleganckim grymasie niechęci. — Ono musi być przyczyną okropnej pogody, o której wspomniał dobry Arigh.

— Skąd o tym wiesz, Pikridos? — wyzywająco spytał Skylitzes. — O ile wiem, nigdy dotąd nie wystawiłeś nosa poza Videssos.

— Z fragmentu poezji, na który natknąłem się w archiwach — odparł uprzejmie biurokrata. — Napisanego przez oficera marynarki, zdaje się, Mourtzouphlosa, to stara rodzina, niedługo po Sta-vrakiosie, kiedy Halogajczycy liczyli się jeszcze z Imperium. Bardzo interesująca rzecz, naprawdę; człowiek jest zupełnie zauroczony jej dziwnością, prawie tak jakby autor pisał o innym świecie. Skały, lód, wiatr i dziwaczne ptaki przybrzeżne z jasnymi dziobami, o jakiejś śmiesznej nazwie, którą musiał wziąć od tamtejszych barbarzyńców. „Auk”, chyba tak właśnie.

— No cóż, wygrałeś — powiedział Skylitzes, pobity przytłaczającą salwą detali, jaką zaserwował mu gryzipiórek. Goudeles pochylił głowę w ukłonie samozadowolenia. Gorgidasowi zdawało się, że słyszy, jak Skylitzes zgrzyta zębami.

— Przepraszam was, panowie — wtrącił się Agathios Psoes, zawsze praktyczny jak Rzymianin — ale to wygląda na dobre miejsce na obóz, tam z przodu, przy strumieniu. — Oficer pokazał je ręką. Jakby na ten znak, z szarego nieba zleciało prosto na nich rozkwakane stadko kaczek. Psoes uśmiechnął się niczym magik, któremu właśnie udała się sztuczka, a jego ludzie przygotowali łuki. Gorgidas czuł jak burczy mu w brzuchu na myśl o pieczonej kaczce.

Ale pierwszy ptak, który został trafiony, wydał z siebie jakiś skrzek i całe stado zakręciło nagle, umykając przed deszczem strzał, które posłali w jego kierunku żołnierze.

— Cicho tam — powiedział Grek, gdy jego brzuch odezwał się znowu. — I tak skończy się na serze i plackach z pszennej mąki.

Przed kolacją, jak zwykle, odbywała się lekcja szermierki Gorgidas z konsternacją zauważył, że zaczyna mu się to podobać. Znajdował jakąś zwierzęcą przyjemność w tym, że czuł jak jego ciało uczy się prawidłowych odruchów: na cięcie z góry, pchnięcie w brzuch, atak na nogi… Ćwiczenia były jak videssańska gra planszowa, która pozorowała wojnę, ale tu oprócz umysłu zaangażowane były również ręce i stopy.

Stopy — w końcu czuł się na tyle pewnie, by praca nóg znaczyła coś więcej niż tylko stanie prosto.

— Wkrótce, zabójca — powiedział Skylitzes, unikając pchnięcia.

— Nie chcę być zabójcą — upierał się Grek. Skylitzes zignorował to i podszedł bliżej, by pokazać mu, jak zbił uderzenie. Małomówny oficer z Videssos był dobrym nauczycielem; lepszym niż byłby Viridoviks — pomyślał Gorgidas. Bardziej cierpliwy i systematyczny niż raptusowaty Celt, pamiętał o tym, że jego uczniowie byli jeszcze niedoświadczeni. Tam, gdzie Viridoviks wyrzuciłby ręce do góry ze zniechęcenia, Skylitzes gotów był powtórzyć paradę, pchnięcie czy odejście, nawet i trzydzieści razy, gdyby była taka potrzeba, dopóki nie zostały opanowane.

Kiedy Gorgidas już skończył, poszedł wykąpać się do strumienia, pozostawiając na łasce Skylit-zesa Pikridosa Goudelesa. Skylitzes męczył biurokratę o wiele bardziej niż Gorgidasa. Grek zastanawiał się, do jakiego stopnia było to spowodowane tym, że był lepszym od Goudelesa szermierzem, a do jakiego tym, że Goudeles i żołnierz nie darzyli się zbytnią sympatią. Słyszał wrzask Goudelesa, gdy Skylitzes walnął go po rękach — dostawało mu się teraz za tę arktyczną poezję.

Zielonobrązowa żaba, nie większa od połowy kciuka Gorgidasa, siedziała w krzaku rosnącym nad brzegiem strumienia. Gdyby nie zapiszczała nagle, nigdy by jej nie zauważył. Pogroził jej palcem.

— Cicho — rzucił groźnie — bo wszyscy nasi Khamorthci umrą ze strachu. — Jego żołądek znów dał znać o sobie. — I ty z nimi.

Następnego dnia dotarli do sporej rzeki. Psoes twierdził, że jest to Kouphis.

— To najdalsze miejsce na stepie Pardraji, do którego dotarłem — powiedział.

— Jesteśmy w połowie drogi do Arshaum albo prawie w połowie — oznajmił Arigh, a Skylitzes przytaknął. Niewiele mówił o swoich podróżach, ale jeśli znał język arshaum równie dobrze jak język khamorth, to prawdopodobnie zajechał o wiele dalej niż tylko do Kouphis.

Rzeka płynęła z północy na południe. Jechali w górę jej biegu, szukając brodu, i zrównali się z czymś, co wyglądało jak kupa kamieni do budowy, usypana na drugim brzegu. Gorgidas na ich widok podrapał się po głowie; skąd mogły się wziąć na środku płaskiej i pustej równiny? Dwóch spośród żołnierzy Psoesa słyszało o kopcach, ale nie pomogli mu wiele — nazywali je „łajnem bogów”. Skylitzes roześmiał się cicho.

— Albo Khamorthów — powiedział przyciszonym głosem, tak aby nie usłyszeli go ludzie Psoesa. — To pozostałości po videssańskich fortecach; po dwustu latach, kiedy wyłącznie je łupiono, a nikt nie zajmował się ich utrzymaniem.

— Co? — zdziwił się Gorgidas. — Imperium panowało kiedyś na tych ziemiach?

— Nie, nie — wyjaśnił Skylitzes. — To był dar od Autokratora dla potężnego khagana. Ale kiedy khagan umarł, jego synowie pokłócili się, i nomadzi znowu zaczęli żyć w klanach.

Pikridos Goudeles spojrzał na drugi brzeg Kouphis i sam wybuchnął śmiechem.

— To? Ta kupa kamieni to Szaleństwo Khoirosphaktesa?

— Też o tym wiedziałeś? — zapytał Gorgidas, uprzedzając Lankinosa Skylitzesa; wydawało się, że żołnierz nie bardzo wierzył w to, by Goudeles znał się na czymkolwiek.

Biurokrata przewrócił oczami i był to gest, który pomimo znoszonych ciuchów, w które szybko zamieniły się jego eleganckie szaty, przyniósł ze sobą atmosferę stolicy.

— Czy o tym wiedziałem? Mój ciekawski przyjacielu, w videssańskich szkołach księgowości to paradygmat nieprawidłowego porównania kosztów i zysków. Te niesamowite ilości złota wyrzucone w błoto tylko po to, żeby przywieźć tu architektów z Imperium i najlepszy kamień! I po co? Sam zobaczysz — pokręcił głową. — Nie mówiąc już o słoniu.

— Słoniu? — zapytali chórem Grek i Skylitzes. W Videssos tak jak i w Rzymie, były to rzadkie zwierzęta, żyjące gdzieś na nieznanych ziemiach za Morzem Żeglarzy.

— Tak, w rzeczy samej. Jeden z posłów khagana widział go, chyba w menażerii, i opowiedział o tym swojemu panu. No i nie było innego wyjścia, tylko barbarzyńca musiał sam go zobaczyć. I Autokrator Khoirosphaktes, który pił tyle, że nie bardzo odróżniał rzeczywistość od swoich majaków, kazał mu go wysłać. Och, to złoto! — oszczędna dusza Goudelesa zdawała się cierpieć najgorsze męki.

— Co tam złoto, człowieku! — wykrzyknął Gorgidas. — Co khagan zrobił ze słoniem?

— Przyjrzał mu się i odesłał z powrotem, oczywiście. A co ty byś zrobił?


— Och, dupek ze mnie, pospieszyłem się i narobiłem niezłego bigosu — mruknął zirytowany Viridoviks, opierając ręce na biodrach. Atramentowociemna noc zaczęła w końcu zamieniać się w kolejny szary poranek, i Celt zorientował się ze zdegustowaniem, że jechał cały czas na wschód, od momentu kiedy tylko opuścił Varatesha. Przymrużył lekko oczy. — Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło — powiedział sobie. — Tak jest. Temu kurduplowi nie przyjdzie nigdy do głowy, żeby jechać za mną w tę stronę; nie ma mnie chyba za takiego głupka.

Przygryzł wąsy namyślając się, i skręcił na południe, zamierzając objechać obóz Varatesha wielkim łukiem — miał spore poważanie dla wodza banitów.

— Powinienem był się pięknie odpłacić temu synowi parszywego szczura, chociaż nawet nie zabił moich kumpli — powiedział na głos, żeby znowu usłyszeć dobrą galijską mowę wychodzącą z jego ust. — Któregoś dnia bardziej mi zaszkodzi, bez dwóch zdań.

Koń, który zaczął pogryzać trawę w czasie tego krótkiego postoju, podniósł łeb i zarżał, głośno protestując, kiedy jego linka znowu się naprężyła.

— Tylko nie mów mi teraz nie — mruknął do niego Gal, wciąż nieszczęśliwy. — Za późno na twoje żale, tak jak i na moje.

Gdy zbliżał się już dzień, słońce zaczęło wreszcie przebijać się przez ciężkie, burzowe chmury.

— No, chwała bogom — powiedział Viridoviks, i rozejrzał się dokoła, szukając tęczy. Nie znalazł. — Pewnie ta kanalia Avshar ją ukradł — wymruczał, i nie był to tylko żart.

Na swój sposób, deszcz, chmury i mgła były mu pomocne, bo ograniczały pole widzenia i dzięki nim nie musiał radzić sobie z wielkimi przestrzeniami stepu — o jedno zmartwienie mniej. Ale w miarę jak pogoda się poprawiała, odsłaniał się przed nim coraz większy obszar i coraz dalej odsuwał się horyzont. Zupełnie jak podczas jego pierwszych dni na stepie, czuł się maleńkim punkcikiem wędrującym przez nieskończoność.

— Gdyby na niebie była tylko jedna, maciupka gwiazdka, nie byłaby bardziej samotna niż ja — stwierdził i wywrzaskiwał nie kończące się piosenki, by odpędzić smutek.

Dziki okrzyk radości, który wydał na widok stada bydła, pasącego się daleko na południu, zaalarmował jego konie. Po chwili jednak zamilkł, zastanawiając się co było gorsze — żadni sąsiedzi, czy źli sąsiedzi.

— No, bo jeśli ja widzę ich, to nie ma siły; oni muszą widzieć mnie. Och, czy ten mały Grek nie byłby teraz dumny, słysząc jaki ze mnie logiczny facet?

Jego rozumowanie zostało nagrodzone, jeśli to odpowiedni. słowo, w ciągu kilku minut. Grapa Khamorthów wysypała się spoza swojego bydła, i pokłusowała w jego stronę.

— No i co oni teraz zrobią, jak znajdą jakiegoś obcego z tymi końmi i w ogóle? — zapytał sam siebie, ale odpowiedz której również sam sobie udzielił, wcale mu się nie podobali W dodatku przypomniał sobie ciężkie łuki, jakich używali nomadzi, i jeszcze bardziej sposępniał.

Żałował, że nie ma ze sobą swojego hełmu i płaszcza ze szkarłatnej skóry, dzięki którym mógłby zrobić odpowiednie wrażenie na nadjeżdżających koczownikach. Jego ubrani, podróżne było zabłocone, wilgotne i podarte — przyjrzał się sobie z niesmakiem.

— Taa… Wyglądam jak prawdziwy pastuch — powiedział ponuro. Jeszcze raz przeklął Varate-sha. Banita, skrupulatny złodziej, ukradł tylko Gala i jego miecz.

Na tę myśl ryknął śmiechem — jego niespokojny duch nic mógł poddawać się ponuremu nastrojowi zbyt długo. Ze skoczył z konia, ściągnął przez głowę swą poszarpaną tunikę i wygrzebał się z workowatych spodni. Nagi, z mieczem w dłoni, czekał na przeciwnika.

— Teraz będą się mieli nad czym zastanawiać — powiedział, wciąż uśmiechając się szeroko. Delikatny wiatr dotykał jego skóry. Wcale nie czuł się dziwnie, przygotowując się do walki zupełnie bez okrycia. Od niepamiętnych czasów bardowie śpiewali pieśni o Celtach, którzy szli do bitwy nadzy, nie chcąc żadnej innej zbroi, jak tylko walecznego szaleństwa. Zagrzewając się do walki bojowymi okrzykami, ruszył w kierunku nomadów.

Uśmiech spełzł mu z twarzy, kiedy zobaczył strzały nałożone już na ich podwójnie wygięte łuki, ale nie zastrzelono go od ręki. Khamorthci gapili się na niego — co to za wariat, ten blady, rudowłosy gigant? Zaczęli gwałtownie rozmawiać ze sobą. Jeden pokazał ręką na krocze Viridoviksa i powiedział coś, co na pewno nie należało do uprzejmości i wszyscy się roześmiali. Ciekawość nie mogła ich jednak powstrzymać na długo — strzały ponownie skierowały się na Gala.

Zrobił jeszcze jeden duży krok do przodu, a nomadzi naprężyli cięciwy.

— Czy któryś z was, karaluchy, mówi przypadkiem po videssańsku? — krzyknął, przyjmując wyzywającą postawę.

Niestety, żaden z nich nie mówił językiem Imperium. Jednak dzięki wymianie zdań jaka nastąpiła po jego pytaniu, domyślił lic, który z nich jest dowódcą. Był to szczupły mężczyzna o twardych rysach twarzy, którego kręcona broda opadała mu aż na piersi.

— Ty! — wrzasnął Celt, wskazując mieczem tegoż właśnie Khamortha. Nomada spojrzał na niego wrogo.

— Tak, ty, ty, pieprzący owce śmierdzielu! — powiedział Viridoviks, powtarzając obelgę swoim ohydnym khamorthckim. Gdy nomada powoli się czerwienił, Gal gestami zachęcał go do zejścia z konia i zmierzenia się z nim w pojedynku.

Wiedział jakie ryzyko podejmuje. Jeśli dominacja Khamortha nad jego towarzyszami była nie do podważenia, mógł on po prostu rozkazać im zastrzelić Celta i odjechać, nie robiąc sobie kłopotu. Ale jeśli nie… Jeźdźcy przyglądali się uważnie swojemu dowódcy. Milczenie zaczynało być denerwujące.

Nomada warknął coś — był wściekły, a nie przestraszony. Przypominał Viridoviksowi łasicę, gdy ześliznął się z konia — jego ruchy były płynne, szybkie i celowe — Celt zrozumiał, że nie będzie miał łatwego zadania. Shamshir nomady wysunął się ze skórzanej pochwy, która pokryta była polichromowanymi wizerunkami zwierząt, poskręcanymi misternie w khamorthckim stylu. Przesunął się do przodu, przyglądając się bacznie Galowi.

Zakrzywiony miecz spotkał się z prostym, i Viridoviks cofnął się o krok przy pierwszym starciu.

Naprawdę szybki jak łasica — pomyślał. Sparował atak na udo, potem odsunął rękę, by uniknąć następnego cięcia. Uśmiechając się teraz, bawiąc się walką, Khamorth ruszył do przodu, by z nim skończyć — powstrzymało go proste pchnięcie Celta — nie na darmo Viridoviks spędził tyle lat z Rzymianami. Ale jego miecz, w odróżnieniu od ostrza Skaurusa, nie był zakończony ostrym jak brzytwa szpicem, i gruba, skórzana koszula nomady okazała się wystarczającą osłoną. Khamorth zaklął i sam cofnął się o krok…

Po tym, jak zaskoczyli się nawzajem swoimi umiejętnościami, walczyli niestrudzenie przez dłuższą chwilę, obaj wypatrując jakiegoś błędu przeciwnika. Viridoviks zasyczał, gdy sam koniec zakrzywionego ostrza przeciągnął po jego piersiach cienką linię, potem przeklął głośno swoją nie-zdarność, kiedy miecz Khamortha znowu go dosięgnął, tym razem naznaczając lewe ramię. Jego przodkowie, zdecydował, byli skończonymi głupkami — walcząc nago miało się po prostu za wiele do pilnowania. Nomada pozostawał nietknięty. Viridoviks był silniejszy od Khamortha i dalej sięgał, ale na dłuższą metę. szybkość liczyła się bardziej.

— Dobrze, w takim razie musimy się szybko uwinąć powiedział do siebie i skoczył na nomadę, zasypując go deszczem ciosów zadawanych ze wszystkich kierunków, próbując zdobyć przewagę wyłącznie dzięki sile mięśni. Jego przeciwnik odtańczył na bok, lecz pośliznął się na rozrobionym błocie i musiał rozpaczliwie blokować opadające nań ostrze Viridoviksa. Sparował uderzenie, ale jego miecz wyleciał w po wietrze i wbił się nie opodal w ziemię.

— Ahh… — powiedzieli Khamorthci ze swych koni.

Choć Viridoviks sądził, że ich dowódca pozostaje już na jego łasce, nie miał najmniejszego zamiaru go zabijać — nietrudno było się domyślić, co nomadzi mogli z nim potem zrobić. Ale kiedy ruszył pewnym krokiem do przodu, by na znak zwycięstwa wyciągnąć nóż zza pasa mężczyzny, Khamorth uderzył go w nadgarstek twardym brzegiem dłoni i jego własny miecz wypadł mu z odrętwiałych nagle palców.

— Nie, nie rób tego, ty barbarzyńska małpo! — krzyknął Gal, gdy jego wróg sięgnął po sztylet. Rzucił się na niego, obejmując go niedźwiedzim uściskiem. Khamorth bódł niczym koza, uderzając czubkiem głowy w podbródek Viridoviksa. Celt ujrzał gwiazdy i wypluł krew z przegryzionego języka, ale jego lewa ręka trzymała prawy nadgarstek nomady jak kleszcze. Uderzył swojego przeciwnika w tył karku — być może nie było to sportowe zagranie, ale za to skuteczne. W końcu Kha-morth osunął się w błoto z cichym jękiem.

Cały pokryty potem, Viridoviks odzyskał swój miecz i odwrócił się do jeźdźców. Gapili się na niego, równie jak on niepewni.

— Nie zabiłem go, widzicie — powiedział Gal, gestem wskazując ich dowódcę. — Choć przez następnych parę dni będzie tego żałował. — Wciąż miewał okropne bóle głowy od ciosu Varatesha.

Przykucnął przy nomadzie, który zaczął właśnie odzyskiwać przytomność. Pozostali wojownicy podnieśli ostrzegawczo łuki.

— Nie chcę mu zrobić żadnej krzywdy — wyjaśnił Viridoviks. Nie rozumieli z tego ani trochę więcej niż z jego poprzedniej mowy, ale rozluźnili się nieco, gdy zobaczyli, że pomaga ich kompanowi usiąść. Barbarzyńca jęczał i trzymał głowę w dłoniach, wciąż tylko na wpół przytomny.

Jeden z Khamorthów podał swój łuk sąsiadowi, zsiadł z konia i podszedł do Viridoviksa, rozkładając przed sobą puste ręce. Wskazał na Celta.

— Ty — powiedział. Viridoviks skinął głową; to było słowo, które znał. Nomada pokazał na stepowe konie, które prowadził Gal. — Gdzie? — zapytał. Powtórzył to kilka razy, pomagając sobie gestami, aż Viridoviks zrozumiał.

— Och, chciałbyś coś wiedzieć o tych ślicznotkach? Ukradłem je Varateshowi, nie ma co — powiedział Celt, dumny ze swojego wyczynu, nie tylko dlatego, że udało mu się uciec, ale z samej kradzieży. U Galów, podobnie jak u nomadów, uprowadzanie koni było sportem, właściwie niemal sztuką.

— Varatesh? — Trzech Khamorthów wymówiło to imię jednocześnie. Było to wszystko, co zrozumieli ze słów Viridoviksa. Nawet ich oszołomiony dowódca podniósł głowę, ale opuścił ją z jękiem. Podekscytowani, zasypali Gala pytaniami. Pomachał rękami, dając do zrozumienia, że za nimi nie nadąża.

Nomada, który zsiadł z konia, uciszył krzykiem swoich przyjaciół.

— Ty i Varatesh? — zapytał Viridoviksa z szerokim, sztucznym uśmiechem, po czym powtórzył pytanie, tym razem z groźnym grymasem na twarzy.

— No, bystrzak z ciebie! — wykrzyknął Viridoviks. — Ja i Varatesh — powiedział i wykrzywił twarz w najokropniejszej minie jaką tylko mógł sobie wyobrazić, tnąc powietrze mieczem dla dopełnienia obrazu. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nomadzi mogli być przyjaciółmi banity. No cóż, było już za późno, a kłamstwo mogło go wpędzić w takie same kłopoty jak prawda.

Ale odpowiedź była prawidłowa. Nomadzi po raz pierwszy się uśmiechnęli. Ten na ziemi podał Viridoviksowi dłoń. Uścisnął ją niepewnie, przekładając miecz do lewej ręki, ale sympatia Khamor-tha nie była udawana.

— Yaramna — przedstawił się, pukając w piersi. Ręką wskazał na swoich kompanów na koniach. — Nerseh, Zamasp, Valash — a potem na swojego szefa — Rambebisht.

— Jakby kichali… — westchnął Viridoviks i podał swoje imię. Potem przyszły mu do głowy dwie rzeczy, jedna po drugiej. Podniósł miecz Rambehishta i oddał go nomadzie. Rambebisht ledwo trzymał się na nogach, nie mówiąc już o okazywaniu wdzięczności, ale jego towarzysze mruknęli coś, doceniając gest Celta.

Potem Gal podszedł do swoich koni i ściągnął spodnie i tunikę z tego, na którym jechał. Mieczem poprzecinał linki łączące zwierzęta i podarował każdemu z nomadów po pół tuzina koni. Wierzchowiec, którego sobie zostawił, należał przedtem do Varatesha — w takich sprawach wierzył opinii wodza banitów.

Nie mógłby znaleźć lepszego prezentu wśród wszystkich bogactw świata. Wszyscy Khamorthci oprócz Rambehishta tłoczyli się wokół Viridoviksa, ściskając mu dłoń, waląc go po plecach i wykrzykując coś w swoim języku. Nawet ich dowódca zdobył się na uśmiech, chociaż wyglądał tak, jakby najmniejsze wykrzywienie twarzy sprawiało mu ból. Viridoviks starał się wybrać dla niego najlepsze zwierzęta, nie chcąc mieć w nim wroga.

Za pomocą gestów i kilku słów, które znał Celt, Yaramna pokazał, że wkrótce będą wracali do namiotów swojego klanu.

— Miałem nadzieję, że właśnie to mi powiesz — odparł Viridoviks. Khamorth zrobił krzywą minę, zniechęcony trudnym procesem porozumiewania się. W końcu wytłumaczył Viridoviksowi, że kilku ludzi z jego klanu znało videssański.

— Zrobimy co się da, to wszystko — wzruszył ramionami Celt. Już postanowił, że nauczy się języka równin.

Roześmiał się nagle. Yaramna i pozostali Khamorthci patrzyli na niego, nic nie rozumiejąc.

— Nie, to nie ma nic wspólnego z wami — powiedział Viridoviks. Nigdy by nie przypuszczał, że nadejdzie kiedyś dzień, kiedy zacznie zachowywać się jak Skaurus.

Ręce Varatesha wciąż były spuchnięte i obrzmiałe, ślady po rzemieniach, którymi związał go Viridoviks, wcięły się głęboko, pokrywając czerwonymi liniami nadgarstki. Gdyby Gal nie przeoczył małego noża, który nosił zawsze w wąziutkiej kieszonce wewnątrz jednego z butów, byłby jeszcze związany. Ale Khuraz przeturlał się przez błoto, żeby go wyciągnąć, a potem pracując plecy w plecy z Varateshem, zdołał przeciąć swoje więzy — nie oszczędzając przy tym własnych nadgarstków i dłoni.

Banita ścisnął obolałe pięści i bez większego powodzenia próbował zignorować pulsujący ból, który rozdzierał mu czaszkę. Nie lubił przegrywać w cokolwiek, a już najmniej z człowiekiem, który powinien być więźniem zdanym na jego łaskę. Nie napawał go też radością ponad tygodniowy marsz, który miał przed sobą on i jego towarzysze, chyba że udałoby im się ukraść konie. Najmniej jednak ze wszystkiego podobała mu się perspektywa rozmowy z Avsharem, któremu będzie musiał wytłumaczyć, jak to tłusta kuropatwa wymknęła się z jego sieci. Nie chodziło tylko o złość czarodzieja, choć i ta mogła być straszna, ale o to, że Avshar będzie go miał za przygłu-pawego barbarzyńcę… Zagryzł wargi z wściekłości i upokorzenia.

Kiedy przeszła już fala czarnego gniewu, znowu był w stanie logicznie myśleć. Sięgnął pod tunikę po magiczny kryształ, który dał mu Avshar. Trzymając go ostrożnie w niezręcznych jeszcze palcach, patrzył jak pomarańczowa mgiełka wypełnia jego wnętrze.

— Wschód — mruknął zaskoczony, gapiąc się na przezroczystą linię. — Dlaczego ten sukinsyn jedzie na wschód? — zastanawiał się, czy coś nie stało się z kryształem, ale doszedł do wniosku, że to nie jego wina. No tak, ale kiedy go pojmali, rudowłosy cudzoziemiec zmierzał na zachód, w towarzystwie Arshaum? Varatesh skubał brodę w zamyśleniu. Nie ufał temu, czego nie rozumiał.

— A kogo to, do cholery, obchodzi gdzie on jedzie? — zapytał Bikni, z ziemi.

— Baba z wozu koniom lżej, ot co — poparł go Akes, który również siedział w błocie. Trzej pozostali przy życiu pomocnicy Yaratesha byli niezdolni do czegokolwiek po uderzeniach, jakie im zaserwował Viridoviks. Ich dowódca wcale nie był w lepszym stanie, ale napędzała go siła woli, podczas gdy om leżeli jak psy, we własnych wymiocinach.

— Avshara będzie to obchodziło — odparł. Pomimo ote pienia, jego towarzysze wzdrygnęli się.


— I mnie — dodał Upewnił się, czy odebrał Khurazowi i nóż i pokazał im go.

— Będziemy musieli cholernie długo iść, żeby dostać się do naszego obozu — zajęczał Bikni.

— Nie mamy jedzenia, nie mamy koni, nie mamy żadnej broni, a ty Varatesh sam wiesz, co wart jest ten twój pieprzony nożyk. Nie za wiele.

— No, to pójdziemy. Dostanę się do domu, nawet jeżeli będę musiał was wszystkich zeżreć po drodze.

Kiedy wyruszył na północ, pozostała trójka, jęcząc, zatacza jąc się i gderając, poszła w jego ślady, tak jak okruchy żelaza ciągnęłyby się za magnesem.


Prevalis, syn Haravasha, podjechał galopem do poselstwa, opuszczając swój posterunek na czele oddziału.

— Coś tam jest z przodu — zawołał młody żołnierz.

— Coś — mruknął Agathios Psoes, przewracając oczami. Podoficer krzyknął:

— To znaczy co?

W tym momencie obaj przeszli na videssańsko-khamorthcki dialekt używany w Prista i Gorgidas przestał ich kompletnie rozumieć. Po tak wielu dniach oglądania pustego stepu, z pojawiającymi się tylko od czasu do czasu stadami bydła, jakikolwiek inny widok sprawiłby mu niemałą przyjemność. Arigh twierdził, że rzeka Shaum, która stanowiła granicę pomiędzy Khamorth i jego Arshaum, była już blisko. Grek nie miał pojęcia, skąd mógł to wiedzieć. Każdy fragment bezkresnego stepu był dokładnie taki sam jak następny.

— O czym oni gadają? — zapytał Goudeles niecierpliwie. Biurokrata ze stolicy nie rozumiał z ich rozmowy więcej niż Gorgidas.

— Przepraszam, panowie — powiedział Psoes, wracając do oficjalnego videssańskiego. — Przed nami widać obóz koczowników, ale coś wydaje się z nim być nie w porządku.

— Gdzie są ich stada? — zapytał Skylitzes. Odwrócił się do Prevalisa. — To miejsce wielu namiotów, gdzie jest? — bez trudu posługiwał się żargonem nomadów i Videssańczyków.

— Zobaczysz je, gdy tylko staniesz na szczycie następnego wzgórza — odparł żołnierz, uśmiechając się i zmieniając styl, tak aby mogli go zrozumieć Goudeles, Arigh i Gorgidas.

Wyraz niezadowolenia, który nigdy nie schodził z twarzy Skylitzesa, pogłębił się jeszcze.

— Tak blisko? Więc gdzie do cholery są ich stada? — rozejrzał się dokoła, jakby spodziewając się, że nagle wyskoczą zza jakiegoś kamienia.

Dokładnie jak powiedział syn Haravasha, obozowisko widoczne było ze szczytu łagodnego wzniesienia, na które wjechali wkrótce posłowie. Przypominając sobie jaskrawe namioty Yezda, które widywał aż za często w Vaspurakan i zachodnim Videssos, Gorgidas spodziewał się równie barwnego widowiska. Nie znalazł go. Obóz zdawał się cichy i posępny. Zbyt cichy — pomyślał Grek. Nawet z tej odległości powinien był także dostrzec dym z ognisk, odcinający się od jasnego nieba i jeźdźców poruszających się między namiotami, którzy wyglądaliby stąd jak ciemne plamki wielkości, co najmniej, muchy.

— Zaraza? — zastanawiał się głośno, przypominając sobie Tukidydesa i opustoszałe Ateny na początku wojny peloponeskiej. Czuł jak przechodzą go dreszcze. Żaden lekarz nie był w stanie uratować kogoś przed zarazą; choć kto wie, czego byli w stanie dokonać kapłani-uzdrowiciele? Goudeles, który powinien był to wiedzieć, powiedział:

— Najstosowniej byłoby, moim zdaniem, objechać to szerokim łukiem i nie ryzykować bez potrzeby. — Z niewiadomego powodu, Gorgidas pocieszony był faktem, że Videssańczyk tak samo bał się choroby jak on.

— Nie — sprzeciwił się Lankinos Skylitzes. Goudeles zaczął protestować, ale oficer przerwał mu. — Zaraza mogła zabić bydło nomadów albo w ogóle go nie dotknąć. Ale nie zmusiłaby go do ucieczki.

— Masz rację, Videssańczyku — powiedział Arigh. — Tylko ludzie uciekają przed zarazą. — Jego skośne oczy patrzyły drwiąco na Goudelesa.

— Jak sobie życzycie — odparł biurokrata, starając się wyglądać tak, jakby go to nie obchodziło — Jeśli gorączka stopi szpik w moich kościach, przynajmniej będę umierał w odważnym towarzystwie.

Wciąż kiepski jeździec, popędził konia, zmuszając go do kłusu i przejechał obok Arigha, kierując się w stronę obozu Z nieco mniejszą niż przed chwilą pewnością siebie, Arshaum ruszył w jego ślady, a za nim cały oddział.

Logika Skylitzesa tylko częściowo uspokoiła Gorgidasa — a co jeśli zaraza spadła na obóz jakiś czas temu, a zwierzęta nomadów oddaliły się w poszukiwaniu nowych pastwisk? Ale kiedy jego towarzysze krzyknęli przestraszeni, gdy trzy lub cztery kruki i wielki sęp wzbiły się w niebo dojrzawszy nadjeżdżających ludzi, Gorgidas z ulgą odchylił się w siodle.

— Od kiedy to ptaki śmierci są dobrym znakiem? — zapytał Psoes.

— Od teraz — odparł Gorgidas. — Bo jeśli są tutaj, to znaczy, że nie ma żadnej zarazy. Padlinożercy albo wystrzegają się zwłok ludzi zmarłych od zarazy, albo jeśli je jedzą, umierają na tę samą chorobę. — Zakładając oczywiście, szeptała bojaźliwa część jego duszy, że Tukidydes się nie mylił.

Ale w miarę jak zbliżali się do obozu, oczywiste stawało się, że to nie żadna zaraza wybiła jego mieszkańców — oprócz zarazy wojny. Wozy były tylko wypatroszonymi, pustymi skorupami. Niektóre kiwały się jakby były pijane — koła poodpadały albo zostały spalone. Ramy namiotów pokryte były resztkami zwęglonego filcu i skóry. Poszarpane strzępy, które nie spaliły się do końca, powiewały na wietrze niczym palce szkieletu. Śmierć rządziła tu już od dłuższego czasu.

Kolejne ptaki podniosły się w powietrze, kiedy posłowie wjechali do wymordowanego obozowiska. Nie było ich wiele, bo najlepsze kąski zostały już dawno zjedzone. Odór śmierci prawie zniknął. Puste oczodoły, które przeglądały się nowo przybyłym jakby oburzone ich wtargnięciem w ten nieruchomy świat, należały do szkieletów, a nie rozkładających się ciał.

Zwłoki mężczyzn i kobiet, dzieci i zwierząt, porozrzucane były wokół namiotów. Tu leżał nomada z resztką miecza w dłoni, reszta o kilka kroków dalej. Złamane ostrze nie warte było rabunku. Topór rozszczepił czaszkę mężczyzny. Obok niego leżało coś, co kiedyś było kobietą. Zwłoki były nagie, nogi szeroko rozłożone. Wystarczająca ilość mięsa przywierała i do kości, by Gorgidas mógł zobaczyć, że poderżnięto jej gardło.

Służąc w legionach, a także później, w Videssos, Grek pamiętał więcej gwałtownych i okrutnych śmierci, niż chciałby pamiętać, ale tu widział całkowite, bezsensowne i rozpustne zniszczenie, dzieło dokonane dla samej przyjemności zabijania i destrukcji. Przenosił wzrok od jednego ze swych kompanów do drugiego. Goudeles, który prawie nie znał wojny, był blady jak ściana i wymiotował, ale nie był osamotniony. Żołnierze Psoesa, Skylitzes, nawet Arigh, któremu zdawało się, że nic nie jest go w stanie poruszyć — wszyscy byli zaszokowani tym, co zobaczyli.

Przez dłuższą chwilę nikt nie był w stanie przemówić, nikt nie odważył się jako pierwszy przerwać zaklętej ciszy przerażenia. W końcu Gorgidas powiedział, nie tyle do pozostałych, ile do siebie:

— Więc tak prowadzi się wojny tu, na równinach.

— Nie! — to był Skylitzes, Agathias Psoes i trzej jego żołnierze, naraz. Ucztujący w pobliżu ptak zakrakał z oburzeniem i odszedł dalej, zbyt ciężki by unieść się w powietrze. Psoes, bardziej wygadany od Skylitzesa, kontynuował:

— To nie wojna, cudzoziemcze. To szaleństwo. — Gorgidas mógł tylko skinąć głową, zupełnie się z tym zgadzając.

— Nawet Yezda nie są gorsi od tego — powiedział Grek, a potem łącząc fakty, dodał: — I oni też przybyli ze stepu…

— To było w Makuran. Teraz Yezda nauczyli się czcić Skotosa — wyjaśnił Psoes, i wszyscy Vi-dessańczycy splunęli odrzucając ciemnego boga. — Koczownicy to poganie, tak, ale to zupełnie przyzwoici ludzie.

Gorgidas słyszał co innego w Videssos, w końcu jednak Psoes był bliżej z Khamorthami niż ludzie mieszkający w samym Imperium. Zastanawiał się, czy ta zażyłość czyniła podoficera bardziej wiarygodnym, czy też mniej. Historia okazywała się równie skomplikowana i niejasna jak medycyna. Krótka chwila zamyślenia została przerwana, kiedy jego bystre oczy dostrzegły znajomy symbol wyryty na dnie rozbitego kufra z drzewa cedrowego. Widywał te trzy równoległe błyskawice aż nazbyt często w ruinach videssańskich miast i klasztorów, by nie rozpoznać teraz znaku Skotosa. Wskazał na niego ręką. Wzrok Psoesa powędrował za jego palcem i oficer podskoczył jak oparzony; on także wiedział, co to znaczy. Ponownie splunął i nakreślił na piersi słoneczne koło Phosa. Skylitzes, Goudeles i videssańscy żołnierze uczynili to samo.

Arigh i Khamorthci nie wiedzieli jednak o co chodzi, zastanawiając się dlaczego ich kompani przejmują się jakimś niezdarnym rysunkiem wśród takiego ogromu zniszczenia.

— Nie pomyślałbym o tym — powiedzieli na tym samym oddechu Skylitzes i Psoes. Skylitzes zsiadł z konia i przykucnął obok sprofanowanego kufra. Pobożny oficer splunął po raz trzeci, tym razem prosto na znak Skotosa. Wyciągnął z paska krzesiwo i hubkę i podpalił małą kupkę wyrwanej trawy. Ogień nie chciał jej objąć, bo wciąż była wilgotna po ostatnim deszczu.

— Renegaci Varatesha. To musieli być oni — powtarzał w kółko Psoes, podczas gdy Skylitzes pocił się nad trawą. Podoficer zdawał się głęboko wstrząśnięty, jakby starając się znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie dla rzezi, która miała tu miejsce. — Renegaci Varatesha.

— No. — Skylitzes uwieńczył swoje starania sukcesem. Przyłożył do ognia jeden z rogów cedrowego pudła. Płomienie zaczęły lizać drewno. Symbol Skotosa zwęglał się, znikał.

— Tak właśnie, w końcu światło pokona ciemności na zawsze — powiedział Skylitzes. Wszyscy Videssańczycy uczynili znak słońca.

Kiedy poselstwo opuściło już zniszczony obóz, Gorgidas zapytał głośno:

— Skąd nomadzi wiedzą o Skotosie?

— Podły bóg dla podłych ludzi — odpowiedział sentencjonalnie Goudeles. Dla Greka tego rodzaju odpowiedź była więcej niż bezużyteczna. Aż do tego horroru, nomadzi wydawali mu się takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni — barbarzyńcami, tak, ale ich natury były mieszaniną dobra i zła. Skotos także nie należał do ich stepu — ani khamorccy żołnierze, ani Arigh nie rozpoznali jego znaku.

Jednak w Yezd, przybywający tam nomadzi odnosili się do złego bóstwa z dzikim entuzjazmem i to w zasadzie też nie było normalne. Zanim zostało podbite przez nomadów, Yezd nazywało się Makuran i było rywalizującym z Videssos imperium — cywilizowanym państwem. Makurani mieli własną religię, czcili swoich ukochanych Czterech Proroków. Skąd w takim razie kult Skotosa, i jakiż może być związek między odległym Yezd a tym obozowiskiem — jak się okazało wciąż za bliskim? Lankinos Skylitzes bez trudu znalazł związek.

— Z Varateshem jest Avshar — powiedział jak do głupkowatego dziecka.

To wyjaśnienie zupełnie go zadowoliło i Gorgidas zaczerwienił się zły, że sam do tego nie doszedł. Ale Yezda, przypomniał sobie Grek, wdzierali się do Makuran już pół wieku temu. Dreszcz przebiegł mu po plecach — co, w takim razie, robił wtedy Avshar?


Valash jechał galopem w kierunku pozostałych jeźdźców, wracając z wyznaczonego mu posterunku. Krzyknął coś w swoim języku. Reszta Khamorthów odkrzyknęła, z radością na swoich brodatych twarzach. Nawet markotny Rambehisht zdobył się na uśmiech, chociaż spojrzenie, jakim obdarzył Viridoviksa, było nieodgadnione.

— Wreszcie obóz, no i najwyższy czas, nie ma co. Teraz już prosto do niego — powiedział Gal.

Przez cztery dni pomagał nomadom pilnować bydła, podczas gdy Zamasp pojechał po innych pasterzy, którzy mieli ich wymienić. Była to okropnie nudna praca. Krowy były głupie i im więcej było ich w jednym miejscu, tym zdawały się stawać głupsze. Mimo to nie był w stanie docenić ulgi, jaką dają czasem bezmyślne zadania — nie, gdy jego życie wciąż pozostawało w rękach nomadów, którzy nie byli jego przyjaciółmi.

Yaramna pojechał blisko do Celta. Nomada siedział na jednym z koni, które dał mu Viridoviks.

— Dobry koń — powiedział, czule klepiąc zwierzę po szyi. Viridoviks znał pierwsze słowo ze sprośnego przekleństwa Khamorthów, a gest nomada wyjaśnił mu drugie.

— Cieszę się, że ci się podoba, naprawdę — odpowiedział, a Yaramna równie szybko domyślił się znaczenia jego słów.

Obóz Khamorthów rozrzucony był po całej równinie. Na mioty i wozy stały tam, gdzie zdecydował się postawić je ich właściciel. Viridoviks parsknął śmiechem.

— Gajusza Filipusa chyba krew by zalała, gdyby mógł zobaczyć tych partaczy. Oj, nie jest to prawidłowy rzymski obóz, oj nie, wcale a wcale. No i bardzo dobrze, wolne i łatwe życie zawsze bardziej mi odpowiadało.

A jednak lata spędzone z legionistami kazały mu się skrzywić z niesmakiem, kiedy zobaczył — i poczuł — kupy śmieci przy każdym namiocie, ludzi sikających gdziekolwiek poczuli taką potrzebę, równie swobodnie jak konie pasące się w obozie. To też nie należało do prawidłowego obozowiska. Celtowie byli czystym ludem, choć może nie tak oddanym porządkowi jak Rzymianie.

Na widok obcego w obozie, a szczególnie tak egzotycznego jak Gal, nomadzi krzyczeli i pokazywali go sobie palcami. Niektórzy przyglądali mu się z daleka, inni tłoczyli się wokół niego. Jakiś szkrab, odważniejszy niż wielu wojowników, odbiegł od ogniska, by dotknąć czubka buta przejeżdżającego obok Gala. Viridoviks, który uwielbiał dzieci, zatrzymał ostrożnie konia.

— Bu! — powiedział. Oczy malucha zrobiły się okrągłe. Odwrócił się i uciekł. Viridoviks roześmiał się znowu, bo spodnie dzieciaka pozbawione były tej części, na której zwykle się siada.

— Ho! To mi dopiero sprytny wynalazek! — wykrzyknął.

Matka szkraba wzięła go na ręce i dała mu klapsa na gołą pupę. O takim zastosowaniu dziurawych spodni Celt nie pomyślał.

— Biedny chrabąszcz — powiedział, słysząc ryki obrażonego dziecka.

Valash zaprowadził swoich towarzyszy i Viridoviksa do okrągłego, kopulastego namiotu, większego i świetniejszego od wszystkich pozostałych. Wilcza skóra zawieszona na kołku przed namiotem, tak jak i dwóch strażników jedzących biały ser obok wejścia, świadczyły o tym, iż należał on do wodza klanu. Zwierzęta i demony, pozwijane w khamorthckim stylu, wyszyte były na zielonej klapie. Podobne motywy pokrywały ściany wozu, który przewoził złożony namiot po stepie. Mniejsze wozy, z bagażami, stały obok niego ustawione w szeregi. Kufry, które w nich ustawiono, świeciły się od łoju, chroniącego je przed deszczem.

Były to bogactwa, którymi cieszyć mógł się tylko wódz, jak zorientował się Gal. Inne namioty były zwykle mniejsze i pokryte cieńszymi materiałami Na tyle lekkie, by mógł je złożyć i rozłożyć tylko jeden człowiek i by jeden koń był w stanie ponieść zarówno płótno i ramy, jak i większość dobytku rodziny nomady. Podczas gdy wódz miał tuziny mniejszych wozów, większości koczowników musiały wystarczyć trzy lub cztery, a czasami żaden. Viridoviks zrewidował nieco swe poglądy — życie na równinach mogło być wolne, ale na pewno nie było łatwe.

Jeden ze strażników wylizał do czysta rogową łyżkę i przyjrzał się grupie Valasha. Wskazał ręką na Viridoviksa i zapytał o coś w języku khamorth. Przez chwilę rozmawiali ze sobą. Viridoviks wyłapał tylko imię „Targjtaus”, które powtórzyło się kilkakrotnie. Jak się domyślał, było to imię wodza. Potem wartownik zaskoczył go, przemawiając łamanym videssańskim:

— Ty czekać. Targitaus, ja powiedzieć mu, ty tutaj.

Kiedy nomada pochylał się już by wejść do namiotu, Viridoviks zawołał za nim:

— Czy twój pan włada językiem Imperium?

— O tak. On jeździć Prista wiele razy handel. Najechać raz, ale wiele czasu minąć.

Strażnik zniknął. Viridoviks westchnął z ulgą; przynajmniej nie będzie musiał porozumiewać się przez tłumacza. Gdyby tłumacz musiał przekładać tak żywą i szybką mowę, jaką posługiwał się Gal, efekt byłby mniej więcej taki, jak krzyczenie pod wodą: jakiś dźwięk wydobywałby się na powierzchnię, ale nie miałby on większego sensu.

Żołnierz wyszedł z namiotu. Powiedział coś do Khamortha, a potem zwrócił się do Viridoviksa:

— Ty teraz wchodzić. Ty zobaczyć Targitaus, ty ukłonić, tak?

— Zgoda — obiecał Celt.

Zsiadł z konia, naśladując nomadów. Drugi strażnik zajął się ich wierzchowcami, podczas gdy pierwszy trzymał w górze klapę namiotu — wejście zwrócone było na zachód, z dala od wiatru. Rozsądnie — zdecydował Viridoviks — ale na samą myśl o tym, by przemierzać step zimą, rudo-złote włosy na jego ramionach podniosły się, jakby był wiewiórką stroszącą futro na złą pogodę.

Pochylił głowę, by zmieścić się w wejściu, które było niskie nawet dla przysadzistych Khamor-thów. Kiedy podniósł ją z powrotem, gwizdnął z podziwu. Legioniści, jak właśnie odkrył, byli nowicjuszami, gdy chodziło o namioty. Ten był tak duży jak cztery rzymskie, szeroki na co najmniej dwanaście kroków. Biała tkanina pokrywała ściany od wewnątrz powodując, że wydawał się jeszcze większy, a to dzięki odbijającemu się od niej światłu ogniska, które paliło się na samym środku, i lampek łojowych ustawionych dokoła całego namiotu. Skórzane torby ułożone wzdłuż północnej krawędzi zawierały jeszcze więcej rzeczy Targitausa. Ludzie należący do jego służby i straży powiesili nad nimi swoje łuki i miecze. Naczynia do gotowania, wrzeciona i inne narzędzia używane przez kobiety, ustawione były wzdłuż południowej ściany. Pomiędzy nimi, naprzeciwko wejścia, znajdowało się wielkie łoże z wełny i pokrytych filcem poduszek. Nawet najmniejszy skrawek przestrzeni nie został zmarnowany, ale namiot wcale nie zdawał się ciasny.

Graniczyło to z cudem, gdyż był on pełen ludzi — mężczyźni siedzieli po północnej stronie, kobiety po południowej. Pomiędzy ogniskiem a wełnianym łożem stała niska kanapa, jedyny prawdziwy mebel w tym pomieszczeniu. Pamiętając, co przykazał mu strażnik, Viridoviks pokłonił się spoczywającemu na niej człowiekowi, którym niewątpliwie był sam Targitaus.

— No. Trochę ci to zajęło, zanim mnie zauważyłeś — powiedział do Gala wódz nomadów. Va-lash i pozostali Khamorthci złożyli pokłon o wiele wcześniej. Nie wydawał się jednak rozzłoszczony. Videssański Targitausa był o wiele bardziej płynny niż język jego strażnika, ale nie tak dobry jak Varatesha. Celt przyjrzał się człowiekowi, który miał zadecydować o jego losie. Targitaus był mężczyzną w średnim wieku, i trudno byłoby go nazwać przystojnym — brzuchaty, pokryty bliznami, z wielkim haczykowatym nosem, który musiał być dobrze połamany jakiś czas temu i teraz wskazywał na prawy róg jego ust. Gęsta, szara broda i nieprzycinane włosy wystające spod czapki powodowały, że przypominał nieco dmuchawiec. Ale piwne oczy, osadzone w delikatnej sieci zmarszczek, były niepokojąco inteligentne. Sam będąc szlachcicem w Galii, Viridoviks rozpoznawał przywódcę bez trudu.

— Wyglądasz jak „Alugh” — zauważył Targitaus. Przy jego gardłowym akcencie, trudno było domyślić się co ma na myśli wódz, ale po chwili Viridoviks zrozumiał, że chodzi mu o „Haloga”. Khamorth kontynuował: — Podejdź do ogniska, żebym mógł cię lepiej zobaczyć.

W towarzystwie Rambehishta, Yaramna i pozostałych, Viridoviks przecisnął się pomiędzy mężczyznami otaczającymi ognisko. Nomadzi, którzy siedzieli na poduszkach albo rozłożonych kocach, odchylali się na bok, by go przepuścić.

— Wielki mężczyzna — powiedział Targitaus, kiedy Celt stanął przed nim. — Dlaczego ty taki duży? Zmęczysz każdego konia.

— No tak, ale dziewczyny nie narzekają — mruknął Viridoviks. Targitaus zamrugał, a potem zachichotał. Gal uśmiechnął się do siebie; nie pomylił się co do niego.

Człowiek siedzący na ziemi po prawej stronie wodza przetłumaczył ich rozmowę, tak by wszyscy ją zrozumieli. Był to pierwszy Khamorth o gładkiej twarzy, jakiego widział Viridoviks. Jego policzki były różowe i błyszczące w świetle ogniska. Głos mężczyzny był czymś pomiędzy tenorem a kontraltem. Nosił wąskie szaty, które wydawały się za obcisłe dla jego korpulentnej sylwetki.

Widząc spojrzenie Celta, Targitaus powiedział:

— To Lipoxais. Jest enaree naszego klanu.

— Szamanem, jak powiedzielibyście w Videssos — dodał Lipoxais. Jego videssański był niemal perfekcyjny. Rzewne spojrzenie, jakim obdarzył Viridoviksa, kazało mu się zastanowić czyenaree był eunuchem, jak myślał na początku, czy też był po prostu zniewieściały.

— Tak, szaman — Targitaus przytaknął niecierpliwie. — Nie będziemy teraz mówić o słówkach. — Zmierzył Viridoviksa wzrokiem, od dołu do góry i z powrotem. Dwukrotnie zatrzymywał wzrok na długim mieczu, wiszącym u boku Celta. — Powiesz mi swoją historię, tak, i wtedy zobaczymy, jakie słowa trzeba powiedzieć.

— Zgoda — powiedział i zaczął opowiadanie od momentu porwania. Wódz przerwał mu:

— Nie, zaczekaj. Co robisz Pardraja, najpierw? Ty nie człowiek Imperium, nie Khamorth i Arshaum też nie… to jasne dosyć, na duchy wiatru! — roześmiał się charczącym głosem.

Czując się tak jakby tonął, Viridoviks powiedział prawdę Gdy Lipoxais przetłumaczył, groźne pomruki podniosły się pomiędzy siedzącymi przy ogniu wojownikami.

— Ty przyszedłeś prowadzić Arshaum przez Pardraja i chcesz moje podziękowania i pomoc? — warknął Targitaus Dotknął swojej szabli, jakby chcąc sobie przypomnieć, gdzie ona jest.

— A dlaczego nie? Zasługuję na nie. — Targitaus gapił się na niego, Lipoxais podniósł wyskubaną brew. Daj im do myślenia — powiedział sobie Viridoviks — jak zobaczą, że trzęsiesz przed nimi portkami, to koniec. Wyprostował się, patrząc z góry na wodza Khamorth. — Im więcej Ar-shaumów walczy w Videssos, tym mniej wy będziecie mieć do roboty Czyż nie tak?

Targitaus podrapał się po podbródku. Łagodny, wysoki głos Lipaxoisa kończył przekładanie słów Gala na język równin. Viridoviks nie miał odwagi, by się rozejrzeć i zobaczyć jak nomadzi przyjmowali to co mówił, ale wrogie pomruki ucichły.

— No dobrze. Mów dalej — powiedział w końcu Targitaus.

Pokonawszy już najgroźniejszą przeszkodę, Viridoviks rozgrzał się i podbił słuchaczy swoją opowieścią, zwłaszcza gdy zrozumieli, że był wrogiem Varatesha.

— Bratobójca, co? — powiedział Targitaus i splunął na ziemię przed swoją kanapą. — Parę lat temu, próbować przyłączyć się do klanu. Jego historia nawet gorsza niż twoja. On nie tylko nie mówić wszystkiego, on też kłamać. — Spojrzał Viridoviksowi w twarz i Celt nie mógł powstrzymać rumieńca, który wypełzł mu na twarz. — Dalej — powiedział Targitaus. — Co potem?

Viridoviks próbował ostrzec nomadów przed Avsharem, ale oni nie znali imienia czarnoksiężnika i nie bali się go. Niech bogowie pozwolą, by się nie dowiedzieli — pomyślał Viridoviks, i kontynuował opowieść, mówiąc teraz o swojej ucieczce. To wywołało okrzyki nomadów, kiedy usłyszeli tłumaczenie Lipoxaisa.

— Nieźle — powiedział Targitaus. Viridoviks uśmiechnął się. Jak podejrzewał, Khamorth był oszczędny w pochwałach.

— W ciemności, i w ogóle, pojechałem na wschód zamiast na zachód i trafiłem na tych tu twoich chłopaków — skończył Celt. — No, a o tym, to pewnie oni ci mogą lepiej opowiedzieć.

Przerywając sobie nawzajem od czasu do czasu, nomadzi opowiedzieli, jak z ich strony wyglądało spotkanie z Viridoviksem. Zaraz na początku Targitausowi opadła szczęka.

— Nagi!? — powiedział do Gala.

— Moi ludzie czasami tak walczą.

— Może być bolesne — to wszystko, co powiedział wódz.

Jego ludzie przeszli do opisu walki z Rambehishtem. Targitaus rzucił krótkie, złowrogie pytanie pod adresem ponurego nomada.

— Co masz na swoją obronę po tym, jak zostałeś pokonany przez nagiego człowieka? — przetłumaczył Lipoxais.

Gal zacisnął pięści, czekając w napięciu na odpowiedź. Rambehisht był ważną figurą w klanie i gdyby teraz zaczął wykrzykiwać oskarżenia, mogłoby się to źle skończyć. Ale odpowiedzią było tylko wzruszenie ramionami i dwa słowa:

— Pobił mnie — przetłumaczył zwięźle Lipoxais. Rambehisht dodał drugie, nieco dłuższe zdanie. — Wciąż boli mnie głowa, co więcej mogę powiedzieć?

— Tak. — Po tej jednej sylabie Targitaus milczał przez długą chwilę. W końcu wódz Khamorth zwrócił się do Viridoviksa. — Cóż, cudzoziemcze, na pewno jesteś wojownikiem, jeśli nikim więcej. Jesteś twardym żołnierzem, żeby pobić takiego człowieka jak on.

— Twardym? Pewnie, że jestem, i nie tylko.

— Tak — powtórzył nomada, drapiąc się po głowie. — Więc co dalej?

— Gdybym poprosił cię o eskortę do Arshaum, zapłaciłbym za to głową, mógłbym się o to założyć — powiedział Viridoviks. Nie potrzebował pomruków oburzenia ze strony nomadów, gdy Lipoxais przełożył jego słowa. Podsunął tę propozycję tylko po to, by ją odrzucono i by jego prawdziwa oferta wydawała się jeszcze bardziej atrakcyjna. — Więc jak to jest, panie? Masz tu paskudnego sąsiada w tym śmierdzielu Varateshu, nie możesz powiedzieć, że nie. Masz z nim rachunki do wyrównania i ja też mam swój rachuneczek, bogowie o tym wiedzą… — Nie było w pobliżu żadnego Videssańczyka, który wykrzyknąłby teraz „Herezja!” — …i pewnie parę innych klanów z tych okolic, też. Nie byłoby miło zgnieść tego robaczka raz na zawsze? I te parszywe szczury, które za nim biegają? — I Avshara — pomyślał — ale nie powiedział tego głośno. Nomadzi szeptali między sobą, rozważając jego słowa.

— Rachunki? — powiedział cicho Targitaus. — Och tak, moje rachunki. — Skoczył na równe nogi, krzycząc coś w języku równin.

— Czy podoba wam się to, bracia? — Lipoxais podał mu znaczenie okrzyku. Ryk, który mu odpowiedział, mógł znaczyć tylko — Tak! — Z uśmiechem drapieżnika na twarzy, Valash klepnął Gala po plecach.

Ale Targitaus, jako przywódca, musiał być ostrożny.

Enaree! — zawołał, i Lipoxais stanął obok niego. — Poradź się swoich wróżb i powiedz nam, czy to będzie dobre dla klanu.

Lipoxais pochylił głowę i zakrył twarz dłońmi, na znak posłuszeństwa. Potem odwrócił się do Viridoviksa, mówiąc cicho:

— Podejdź tu, stań za mną i połóż ręce na moich ramionach — ciało enaree było bardzo ciepłe i prawie tak miękkie jak puchowa poduszka.

Z wnętrza swojej szaty Lipoxais wyciągnął skrawek gładkiej, białej kory szerokiej na dwa palce i długiej mniej więcej tak jak jego ramię. Pociął ją uważnie na trzy kawałki o równej długości i owinął luźno wokół rąk. Viridoviks czuł jak ciało szamana sztywnieje, jego głowa opadła do tyłu. Celt mógł patrzeć na twarz enaree. Usta miał mocno zaciśnięte, oczy otwarte i w coś zapatrzone — nie widziały Viridoviksa. Ręce Lipoxaisa poruszały się jakby bez udziału jego woli, zwijając i rozwijając kawałki kory wokół palców.

Szaman pozostawał w transie przez długi,długi czas. Viridoviks nie miał pojęcia, jak długo powinien on trwać, ale widział po zaniepokojeniu rosnącym w oczach Targitausa, że nie było to normalne. Zastanawiał się, czy nie potrząsnąć Lipoxaisem, ale zawahał się, nie chcąc wtrącać się do rzeczy, których nie rozumiał.

Enaree wrócił do siebie w momencie, gdy Viridoviks zdecydował się potrząsnąć nim, bez względu na to czy zniszczy to czar, czy nie. Pot kapał mu z twarzy, jego szata była mokra pod rękami Gala. Zachwiał się i wyprostował jak ktoś, kto po długim pobycie na morzu musi przyzwyczajać się do stałego lądu pod stopami. Tym razem na jego twarzy nie było śladu tęsknoty, kiedy spojrzał na Viridoviksa, tylko poruszenie i strach.

— Jest wokół ciebie bardzo silna magia — powiedział. — Twoja własna i inne. — Potrząsnął głową, jakby chcąc pomóc jej rozwikłać tę zagadkę.

Targitaus rzucił jakieś szybkie pytanie w stronę Lipoxaisa, który odpowiedział równie zwięźle i odwrócił się do Celta.

— Niewiele mogłem zobaczyć… — wyjaśnił — …przez tak silne czary, a nawet ta odrobina była niejasna; pięćdziesięcioro oczu, drzwi w górze i dwa miecze. Czy to dobre czy złe znaki — naprawdę nie wiem.

Wyraźnie rozczarowany, że nie dowiedział się więcej, Targitaus zamyślił się, opierając brodę na ręce. W końcu wstał i podszedł krok, by uścisnąć dłoń Viridoviksa.

— Takie same szanse na dobre i na złe — powiedział. — A Varateshowi trzeba przyciąć uszy… chyba aż po szyję. — Ton jego słów był jowialny, ale Gal pomyślał, że nie chciałby mieć w nim wroga.

— Tak… — kontynuował wódz Khamorth. Zdawało się, że używał tego słowa jako pauzy, by mieć czas na zebranie myśli. — Złożysz przysięgę z nami, tak?

— Co tylko sobie życzysz — powiedział Viridoviks bez wahania.

— Dobrze.

Targitaus przeszedł na język równin. Młody mężczyzna o oczach i nosie Targitausa — ten ostatni, choć także wystający, nie był jednak tak pokiereszowany — przyniósł wielką glinianą misę i pełny bukłak kavassu. Nie był to zwykły napój nomadów, ale mocny, ciemny napitek o aromacie podobnym do piwa.

— Karakavass: ciemny kavass — powiedział Targitaus nalewając go do misy. — Napój panów. Ale nie napił się jeszcze, zamiast tego wyciągnął z kołczanu dwie strzały i włożył je do misy, grotami do dołu, a potem dołożył do nich swój shamshir.

— Twój miecz też — powiedział do Viridoviksa. Celt wyciągnął broń i włożył tyle ostrza, ile mogło się zmieścić, nieco ponad połowę, do misy. Targitaus skinął głową, wyciągnął sztylet i wziął rękę Viridoviksa.

— Nie ruszaj się — ostrzegł i zrobił małe nacięcie na palcu wskazującym Celta. Krew Virido-viksa skapywała do misy.

— Teraz ty mnie — powiedział Targitaus, podając mu nóż. Zachował kamienną twarz, gdy Gal przecinał mu skórę. Ich krew była teraz zmieszana. Mocne zaklęcie — pomyślał Viridoviks z podziwem.

Lipoxais rozpoczął śpiewaną modlitwę: gardłowe dźwięki języka khamorth dziwnie brzmiały w zestawieniu z jego wysokim głosem. Od czasu do czasu, Targitaus odpowiadał szamanowi. Podczas gdy enaree kontynuował modlitwę, Targitaus powiedział do Viridoviksa:

— Przysięgnij na swoich bogów, czynić wszystko jak brat tego klanu i nigdy nie zdradzić go, ani nikogo z jego ludzi.

Gal wstrzymał się tylko na moment, by pomyśleć, którzy z jego bogów najchętniej wysłuchaliby tej przysięgi.

— Na Eponę i Teutatesa… przysięgam — powiedział głośno. Bogini koni i bóg wojny — jakież potężniejsze siły mógł przywołać w obecności nomadów? Gdy wymawiał ich imiona, znaki druidów na jego magicznym ostrzu rozbłysły złotym światłem. Oczy Lipoxaisa były zamknięte, ale Targitaus widział.

— Twoja magia, tak — wymruczał, przyglądając się nowo zaprzysiężonemu sprzymierzeńcowi. Kiedy Lipoxais skończył modlitwę, wódz Khamorth wyjął swoją broń z misy. Viridoviks zrobił to samo, wycierając miecz o koszulę, zanim włożył go do pochwy. Targitaus pochylił się i ostrożnie uniósł misę do ust. Napił się, a potem podał ją Celtowi.

— Ta sama krew, ten sam los — powiedział, tłumacząc najprawdopodobniej przysłowie. Virido-viks także się napił. Karakavass wypełniał mu usta, łagodny niczym wino, rozgrzewający wnętrzności.

Gdy Gal dopełnił już aktu przysięgi i należał do nich, oficerowie Targitausa podnieśli się ze swych miejsc i podeszli, by także napić się z misy. Służący zwinęli ciasno ich koce, tak aby nie uronić nawet okruszyny cennego pożywienia.

— Teraz jesteś jednym z nas — powiedział Targitaus, kończąc zdanie głośnym beknięciem. — Więcej kavassu! — zawołał, i przyniesiono nowe bukłaki. Nie był to ciemny napój, jak ten w misie, ale wystarczająco mocny. Viridoviks pił długo, potem podał bukłak siedzącemu obok Valashowi. Kolejny dotarł do niego chwilę później, a potem jeszcze jeden. Czuł, jak zaczyna mu szumieć w głowie.

Czapka Targitausa z wilczej skóry przechylała się ciągle na jedną stronę i przysłaniała lewe oko wodza. Pchnął ją do tyłu i spojrzał na Viridoviksa.

— Ty jeden z nas — powiedział znowu, z o wiele silniejszym akcentem niż przed kilkoma minutami. — Ty powinieneś być zadowolony. To prawo mężczyzny. Czy widzisz tu kobietę, która ci się podoba?

— A niech mnie piorun spali! — wykrzyknął Gal. — Wcale nie patrzyłem. — Fakt, że nie zwrócił uwagi na kobiety siedzące w namiocie, świadczył o tym, jak bardzo był zdenerwowany.

Teraz naprawiał ten błąd. Były takie chwile, kiedy samotność kłuła go niczym nóż, gdy przypominał sobie celtyckie kobiety o rudozłotych włosach, tak dobrze pasujących do jego własnych. Ale nie należał do ludzi, którzy żyli przeszłością i korzystał z okazji, gdy takie się nadarzały. Uśmiechnął się na myśl o Komitcie Rhangawe.

Nie spodziewał się znaleźć takich szlachetnych piękności w namiocie Targitausa. Jak Vaspura-kanerzy, Khamorthci nie grzeszyli urodą, w porównaniu z większością Videssańczyków. Twarze ich mężczyzn często miały w sobie siłę i charakter, ale kobiety wyglądały zwykle na posępne i nieprzystępne. Ubrania nie łagodziły tego wrażenia, bo nosiły spodnie, tuniki i płaszcze identycznie skrojone, jak te używane przez mężczyzn, w dodatku wykonane z tych samych materiałów i futer. Jednak w miejsce nieuniknionych, męskich futrzanych czapek, wkładały stożkowate nakrycia głowy, wykonane z jedwabiu, ozdobione jaskrawymi kamieniami i zakończone pióropuszem z kolorowych piór kaczek i bażantów. To czyniło je nieco bardziej atrakcyjnymi, ale nie wystarczająco.

Jeszcze gorsze — pomyślał Viridoviks — gdy jego wzrok wędrował od jednej kobiety do drugiej. Wiele z nich było żonami oficerów Targitausa: grube i stare, a na dodatek niektóre wyglądały na tak przyzwyczajone do rozkazywania jak wódz nomadów. Babskiej dyscypliny miał dość, odkąd poznał Komittę. One także mu się przyglądały, z niepokojącą otwartością. Cieszył się, że nie rozumie ich komentarzy.

Zatrzymał wzrok. Niedaleko kanapy Targitausa siedziała dziewczyna, której twarz, o mocnych, twardych rysach miała w sobie własne, specyficzne piękno… jak twarz Nevraty Sviodo. To jej oczy — zdecydował Celt — zdawały się uśmiechać nawet wtedy, kiedy reszta twarzy pozostawała nieruchoma. Przyjęła jego spojrzenie z takim samym spokojem i otwartością, jak siedzące obok starsze kobiety, ale bez ich grubiańskiego szyderstwa.

— Ta dziewczynka jest całkiem do rzeczy — powiedział do Targitausa. Gęste brwi Khamortha podjechały do góry niczym flagi sygnałowe.


— Cieszę się, że tak myślisz — powiedział sucho. — Ale wybierz jeszcze raz… służącą, jeśli łaska. To jest Seirem, moja córka.

— O przepraszam najmocniej, przepraszam — powiedział Viridoviks czerwieniąc się. Zdawał sobie sprawę z tego, jak krucha była jego pozycja. — Jak mam odróżnić dziewuchy od szlachetnych pań?

— Przez bughtaq, oczywiście — odparł Targitaus. Kiedy zobaczył, że Gal nie zna tego słowa, pokazał gestem, że chodzi mu o damskie nakrycie głowy. Viridoviks skinął, zły na siebie, że nie zwrócił uwagi na ten szczegół. Obok nefrytów i szlifowanych opali, bughtaq Seirem przyozdabiały złote videssańskie monety. Wyraźnie nie należała do służących.

Spojrzenie Celta spoczęło na młodej, może dwudziestopięcioletniej kobiecie, której twarz nie była co prawda tak interesująca jak Seirem, ale była wystarczająco atrakcyjna i zupełnie zgrabna. Poza kilkoma czerwonymi kamykami i maleńkim kawałkiem nefrytu, bughtaq był pusty.

— Ona mi wystarczy, jeśli nie masz nic przeciwko — powiedział.

— Kto? — Targitaus odłożył bukłak z kavassem, z którego właśnie popijał. — Och, Azarmi. Tak, dlaczego nie? Służy u mojej żony, Borane.

Viridoviks przywołał ją machnięciem ręki. Jedna z bogato wystrojonych kobiet, szczególnie gruba i klocowata, powiedziała coś, co przyprawiło jej towarzyszki o atak niepohamowanego śmiechu. Azarmi pokręciła głową, co wzbudziło wśród starych kobiet jeszcze większą wesołość.

Gal podał jej bukłak z kavassem, który przed chwilą odłożył Targitaus. Nie mogąc się porozumieć, Celt nie był w stanie jej oswoić i sprawić, by czuła się swobodnie w jego towarzystwie. Nie odsuwała się, gdy jej dotykał, ale nie wyglądało też na to, by było to dla niej szczególnie przyjemne.

Sytuacja nie zmieniła się także później, kiedy dokoła ogniska rozpostarto maty do leżenia. Azar-mi była uległa i taktowna, ale nie potrafił jej podniecić. Rozczarowany i urażony, oddał się głodnym myślom o Seirem, śpiącej zaledwie kilka kroków od niego, aż w końcu sam zapadł w sen.

— Mój ojciec słyszał od swojego dziadka — powiedział Arigh — że gdy Arshaumi po raz pierwszy zobaczyli Shaum, wzięli ją za odnogę morza.

— Trudno się dziwić — powiedział Gorgidas, patrząc w dół, na ciemnoniebieską rzekę, płynącą majestatycznie na południowy zachód, do odległego Morza Mylasy. Przysłonił dłonią oczy, bo odbijane przez rzekę promienie słońca świeciły oślepiająco jasno. Próbował ocenić szerokość rzeki, ale nie był w stanie. Półtorej mili? Dwie mile? Bez względu na odpowiedź, w porównaniu z Shaum, Kouphis, Arandos i wszystkie rzeki, które Gorgidas widział w Galii czy Italii, były zaledwie strumykami.

Wierzchem dłoni otarł pot z czoła, czując jak piasek drapie go po skórze. Goudeles, elegancki nawet w stroju koczownika, strzepał źdźbła suchej trawy z rękawa.

— Gdyby nawet samo dotarcie do tego miejsca nie było wystarczającym osiągnięciem, jak mielibyśmy się przez to przeprawić? — zapytał retorycznie.

Dobre pytanie — pomyślał Grek. Najbliższy bród był o setki mil dalej na północ. Trzeba było półboga, by zbudować mosi nad Shaum, a kto na bezdrzewnym stepie wiedział coś o budo waniu łodzi?

Skylitzes odsłonił zęby w uśmiechu.

— Jak dobrze pływasz, Pikridos?

— Na taką odległość? Co najmniej tak dobrze jak ty, na Phosa.

— Konie są lepsze od obu z was — powiedział Arigh. Chodźmy.

Poprowadził ich na sam brzeg Shaum, zsiadł z konia, rozebrał się i z powrotem wspiął się na siodło. Pozostali posłowie zrobili to samo. Arigh wszystkim kierował:

— Siedźcie na koniu, dopóki nie będzie musiał pływać, a wtedy wskakujcie do wody i trzymajcie się mocno jego szyi Ja popłynę ostatni. Psoes, weź moje konie razem ze swoimi. Ja wezmę tylko jednego i upewnię się, czy wszystkie zwierzęta weszły do rzeki. — Wyciągnął szablę i sprawdził, czyjej koniec jest wystarczająco ostry.

Gorgidas podniósł skórzaną torbę, w której trzymał swój cenny manuskrypt. Widząc pytające spojrzenie Arshauma, wyjaśnił:

— Będę się trzymał jedną ręką, bo to musi być suche. — Nomada wzruszył ramionami. Jeśli Grek chciał ryzykować dla jakichś bazgrołów, to jego sprawa.

Przyglądając się pękatej sylwetce Goudelesa, Skylitzes powiedział:

— Będziesz pływał lepiej ode mnie, gryzipiórku. — Goudeles tylko prychnął lekceważąco. Gorgidas szarpnął cugle i pognał swojego wierzchowca naprzód. Koń próbował skręcić, kiedy zorientował się, że wpychany jest do rzeki, ale Grek kopnął go w żebra i nie pozwolił mu na to. Zwierzę szarpnęło głową z oburzeniem i zarobiło następnego kopniaka. Niczym pływak sprawdzający wodę dużym palcem zanurzyło w wodzie tylko końce kopyt i zatrzymało się ponownie.

Ithi! — krzyknął zirytowany Grek w swoim języku. — Naprzód! — Gdy uwolnił stopy ze strzemion, przymierzając się do kolejnego kopnięcia, koń wreszcie go posłuchał.

Zarżał przestraszony, gdy stracił grunt pod nogami, ale zaraz mocno ruszył do przodu, w kierunku odległego brzegu. Widziany z wysokości kilku cali ponad wodą, wydawał się on niemożliwy do osiągnięcia. Na wschodnim brzegu, koń któregoś z żołnierzy zapierał się kopytami nie chcąc wejść do rzeki. Arigh popędził go mieczem. Zwierzę zarżało przeraźliwie i pognało do przodu, ciągnąc za sobą dwa inne konie.

Prąd w Shaum nie był tak silny, jak spodziewał się Gorgidas. Co prawda ściągał nieco konie i ludzi na południe, czyniąc przeprawę przez rzekę nieco dłuższą, ale nie przeszkadzał w pływaniu. Woda była zimna i bardzo czysta. Grek mógł patrzeć na kamienie i rośliny rosnące na dnie rzeki. Mniej więcej w połowie drogi omal nie umarł ze strachu — ciemnobrązowa ryba szperająca między skałami na dnie, była dłuższa, od pyska do złowrogo rozwidlonego ogona, od jego konia.

— Rekin! — krzyknął.

— Nie, w Shaum nie ma rekinów — uspokoił go Skylitzes. — Nazywają to tutaj „mourzoulin”. Videssańska nazwa to „sturgeon”.

— Nie obchodzi mnie, jak to nazywają — powiedział Grek, zbyt wystraszony, by się tym zainteresować. — Czy ona gryzie?

— Nie, ma tylko małą, bezzębną ssawkę do jedzenia robaków i innych takich.

— Solony kawior jest doskonały — powiedział Goudeles z rozmarzeniem. — Rzadki przysmak.

— Bardzo dobre jest też wędzone mięso — dodał Prevalis, syn Haravasha. — A z pęcherza pławnego robimy… jak mówi się na coś przepuszczającego światło?

— Przeźroczyste — podpowiedział Goudeles.

— Dziękuję bardzo. Robimy przeźroczyste okna, których używamy w namiotach.

— I gdyby umiała śpiewać, też pewnie byście to do czegoś wykorzystali — powiedział gorzko Gorgidas. Ogromna bestia wciąż wyglądała groźnie.

Prevalis wziął Greka na poważnie.

— Tu, na równinach, wszystko się do czegoś przydaje. Zbyt mało mamy, by pozwolić sobie na marnotrawstwo. — Gorgidas tylko coś odburknął, nie spuszczając wzroku ze sturgeona, czy mourzoulina, czy cokolwiek by to było. Ryba nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Po chwili nie mógł jej już dojrzeć.

Zanim zachodni brzeg zaczął się na dobre przybliżać, ramiona bolały go od trzymania skórzanej torby nad powierzchnią wody, mimo że przekładał ją z jednej ręki do drugiej. Wkrótce zabrakło mu także sił, by trzymać się końskiej szyi. Brzeg był już tylko o trzydzieści jardów, kiedy rozstał się ze swoim zwierzęciem. Rzucił się dramatycznie do przodu i poczuł, że jego stopy dotykają dna. Stepowy konik wciąż jednak nie dosięgał gruntu i teraz to on potrzebował pomocy. Wzdychając z ulgą, pomógł zwierzęciu wydostać się na brzeg i poprowadził je na ziemię Shaumkhiil. Oprócz tego, że teraz rzeka była za nim, nie różniła się ona niczym od Pardraji.

Skylitzes dobił do brzegu kilka stóp od niego. Grek sięgnął do torby i wygrzebał pióro.

— Jak się pisze „mourzoulin”? — zażądał. Zrezygnowanym głosem, Skylitzes podał mu pisownię.

Avshar wściekłym krokiem chodził po swoim namiocie, niczym pantera uwięziona w klatce. Jego wzrost i długie kroki sprawiały, iż namiot zdawał się ciasny i mały, zbudowany dla skarlałej rasy. Czarownik zamachnął się ubraną w ciężki but nogą. Poduszka przeleciała przez namiot, odbiła się od dobrze naciągniętego płótna ściany, i wizerunek odzianego na czarno wojownika ciskającego potrójną błyskawicę upadł z hukiem na ziemię.

Książę czarodziejów rzucił się na Varatesha.

— Ignorant! — warknął. — Przygłupawy, zawszony szczur! Ty kupo śmierdzącego łajna, gdybym ci wyrwał twoje gówniane serce, to jeszcze nie byłaby odpowiednia zapłata za twoje partactwo!

Byli sami. Nawet w ataku wściekłości, Avshar wiedział, że lepiej nie urągać wodzowi na oczach jego ludzi. Pogarda maga, bicz z jego słów, paliły jak ogień. Varatesh pochylił głowę. Bardziej niż czegokolwiek innego, pragnął uznania tego człowieka i znosił obrazę, za którą zabiłby każdego innego.

Ale nie uważał się za niczyjego niewolnika i powiedział:

— Nie tylko ja popełniłem błędy w tej wyprawie. Człowiek, za którym mnie posłałeś, nie był tym, którego znalazłem. On…

Avshar uderzył go potężnie w twarz, rozciągając go na brudnej podłodze namiotu. Varatesh wstał ocierając krew z ust, w głowie głośno mu szumiało. Pochylił się do pozycji walki. Kiedyś kochał Kodomana, i Kodoman także uderzył pierwszy…

— Kimże ty jesteś, żeby tak mnie traktować? — wyszeptał, czując jak łzy pieką go w oczy. Avshar roześmiał się, śmiechem tak czarnym jak zbroja wojownika na jego ikonie. Odsunął na bok kaptur i opończę, które zawsze zakrywały jego twarz.

— No i co robaku — powiedział — kim jestem? Varatesh zaskomlał i przypadł mu do kolan.

Загрузка...