I

Za duszno i za gorąco — skarżył się Marek Emiliusz Skaurus, wycierając wierzchem dłoni spocone czoło. Późnym popołudniem wyniosłe mury Videssos rzucały cień na przylegające do nich pole ćwiczeń, ale teraz ich szare ściany odbijały napływające falami gorące powietrze. Trybun wojskowy schował miecz do pochwy.

— Mam już dość.

— Wy, z pomocy, nie wiecie co to dobra pogoda — powiedział Gajusz Filipus. Starszy centurion pocił się równie obficie jak jego przełożony, ale przynosiło mu to ulgę. Jak większości Rzymian, odpowiadał mu klimat Imperium.

Marek pochodził jednak z Mediolanu, miasta na północy Italii, założonego przez Celtów i jasne było, że nieco ich krwi płynęło w jego żyłach.

— Tak, wiem, jestem blondynem. Nic na to nie poradzę — odrzekł ze znużeniem. Gajusz Fili-pus dokuczał mu z powodu jego wyglądu odkąd się tylko poznali.

„Centurion zaś mógłby służyć za portret na denarze, ze swą szeroką kwadratową twarzą, silnym nosem i podbródkiem, i prostą fryzurą krótko przystrzyżonych, siwiejących włosów. Przy tym, jak prawie wszyscy jego rodacy — nie wyłączając Skaurusa — nie przestał się golić nawet po z górą dwu latach spędzonych w Videssos, krainie brodaczy. Rzymianie byli upartym ludem.

— Popatrz na słońce — powiedział Marek.

Gajusz Filipus sprawdził jego położenie szybkim, doświadczonym spojrzeniem. Gwizdnął zaskoczony:

— Tak późno? Dobrze się bawiłem. Odwrócił się w stronę ćwiczących legionistów, krzycząc:

— No dobra, kończymy! Uformować się do wymarszu do koszar!

Żołnierze, prawdziwi Rzymianie jak i Videssańczycy, Vaspurakanerzy i inni, którzy dołączyli do ich szeregów odkąd legion pojawił się w Imperium, z westchnieniem ulgi odkładali podwójnie plecione, ciężkie ćwiczebne miecze i tarcze z wikliny. Gajusz Filipus, choć już po pięćdziesiątce, miał więcej sił niż większość jego dwudziesto — czy trzydziestoletnich podwładnych — Skaurus nieraz mu tego zazdrościł.

— Wyglądają całkiem dobrze — powiedział.

— Mogło być gorzej — przyznał Gajusz Filipus. W ustach weterana była to najwyższa pochwała. Bezkompromisowy centurion nigdy nie zadowoliłby się czymś poniżej perfekcji — a przynajmniej nie przyznałby się do tego.

Mrucząc z niezadowoleniem wepchnął swój miecz do wykonanej z brązu pochwy:

— Nie lubię tego ostrza. To nie jest prawdziwy gladius; jest za długi, videssańskie żelazo zbyt giętkie, a rękojeść nie leży dobrze w dłoni. Powinienem był go oddać Gorgidasowi, a zostawić sobie mój; ten głupi Grek nawet nie zauważyłby różnicy.

— Wielu legionistów z chęcią by się z tobą zamieniło — powiedział Marek. Weteran wiedział o tym i na wszelki wypadek położył dłoń na rękojeści miecza, który w istocie był świetnym okazem sztuki płatnerskiej.

— A jeśli chodzi o Gorgidasa, to brakuje ci go nie mniej niż mnie; tak samo jak i Viridoviksa.

— Nonsens, co do pierwszego i podwójny nonsens, co do drugiego. Mały, chytry Grek i dziki Gal? Słońce musiało ci pomieszać zmysły.

Trybun bez trudu wyczuł nieszczerość w głosie centuriona:

— Jesteś nieszczęśliwy, kiedy nie masz na co narzekać.

— Ani ty, chyba że kradniesz moje pomysły.

Marek uśmiechnął się krzywo — było w tym trochę prawdy. Gajusz Filipus był bardziej typowym Rzymianinem niż on, nie tylko ze względu na wygląd. Był człowiekiem praktycznym, prostolinijnym i nie ufał niczemu, co trąciło zbyt mocno teorią.

Tworzyli groźną parę; weteran jako bystry taktyk, i Skaurus — któremu stoickie wykształcenie i doświadczenie polityczne dawały wnikliwość oceny, a tej Gajusz Filipus nie mógł nigdy dorównać — jako strateg obierający najlepszy aktualny kurs polityczny legionistów. Zanim zaczarowany miecz trybuna skrzyżował się z ostrzem Viridoviksa i przeniósł Rzymian do Videssos, Marek nie marzył o karierze w armii, ale każdy młody człowiek, myślący poważnie o przyszłości, musiał być w stanie wykazać się jakąś wojskową przeszłością. Teraz, jako kapitan najemnych wojsk w podzielonym na mnóstwo frakcji politycznych Imperium, potrzebował wszystkich swoich umiejętności dyplomatycznych by przetrwać, rzucony między żołnierzy i dworzan grających na wiele frontów — czasami wydawało mu się, że robili to odkąd tylko oderwali się od piersi matki.

— Ej tam, Flakus! Wyrównaj! — krzyczał Gajusz Filipus.

Rzymianin przesunął się o cal czy dwa i popatrzył pytająco do tyłu. Gajusz Filipus obrzucił go karcącym spojrzeniem, raczej z przyzwyczajenia niż ze złości. Szybko ogarnął wzrokiem resztę żołnierzy.

— W porządku, ruszamy! — rzucił krótko. Trąbki i rogi powtórzyły jego komendę metalicznym głosem.

Videssańscy strażnicy przy Srebrnej Bramie zasalutowali Markowi jak jednemu ze swoich oficerów, pochylając głowy i przyciskając prawą pięść do piersi na wysokości serca. Oddał pokłon, ale spojrzał na obite żelazem wrota i najeżoną kolcami kratę bez cienia sympatii — zbyt wielu niezastąpionych Rzymian padło, bezskutecznie próbując je sforsować zeszłego lata. Tylko dzięki rebelii wewnątrz miasta, Thorisin Gavras mógł z powodzeniem domagać się tronu od Ortaiasa Sphrant-zesa, choć właściwie Ortaias był kiepskim przywódcą. Przy umocnieniach takich jak w stolicy, obrona nie wymagała specjalnie sprawnego dowodzenia.

Legioniści przemaszerowali przez zacienione przejście pomiędzy zewnętrznymi i wewnętrznymi murami miasta, i nagle otoczył ich zgiełk Videssos. Wejście do stolicy zawsze przypominało haust mocnego wina. Nowo przybyły oddychał głęboko, otwierał szerzej oczy i ponownie przystawiał dzban do ust.

Ulica Środkowa, główna arteria Videssos, była Markowi doskonale znana. Rzymianie przemaszerowali nią w dniu, kiedy po raz pierwszy weszli do stolicy, tędy też dokonali desperackiego ataku na kompleks pałacowy, kiedy chwiał się tron Ortaiasa. Przechodzili nią niezliczoną ilość razy, to w stronę placu ćwiczeń, to znów wracając do koszar.

Dzisiaj maszerowali dosyć wolno — jak zwykle, Ulica Środkowa była zatłoczona. Trybun żałował, że nie mają herolda, który torowałby im drogę wśród ulicznego ruchu, jak podczas pierwszego dnia w Videssos, ale był to luksus, którym nie mógł się już cieszyć. Legioniści szli zaraz za parą ogromnych, skrzypiących wozów, pełnych piaskowożółtego wapienia, przeznaczonego zapewne na jakąś budowę. Tuzin koni ciągnęło każdy z nich, ale i tak posuwały się w ślimaczym tempie.

Sprzedawcy tłoczyli się i uwijali jak muchy, nadskakując maszerującym żołnierzom i wychwalając głośno zalety swoich towarów: kiełbas i smażonych ryb (które miały swoje własne muchy), win, lodów o przeróżnych smakach — ulubionego przysmaku zimowego, ale teraz, przy gorącej pogodzie, kiedy przynosił je specjalny goniec, były za drogie dla większości legionistów — wyrobów ze skóry, wikliny czy brązu, i afrodyzjaków.

— Będziesz mógł to zrobić siedem razy w ciągu nocy! — dramatycznie wykrzykiwał sprzedawca. — Proszę, panie, może chciałbyś spróbować?

Wyciągnął fiolkę w kierunku Sekstusa Minucjusza, świeżo promowanego podoficera. Minucjusz był wysoki, przystojny i młody. Jego policzki i broda były stale pokryte granatowoczarnym cieniem zarostu. W uwieńczonym grzebieniem hełmie i doskonale wypolerowanej kolczudze, był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

Wyjął mały słoik z chudej ręki Videssańczyka, podrzucił go kilka razy, jak gdyby zastanawiając się nad zakupem i oddał z powrotem.

— Nie, zatrzymaj to sobie — powiedział. — Nie chciałbym się ograniczać tylko do siedmiu razy.

Legioniści rechotali głośno, śmiejąc się nie tylko z dowcipu, ale i z miny skonfundowanego handlarza — jednego z bezczelnych videssańskich pyskaczy.

Wydawało się, że przy prawie każdej przecznicy mijali jedną ze świątyń Phosa — w mieście były ich setki. Odziani na niebiesko kapłani i mnisi, których ogolone głowy świeciły prawie tak jasno, jak złote kule umieszczone na szczytach świątynnych iglic, stanowili niemałą część ulicznego tłumu. Mijając żołnierzy Marka, kreślili ręką okrągły, słoneczny znak swojej wiary. Wielu mężczyzn, Videssańczyków i Rzymian, którzy przeszli na wiarę Imperium, powtórzyło znak, aby uchronić się od podejrzenia o herezję.

Legioniści maszerowali teraz przez plac Stavrakiosa, ze złoconą statuą tego wielkiego Impera-tora-zdobywcy; przez zgiełk dzielnicy kotlarzy, gdzie Ulica Środkowa zakręcała i biegła wprost na zachód, do Pałaców Imperium; przez plac nazywany Forum Wołów — nikt nie był w stanie wyjaśnić Markowi skąd wzięła się ta nazwa; obok rozległego gmachu z czerwonego granitu, w którym trzymano archiwa Videssos, a który służył jednocześnie za więzienie; na plac Palamas, największy z placów stolicy Imperium.

Jeżeli miasto Videssos było miniaturą Imperium Videssos, to plac Palamas był stolicą w miniaturze. Arystokraci ubrani w swoje tradycyjne brokatowe togi ocierali się o ulicznych twar-dzieli w tunikach z bufiastymi rękawami i jaskrawych trykotach. Tutaj pijana dziwka opierała się o ścianę, jej nogi szeroko rozwarte; tam namdalajski najemnik, z ogoloną z tyłu głową, by lepiej pasował do niej hełm, targuje się z grubym videssańskim jubilerem o cenę pierścionka dla swojej damy; tam mnich i bogato wyglądający piekarz tracą czas spierając się o jakąś kwestię teologiczną, z wyraźną przyjemnością oddając się dyspucie.

Widok najemnika kazał Markowi spojrzeć na Kamień Milowy — obelisk wykonany z tego samego czerwonego granitu co budynki archiwum — od którego obliczało się wszystkie odległości w Imperium. Wielka plansza u jego podstawy głosiła chwałę księcia Draxa, którego regiment zgniótł wywołaną przez Baanesa Onomagoulosa rewoltę w ziemiach zachodnich. Głowa Ono-magoulosa, którą właśnie przywieziono do miasta, wystawiona została na widok publiczny tuż nad planszą. Zmarły rebeliant był prawie łysy, więc zamiast wieszać głowę za włosy, podwieszono ją na lince obwiązanej dokoła uszu. Niewielu Videssańczyków zwracało na nią uwagę — w ciągu kilku ostatnich pokoleń, nieudane rebelie stały się zbyt powszechne, by wzbudzić jakiekolwiek zainteresowanie.

Gajusz Filipus podążył za wzrokiem Marka.

— Mógł się tego skurwysyn spodziewać. Trybun przytaknął, kiwając głową.

— Uważał, że po śmierci Mavrikiosa Gavrasa ma prawo do Imperium. Nigdy nie umiał myśleć o Thorisinie inaczej jak tylko o bezwartościowym, małym braciszku Mavrikiosa. I jeżeli można zrobić jakiś większy błąd, to nie przychodzi mi on teraz do głowy.

— Ani mnie. — Gajusz Filipus miał żołnierski szacunek dla tytułu Autokratora Videssos, przywróconego przez Thorisina Gavrasa.

Spokój i ciche piękno kompleksu pałacowego zawsze były swego rodzaju szokiem po hałasie placu Palamas. Marek nigdy nie był pewny, jak zareaguje na to przejście — czasami po prostu go to uspokajało, ale równie często czuł się tak, jakby wycofywał się z samego życia. Dzisiaj — doszedł do wniosku — plac był trochę za krzykliwy jak na jego gust. Ciche popołudnie spędzone bezczynnie w koszarach zupełnie mu odpowiadało.

— Panie? — z wahaniem zapytał wartownik.

— Tak? O co chodzi, Fostulus? — Marek podniósł wzrok znad listy żołdu, popatrzył na nią ponownie, żeby zapamiętać, w którym miejscu skończył, i znowu podniósł głowę.

— Tam na zewnątrz jest jakiś łysol, panie. Mówi, że musi z tobą rozmawiać.

— Łysol? — trybun zamrugał oczami. — Masz na myśli kapłana?

— A kogóż by innego? — odpowiedział Fostulus, szczerząc zęby; nie należał do tych Rzymian, którzy czcili Phosa. — Wielki, gruby facet, musi być po pięćdziesiątce, sądząc po brodzie. Ma podłe usta — dodał wartownik.

Marek podrapał się po głowie. Znał kilku kapłanów, ale ten opis nie pasował do żadnego z nich. Lepiej było jednak nie zadzierać z religijną hierarchią Videssos — w pewnych sprawach była ona potężniejsza od samego Imperatora. Marek westchnął i zwinął pergamin, zawiązując go dokładnie tasiemką.

— Cóż, wprowadź go tutaj.

— Tak jest, panie. — Fostulus zasalutował, rzymskim zwyczajem wyrzucając ramię do przodu, po czym odwrócił się zręcznie na pięcie i pospieszył do wyjścia. Ćwieki w podeszwach jego cali-gae stukały na kamiennej podłodze.

— Nie spieszyłeś się zbytnio. — Skaurus usłyszał gderanie duchownego, gdy Fostulus prowadził go do małego stolika w tylnym rogu koszarowego holu, który był prowizorycznym biurem Marka. Trybun wstał, by przywitać zbliżającego się gościa.

Fostulus miał rację — kapłan był prawie tak wysoki jak Skaurus, którego pomocna krew sprawiła, że był wyższy niż większość Rzymian i Videssańczyków. Kiedy podali sobie dłonie, mocny krótki uścisk nieznajomego dał Markowi pojęcie o jego niemałej sile.

— Możesz odejść, Fostulusie — powiedział trybun. Strażnik zasalutował raz jeszcze i wrócił na swój posterunek. Kapłan opadł ciężko na krzesło, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. Pot przyciemnił błękitną togę pod pachami, spływał po wygolonej łysinie. Marek pomyślał, że dobrze iż zwinął listy żołdu.

— Na światło Phosa, stanie na słońcu jest cholernie wyczerpujące — stwierdził Videssańczyk tonem wyrzutu. Mówił głębokim, dudniącym basem. — Masz jakieś wino dla spragnionego człowieka?

— No… tak — odrzekł trybun nieco zbity z tropu taką bezpośredniością; większość Videssa-ńczyków wyrażała się znacznie mniej obcesowo. Poszukał dzbanka i pary glinianych kubków, nalał i podał jeden z nich kapłanowi, a swój podniósł do toastu.

— Twoje zdrowie, ee… — zawiesił głos, nie znając imienia gościa.


— Styppes — rzucił szorstko kapłan; jak wszyscy duchowni Videssos zrezygnował ze swojego nazwiska, co było symbolem oddania się wyłącznie Phosowi.

Zanim spróbował wina, podniósł obie ręce ku niebu mrucząc credo:

— Błogosławimy Gębie Phosie, Panie o wielkim, wspaniałym i dobrym umyśle, z Twojej łaski nasz obrońco, prosimy bacz, aby wielki sprawdzian naszego życia skończył się dla nas pomyślnie. — Po czym splunął na podłogę, co oznaczało odrzucenie Skotosa, złego oponenta Phosa w dualistycznej religii Imperium.

Przez chwilę czekał, że Rzymianin dołączy się do modlitwy, ale Skaurus, choć szanował przekonania Videssańczyków, nie naśladował bezmyślnie tych, których naprawdę nie podzielał. Styppes rzucił mu pogardliwe spojrzenie.

— Poganin — wymamrotał. Marek zrozumiał, co miał na myśli Fostulus, mówiąc o jego ustach; wąskie, blade wargi ledwo zakrywały wielkie, żółte zębiska.

W końcu Styppes wypił swoje wino i teraz z kolei trybun musiał walczyć ze sobą, by nie wykrzywić twarzy w pogardliwym grymasie. Videssańczyk ponownie napełnił kubek, nie pytając Skaurusa o pozwolenie; znowu go opróżnił, napełnił i wypił po raz trzeci, podczas gdy Marek zaledwie zmoczył usta. Styppes zaczął znowu nalewać, ale dzbanek okazał się pusty, gdy kubek zapełnił się ledwie do połowy. Styppes parsknął ze złością i wypił także i tę resztkę.

— Wystarczy ci wino, czy może chciałeś coś innego? — zapytał Skaurus ostro. Natychmiast zrobiło mu się wstyd; czyż stoicyzm nie nauczał, by szanować każdego człowieka takiego jakim jest, nieważne czy złym, czy dobrym? Jeżeli Styppes za bardzo kochał wino, pogardzanie nim na pewno tego nie zmieni.

Marek spróbował ponownie, tym razem bez sarkazmu.

— W czym mogę ci pomóc. Ja lub moi ludzie?

— Wątpię, żeby to było możliwe — odpowiedział Styppes, na nowo budząc uprzedzenia Marka. — To mnie kazano pomóc wam. — Jego kwaśna mina nie świadczyła o tym, by podejmował się tego zadania z przyjemnością.

Kapłan był doświadczonym pijakiem. Mówił wyraźnie i pewnie się poruszał. Tylko lekkie zaróżowienie na jego raczej bladej twarzy zdradzało obecność wina, które wlał w siebie. Popijając ze swojego kubka, Skaurus całą siłą woli opanował złość.

— Ach tak? Kto ci rozkazał? — zapytał, starając się nie zdradzić najmniejszego zainteresowania. Im wcześniej ta gąbka w niebieskiej todze pójdzie sobie stąd, tym lepiej. Zastanawiał się, czy jego duchowni przyjaciele, Nepos albo patriarcha Balsaman, przysłali go tutaj, a jeśli tak, to co mieli przeciwko Rzymianom.

Ale Styppes zaskoczył go, mówiąc:

— Mertikes Zigabenos mówił, że straciłeś swojego lekarza.

— Tak, to prawda — przyznał Skaurus. Ciekawy był, jak też Gorgidas radzi sobie na stepie Par-draja. Zigabenos był dowódcą straży przybocznej Imperatora, naprawdę zdolnym i kompetentnym młodym człowiekiem. Jeżeli kapłan cieszył się jego względami, może faktycznie był coś wart.

— I cóż z tego?

— Zaproponował, żebym ofiarował ci moją pomoc. Znam się dobrze na uzdrowicielskiej sztuce Phosa, a żaden oddział Jego Wysokości nie powinien pozostać bez takiej pomocy. Nawet pełen pogan, jak twój. — Zakończył lekceważąco Styppes.

Marek zignorował tę uwagę.

— Jesteś kapłanem-uzdrowicielem? Przydzielonym do nas? — to było wszystko, co mógł wykrztusić, aby nie krzyczeć z radości. Używając siebie samych jako „kanałów” dla energii Phosa, niektórzy kapłani mogli uratować ludzi, których Gorgidas uznawał za zmarłych. Właśnie dlatego, że nie był w stanie nauczyć się ich metod, postanowił pojechać na dalekie równiny. Nepos także uzdrawiał tych, których był w stanie uzdrowić, mimo że nie był specjalistą w tej dziedzinie. Skaurus pomyślał, że człowiek o takiej profesji może okazać się cenniejszy od klejnotów.

— Przydzielony do nas? — powtórzył, chcąc jeszcze raz usłyszeć deklarację Styppesa.

— Tak. — Kapłan wciąż daleki był od entuzjazmu. Ponieważ było to dla niego normalne, jego talent wydawał mu się znacznie mniej cudowny niż Rzymianinowi. Popatrzył na koce ułożone w równą szachownicę na podłodze koszar.

— Więc będziesz miał tu dla mnie kwaterę?

— Oczywiście, cokolwiek zechcesz.

— Chciałbym więcej wina.

Nie chcąc go do siebie zrażać ani też czynić wrażenia skąpego, Marek zerwał pieczęć z kolejnego dzbana i podał go mu.

— Chciałbyś trochę? — zapytał Styppes. Gdy trybun pokręcił głową, kapłan pogardzając kubkiem, opróżnił dzban. Marek znów się zaniepokoił.

— Aaach — powiedział Styppes, gdy już skończył. Był to długi, błogi wydech. Podniósł się i zatoczył lekko; taka ilość mocnego wina, wchłoniętego w takim tempie, powaliłaby półboga.

— Przyjdę potem — powiedział. Alkohol już wyraźnie utrudniał mu mówienie.

— Muszę wziąć moje narzędzia z klasztoru i przynieść je tutaj. — Posuwając się powoli, starannie odmierzonymi krokami człowieka przywykłego do chodzenia po sporej dawce alkoholu, ruszył w kierunku wyjścia.

Zrobił zaledwie kilka kroków i odwrócił się do Marka. Patrzył na niego badawczo przez prawie minutę, a potem wyszedł, właśnie gdy Skaurus miał go zapytać, o co chodzi. Sfrustrowany Rzymianin powrócił do swoich list.


Tego wieczoru Helvis spytała go:

— Wiec jak ci się podoba ten Styppes?

— Podoba mi się? To nie ma nic do rzeczy. Czy mam jakiś wybór? Byle jaki lekarz jest lepszy niż żaden. — Zastanawiając się, do jakiego stopnia powinien być z nią szczery, Marek oparł się o cienkie drewniane przepierzenie. Dwa z czterech używanych przez legionistów budynków koszarowych podzielone zostały na mniejsze pokoje, aby zapewnić nieco prywatności tym z żołnierzy, którzy mieli żony i dzieci.

Zmarszczyła brwi, wyczuwając jego wahanie, ale zanim zadała pytanie jej czteroletni synek, Malric, odrzucił drewniany wózek, którym się bawił i zaczął śpiewać najgłośniej jak tylko potrafił sprośną videssańską piosenkę marszową:

— Mały ptaszek z żółtym dziobem…

Helvis przewróciła oczami, błękitnymi jak oczy wielu Namdalajczyków.

— Dość tego, młody człowieku. Czas do łóżka. — Mały zignorował ją śpiewając dalej, aż złapała go za kostki i podniosła. Wisiał do góry nogami, śmiejąc się piskliwie. Tunika opadła mu na głowę, więc próbował się z niej wyswobodzić. Helvis pochwyciła spojrzenie Marka:

— Połowa bitwy wygrana.

Trybun uśmiechnął się, patrząc jak ściąga spodnie z jego przybranego syna. Nawet przy tej mało eleganckiej czynności, przyjemnie było na nią popatrzeć. Jej skóra była jaśniejsza, a rysy łagodniejsze niż te typowe dla Videssańczyków, ale wydatne kości policzkowe i pełne usta nadawały jej twarzy własne piękno. Jej figura była doskonale pełna, bogate wypukłości wypełniające spódnicę i miana bluzkę ze sznurowanym stanikiem przyciągały wzrok każdego mężczyzny. Jak na razie wczesna ciąża była jeszcze niewidoczna.

Dała Malricowi lekkiego klapsa w gołą pupę:

— No już, pocałuj Marka na dobranoc, zrób siusiu i idź spać — rozkazała swym łagodnym kontraltem.

Malric grymasił i kręcił nosem, żeby sprawdzić czy matka mówiła poważnie. Następny klaps był znacznie bardziej przekonywający.

— W porządku, mamo. Już idę — powiedział i podreptał do Skaurusa. — Dobranoc tato.

Używał namdalajskiego dialektu, gdy rozmawiał z Helvis, ale do trybuna mówił po łacinie. Nauczył się języka Rzymian z dziecięcą łatwością, w ciągu niecałych dwóch lat, kiedy Marek i Helvis byli ze sobą.

— Dobranoc, synku. Śpij dobrze. — Skaurus rozwichrzył blond czuprynę chłopca, taką samą jak miał jego zmarły ojciec Hemond. Makie wysiusiał się, potem wśliznął pod koc i zamknął oczy. Własny syn Marka, Dosti, który nie miał jeszcze roku, spał w drewnianym łóżeczku opatulony ciepłymi matami. Zakwilił cicho, ale uspokoił się, gdy tylko Helvis poprawiła jego nakrycie. Od jakiegoś czasu — myślał z nadzieją trybun — spał przez całą noc.

Gdy Helvis była już pewna, że Malric zasnął, wróciła do Skaurusa.

— O co chodzi z tym kapłanem? — Przy tak bezpośrednio postawionym pytaniu, wahania Marka zniknęły.

— Nic takiego — powiedział, ale zanim Helvis mogła zrobić coś więcej niż podnieść brwi, trybun dodał:

— Oprócz tego, że jest aroganckim, chciwym, irytującym opojem. W tej chwili leży rozwalony na podłodze w jednym z budynków dla kawalerów, chrapiąc jak tartak. Wątpię, czy byłby w stanie opatrzyć ukąszenie pchły, nie mówiąc już o żadnym prawdziwym leczeniu.

Helvis zaśmiała się nerwowo, na wpół rozbawiona wadami Styppesa, na wpół zgorszona nie skrywaną pogardą Skaurusa. Była gorliwą wyznawczynią Phosa i czuła się nieswojo, słysząc złośliwości wypowiadane pod adresem kapłana jakiejkolwiek sekty. Jednak jako Namdalajka uważała Videssańczyków za heretyków, a więc w pewnym sensie odpowiedni obiekt krytyki. Ta dwuznaczność ją skonfundowała.

Drzazga wbiła się w ramię Marka. Gdy usiłował ją wyciągnąć krótkimi paznokciami, pomyślał, że dwuznaczność była czymś, czego on także doświadczył żyjąc z Helvis. Byli zbyt różni od siebie, by nie pojawiały się miedzy nimi żadne problemy, ich silne charaktery często ścierały się ze sobą. Religia, polityka, miłość… Czasem wydawało się, że niewiele było rzeczy, o które się nie spierali.

Ale kiedy wszystko szło dobrze — uśmiechał się do siebie w duchu — było im ze sobą naprawdę doskonale. Wciąż pocierając ramię, wyprostował się i pocałował ją. Spojrzała na niego lekko zdziwiona:

— A to z jakiej racji? — A bez żadnej racji. Jej twarz pojaśniała.

— Tak, to najmilsza przyczyna.

Przytuliła się do niego mocno. Jej podbródek pasował idealnie do ramienia trybuna. Była wysoka jak na kobietę, właściwie równie wysoka jak wielu mężczyzn w Videssos. Pocałował ją znowu, tym razem naprawdę sumiennie. Potem nigdy nie był pewien, które z nich zgasiło lampę.

Skaurus jadł właśnie śniadanie — kaszę jęczmienną z kawałkiem wołowiny i cebulą, gdy przyszedł do niego Juniusz Blesus. Młodszy centurion wyglądał na zmartwionego.

— Mghumpf? — powiedział trybun, a kiedy już przełknął zapytał: — O co chodzi? — Sądząc po przygnębionej minie, Blesus miał jakąś poważną sprawę.

Pociągła twarz Rzymianina stała się jeszcze bardziej posępna. Doświadczony optio, czy podoficer, został niedawno podniesiony do rangi centuriona i wolałby nie przyznawać się do tego, że miał w swoim oddziale jakieś problemy, z którymi nie mógł sobie poradzić. Marek podniósł brew patrząc na niego i czekał. Ponaglanie onieśmieliłoby go jeszcze bardziej.

W końcu Blesus wykrztusił:

— Chodzi o Pullo i Worenusza, panie. Trybun pokiwał głową wcale nie zaskoczony.

— Znowu? — powiedział. Pociągnął długi łyk wina. Jak niemal wszystkie gatunki videssa-ńskiego wina, było zbyt słodkie jak na jego gust.

— Glabrio miał z nimi same kłopoty — kontynuował. — O co się pokłócili tym razem?

— Który z nich rzucił lepiej pilum na wczorajszych ćwiczeniach. Pullo skoczył na Worenusza, ale rozdzielono ich zanim zdążyli się pobić.

Na twarzy młodego centuriona odmalowała się ulga. Kwintus Glabrio, którego oddział teraz prowadził, był rzeczywiście doskonałym oficerem. Jeżeli on nie był w stanie utrzymać w ryzach tych dwóch krnąbrnych legionistów, trudno było winić Blesusa, że miał z nimi problemy.

— Skoczył na niego, powiadasz? Nie możemy pozwolić na takie rzeczy. — Skaurus skończył śniadanie, wytarł kościaną łyżkę i włożył ją z powrotem do sakiewki wiszącej u pasa. Podniósł się.

— Będę miał do nich dwa słowa. Nie przejmuj się, Juniusz — to nie pierwszy raz.

— Tak jest, panie.

Blesus zasalutował i pośpieszył załatwiać jakieś inne sprawy szczęśliwy, że ma tę rozmowę za sobą. Marek patrzył jak odchodzi, niezupełnie zadowolony. Kwintus Glabrio poszedłby z nim, zamiast cieszyć się, że pozbył się problemu. Wyglądało to jak uchylenie się od odpowiedzialności, poważny zarzut według stoickich zasad Skaurusa. Cóż — pomyślał — zapewne dlatego Blesus pozostawał opti przez tak długi czas.

Tytus Pullo stanął na baczność gdy tylko ujrzał trybuna idącego w jego stronę, co najwyraźniej świadczyło o poczuciu winy. Co ciekawe, to samo zrobił Lucjusz Worenusz. Oprócz wrogości, którą żywili do siebie nawzajem, byli świetnymi żołnierzami, prawdopodobnie najlepszymi w swoim oddziale. Obaj mieli pod trzydziestkę; Pullo był nieco bardziej przysadzisty, Worenusz trochę szybszy.

Skaurus przeszył ich wzrokiem, starając się stworzyć pozory surowej nagany:

— Zdaje się, że już to przerabialiśmy — powiedział. — Obcinanie wypłaty nie za bardzo pomaga, co?

— Panie — zaczął Pullo, a Worenusz rzekł: — Panie, on…

— Zamknąć się — warknął trybun. — Żaden z was nie może opuścić koszar przez następne dwa tygodnie. Także wtedy, gdy wasi koledzy wychodzą na ćwiczenia. Ponieważ tak lubicie kłócić się o swoje osiągnięcia, może nauczycie się trzymać nerwy na wodzy, gdy nie będzie o co się spierać.

— Ależ, panie — zaprotestował Worenusz — bez ćwiczeń wyjdziemy z wprawy.

Pullo przytaknął energicznie. Wreszcie znalazło się coś, co do czego obaj Rzymianie się zgadzali. Obaj mieli w sobie dumę najlepszych wojowników.

— Powinniście byli o tym pomyśleć, zanim zaczęliście awanturę — odrzekł Marek. — Nie osłabniecie w ciągu tych dwóch tygodni. Dokładne sprzątanie i czyszczenie wam w tym pomoże. Odmaszerować! — rzucił ostro. Ale gdy zawstydzeni odwrócili się by odejść, przyszło mu coś do głowy.

— Jeszcze jedno. Nie zróbcie tego błędu i nie podtrzymujcie tej głupiej kłótni. Jeżeli zdarzy się to jeszcze raz, zrobię tego z was, który będzie winny, sługą drugiego. Pomyślcie o tym, zanim się pokłócicie.

Sądząc po wyrazie ich twarzy, żaden nie odnosił się do tego pomysłu z entuzjazmem. Zadowolony ze swego sprytu, trybun krzyknął, by przygotować się do ćwiczeń. Żałował, że nie może rozkazać sobie samemu, by odpoczął przez parę tygodni. Wszystko wskazywało na to, że będzie to kolejny słoneczny dzień.

— Jak sobie poradziłeś z tymi twoimi kogutami? — zapytał Sviodo. Jak zwykle w rezonującym tenorze Vaspurakanera dźwięczało rozbawienie.

— Musiałeś przecież słyszeć — odparł Marek, ale natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że chociaż Senpat mógł go słyszeć, to jednak z pewnością nie mógł go zrozumieć. Między sobą Rzymianie rozmawiali po łacinie, co było jednym z niewielu wspomnień ukochanego kraju rodzinnego. Ich towarzysze rozumieli tę dziwną mowę tylko w niewielkim stopniu, nie posiadając dziecięcej zdolności Malrica do przyswajania sobie nowych języków. Trybun wyjaśnił więc wszystko.

Uśmiech, który nigdy tak naprawdę nie opuszczał młodego i przystojnego vaspurakanerskiego szlachcica, pojawił się teraz na jego twarzy w całej okazałości. Miał ładny uśmiech; białe zęby błyszczały na tle oliwkowej skóry, okolone przyciętą krótko, na styl videssański, brodą.

— Wy, Rzymianie, jesteście dziwnym ludem — powiedział, jego videssański był prawie zupełnie wolny od wpływu ojczystego, gardłowego języka Vaspurakanerów. — Kto inny karałby kogoś, zwalniając go od pracy?

Marek żachnął się. Senpat uwielbiał naigrawać się z Rzymian i robił to od dnia, kiedy się spotkali, prawie dwa lata temu, ale jeżeli istniał gdzieś lepszy od niego wywiadowca, to musiała to być jego żona.

— Twoja droga Nevrata zrozumiałaby to — powiedział trybun.

— Pewnie tak — zgodził się Senpat chichocząc. — Ale ona lubi te rzeczy, a ja po prostu muszę to jakoś znosić — wykrzywił twarz w teatralnym grymasie, aby pokazać swoją odrazę do wszelkiego rodzaju pracy. — A teraz zapewne chcesz, żebym się smażył w tym okropnym słońcu tylko po to, by uderzyć o włos bliżej środka tarczy niż poprzednim razem.

— A czy jest jakiś lepszy sposób, żeby ukarać cię za nieustanne paplanie?

— Och, ileż to my, Pierworodni, musimy wycierpieć w imię prawdy. — Vaspurakanerzy uważali, że wywodzą się od mitologicznego bohatera, który dał im swe imię, Vaspura. W ich teologii, pierwszego człowieka stworzonego przez Phosa. Nic dziwnego, że Videssańczycy nie podzielali tego poglądu.

Senpat przekrzywił łobuzersko swoją vaspurakanerską czapkę, zakrywając nią jedno oko. Większość jego rodaków wyglądała dosyć dziwnie i ciężko w tym trójkątnym nakryciu głowy, ale on nosił je w tak beztroski sposób, że doskonale do niego pasowało. Potrząsnął głową. Jasne, kolorowe wstążki, które wisiały z tyłu miękkiej czapki, fruwały dokoła jego twarzy.

— Skoro nic na to nie mogę poradzić — westchnął — pójdę pewnie po łuk. — Zaczął się oddalać.

— To dobrze, bo gdybyś ciągnął te swoje narzekania, z pewnością byś przeholował — powiedział Marek.

Senpat zatrzymał się na moment, zdumiony — w języku Vaspurakanerów gra słów nie dawała żadnego efektu. Potem skrzywił się, spoglądając podejrzliwie na trybuna, na wypadek gdyby ten miał w zanadrzu więcej takich pomysłów. Skaurus milczał, ale uśmiechał się zadowolony z tego, że udało mu się ułożyć drobny żarcik w nie swoim języku — w dodatku w języku, który się do tego nie nadawał.


— Czy mógłbyś ją trzymać nieco wyżej, Gongylesie? — powiedział Thorisin Gavras. Gongyles był bardzo młodym porucznikiem i rumieniec, który pojawił się nagle na jego twarzy, był doskonale widoczny przez rzadką jeszcze brodę.

— Przepraszam, Wasza Wysokość — wyjąkał niemal przerażony tym, że Autokrator Videssa-ńczyków przemówił do niego… z jakiegokolwiek powodu. Podniósł mapę zachodnich ziem Imperium tak, aby wszyscy oficerowie zgromadzeni w Sali Dziewiętnastu Tapczanów mogli ją widzieć.

W sali nie było żadnych tapczanów, i nie było ich tam już od laiku stuleci, ale tradycja niełatwo ginęła w Videssos. Skaurus, siedzący na prostym drewnianym krześle z przodu stołu, który chwiał się nieco, ponieważ jedna noga była za krótka, uśmiechnął się widząc ten hołd na twarzy żołnierza.

— Pamiętasz jak Mavrikios kazał tam stać Ortaiasowi i trzymać tę przeklętą mapę przez kilka godzin? Ramiona musiały mu od tego odpadać — wyszeptał do siedzącego obok Gajusza Filipusa. Starszy centurion roześmiał się cicho.

— Byłoby lepiej dla niego, gdyby rzeczywiście odpadły — powiedział. Jego pogarda dla Orta-iasa była bezgraniczna. Twarz weterana stężała. — Wtedy nie poszedłby z nami pod Maragha i Mavrikios mógłby jeszcze żyć. Cholerny tchórz; nie przegralibyśmy, gdyby nie uciekł.

W zapamiętaniu centurion zapomniał o tym, by mówić nieco ciszej. Thorisin, który stał przy mapie, popatrzył na niego pytająco, nie rozumiejąc łaciny weterana. Tym razem to Gajusz Filipus się zaczerwienił, chociaż rumieniec był prawie niewidoczny pod głęboką opalenizną.

— Nic takiego, panie — wymamrotał.

— To dobrze. — Imperator wzruszył ramionami. Kilka lat wcześniej, podczas takich narad Mavrikios Gavras używał drewnianego wskaźnika, którym prowadził wzrok swoich oficerów po mapie ziem zachodnich. Jego młodszy brat był człowiekiem bardziej niecierpliwym. Wyciągnął z pochwy miecz i pokazywał nim drogę.

Pomimo niecierpliwości, czas, który spędził na rządzeniu Imperium, zaczął odciskać na nim swe piętno. Bruzdy po obu stronach ust i dumnego nosa wryły się głęboko w policzki, choć był on zaledwie o kilka lat starszy od Skaurusa. Zmarszczki pojawiły się także wokół oczu; zmarszczki, których nie było tam, zanim wstąpił na tron. Jego włosy również zaczęły się przerzedzać. To, co było kiedyś wspaniałą grzywą, stało się teraz po prostu grzywką.

Poruszał się jednak krokiem młodego mężczyzny i wystarczyło tylko spojrzeć na silne usta i zdecydowane oczy, aby zrozumieć, że był on wciąż człowiekiem o wielkiej mocy, człowiekiem który wcale nie stracił ducha pod ciężkim brzemieniem obowiązków i czasu.

— Oto, co będziemy musieli zrobić — powiedział i wszyscy oficerowie pochylili się jak jeden mąż, aby go wysłuchać.

Imperator lekko stukał mieczem w pergamin, zbierając myśli. Jak zawsze, szeroki półwysep, na którym mieściły się zachodnie prowincje Imperium, przypominał Markowi gruby kciuk. Jako że nieraz maszerował to w jedną, to znów w drugą stronę przez znaczną część ziem zachodnich wiedział, że mapa ta była dokładniejsza niż cokolwiek, co mógłby dostać w Rzymie. Niestety, pokazywała ona równie dokładnie tereny, które zagarnęli Yezda od czasu Maragha. Większość centralnego płaskowyżu była stracona — nomadzi zaczynali się tam już osiedlać i parli na wschód, w kierunku żyznych równin, które ciągnęły się do Morza Żeglarzy.

Imperator przesunął ostrze wzdłuż zachodniego brzegu rzeki Arandos, która spływała z wyżyn przez szeroką, przybrzeżną równinę.

— Sukinsyny używają doliny Arandos, żeby dopaść naszych gardeł. Ale to działa w obie strony. Namdalajczycy Draxa zablokują przejście przy Garsavrze, dopóki ich nie wesprzemy. Potem my z kolei natrzemy na zachód i odbierzemy co nasze… Tak, czy tym razem masz mi coś do powiedzenia, Rzymianinie?

— Chciałbym raczej o coś zapytać. — Gajusz Filipus wskazał na czerwone kółko oznaczające Garsavrę. — Twój wielki książę Drax jest może i dobrym żołnierzem, ale w jaki sposób chce utrzymać miasto, które nie ma żadnych murów obronnych?

Prawie żadne miasto na zachodzie nie było obwarowane. Do czasu, gdy przybyli tam ludzie z Yezd, mieszkańcy tych ziem żyli przez setki lat nie obawiając się najazdów, a fortyfikacje niegdyś tam budowane, nie istniały od lat, rozebrane ze względu na dobry budulec, którego były darmowym źródłem. W rozumieniu Marka, kraj wolny od murów obronnych był najświetniejszym osiągnięciem Videssos. Świadczyło to o spokoju i bezpieczeństwie daleko większym od tego, które Rzym mógł kiedykolwiek zapewnić swoim poddanym. Nawet w Italii nieobwarowane miasto byłoby czymś równie nienormalnym, jak biały kruk. Minęło zaledwie 50 lat odkąd Cimbri i Teutoni przeprawili się przez Alpy, pytając legionistów Mariusza, czy mieli jakieś wiadomości dla barbarzyńców, które mogliby przekazać swoim panom.

— Nie obawiaj się cudzoziemcze, utrzymają je — odpowiedział z drugiego końca stołu Utprand, syn Dagobera, z ciężkim namdalajskim akcentem. — Drax to prawie żaden Namdalaj-czyk, ale jego ludzie wytrzymają.

Wielki książę przejął zbyt wiele zwyczajów i cech Videssos, jak na gust swego rodaka. Istniała miedzy nimi także jakaś stara rywalizaq’a. Skaurus nie znał szczegółów tego sporu.

— Wy, Rzymianie, jesteście dobrzy w szybkim budowaniu umocnień, ale my też znamy parę sztuczek — powiedział Soteric, syn Dosti, popierając swojego kapitana. Brat Helvis służył Imperium dłużej niż Utprand i niemal pozbył się wyspiarskiego akcentu. Soteric kontynuował: — Dajcie regimentowi naszych ludzi dziesięć dni postoju w jednym miejscu, a zbudują taką twierdzę, w której wszyscy będą mogli się bronić. Garsavra może nie mieć murów, ale będzie prawdziwą fortecą.

Mój szwagier — nie po raz pierwszy pomyślał Marek — za dużo gada. Mertikes, a także kilku innych videssańskich oficerów, rzucili Sotericowi gniewne spojrzenie. Jasne było, że i Thorisin nie jest zachwycony perspektywą obsadzania Namdalajczyków w zamkach, które stały na jego ziemi — bez względu na to, jak dalece było to w tej chwili potrzebne.

Videssańczycy najmowali żołnierzy z Namdalen, ale nie ufali im. Namdalen było prowincją Imperium, zanim padło łupem korsarzy z Haloga kilka wieków temu. Wynikiem zmieszania tych dwóch narodów był lud, w którym z imperialną tradycją Videssos łączyła się ambicja i barbarzyńskie umiłowanie walki, przyniesione przez żeglarzy z pomocy. Władcy Namdalen marzyli o tym, że któregoś dnia będą rządzili w stolicy Imperium, a marzenie to było koszmarem dla Videssańczy-ków. Zigabenos powiedział do Utpranda:

— Wy, wyspiarze, z waszą ciężką kawalerią, nie powinniście być uwiązani do stałego garnizonu i jego wymagań. Gdy wasze główne siły dotrą do Garsavry, z pewnością zostawimy tam mniej wartościowe wojska, bez względu na to, jaką fortecę zbuduje Drax.

— Sprytnie to zrobił, co? — wyszeptał z podziwem Gajusz Filipus. Marek przytaknął. Czy istniał lepszy sposób, żeby odsunąć wyspiarzy od pozycji, które mogłyby być niebezpieczne dla Imperium, niż uczynić z tego pochwałę ich zdolności wojennych? Zigabenos opanował w niezwykłym stopniu videssański talent do łączenia polityki i wojny; to on wywołał w mieście zamieszki, które strąciły z tronu Ortaiasa Sphrantzesa i zdobyły Imperium dla Thorisina Gavrasa.

Jednak Utprand dowództwo nad regimentem zawdzięczał nie tylko sile ramion i biegłości we władaniu mieczem. Był zbyt niecierpliwy, by bawić się w subtelności, ale za jego zimnymi niebieskimi oczyma krył się bystry umysł. Wzruszając ramionami powiedział:

— Co ma być, to będzie — myśl, która mogła pochodzić od jego pogańskich przodków z Haloga.

Rozmowa przeszła teraz na sprawy takie, jak kierunki marszu, centra zaopatrzenia i wszystkie inne drobne problemy, które związane są z dużą kampanią. Mimo swoich wcześniejszych doświadczeń w tym terenie, Marek słuchał uważnie. Znajomość takich szczegółów zawsze mogła się przydać.

Kilku wodzów z Khamorth wyglądało na całkiem znudzonych. Byli to świetni zwiadowcy i kawalerzyści, przede wszystkim ze względu na swoją szybkość i ruchliwość. Ale nie interesowało ich nic poza samą walką — przygotowania wydawały im się stratą czasu. Jeden z nomadów chrapał tak głośno, że jego sąsiad kopnął go pod stołem w kostkę. Przebudzony nagle oficer wzdrygnął się, wypluwając z siebie potok przekleństw.

Jakkolwiek grubiańskie były ich maniery, nomadzi mieli znakomite pojęcie o realiach wojny i interesów. Jeden z nich pochwycił spojrzenie Thorisina Gavrasa podczas krótkiej przerwy w ustalaniu szczegółów. Myśląc, że chciał on dodać jakąś uwagę, Imperator zapytał:

— O co chodzi, Sarbaraz?

— Nie zabraknie nam pieniędzy w połowie wojny? — zapytał z niepokojem Sarbaraz. — Myśmy walczyli dla waszego Ortaiasa, a on nam dał więcej obietnic niż złota, a jego złoto też nic nie warte.

Tak było istotnie — Ortaias Sphrantzes fałszował monety bite w Videssos tak, że to co miało być sztuką złota, było złotem co najwyżej w jednej trzeciej swojej objętości.

— Bez obawy, zapłacimy wam — powiedział Gavras. Był poirytowany. Jego oczy zwęziły się ze złości. — Wiesz, że nie bijemy tutaj śmieci.

— Jasne, jasne. W mieście. Wyjeżdżamy za miasto, od — jak wy to mówicie? — skarbca, i co wtedy? Wtedy może brakuje wam pieniędzy, jak mówię. Moi chłopcy niezadowoleni, jak się tak stanie, mogą odebrać resztę zapłaty w okolicy. — Sarbaraz uśmiechnął się bezczelnie, ukazując krzywe zęby. Khamorthci nie mieli żadnego szacunku dla farmerów, uważając ich jedynie za ewentualne ofiary.

— Na Phosa, powiedziałem, że wam zapłacimy! — krzyknął Thorisin, tym razem naprawdę rozzłoszczony. — A jeśli zaczniecie rabować, bandyci, poślemy na was całą resztę armii i zobaczymy, jak wam się to spodoba!

Wziął głęboki oddech, potem jeszcze jeden, próbując się uspokoić. Zanim został Imperatorem — pomyślał Marek z aprobatą — pozwoliłby sobie na prawdziwą wściekłość. Kiedy przemówił znowu, zrobił to z wystudiowanym opanowaniem.

— Będziemy mieli mnóstwo pieniędzy na potrzeby armii. A gdyby nawet kampania trwała dłużej niż oczekujemy, nie będziemy musieli wysyłać nikogo po pieniądze do stolicy, tylko do miejscowej mennicy w… w… — strzelił palcami zirytowany, nie mogąc sobie przypomnieć nazwy miasta. Z powołania był żołnierzem, a nie finansistą. Podatki i dochody były dla niego tak nudne, jak zaopatrzenie i rozmieszczenie obrony dla Khamorthów.

— Kyzikos — podpowiedziała Alypia Gavra. Jak to było w jej zwyczaju, bratanica Imperatora siedziała cicho przez prawie całą naradę, od czasu do czasu coś sobie notując; pisała historię Imperium. Większość oficerów w ogóle nie zwracała na nią uwagi. Przywykli do jej cichej obecności.

Co do Marka, to czuł on tę samą mieszankę tęsknoty, winy i odrobiny lęku, którą budziła w nim zawsze Alypia. „Podobała mu się” nie było tutaj właściwym określeniem, co wcale nie pomagało jego nieraz burzliwemu pożyciu z Helvis. Co więcej, wiedział, że jego uczucia były odwzajemnione, przynajmniej częściowo. Tu właśnie pojawiał się lęk. Jeżeli najemnik nie mógł mieć nadziei na posiadanie zamku w Videssos, co stałoby się z takim, który posiadłby księżniczkę?

— Mennica w Kyzikos jest niedaleko na południowy wschód od Garsavry — tłumaczyła Sar-barazowi. — Właściwie, najpierw została ona założona jako centrum wypłat dla naszych wojsk w wojnie z Makuran w… niech pomyślę… — Jej zielone oczy zamyśliły się. — …niecałe sześćset lat temu.

Nomada nie był zbyt szczęśliwy, gdy musiał słuchać jakiejkolwiek kobiety — nawet jeśli należała do rodziny cesarskiej. Przy ostatnich słowach popatrzył na nią ze szczerym niedowierzaniem.

— W porządku, macie mennicę, my dostajemy pieniądze. Po co ze mnie kpić. Kto mógłby pamiętać sześć pięcio-dwudziestek lat?

Przetłumaczył dosłownie system liczbowy swojego języka na videssański. Skaurus zastanawiał się, co zrobiłby z tym Gorgidas. Zapewne powiedziałby, że odnosi się do czasów, gdy Khamorthci nie mogli liczyć do liczby większej niż ilość palców u rąk i nóg. Ale teraz Gorgidas sam widział mnóstwo Khamorthów.

— Niech Skotos weźmie tego grubiańskiego barbarzyńcę — usłyszał trybun jednego z oficerów Videssos szepczącego do swojego towarzysza. — Czy on wątpi w to, co powiedziała księżniczka? Ale Alypia odpowiedziała Sarbarazowi tak uprzejmie, jakby mówiła do jakiegoś arystokraty:

— Nie zamierzałam z ciebie kpić.

Nie miała w sobie tego gorącego temperamentu Gavrasów, który prześladował Tfaorisina, a czasem przejawiał się także w wybuchach złości jej ojca, Mavrikiosa. Jej rysy również nie były tak ostro wyrzeźbione, jak oblicza mężczyzn z rodziny cesarskiej, chociaż miała dosyć wąską, owalną twarz.

Marek ciekaw był, jak też wyglądała jej matka. Żona Mavrikiosa umarła wiele lat przed tym jak został Autokratorem. Bardzo niewielu Videssańczyków miało zielone oczy, musiało to pochodzić właśnie od tej strony rodziny.

— Kiedy zamierzasz przystąpić do walki? — zapytał ktoś Thorisina.

— Dawno temu — odparł krótko Imperator. — Oby Onomagoulos mroził się w piekle Skotosa za czas, który mi zabrał, i za wszystkich dobrych ludzi, których zabił. Wojna domowa to dla kraju podwójna strata, bo i zwycięzcy, i przegrani należą do niego.

— Szczera prawda — wymamrotał Gajusz Filipus, przypominając sobie swoją własną młodość i walki pomiędzy Śullą a zwolennikami Mariusza, nie mówiąc o Wojnie Społecznej, w której Rzymianie musieli walczyć ze swoimi sprzymierzeńcami z Italii.

— Wiesz, że nie możemy być gotowi dawno temu — powiedział głośno do Gavrasa.

— Nawet wy, Rzymianie? — odparł z uśmiechem Imperator. W jego głosie był niekłamany szacunek. Legioniści nauczyli Videssos więcej, niż kiedykolwiek wiedziało o natychmiastowej gotowości. Thorisin tarł ręką podbródek, zastanawiając się:

— Osiem dni — powiedział w końcu.

Wśród oficerów słychać było pomruki niezadowolenia. Jeden z Namdalajczyków, Clozart Skórzane Spodnie, warknął:

— Równie dobrze możesz prosić o gwiazdę z nieba! — Utprand uciszył go groźnym spojrzeniem. Gdy Imperator spojrzał pytająco na dowódcę najemników, ten odpowiedział kiwnięciem głowy. Thorisin oddał gest, zadowolony; na słowie Utpranda w takich kwestiach można było polegać.

Gavras nie kłopotał się pytaniem Rzymian. Skaurus i Gajusz Filipus z satysfakcją wymienili uśmiechy. Mogli być gotowi w ciągu czterech dni i wiedzieli o tym obaj. Przyjemnie było zobaczyć, że Imperator też o tym wiedział.

Kiedy spotkanie się skończyło, Marek miał nadzieję na krótką rozmowę z Alypią Gavrą — w zdominowanym przez różne ceremonie i reguły Videssos, takie okazje nadarzały się zbyt rzadko. Niestety, uczepił się go Mertikes Zigabenos, gdy wychodzili przez wypolerowane do połysku brązowe drzwi Sali Dziewiętnastu Tapczanów. Videssański oficer powiedział:

— Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z kapłana, którego ci przysłałem.

W każdych innych okolicznościach Skaurus odpowiedziałby jakimś grzecznym komplementem. W końcu, Zigabenos starał się zrobić jemu i jego ludziom przysługę. Jednak widok Alypii, oddalającej się wraz z wujem w kierunku prywatnych komnat rodziny cesarskiej, zirytował go wystarczająco, by stał się szczery.

— Nie mogłeś znaleźć kogoś, kto by tyle nie pił? — zapytał. Mróz ściął przystojną twarz Zigabenosa:

— Z pewnością. Najmocniej cię przepraszam — powiedział. — A teraz, jeśli pozwolisz… — z zimnym, wystudiowanym co do cala ukłonem, odsunął się od trybuna.

Gajusz Filipus podszedł do Marka.

— A temu znowuż na jaki wlazłeś odcisk? — zapytał, patrząc na sztywno oddalającego się Zigabenosa. — Tylko nie mów mi, że byłeś z nim szczery.

— Obawiam się, że tak — przyznał trybun. Czasami — pomyślał — nie można było zrobić gorszego błędu w stosunkach z Videssańczykami.

Zamieszanie związane z przygotowaniami do wymarszu nie odciągnęło legionistów od ich porannych zajęć na polu ćwiczeń. Gdy powrócili stamtąd pewnego dnia, Marek zastał koszary tak brudne i zagracone, że nawet obecna przeprowadzka nie była tego w stanie usprawiedliwić. Rozzłoszczony poszedł szukać Pullo i Worenusza. Zaniedbanie jakiejkolwiek pracy nie pasowało do nich, nawet gdy była to praca tak zniechęcająca jak sprzątanie.

Znalazł ich stojących obok siebie na słońcu za jednym z budynków dla kawalerów. Porzucili swe raczej sztywne pozy, gdy tylko ujrzeli go wychodzącego zza rogu. Marek nabrał powietrza, przygotowując się do wściekłego krzyku.

Ale Styppes, który siedział wygodnie w cieniu otaczających koszary drzew cytrusowych, uprzedził go:

— Co robicie, wy żałosni barbarzyńcy!? Natychmiast wracajcie do swoich pozycji! Ledwie zacząłem szkicować!

Skaurus nie zauważył wcześniej siedzącego w cieniu kapłana. Odwrócił się teraz do niego, ignorując legionistów.

— A któż dał ci panie prawo do odrywania moich żołnierzy od zadań, które im wyznaczyłem? Styppes przymrużył oczy wychodząc z cienia. W ręku trzymał kilka arkuszy pergaminu i laskę węgla drzewnego.

— Co ma większe znaczenie — zapytał — trywialne sprawy tej egzystencji, czy też chwała Phosa, która trwa na wieki?

— Ta egzystencja jest jedyną, jaką znam — odparował trybun. Styppes aż cofnął się z przerażenia, jakby stał naprzeciwko dzikiej bestii. Uczynił znak słońca — znak swojego boga — na piersiach i wymamrotał szybko jakąś krótką modlitwę przeciwko bluźnierstwu Marka. Skaurus zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko — w oszalałym na punkcie religii Videssos, taka wypowiedź mogła wywołać zamieszki. Spróbował trochę załagodzić swoje słowa:

— O ile wiem, żaden z tych żołnierzy nie czci Phosa. — Spojrzał na Worenusza i Pullo, którzy pokiwali nerwowo głowami, czując się niczym w potrzasku, pomiędzy Styppesem a swoim dowódcą.

Marek odwrócił się znowu do kapłana.

— Do czegóż więc są ci potrzebni?

— Właściwe pytanie — powiedział Styppes przypatrując się trybunowi bez sympatii. — Choć Skotos z pewnością zabierze ich pogańskie dusze pod ziemię, do wiecznego lodu, jednak ich cielesne postacie warte są utrwalenia. Odnalazłem w nich podobieństwo do świętych naszego Pana Phosa — Akakiosa i Gouriasa, którzy mają być przedstawieni na ikonach jako młodzi mężczyźni bez bród.

— Malujesz ikony? — zapytał Marek mając nadzieję, że nie było słychać sceptycyzmu w jego głosie. Za chwilę ten gruby dureń powie, że może znosić jaja — pomyślał Marek. Styppes jednak, jak się wydawało, wziął: go na serio.

— Owszem — powiedział, podając swoje arkusze Rzymianinowi. — Musisz wziąć pod uwagę, że to tylko ogólne szkice, w dodatku nie najlepsze. Zresztą węgiel też jest kiepski. Ci głupcy w klasztorze używają drzewa orzechowego, ale mirt daje lepszą linię i mniej brudzi.

Trybun prawie nie słyszał narzekań kapłana. Przeglądał szybko kawałki pergaminu, a im więcej ich widział, tym jego oczy stawały się większe. Styppes był artystą — bez względu na to, czym jeszcze był. W kilku oszczędnych liniach zawarł najbardziej charakterystyczne rysy Rzymian; silny nos i wystające kości policzkowe Pullo, ciężkie brwi Worenusza, jego inteligentne usta i szramę, która pofałdowała podbródek.

Pullo także miał blizny, ale rysunek Styppesa nie pokazywał tego. Przyzwyczajony do rzymskich portretów, które bywały brutalnie realistyczne, Marek zapytał:

— Dlaczego pokazałeś rany jednego z nich, a drugiego nie?

— Święty Gaurios był żołnierzem, który cierpiał męczarnie, broniąc ołtarza Phosa przed poganami z Khamorth i ma być przedstawiany z żołnierskimi znakami. Akakios Klimakos jednak został sławny dzięki swojemu miłosierdziu i nie miał żadnego kontaktu z wojną.

— Ale przecież Pullo ma blizny — zaprotestował trybun.

— No i co z tego? Sami w sobie, twoi barbarzyńcy nic mnie nie obchodzą, no bo i czemu niby powinni? Ale jako wizerunki tych, którzy godni byli Phosa, mają jakieś znaczenie. Tam gdzie ich rysy nie pasują do ideału, czy mam z niego zrezygnować? Dla nich? Interesują mnie święty Klimakos i Gourias, a nie twój Pullo i Worenusz, czy jak też tam się nazywają. — Styppes roześmiał się, rozbawiony takim pomysłem.

Jego teoria sztuki była różna od wszystkiego, co myślał na ten temat Skaurus, ale trybun był zbyt oburzony pogardą kapłana, by się tym przejmować.

— W takim razie wyświadcz mi proszę tę uprzejmość, i nie odrywaj ich od wyznaczonych zadań. Mnie interesuje ich wypełnienie.

— Zuchwały poganin — powiedział Styppes, a nozdrza latały mu ze wściekłości.

— Wcale nie — odparł trybun, nie chcąc sobie czynić z niego otwartego wroga. — Ale tak jak ty masz swoje sprawy, ja mam swoje. Twój Gourias zrozumiałby obowiązek, który żołnierz musi wypełnić względem swojego dowódcy i szkodę, która może wyniknąć z osłabienia jego autorytetu.

Kapłan wyglądał na zaskoczonego.

— Nie oczekiwałbym takiego argumentu od niewiernego — jego oczy były przekrwione, ale przenikliwe.

Marek rozłożył ręce. Cokolwiek, byleby skutecznie — szepnął, ale tylko do siebie.

— No dobrze — powiedział w końcu kapłan. — Być może byłem nieco pochopny.

— Co moi ludzie robią w swoim wolnym czasie, zupełnie mnie nie obchodzi. To ich sprawa. Jeżeli zechcą ci pozować, z pewnością nie będę miał nic przeciwko temu — powiedział trybun zadowolony, że udało mu się wszystko załagodzić.

Wyrachowanie pojawiło się na tłustej twarzy Styppesa.

— A co z tobą? — zapytał.

— Ze mną?

— Tak, właśnie z tobą. Gdy tylko cię zobaczyłem wiedziałem, że byłbyś świetnym modelem do portretu świętego Kveldulfa Halogajczyka.

— Świętego kogo? — spytał zaskoczony Marek. Halogajczycy żyli w zimnej krainie, daleko na pomoc od Videssos. Niektórzy służyli jako najemnicy dla Imperium, ale znacznie częściej byli najeźdźcami i piratami. Skaurus wiedział, że czcili oni własnych, posępnych bogów a nie Phosa.

— Jak Halogajczyk stał się świętym w Videssos?

— Kveldulf głosił prawdziwą wiarę za panowania świętej pamięci Stavrakiosa — Styppes uczynił znak słońca na sercu. — Nauczał swoich rodaków w ich skutych lodem fiordach, ale oni go nie słuchali. Przywiązali go do drzewa i zadźgali włóczniami, ale on nie bał się ich broni, wybierając śmierć, która służyła chwale Phosa.

Nic dziwnego, że Halogajczycy nie przyjęli Kveldulfa — pomyślał trybun. Stavrakios podbił należącą do nich prowincję Agder i Kveldulf musiał im się wydawać zwiastunem kolejnych klęsk. Vi-dessos często używało religii do politycznych celów. Skaurus nie zgadzał się ze sposobem rozumowania Styppesa, ale zamiast tego powiedział tylko:

— Dlaczego ja? Nie wyglądam przecież jak Halogajczyk.

— To prawda, wyglądasz prawie dokładnie jak Videssańczyk. Tym lepiej. Jesteś blondynem jak te dzikusy z północy i dzięki temu mogę tak sportretować Kveldulfa, by jego pochodzenie było oczywiste nawet dla tych wiernych, którzy nie umieją czytać, ale jednocześnie symbolicznie zaprezentować jego oddanie prawdziwej wierze Imperium.

— Och… — Marek chciał podrapać się po głowie, ale zatrzymał się w połowie gestu, nie chcąc pokazywać swojego zmieszania kapłanowi. Żałował, że nie ma przy nim Gorgidasa, który na pewno połapałby się w prototypach i symbolach Styppesa — jeżeli ktokolwiek mógł to zrobić, to był to na pewno Grek. Dla konserwatywnych Rzymian portret był portretem; należało go oceniać według tego, jak dalece przypominał oryginał.

Wciąż nieco ogłupiały, przytaknął niewyraźnie, gdy Styppes znowu zaczął na niego naciskać w kwestii pozowania i udzielił Worenuszowi i Pullo tylko ćwierci reprymendy, na którą zasłużyli. Nie dowierzając swemu szczęściu, zasalutowali szybko i zniknęli, zanim przestał rozmyślać nad słowami kapłana.

Jeżeli Kveldulf nauczał tak jak Styppes — pomyślał — jego barbarzyńscy rodacy mieli kolejny dobry powód, żeby go zabić.


Pomimo incydentu ze Styppesem, przygotowania legionistów przebiegały całkiem gładko. Rzymianie byli starymi wygami, gdy chodziło o zwijanie obozu zimowego, a pod ich czujnym okiem rekruci, którzy dołączyli do nich odkąd legion pojawił się w Videssos, też nieźle sobie radzili. Rzymski duch miał potężną moc — nowo przybyli chcieli dostosować się do standardów ustalonych przez trybuna.

Rezultaty zadowoliły nawet Gajusza Filipusa, który popędzał cudzoziemców nie mniej niż ludzi pochodzących z Latinum czy Apuli. Starszy centurion miał na głowie stary problem, z którym nie mógł sobie tak łatwo poradzić, jak z nieposłusznym żołnierzem.

Trzy dni przed tym, gdy armia Videssos miała opuścić stolicę, weteran przyszedł do Marka i stanął na baczność. Sam w sobie był to już niedobry znak; nie bawił się w takie formalności, chyba że zamierzał powiedzieć coś, czego jak przypuszczał, Skaurus wolałby nie słyszeć. Gdy trybun zauważył, że jedno oko centuriona było podsiniaczone, jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej; czy jakiś żołnierz był na tyle głupi, żeby porwać się na Gajusza Filipusa? Jeśli tak było, centurion mógł właśnie przyjść, żeby zameldować o śmierci legionisty.

— Tak? — zapytał Skaurus, gdy Gajusz Filipus milczał uparcie.

— Panie… — Gajusz Filipus zaczął od tytułu i zamilkł na tak długo, że Skaurus zaczął się obawiać, czy jego pierwsze, pośpieszne przypuszczenie nie było prawdą. Wtedy, jakby zerwała się w nim jakaś tama, starszy centurion wybuchnął:

— Panie, czy nie ma jakiegoś sposobu na to, żebyśmy mogli zostawić tu te cholerne dziwki? Mężczyźni byliby bez nich lepszymi żołnierzami, naprawdę byliby o wiele lepsi, nie myśląc o tym, czy się będą pieprzyć w nocy albo czy ich bachory zjadły obiad.

— Przykro mi, ale nie — odpowiedział Skaurus natychmiast. Wiedział, że Gajusz Filipus nigdy tak naprawdę nie zaakceptował tego, że Rzymianie zabierali ze sobą swoje towarzyszki. Było to niezgodne z samą tradycją Legionów, a także z naturą weterana. Kobiety były dla niego związane jedynie z szybką przyjemnością; wszystko, co wykraczało poza tę przyjemność, zdawało się wykraczać także poza jego zrozumienie.

Ale zwyczaje Videssos różniły się od zwyczajów Rzymian. Najemnicy, którzy służyli Autokra-torowi, zawsze brali ze sobą żony czy kochanki, gdy rozpoczynali jakąś kampanię.

Marek czuł, że nie jest w stanie odmówić swoim ludziom przywileju, którym cieszyła się reszta armii.

— Coś nie wyszło jak trzeba?

— Jak trzeba?! — wykrzyknął Gajusz Filipus sfrustrowany, akcentując wyraźnie każdą głoskę. — Ani jedna pieprzona rzecz nie idzie jak trzeba z tymi idiotkami, a jeśli już, to one spartaczą ją z powrotem, tylko dla zabawy. Skaurus, powinieneś był widzieć, co ta gęś, która mi to podarowała — ostrożnie dotknął policzka — chciała zrobić.

— Powiedz mi. — Marek wiedział, że starszy centurion musiał wyładować jakoś złość i był gotów go wysłuchać. — Dzięki jednemu z niezwykłych cudów Jowisza, tej dziwce, Myrrh — jest kobietą Publiusza Flakusa, gdybyś nie wiedział — udało się w ciągu pięciu dni spakować swoje rzeczy do trzech toreb, każda z nich jest wystarczająco duża, żeby złamać najsilniejszego osła, jaki się kiedykolwiek urodził. Ale to by jeszcze uszło, przynajmniej była spakowana. Ale! Ale wtedy jej „małe kochanie” wymyśliło, że chce cukierka — i niech bogowie utną mi jądra, jeśli nie wywaliła wszystkich swoich śmieci na podłogę, aż znalazła cukierek miodowy. Ja na to wszystko, rozumiesz, patrzyłem. Zajęło to przynajmniej kwadrans — tyle jej dałem. To właśnie wtedy zarobiłem tego siniaka.

Gdy Gajusz Filipus wrzasnął na polu ćwiczeń, tynk osypywał się ze ścian. Skaurus pomyślał, że Myrrha musiała być naprawdę dziewczyną z charakterem, skoro to wytrzymała. Starszy centurion, przyzwyczajony do ostrej dyscypliny legionu, dawno już zapomniał o łagodniejszych sposobach zwracania komuś uwagi. Co gorsza, był wściekły, gdy mu się przeciwstawiano, a on nie mógł się za to zemścić.

— No już, nie przejmuj się tym — powiedział Marek. Objął starszego centuriona ramieniem. — Wykonywałeś swój obowiązek i to było w porządku. Chyba nie warto pozwalać, żeby ktoś, kto jest ignorantem i cywilem, rozpraszał cię?

— Jasne, cholera, że warto — burknął. Skaurus tylko lekko się skrzywił; to opanowanie zawdzięczał wyciszającej mocy stoicyzmu.

Pomimo tego ataku wściekłości weterana, i w dużej mierze dzięki jego pracy, legioniści byli gotowi na długo przed terminem wyznaczonym przez Thorisina. Jednak dzień ten minął, a armia wciąż nie wyruszała. Choć niektóre oddziały — głównie najemnicy z Khamorth, a także kilka vi-dessańskich jednostek — wciąż nie były gotowe, głównym powodem opóźnienia był fakt, że statki nie nadawały się jeszcze do tego, by je przetransportować, pomimo wysiłków i najlepszych chęci dowódcy floty Tarona Leimmokheira.

Rewolta Onomagoulosa skutecznie rozbiła flotę Videssos; także i tutaj jej konsekwencje były widoczne.

— Leimmokheir chyba znowu chce się znaleźć w więzieniu — śmiał się Senpat Sviodo, ale żart zawierał w sobie nieco prawdy. Leimmokheir spędził w więzieniu wiele miesięcy, gdy Thorisin Gavras uważał go, niesłusznie, za jednego z uczestników morderczego spisku. Gdyby naprawdę zawiódł skorego do gniewu Imperatora, mógłby tam powrócić.

Okręty przeróżnej wielkości i kształtów — od wielkich, rozbudowanych transportowców, które zwykle przewoziły ziarno, po małe rybackie łodzie — gromadziły się w portach Videssos. Wydawało się, że w stolicy jest tyle samo żeglarzy co żołnierzy. Marynarze, z których niemal wszyscy byli Videssańczykami, zaludnili tawerny i jadłodajnie miasta. Ścierali się z najemnikami; czasami dla zabawy, czasami zupełnie poważnie.

Marek myślał o Viridoviksie i zastanawiał się, jak też zniósł on żeglugę do Pristy. Gdyby porywczy Celt wiedział co traci, z pewnością wolałby wrócić, nawet gdyby musiał to zrobić wpław — wiadomo było, że nigdy nie opuścił ani nie wycofał się z żadnej knajpianej awantury.

Przy takiej ilości okrętów stłoczonych w dokach Videssos, wprost przylegających do siebie burtami, przybycie jednego więcej kupca z Kypas w ziemiach zachodnich nie powinno było zrobić żadnej różnicy. Ale ten okręt zawierał coś więcej niż ładunek wina; wiadomości, które przywiózł, rozeszły się po mieście lotem błyskawicy. Gdy w Videssos dwójka ludzi o czymś się dowiedziała, wiedziało o tym wkrótce całe miasto.

Phostis Apokavkos przyniósł nowiny do koszar legionistów. Był zawsze dobrze zorientowany, zarabiając na życie w złodziejskiej dzielnicy miasta, zanim został przygarnięty przez Rzymian. Teraz wpadł jak szalony do środka, z wściekłością wypisaną na jego pociągłej twarzy.

— Niech szlag trafi plugawych cudzoziemców! — krzyczał.

Głowy poderwały się do góry, ręce instynktownie sięgnęły po broń. Videssos był kosmopolityczne, a zarazem ksenofobiczne; krzyk taki jak ten, zbyt często był hasłem podrywającym motłoch do walk. Żołnierze uspokoili się, gdy zobaczyli, że był to tylko Apokavkos i przeklinali go za ten nagły alarm.

— Czy nas też masz na myśli, Phostis? — zapytał łagodnie Skaurus.

— Co? Och, nie panie! — odrzekł Apokavkos, zszokowany. Jego ręka powędrowała do góry w eleganckim pozdrowieniu legionistów. Czasami był on — pomyślał trybun — bardziej rzymski niż sami Rzymianie. Dali mu szansę, której inaczej nigdy nie miałby na swojej farmie na dalekim zachodzie czy w stolicy, a w zamian zyskali jego pełne oddanie. Teraz golił się jak Rzymianie, przeklinał po łacinie, i jak wszyscy rekruci, którzy dołączyli do ludzi Marka w Videssos, nosił znak legionów na ręce.

— To ci znienawidzeni przez Phosa heretycy z Namdalen, panie — zaczął wyjaśniać. W pewnych kwestiach wciąż był Videssańczykiem.

— Ludzie Utpranda? — niepokój na nowo ogarnął Marka, tak jak i jego żołnierzy. Rzymianie zajmowali się już zamieszkami, rozdzielając miejskie pospólstwo i ludzi z Księstwa. Był to taki rodzaj służby, na myśl o którym każdemu żołnierzowi robiło się niedobrze.

Ale Apokavkos pokręcił głową.

— Nie, to nie ci pluskwiarze; dookoła jest wystarczająco dużo uczciwych ludzi, żeby utrzymać ich w porządku. — Splunął z obrzydzeniem na podłogę. — To banda Draxa.

— O czym ty mówisz?! Wyduś to z siebie, człowieku! — zawołali legioniści, ale Marek czuł, jak cierpnie mu skóra. Miał straszliwe uczucie, że wie, co teraz usłyszy.

— To skurwysyński pirat — mówił Apokavkos. — Wysłać go za Cieśninę Bydła, żeby uciszył rebelię, a już mu się wydaje, że jest królem. Ten gównojad, ten pomiot Skotosa zabrał nasze ziemie na zachodzie!

Загрузка...