II

Ziemia! — zawołał obserwator z bocianiego gniazda, wysoko na maszcie „Zdobywcy”. — Och, chwała niech będzie bogom! — wykrzyknął Viridoviks. — Już myślałem, że zapomnieli o tym słowie.

Rumiana zazwyczaj twarz Gala była teraz blada i ściągnięta bólem. Zimny pot pozlepiał jego rude włosy i długie wąsiska. Trzymając się kurczowo relingu na prawej burcie „Zdobywcy”, czekał aż dopadnie go następny atak morskiej choroby.

Nie musiał czekać długo. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą smród gorącego oleju i smażonych ryb z kuchni na rufie statku. Wywołało to nowy paroksyzm wymiotów. Po twarzy spływały mu łzy.

— Już trzeci dzień! Byłbym zimnym trupem, gdyby to miało trwać tydzień.

W swym udręczeniu mówił po celtycku, a tego języka nikt na pokładzie — w całym tym świecie — nie rozumiał. To jednak nie dlatego załoga statku i dyplomaci, którym towarzyszył, przyglądali mu się z ciekawością i współczuciem. Wody Morza Videssańskiego były prawie nieruchome i to, że ktoś był w stanie zachorować przy takiej świetnej pogodzie, graniczyło z cudem. Viridoviks przeklinał swój słaby żołądek, ale przerwał, gdy ten znowu zaczął wyprawiać harce.

Z kuchni wyłonił się Gorgidas, trzymający w rękach misę parującego obficie rosołu wołowego. Grek mógł twierdzić, że porzucił medycynę dla historii, ale w głębi serca wciąż był lekarzem. Niepokoił go kiepski stan Viridoviksa tym bardziej, że zupełnie nie rozumiał tej słabości tryskającego zazwyczaj zdrowiem Gala.

— Masz, wypij to — powiedział.

— Weź to ode mnie — skrzywił się Viridoviks. — Nie chcę. Gorgidas zgromił go wzrokiem. Jeżeli cokolwiek w świecie mogło wzbudzić jego gniew, to był to świadomie głupi pacjent.


— Wolisz zamiast tego rzygać powietrzem? Nie przestaniesz, dopóki nie wpłyniemy do portu; lepiej by było, żebyś miał co z siebie wypluwać.

— Jasne, jak i to, że morze to pieprzone, znienawidzone przez bogów miejsce — powiedział Gal, ale pod nieubłaganym spojrzeniem Gorgidasa wysiorbał cały rosół. Kilka minut później zwrócił morzu większość z tego, co wypił.

— Ale syf. Niech śmierdzące gówno pochłonie tego gnojka, co wymyślił okręty. To wstyd, że jestem na jednym z nich z powodu kobiety!

— A czego byś chciał po tym, jak dałeś kosza kochance Imperatora? — zapytał Gorgidas retorycznie.

Bezmyślność Viridoviksa w tej kwestii naprawdę go złościła. Komitta Rhangawe miała temperament wystarczająco gorący, by smażyć na nim mięso, a gdy Viridoviks nie chciał porzucić dla niej innych swych kobiet zagroziła, że pójdzie do Thorisina Gavrasa i powie mu, że Gal ją zgwałcił; stąd jego nagły wyjazd z Videssos.

— Tak, pewnie masz rację, nauczycielu, ale nie musisz mi tu prawić kazań. — Zielone oczy Celta zmierzyły Gorgidasa zimnym spojrzeniem. — Przynajmniej nie uciekam przed samym sobą.

Lekarz odchrząknął. Riposta Viridoviksa była zbyt celna i zbyt prawdziwa, by mógł ją spokojnie zignorować. Gal był barbarzyńcą, ale na pewno nie był głupcem. Po tym jak Kwintus Glabrio zmarł na rękach Gorgidasa, pasja i treść jego życia wydała mu się do niczego nie przydatna. Jaki był z niego pożytek — myślał gorzko — skoro nie umiał uratować kochanka? Historia sprawiała wrażenie, że jest ciekawym zajęciem, nie wymagającym jednocześnie zbytniego zaangażowania.

Wątpił, czy potrafiłby to wytłumaczyć Galowi i nie bardzo też chciał. W każdym razie, jedno zdanie Viridoviksa podsumowało aż nazbyt dobrze wszystkie jego przemyślenia.

Arigh, syn Arghuna, przeszedł przez pokład i dołączył do nich, co uwolniło Gorgidasa od rozmyślań. Nawet ten nomada z dalekiego stepu za rzeką Shaum czuł się na morzu całkiem dobrze.

— Co z nim? — zapytał ostrym, przyciętym przez obcy akcent videssańskim.

— Nie za dobrze — odparł szczerze Grek. — Ale jeśli już widać ziemię, będziemy w Prista jeszcze dziś po południu, a to go powinno wyleczyć.

Płaska, śniada twarz Arigha jak zawsze pozostała niewzruszona, ale jakieś podstępne pytanie czaiło się w jego skośnych oczach.

— Koń też się kołysze, Viridoviksie. Czy ty na koniu też tak chorujesz? Przed nami wiele dni jazdy.

— Nie, nie będę chorował, ty wężu z Arshaum — odpowiedź Viridoviksa okraszona była przekleństwem pod adresem przyjaciela — Gal włożył w nie całą energię, jaka mu jeszcze została. Na koniec dorzucił: — A teraz wynocha, bo wyrzygam się na twoje śliczne skórzane buciki.

Arigh oddalił się, chichocząc.

— Końska choroba — mruczał Viridoviks. — Takie słowa mogą przyprawić człowieka o zimne dreszcze. Epona i jej klacz nie pozwoliłyby na to.

— To twoja celtycka bogini koni? — zapytał Gorgidas, jak zawsze zainteresowany tego rodzaju szczegółami.

— Ta sama. Składam jej ofiary wystarczająco często, choć prawdę mówiąc, nie robiłem tego odkąd jesteśmy w Imperium. — Gal miał zafrasowaną minę. — Powinienem to chyba nadrobić, kiedy tylko dopłyniemy do Pristy. Jeśli dożyję.


Prista była miastem kontrastów, strażnicą Imperium na skraju nie kończącego się morza traw. Liczyła sobie niecałe dziesięć tysięcy mieszkańców, ale mogła się poszczycić fortyfikacjami wyższymi i mocniejszymi niż jakiekolwiek inne miasto w Videssos — oprócz stolicy, oczywiście. Dla Imperium był to punkt obserwacyjny kontrolujący cały step; miejsce, z którego można było manipulować plemionami koczowników Khamorth czy to podpuszczając je na siebie, czy też wciągając do służby Imperium. Ludzie równin potrzebowali miasta, by mieli gdzie wymieniać miód, tłuszcz, wosk, futra i niewolników na pszenicę, sól, wino, jedwab i pachnidła z Videssos. Wielu nomadów z zawiścią patrzyło na to bogactwo, jak też i na samą twierdzę, a wysokie mury nie zawsze były w stanie ich powstrzymać. Przeszłość Pristy była więc naprawdę burzliwa.

W obrębie murów zaś można było znaleźć budynki wszelkiej maści i rozmiarów. Okazałe domostwa z podwórzami, zbudowane z miejscowego szarobrązowego kamienia w klasycznym vides-sańskim stylu, stały obok chwiejących się drewnianych szop i ziemianek skleconych z kawałków stepowej darniny. Na nie zabudowanym jeszcze terenie wyrastały, niczym jakieś gigantyczne muchomory, namioty nomadów pokryte skórą lub farbowanym filcem.

Choć w Prista znajdował się wojskowy garnizon i gubernator z Imperium, większość populacji miasteczka pochodziła z równin. Nawet portowi włóczędzy, choć przeważnie ubrani byli w Lniane tuniki i spodnie zamiast stepowych futer i skór, wyglądali na typowych Khamorthów — krępi, niezbyt wysocy, z wielkimi, rozwichrzonymi brodami. Żaden z nich nie rozstawał się także z niską, futrzaną czapą, które nomadzi nosili w każdą pogodę.

Kiedy Pikridos Goudeles poprosił jednego z nich, by pomógł mu zanieść bagaże do gospody, ten nawet nie drgnął. Zaskoczony Goudeles zmarszczył brwi.

— No tak, musiałem akurat trafić na głuchoniemego — powiedział i odwrócił się do innego próżniaka, który wystawiał szeroką, włochatą pierś do słońca. Mężczyzna zignorował go zupełnie.

— Na Phosa, czy to kraj głuchych? — zawołał biurokrata wyraźnie rozzłoszczony. W Videssos przywykł do tego, że usługiwano mu bez najmniejszej zwłoki.

— Posłuchają mnie! Niech mnie porwą demony, jeśli ich do tego nie zmuszę — powiedział Arigh, ruszając w stronę grupy nomadów. Ci spojrzeli na niego groźnie; Khamorthti i Arshaumi nigdy nie darzyli się sympatią.

Lankinos Skylitzes dotkną ramienia Arigha. Oficer był człowiekiem małomównym i nie przepadał za Goudelesem. Z chęcią patrzyłby, jak gryzipiórek robi z siebie głupca. Ale Arigh mógł wszcząć bójkę, a tego Skylitzes na pewno nie chciał.

— Pozwól mnie to zrobić — powiedział, i tym razem on pomaszerował w stronę włóczęgów. Starzy portowi wyjadacze obserwowali go ze stoickim spokojem. Skylitzes był wielkim mężczyzną, o solidnej, żołnierskiej budowie ciała, ale było ich wystarczająco wielu, by poradzić sobie i z nim, i z jego towarzyszami. I w dodatku kumał się z Arshaumami. Ale groźne miny zamieniły się w grymasy zaskoczenia, kiedy przemówił do nich w ich własnym języku. Po kilku sekundach czterech mężczyzn podskoczyło do pakunków i wzięło je na ramiona. Tylko Arigh sam niósł swój bagaż i zdawał się z tego zadowolony.

— To musi być bardzo przydatne, kiedy człowiek może się dogadać z innymi wszędzie gdzie tylko pojedzie — z podziwem powiedział do Skylitzesa Viridoviks. Gal powoli dochodził do siebie. Jak mityczny olbrzym Antaios — pomyślał Gorgidas — czerpał siłę z kontaktu z ziemią.

Oszczędny nawet w gestach Skylitzes skinął tylko głową. Problem komunikowania się z innymi nacjami wciąż jednak nurtował Viridoviksa, bo teraz zwrócił się do Greka.

— Jak będziesz pisał tę swoją historię, Gorgidas, kochanie, czy nie chciałbyś, żeby wszyscy mówili twoim językiem, i żebyś mógł im zadać wszystkie te pytania, co ci się tłuką po głowie?

Gorgidas zignorował sarkastyczny ton Viridoviksa, ale jego słowa poruszyły w nim czułą strunę.

— Na bogów, Galu, byłbym szczęśliwy, gdyby ktokolwiek w tym zafajdanym świecie mówił moim językiem; nawet ty. Jesteśmy tutaj j ak najbliżsi krewni, ale nie mogę z tobą porozmawiać po grecku, tak jak ty nie możesz mówić do mnie po celtycku. Czy to ciebie nie złości — zawsze tylko łacina albo videssański?

— Złości — przyznał od razu Viridoviks. — Nawet Rzymianie mają lepiej niż my, bo mają siebie i mogą gadać między sobą kiedy chcą. Próbowałem nauczyć moje dziewczynki celtyckiego, ale one w ogóle nie myślą o takich rzeczach. Zdaje się, że wybrałem je tylko dlatego, że tak dobrze spisują się pod kocem.

No i zostałeś sam — pomyślał Gorgidas. Jakby potwierdzając jego domysły, Gal zaczął nagle głośno recytować jakiś poemat w swoim ojczystym języku. Arigh i Videssańczycy gapili się na niego ze zdumieniem. Miejscowi tragarze przez całą drogę rzucali mu ukradkowe spojrzenia, zaciekawieni jego jasną, piegowatą cerą i ognistymi włosami. Teraz odsunęli się trochę, być może obawiając się, że wymawia jakieś zaklęcie.

Viridoviks przeleciał przez pięć albo sześć zwrotek. Potem zająknął się i zamilkł, po to tylko, by wypluć z siebie stek przekleństw — celtyckich, łacińskich i videssańskich.

— Hańba! Zapomniałem resztę — powiedział żałośnie i zwiesił smutno głowę.

Po szerokich ulicach stolicy, wykładanych kocimi łbami lub kamiennymi płytami, i po jej wydajnym systemie kanalizacyjnym, Prista była dla nich swego rodzaju szokiem. Główna ulica miasta, pokryta dobrze ubitą ziemią, wiła się zygzakiem niczym parkowa alejka i niewiele od takiej była szersza. Środkiem drogi spływały ścieki. Gorgidas widział nomadę rozpinającego spodnie i sikającego na poboczu — nikt nie zwracał na niego uwagi.

Grek pokręcił głową. W Elis, gdzie dorastał, takie rzeczy były czymś normalnym. Okrzyk „Exi-to! Uwaga, jedziemy!”, uprzedzał przechodniów, że zaraz wylany zostanie do rynsztoku kolejny ładunek pomyj. Rzymianie, tak jak i Videssańczycy żyjący w większych miastach, mieli lepsze pojęcie o higienie i kanalizacji. Jednak tutaj, na granicy cywilizowanego świata ludzie nie dbali o takie rzeczy — i z pewnością słono za to płacili, zapadając na różne paskudne choroby.

No i co z tego? — pomyślał Gorgidas. Mają przecież kapłanów-uzdrowicieli, którzy mogą się tym zająć. Zaraz jednak zaczął się nad tym zastanawiać; sądząc z tego, co tu widział, większość Pristan podtrzymywała swoje zwyczaje z równin i prawdopodobnie nie czciła Phosa. Spojrzał w kierunku świątyni boga Videssos. Wyblakłe kamienie i zamazane przez deszcz linie zdawały się świadczyć o tym, że był to jeden z najstarszych budynków w mieście, ale pokrywały ją także zaśniedziałe smugi zapomnienia. Skylitzes także to dostrzegł i zmarszczył brwi.

Jeżeli Pikridos Goudeles czuł jakikolwiek smutek czy skonsternowanie na widok opłakanego stanu świątyni, to zupełnie nie dał tego po sobie poznać. Ale rozgadał się, kiedy zobaczył wnętrze gospody, którą miejscowi polecili przez Skylitzesa jako najlepszą w Prista.

— Co za okropna speluna! Widziałem kurniki, które były lepiej utrzymane niż ta nora.

Dwóch klientów gospody rzuciło mu groźne spojrzenia — Gorgidas pomyślał, że rozumieją pewnie videssański. Właściwie Grek zgadzał się z Goudelesem. Szynk był mały, bez żadnych prawie sprzętów i nie sprzątany chyba od dziesięcioleci. Sadza pokrywała ściany tam, gdzie umieszczone były zwykle pochodnie. Wszystko cuchnęło dymem, stęchłym, starym winem i jeszcze starszym potem.

Klientela lokalu ani na jotę nie odbiegała od tego standardu. Dwa czy trzy stoły oblegane były przez typków, którzy mogli być rodzonymi braćmi portowych włóczęgów. Sześciu Videssańczyków piło osobno. Choć większość z nich miała już na pewno około czterdziestki, byli krzykliwi i ubierali się w workowate tuniki, jak wielu spośród młodych ulicznych łotrzyków. Każdy z nich zdawał się nosić na dłoniach i na szyi całą fortunę w złocie. Mówili głośno i gwałtownie, najczęściej posługując się slangiem ze stolicy.

Viridoviks mruknął po łacinie:

— Z nimi zagrałbym tylko swoimi własnymi kośćmi.

— Rozpoznaję złodziei, gdy tylko ich zobaczę. Nawet bogatych złodziei — odpowiedział mu Gorgidas w tym samym języku.

Jeżeli i gospodarz zajmował się kradzieżą, to wydawał swoje pieniądze gdzie indziej. Był to niski, tęgi mężczyzna, a jego posępne usta i podejrzliwe oczka zadawały kłam wszystkim opowieściom o sympatycznych, rubasznych grubasach. Pokój na piętrze, który niechętnie oddał posłom z Videssos, z trudem mieścił pięć wypchanych materaców przyniesionych wcześniej przez służącego. Goudeles zapłacił tragarzom, a gdy ci już odeszli, rozwalił się na sienniku — najgrubszym, jak zauważył Gorgidas — i wybuchnął śmiechem. W odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia towarzyszy, powiedział:

— Pomyślałem sobie właśnie, że jeżeli to jest najlepsza gospoda, jaką ma do zaoferowania Prista, to niech mnie Phos zachowa od najgorszej.

— Ciesz się tym co masz, póki możesz — doradził mu Skylitzes.

— No nie, grubas ma rację — powiedział Arigh. Goudeles, który wypakowywał właśnie świeże ubranie, nie wyglądał na zachwyconego jego poparciem, jeżeli można to było tak nazwać. Arshaum kontynuował: — Nawet najpiękniejsze miasto jest więzieniem i tylko w stepie człowiek może oddychać swobodnie.

Ktoś zastukał cicho do drzwi. Był to żołnierz. Jak większość tutejszych mieszkańców, wyglądał na potomka nomadów, będąc barczystym mężczyzną o śniadej cerze i krzaczastej brodzie. Ale zamiast kubraka z wygotowanej skóry nosił metalową kolczugę i mówił płynnie po videssańsku.

— Jesteście panowie ze „Zdobywcy”, poselstwo do Arshaum? — Ukłonił się, gdy przytaknęli. — Jego Ekscelencja hypepoptes Methodios Sivas pozdrawia was i prosi, abyście zechcieli spotkać się z nim dziś, o zachodzie słońca. Przyjdę wtedy ponownie, by zaprowadzić was do jego rezydencji. — Pochylił głowę raz jeszcze, zasalutował i odszedł tak szybko, jak się pojawił. Jego buty waliły głośno o wąskie kamienne schodki.

— Czy ten hype jak mu tam, to jakiś czarodziej? Skąd mógł wiedzieć, że tu jesteśmy, prawie zanim się pojawiliśmy? — wykrzyknął Viridoviks. Widział już wystarczająco wiele magii w Imperium, by zadać to pytanie zupełnie poważnym tonem.

— Ani troszeczkę — odparł Goudeles, podśmiewając się z jego naiwności. — Równie pewne jak to, że słońce Phosa wschodzi na wschodzie jest, że jeden z tych leniwych kolegów z portu pracuje dla niego.

Gorgidas, który o wiele lepiej niż Gal znał się na sztuczkach różnych gubernatorów, sam doszedł do tego już wcześniej, ale teraz, gdy jego przypuszczenia zostały potwierdzone, czuł dodatkową satysfakcję. Głównym zadaniem Sivasa była obserwacja tego, co się dzieje na równinach. Jeżeli kontrolował je równie dokładnie, jak robił to w swoim własnym mieście, interesy Imperium były tutaj bezpieczne.


Methodios Sivas był zaskakująco młody — nie mógł mieć wiele ponad trzydziestkę. Nieco za duży nos sprawiał, że wyglądał sympatycznie i swojsko, ale miał w sobie wystarczająco dużo energii i inicjatywy, by pasować jednocześnie do tych niespokojnych okolic. Na początek huknął Arigha w plecy, wykrzykując:

— Czyż to nie syn Arghuna? Znowu każesz mi stawiać wartowników przy studniach? Arigh zachichotał, co w jego ustach mogło być niepokojącym dźwiękiem.

— Nie ma potrzeby. Będę spokojny.

— Lepiej, by tak było. Dla nas obu.

Upewniwszy się, że każdy z jego gości ma pełny puchar wina, Sivas wyjaśnił:

— Kiedy ten diabelski pomiot przejeżdżał tedy w drodze do stolicy, wrzucił po garści ropuch do każdej studni w mieście.

Lankinos Skylitzes wyglądał najpierw na zszokowanego, potem jednak wybuchnął śmiechem. Goudeles, Viridoviks i Gorgidas patrzyli na niego skonsternowani.

— Nie rozumiecie? — zapytał Sivas, po czym sam sobie odpowiedział. — Nie, pewnie że nie rozumiecie. Skąd moglibyście o tym wiedzieć? Nie stykacie się przecież z barbarzyńcami na co dzień. Czasami zapominam, że to ja mieszkam na skraju świata, a nie Imperium. Krótko mówiąc, wszyscy Khamorthci śmiertelnie boją się żab. Nie pili świeżej wody przez trzy dni!

— Hę, hę, hę? — roześmiał się Arigh, przypominając sobie swój żart. — Wiesz dobrze, że to nie wszystko. Zapłacili Videssańczykom, żeby zabili wszystkie te małe bestyjki, a potem sami już musieli przy każdej studni złożyć w ofierze jedną czarną owcę, bo inaczej nie byłyby oczyszczone.

A wasz kapłan Phosa próbował ich powstrzymać, bzdurząc coś o pogańskich obyczajach. To było wspaniałe.

— To było okropne — odparował Sivas. — Jeden z klanów spakował skóry warte dobre pięć tysięcy sztuk złota i wrócił na step. Kupcy wściekali się przez miesiąc.

— Żaby, tak? — upewniał się Gorgidas, gryzmoląc jakąś notatkę na skrawku pergaminu. Hypepoptes zauważył to i spytał go, po co to robi. Z pewnym wahaniem Gorgidas powiedział mu o historii, którą przyjechał tu pisać. Sivas zaskoczył go nieco, kiwając głową ze zrozumieniem i zadając kilka inteligentnych pytań. Pod rubaszną powierzchownością krył się błyskotliwy umysł.

Gubernator miał także inne zainteresowania, i to dosyć niezwykłe jak na człowieka żyjącego niemal na stepie. Choć jego rezydencja, ze swoimi grubym murami, wąskimi oknami i drzwiami obitymi mocnym żelazem, mogła w razie potrzeby stać się fortecą, ogród, który rozkwitał bujnie w podwórzu, zachwycał feerią barw. Malwy i róże rosły w eleganckich rządkach. Doskonale utrzymane były także żółte i lawendowe lwiepyszczki, które dla Gorgidasa były świadectwem niezwykłych umiejętności zarządcy. Niskie rośliny o ząbkowanych, zielonobrązowych liściach, pasowały raczej do wilgotnych lasów lub górskiego zbocza, a nie tutaj, do stepowej już przyrody.

Sivas, odizolowany od wydarzeń w stolicy, żądny był wieści, które przywieźli ze sobą posłowie. Krzyknął z satysfakcją, gdy dowiedział się jak Thorisin Gavras odzyskał kontrolę na morzu, pokonując siły rebeliantów dowodzone przez Baanesa Onomagoulosa i Elissaiosa Bouraphosa.

— Niech piekło pochłonie zdrajców — mówił. — Od dwóch miesięcy przesyłam wiadomości na każdym okręcie płynącym do stolicy; musieli je wszystkie zatopić. To zbyt długo, biorąc pod uwagę, że Avshar jest na wolności.

— Jesteś pewien, że to właśnie on? — zapytał Viridoviks. Sam dźwięk tego imienia zdolny był oderwać go od flirtowania z jedną ze służących gubernatora. Hypepoptes, który był kawalerem, zatrudniał kilka bardzo urodziwych kobiet, nawet jeśli ich pochodzenie czyniło je nieco zbyt krępymi, by odpowiadały videssańskim ideałom piękna.

Zaloty Gała zdawały się go w ogóle nie obchodzić, choć sam Viridoviks przyciągał jego uwagę od momentu, gdy tylko go ujrzał. Ludzie tej postury i urody należeli do rzadkości miedzy ludami, które znali Videssańczycy, a jego melodyjny akcent był już zupełnie dziwny.

Teraz odpowiedział mu pytaniem na pytanie:

— A kto tak okrywa się białymi szatami, że nie widać mu nawet oczu? A kto burzy spokój wokół siebie, tak jak wiatr burzy fale na morzu? A kto w krainie kucyków jeździłby na wielkim, czarnym koniu? Na równinach tylko to ostatnie wystarczyłoby, żeby go poznać.

— No tak, to z pewnością ten gnojek — zgodził się Viridoviks. — Mój celtycki miecz powinien wystarczyć, żeby uwolnić tę jego parszywą duszę.

Methodios Sivas sceptycznie podniósł brwi, ale Gorgidas wiedział, że Viridoviks nie rzuca słów na wiatr. Jego miecz był identyczny z tym, który nosił Skaurus, oba zaś zostały wykute i pokryte zaklęciami przez galijskich druidów i oba miały potężną moc w tej krainie magii i czarno-ksężników.

— Jeszcze jedna wiadomość dotarła do mnie, odkąd wysłałem ostatnie pismo do Videssos — powiedział Sivas. Sądząc po głosie, była to wiadomość, której wolałby raczej nie usłyszeć. Zrobił króciutką pauzę, zanim zaczął mówić dalej: — Musicie zrozumieć, że to tylko plotka, ale mówi się coraz częściej o tym, że Yaratesh połączył się z waszym przeklętym magiem.

Gorgidas znowu czuł, że coś ważnego uchodzi jego uwagi i znowu Goudeles i Viridoviks byli tak samo zdezorientowani. Nawet Arigh spoglądał na gubernatora niepewnie. Skylitzes jednak dobrze znał to imię.

— Banita — powiedział, i nie było to pytanie.

— To tylko pogłoski, rozumiesz? — powtórzył Sivas.

— Niech Phos sprawi, żeby takimi pozostały — odrzekł Skylitzes i uczynił znak słońca na piersi. Widząc ogłupiałe miny swoich towarzyszy, wyjaśnił: — Ten człowiek jest bardzo niebezpieczny i przebiegły, a jego jeźdźcy to prawdziwi mordercy. Gdybyśmy mieli przeciwko sobie jakiś wielki klan, byłoby pewnie gorzej, ale niewiele gorzej.

Niepokój Skylitzesa udzielił się także Gorgid asowi, który nie uważał oficera za człowieka przejmującego się drobnostkami. Arigh nie był specjalnie poruszony.

— Khamorth — powiedział z pogardą. — Prędzej zacznę się chować ze strachu przed młodymi kuropatwami.

— To ktoś, z kim należy się liczyć, a przy tym cały czas rośnie w siłę — odparł Sivas. — Możesz o tym nie wiedzieć, ale tej zimy, gdy zamarzły już rzeki, najechał na ziemie po zachodniej stronie Arshaum.

Arigh gapił się na niego zaskoczony, a potem wysyczał jakieś przekleństwo w swoim języku. Ar-shaumi byli przekonani o swojej wyższości nad Khamorthami i mieli ku temu powody. Czyż nie zepchnęli krzaczastobrodych na wschodni brzeg rzeki? Minęły dziesięciolecia odkąd ostatni Khamor-thci, nawet ci wyjęci spod prawa, odważyli się ją przekroczyć.

Sivas wzruszył ramionami.

— On jest gotowy na wszystko. — Arigh był ciągle wzburzony, więc hypepoptes przywołał jedną ze służących. — Filennar, oderwij się na chwilę, proszę, od swojego rudobrodego przyjaciela i przynieś nam pełny bukłak.

Kobieta oddaliła się, kołysząc biodrami, odprowadzana głodnym wzrokiem Viridoviksa.

— Bukłak? — spytał z entuzjazmem Arigh. Zapomniał o swojej złości. — Kavass? Na trzy wilcze ogony mojego klanu, to już pięć lat odkąd miałem go ostatnio w ustach. Warn, ciemnym rolnikom, wystarcza wino i piwo.

— Jakiś nowy alkohol? — Pikridos Goudeles był wyraźnie zaintrygowany. Gorgidas przypomniał sobie, że Arshaum chwalił się już wcześniej tym napojem stepów, ale zapomniał, z czego nomadzi go robili. Viridoviks, urodzony pijak, nie wyglądał już na rozczarowanego odejściem Filen-nar.

Ta powróciła niebawem, niosąc ciężki bukłak z końskiej skóry; po zewnętrznej stronie wciąż była na nim sierść. Sivas gestem nakazał, by podała go Arighowi, który przygarnął kavass tak czule, jak mógłby trzymać dziecko. Rozwiązał rzemień zaciskający szyjkę i podniósł bukłak do ust. Pił głośno — na równinach do dobrego obyczaju należało donośne okazywanie zadowolenia.

— Aaach! — powiedział w końcu, odrywając się od alkoholu po łyku tak drugim, że jego pociągła twarz zaczęła nabiegać krwią.

— Proszę, oto śmiertelna purpura! — wykrzyknął Viridoviks, co było w stolicy slangowym określeniem na długie picie. Podniósł bukłak, by samemu z niego pociągnąć, ale po pierwszym łyku wyraz niecierpliwego oczekiwania na jego twarzy zamienił się w grymas obrzydzenia. Wypluł wszystko, co miał w ustach, na ziemię.

— Fuuu! Co za ohydne siki! Z czego wy to robicie?

— Sfermentowane kobyle mleko — odrzekł Arigh. Viridoviks wykrzywił twarz.

— Jasne, a smakuje jak wnętrzności zdechłego węża. Arshaum spojrzał na niego groźnie, zirytowany złośliwościami pod adresem jego ulubionego napoju.

Lankinos Skylitzes i Methodios Sivas, którzy już od dawna znali ten stepowy specyfik, napili się bez żadnych oporów i oblizywali wargi w najlepszym nomadzkim stylu. Gdy bukłak dotarł do Gou-delesa, przełknął tyle, ile nakazywała uprzejmość i bez żalu oddał go Gorgidasowi.

— Przywykniesz do tego, Pikridos — powiedział Skylitzes, z trudem powstrzymując się od uśmiechu.

— To zdanie zaczyna mnie już nudzić — odparł cierpko biurokrata. Więcej niż tylko rozgrzany przez to, co zdążył wypić, Skylitzes zachichotał.

Gorgidas z nieufnością wciągnął powietrze, gdy wręczono mu opróżniony już do połowy bukłak. Spodziewał się kwaśnego zapachu białego sera, ale kavass pachniał raczej jak lekkie, jasne piwo. Pociągnął łyk. Właściwie — pomyślał — to prawie w ogóle nie ma smaku. Alkohol jednak szybko rozgrzał mu wnętrzności — jeśli chodziło o tę kwestię, to kavass był mocniejszy od wszystkich win, jakie dotąd pił.

— To nie jest takie złe, Viridoviks. Spróbuj jeszcze raz — nalegał. — Jeśli spodziewałeś się czegoś równie słodkiego jak wino, to nic dziwnego, że cię odrzuca, ale na pewno piłeś już gorsze rzeczy.

— Tak, i lepsze na pewno też — odparował Gal. Sięgnął po dzban z winem. — Na stepie nie będę miał wyboru, ale teraz mam i wolę wino, jeśli mi wybaczysz Arigh, kochanie. Podaj mu te jego ślimacze flaki, Greku, skoro tak je lubi. Niech ma. — Grdyka Viridoviksa poruszała się miarowo, gdy przytknął dzban do ust.

Sivas dał poselstwu symboliczną eskortę złożoną z dziesięciu żołnierzy.

— Wystarczy żeby pokazać, że jesteście pod ochroną Imperium — wyjaśnił. — Cały garnizon Pristy nie wystarczyłby, gdyby trzeba było was wybawić z prawdziwego kłopotu, a gdybym rzeczywiście wysłał wszystkich moich ludzi, klany z równin zjednoczyłyby się tylko po to, by na moich oczach spalić miasto. Jesteśmy dla nich przydatni dopóty, dopóki wydajemy im się niebezpieczni.

Hypepoptes pozwolił za to posłom wybrać sobie konie ze stajni garnizonu. Jego hojność uratowała ich od konieczności współpracy z klientami gospody, którzy okazali się handlarzami końmi. Zgodnie z przewidywaniami Viridoviksa, byli także szulerami. Gorgidas rozsądnie powstrzymał się od gry — Arigh i Pikridos Goudeles byli mniej rozważni. Arshaum sporo stracił, Goudelesowi udało się zatrzymać swoją część.

Gdy Skylitzes o tym usłyszał, uśmiechnął się lekko i zauważył:

— Urzędnicy są większymi bandytami, niż zwykli złodziejaszkowie koni mogą sobie nawet wyobrazić.


— A do lodu z tobą, przyjacielu — powiedział Goudeles. W jego sakiewce brzęczało złoto. Biurokrata był jednak wystarczająco rozsądny, by zapytać o radę eksperta w innej materii. Tak jak Gorgidas i Viridoviks poprosił Arigha, by wybrał dla niego komplet koni. Tylko Skylitzes ufał swojemu osądowi na tyle, że sam dokonał wyboru i zrobił to tak dobrze, iż nomadzi spojrzeli na niego z nowym szacunkiem.

— Jest tu kilka sztuk, które chętnie zatrzymałbym dla siebie — powiedział.

— Och, jak on tak może mówić? — żalił się Viridoviks. — Znam się trochę na koniach, przynajmniej tak, jak my Celci to rozumiemy, i takiego stada kurdupii jeszcze nigdy nie widziałem — jak za dużo ziaren grochu w strączku.

Podkreślone jeszcze przez galijski akcent, było to doskonałe określenie stepowych koników. Były to małe, choć silne zwierzęta, pokryte szorstką sierścią; niezbyt urodziwe i nie do końca oswojone — zupełnie różne od wszystkich rumaków cenionych przez Viridoviksa. Arigh odpowiedział mu jednak:

— Komu potrzebny duży koń? Stepowe konie biegną dwa razy dłużej i znajdują pożywienie tam, gdzie jeden z tych „pożeraczy owsa” musiałby głodować. Prawda, mój ty śliczny?

Pogłaskał jednego ze swych koni i szybko się wycofał, gdy ten próbował złapać go zębami.

Gorgidas śmiał się razem z innymi, ale był to nerwowy śmiech. W najlepszym wypadku można go było nazwać przeciętnym jeźdźcem, jako że dość rzadko miewał okazje ćwiczyć się w tej sztuce. No cóż — powiedział sobie — chcesz czy nie, będziesz się musiał poprawić. Ale na myśl o obiecanych przez Arigha miesiącach w siodle, już bolały go nogi.

W tydzień po tym, jak „Zdobywca” zawinął do portu w Prista, posłowie i towarzysząca im eskorta wyjechali przez północną bramę miasta. Chociaż oddział liczył tylko piętnastu ludzi, z pewnej odległości wyglądał na znacznie większy. Zgodnie ze stepową praktyką, każdy jeździec prowadził za sobą piec do siedmiu koni. Niektóre obarczone były bagażami i żywnością, większość jednak pozostała nie obciążona. Nomadzi zwykli używać innego zwierzęcia każdego dnia, tak aby nie zmęczyć zanadto żadnego z nich.

Poranne słońce odbijało się srebrzyście w Zatoce Maiotic. Wysunięte ramię Morza Videssa-ńskiego znajdowało się o kilka dobrych mil na wschód, ale po drodze nie było żadnych wzgórz, które mogłyby je przesłonić. Ciemna linia za zatoką znaczyła inny pas lądu wcinający się w ocean. Horyzont był zupełnie płaski i jednostajny — to kolejna część stepu, który ciągnął się na zachód; jak daleko? Nie wiedział tego żaden człowiek.

Gorgidas rzadko oddawał się takim rozmyślaniom. Większość uwagi poświęcał utrzymaniu się na koniu — jakimś dodatkowym, zwierzęcym zmysłem przeklęta bestia wyczuwała, że nie był doświadczonym jeźdźcem i zdawała się znajdować szczególną przyjemność w zaskakujących potknięciach, które niemal wyrzucały go z siodła. Szczęśliwie był to styl jazdy preferowany zarówno przez Videssańczyków, jak i mieszkańców równin. Służyły temu głęboko wyżłobione siodła, wysokie łęki z przodu i z tyłu, no i ten wspaniały wynalazek — strzemiona. Bez tych udogodnień, Grek już nieraz wylądowałby na ziemi.

Wszystkie te udoskonalenia nie były jednak w stanie ulżyć narastającemu bólowi w udach. Gor-gidas był w dobrej formie, mógł dotrzymać kroku maszerującym rzymskim legionistom, ale jazda konna wyraźnie wymagała jakichś innych zdolności. Dodatkową udręką były dla niego za krótkie paski od strzemion, co zmuszało go do tego, by podciągać kolana i jeszcze bardziej zginać nogi.

— Dlaczego one są takie krótkie? — zapytał dowódcę oddziału eskortującego poselstwo. Podoficer wzruszył ramionami.

— Większość rzeczy w Prista robimy tak jak Khamorthci — powiedział. — Oni lubią stać wysoko w siodle, żeby móc swobodnie strzelać z łuku.

Żołnierz był Videssańczykiem, szczupłym, śniadym mężczyzną o silnie umięśnionych ramionach. Nazywał się Agathios Psoes. Trzech lub czterech spośród jego ludzi także wyglądało na przybyszów zza Morza Videssańskiego. Pozostali, tak jak posłaniec, który przywitał ambasadorów w Prista, najwyraźniej pochodzili z tych okolic. Miedzy sobą wszyscy żołnierze rozmawiali dziwacznym żargonem, gęsto przetykanym wyrażeniami z języka Knamorthów i jego strukturami, tak że Gorgidas ledwo ich rozumiał.

— Ja mam trochę dłuższe paski — powiedział Arigh. — My, Arshaumi, nie musimy wstawać, żeby widzieć, do czego strzelamy.

Kilka rozgniewanych twarzy żołnierzy eskorty zwróciło się w jego stronę, ale on je zignorował. Podobnie jak Gorgidas, który z wdzięcznością przyjął rzemienie. Rzeczywiście, pomogły — trochę.

Kłopoty Greka były niczym w porównaniu z tym, co przeżywał Pikridos Goudeles. Biurokrata był człowiekiem bogatym i wpływowym, życie nie zmuszało go więc nigdy, by aż tak nadwerężał swoje grube ciało. Gdy pod koniec dnia zatrzymano się na postój, Goudeles zlazł nieporadnie ze swego konia, chwiejąc się i potykając niczym schorowany staruszek. Delikatne dłonie urzędnika poobcierane były od trzymanych kurczowo cugli. Kładąc się z jękiem na ziemi, powiedział:

— Teraz rozumiem, dlaczego Gavras zrobił ze mnie posła. Spodziewa się pewnie, że moje umęczone ciało zostanie pogrzebane na tej równinie i wszystko wskazuje na to, że jego życzenie się spełni.

— Może chciał, żebyś zobaczył, jaką cenę płaci Imperium za twoje miejskie wygody — powiedział Lankinos Skylitzes.

— Hmm. I cóż by nam przyszło z cywilizacji bez wygód? Kiedy jesteś w Videssos, mój drogi przyjacielu, ty też śpisz w łóżku, a nie zawinięty w koc, na ulicy. — Kości mogły boleć Goudelesa paskudnie, ale język wciąż miał ostry. Skylitzes odchrząknął i poszedł pomóc żołnierzom zbierającym chrust na ognisko.

Wysoki, roztaczający wokół miłe ciepło ogień był jedynym światłem w zasięgu wzroku. Gorgi-das czuł się nagi i samotny na ogromnej, pustej równinie. Brakowało mu dodających zawsze otuchy wałów i rowów, którymi otaczali swój obóz Rzymianie gdziekolwiek by się znaleźli. Tu cała armia mogła kryć się w ciemnościach, na granicy kontrolowanego przez wartowników obszaru. Podskoczył, gdy jakiś nocny ptak wleciał nagle w krąg światła, ścigając wabione ogniem owady.

Nazajutrz zjedli na śniadanie wędzoną baraninę, twardy ser i cienkie, płaskie placki pszeniczne, które jeden z żołnierzy usmażył na małej patelni. Koczownicy rzadko jadali chleb. Piece były zbyt duże, ciężkie i nieporęczne dla ludzi, którzy wciąż musieli się przemieszczać. Jedząc twarde, i prawie zupełnie pozbawione smaku placki, Gorgidas był pewien, że wkrótce nie będzie mógł na nie patrzeć, choć z drugiej strony — pomyślał — przy takim pożywieniu nie musi obawiać się rozwolnienia; raczej czegoś przeciwnego. Przemawiał za tym także klimat; ludy żyjące w krainach o ostrych zimach i przeważającym północnym wietrze, cierpią często na zaparcie, a przynajmniej tak twierdził Hipokrates.

Te medyczne rozmyślania zezłościły go w końcu — powinien się już tym zajmować. Żeby się uspokoić, opis pokrótce żołnierskie metody gotowania.

Viridoviks był niezwykle cichy w ciągu pierwszego dnia ic podróży po stepie. Gdy opuścili pierwszy obóz, ten dziwny nastrój znów do niego powrócił. Jechał prawie na samym końcu oddziału i wciąż rozglądał się dokoła; to na lewo, to na prawo, to znów przez ramię do tyłu.

— Tam nic nie ma — powiedział Gorgidas myśląc, że Gal sprawdza, czy ktoś za nimi nie jedzie.

— Masz zupełną rację. Tu jest cholernie wielkie nic! — wykrzyknął Celt. — Czuję się jak maleńki robaczek na talerzu, co wcale nie jest przyjemne. W galijskich lasach łatwo można powiedzieć, gdzie świat się kończy, jeśli mnie rozumiesz. Ale tutaj świat nie ma końca; ciągnie się chyba w nieskończoność.

Gorgidas pochylił głowę. On też dorastał w ciasnym świecie i doskonale rozumiał, co czuje Gal. Wielkie równiny ukazywały człowiekowi jego znikomość. Arigh uważał ich zapewne za głupców.

— Ja na stepie czuję, że żyję — powiedział, powtarzając swoje słowa z Pristy. — Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Videssos, ledwie się odważyłem wyjść na ulicę ze strachu, że wszystkie budynki się na mnie przewrócą. Zupełnie nie rozumiem, jak ludzie mogą się przez całe życie tłoczyć w mieście.

— Jak mówi Pindar, do wszystkiego można się przyzwyczaić — powiedział Gorgidas. — Daj nam trochę czasu, Arigh, a przywykniemy do tych twoich nie kończących się przestrzeni.

— Tak, może i przywykniemy — wtrącił Viridoviks. — Ale niech mnie powieszą, jeśli je polubię.

Wzruszeniem ramion Arigh okazał, jak dalece jest mu to obojętne.

Szeroki horyzont dawał jednak podróżnym pewną korzyść; wszelka zwierzyna była widoczna z nieprawdopodobnych odległości. Wystraszone przez konie stado kuropatw poderwało się do lotu. Leciały szybko i nisko, przez moment tylko szybując, potem machając szaleńczo skrzydłami, znowu szybując. Kilku żołnierzy założyło strzały na cięciwy i pognało wierzchowce w pościgu za ptakami. Ich podwójnie wygięte haki, wzmocnione rogiem, miały niezwykłą siłę — strzały pędziły szybciej niż jakikolwiek sokół.

— Powinniśmy mieć siatki — powiedział Skylitzes obserwując trzy strzały, które kolejno mijały wymykającego się ptaka. Jednak nomadzi ćwiczyli się w łucznictwie od dzieciństwa i zazwyczaj nie chybiali. Ich łupem padło siedem kuropatw. Ślina napłynęła Gorgidasowi do ust, gdy pomyślał o delikatnym, ciemnym mięsie.

— Nieźle strzelacie — powiedział Viridoviks do jednego z ludzi Agathiosa Psoesa. Żołnierz, z wyglądu typowy Khamorth, trzymał w ręku dwa ptaki. Uśmiechnął się do Celta, który kontynuował: — Te wasze strzały świetnie trzymają się w linii. Z czego robicie cięciwy?

Żołnierz; podał mu swą broń. W porównaniu do długich cisowych łuków używanych przez Celtów, ten był mały i lekki, ale Viridoviks krzyknął ze zdumienia, gdy spróbował naciągnąć cięciwę. Mięśnie na jego ramionach naprężyły się, zanim łuk w ogóle zaczął się zginać.

— To nie zabawka, co? — powiedział, oddając broń. Zadowolony z jego reakcji, żołnierz uśmiechnął się chytrze.

— Twoja tarcza, daj mi, tutaj — jego videssanski był w takim samym stopniu zniekształcony przez obcy akcent, jak wypowiedzi Celta. Viridoviks, kiedy nie spodziewał się walki, nosił tarczę przewieszoną przez plecy. Rozpiął więc pasek i podał ją kawalerzyście. Była to typowa galijska tarcza — podłużna, pokryta pancerzem z brązu, z wypukłymi metalowymi spiralami, które dla większego efektu pociągnięte były czerwoną i zieloną emalią. Viridoviks dbał o nią naprawdę starannie — był bardzo wymagający, gdy chodziło o broń i zbroję.

— Ładna — zauważył żołnierz, opierając ją pionowo o krzak. Odjechał mniej więcej na odległość stu jardów. Z dzikim okrzykiem spiął konia ostrogami, ruszył gwałtownie do przodu i wypuścił strzałę. Tarcza obróciła się, ale gdy Viridoviks wziął ją do ręki, nie było w niej strzały.

— Na pewno ta bestia się ru…? — zaczął Celt i przerwał zaskoczony. Wysoko, w prawym górnym rogu tarczy, okrągła dziurka prześwitywała przez drewno i przez brąz.

— Na głowy moich wrogów! — powiedział cicho, nie mogąc wyjść z podziwu. Strażnik podniósł swoją strzałę, która przeleciała jeszcze jakieś dziesięć lub dwanaście stóp.

Włożył ją z powrotem do kołczanu, mówiąc:

— Masz dobrą tarczę. Przez moją przeleciałaby o wiele dalej.

Rzeczywiście; mała, okrągła tarcza nomady, wykonana z drewna i skóry, dobra była do zbijania uderzeń miecza, ale do niczego więcej.

— A ja myślałem, że koczownicy mają lekkie zbroje, bo nie mogą przeciążać tych mizernych kucyków, i że takie cherlawe zwierzaki nie dałyby sobie rady — powiedział Viridoviks.

— A jest jakiś inny powód? — spytał Gorgidas.

— Przyjrzyj się dobrze, ty pusty grecki łbie — odparł Celt, wymachując tarczą przed oczami Gorgidasa. — Przy takich łukach, z żelastwem czy bez, i tak jesteś jak poduszka na igły. Po cholerę więc wkładać na siebie to żelastwo?

Ku zaskoczeniu Viridoviksa, Grek wybuchnął śmiechem.

— Co w tym śmiesznego? — spytał zirytowany Gal.

— Przepraszam — odparł Gorgidas, coś sobie zapisując. — Idea broni tak silnej, że czyniłaby jakakolwiek obronę bezskuteczną i niepotrzebną, nigdy nie przyszła mi do głowy. Ten stepowy łuk nią nie jest; Namdalajczycy w swoich zbrojach i pancerzach całkiem nieźle to wytrzymali! Ale sam pomysł, choć zupełnie abstrakcyjny, może być fascynujący.

Próbując wsadzić mały palec do dziurki po strzale, Viridoviks wymamrotał:

— Niech szlag trafi twoje abstrakcyjne pomysły.

Ruchoma, brązowa smuga w oddali powoli przekształciła się w stado bydła, którego rogi sterczały do góry niczym gałęzie uschniętych drzew. Razem z bydłem pojawili się pasterze — może ze dwudziestu Khamorthów. Większość z nich porzuciła stado i popędziła w stronę nadjeżdżającej grupy, gdy tylko została ona dostrzeżona.

Przywódca pasterzy wykrzyknął kilka słów w swoim języku, po czym widząc wśród obcych także ludzi z Imperium, dodał okropnym videssańskim:

— Kto wy? Co robić wy tutaj?

Nie czekał na odpowiedź. Jego śniada twarz pociemniała jeszcze ze złości, gdy zauważył Arigha.

— Arshaum! — krzyknął, a jego ludzie sięgnęli po szable i łuki. — Co robić wy z Arshaum? — zwrócił się do Goudelesa, wybierając biurokratę zapewne dlatego, że był najlepiej ubrany. — Przez Arshaum, my wszystkie klany — jak wy mówić? — cierpieć! Wasz Imperator robić wszystko z nimi być. Ja, Olbiop, syn Vorishtana, mówić to i ja prawda mówić.

— My zabić! — krzyknął jeden z ludzi Olbiopa. Żołnierze eskorty sięgali po broń, a Arigh założył już strzałę na cięciwę. Viridoviks i Lankinos Skylitzes siedzieli spokojnie, ale obaj trzymali dłonie na rękojeści miecza. Rzymski miecz Gorgidasa wciąż tkwił w bagażach. Grekowi nie pozostało nic innego jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.

To właśnie wtedy Pikridos Goudeles pokazał, co naprawdę jest wart.

— Wstrzymaj się, o szlachetny Olbiopie, synu Vorishtana. Powiadam, wstrzymaj się, zanim twa bezmyślność każe ci popełnić ten straszliwy błąd! — zawołał biurokrata, a jego głos zabrzmiał naprawdę dramatyczną nutą; efekt pogłębiony został jeszcze przez doskonałą intonację doświadczonego mówcy. Gorgidas wątpił, czy nomada zrozumiał coś poza swoim nazwiskiem, ale to wystarczyło, by zwrócił głowę w stronę Goudelesa.

— Bądź moim tłumaczem, przyjacielu. To dobry człowiek — wyszeptał Goudeles do siedzącego obok Skylitzesa.

Gdy żołnierz skinął głową, Pikridos przybrał odpowiednią pozę i oddał się cały kwiecistej sztuce krasomówstwa w typowym videssańskim stylu.

— O przywódco wielkiego ludu Khamorth, mord tu na nas popełniony, mord,którego ty.szla-chetny wodzu,byłbyś sprawcą, stałby się sprawą trudniejszą, bardziej bolesną i niszczącą niż śmierć sama. Pamięć?

— Nie potrafiłbym tego powtórzyć, a co dopiero przetłumaczyć — powiedział Skylitzes, otwierając szeroko oczy.

— Zamknij się — syknął Goudeles i podjął przemówienie gestem, który wcale nie był mniej wytworny przez to, że wykonany został na ruchliwym koniu, a nie w komnacie pałacu Imperatora.

— Pamięć tego niesławnego czynu przetrwałaby przez wszystkie pokolenia całego rodu ludzkiego. Rzecz taka nigdy dotąd nie miała miejsca, ale oto ty dopełniłbyś jej tu i teraz. Na zawsze niech pozostanie w pamięci ludzkiej świadectwo tej hańby, jaką stanie się stracenie niewinnych posłów. A jej niewypowiedziana groza okaże się bardziej jeszcze przerażającą w słowach opowieści.

Tłumaczenie było tylko kiepską kopią oryginału, bez wszystkich nagłych przestawień, aliteracji, zmian czasów. Ale to nie miało żadnego znaczenia — Goudeles oczarował nomadów, bez względu na to czy go zrozumieli, czy nie. Jak większość analfabetów, przykładali wielką wagę do sztuki mówienia. Gryzipiórek był mistrzem ze starszej niż ich własna szkoły. Goudeles kontynuował:

— Modlę się do Najwyższego, by mnie samego spotkała śmierć z waszych rąk, teraz, gdy usłyszałem imię mojego Autokratora zbezczeszczone czczymi pomówieniami. Pozwólcie mi jednak nalegać, w imieniu moich towarzyszy, nie swoim, abyście wpierwej spojrzeli na nas łaskawym okiem, byście umniejszyli swój gniew i łagodnością przywiedli wasze serca gorące i skore do czynu — do miłosierdzia. Po drugie zaś, dajcie przekonać się odwiecznym zwyczajom, które chronią posłów, a my właśnie jesteśmy zwiastunami pokoju i tymi, którzy ustanowieni zostali jako rozdawcyjego świętych dobrodziejstw.

Pomnijcie więc, że aż do tej chwili nasze stosunki były niczym nie zmąconym zwierciadłem spokoju; z pewnością powinniśmy dalej cieszyć się nim wzajemnie. Wiem dobrze, iż w przeciwnym wypadku wasz los nigdy nie będzie już bezpieczny. Bo zrozumienie, w sposób najbardziej odpowiedni ofiarowane najbliższym naszemu sercu przyjaciołom, zrozumienie, które oczywiście nigdy nie odwraca się od tych, którym jest przeznaczone, nie może ulegać złym i zgubnym wpływom nieznanych jeszcze upadków fortuny.

Ukłonił się nisko Khamorthom. Ci oddali ukłon, wciąż oszołomieni jego elokwencją.

— Co to wszystko miało znaczyć? — zapytał Gorgidasa Viridoviks.

— Nie zabijajcie nas.

— Aa… — powiedział Celt zadowolony. — Tak właśnie myślałem, że o tym mówi ten gębacz, ale nie byłem do końca pewny.

— Nie przejmuj się; oni też wcale nie są tego pewni.

Napuszona videssańska szkoła krasomówstwa, gubiąca niemal sens w sztuczkach retorycznych, zawsze deprymowała Gorgidasa. Przyzwyczajony był do bardziej oszczędnego i czystego stylu. Szczytem videssańskiej elokwencji było mówienie godzinami — o niczym.

Ostatecznie jednak, przemowa Goudelesa odniosła zamierzony skutek — Khamorthci wzięli za dobrą monetę każdą z kwiecistych fraz biurokraty.

— Ha, Srebrnousty! — mówił Olbiop do Goudelesa. — Wy jechać z nami do wioski, jeść, spać, być zadowolone.

Pochylił się od przodu i złożył pocałunek na policzku Videssańczyka. Ten przyjął to z kamienną twarzą, ale gdy tylko Olbiop odwrócił się, by wydać rozkazy podwładnym, gryzipiórek posłał swoim towarzyszom ponure spojrzenie.

— Sztuka dyplomacji wymaga poświęceń, które nigdy mi nie przyszły do głowy — wymamrotał żałośnie. — Czy oni nigdy się nie kąpią?

Ukradkiem potarł policzek, a potem kilkakrotnie wycierał dłoń o ubranie.

Większość Khamorthów wróciła do stada. Kilku zostało z Olbiopem, by eskortować posłów.

— Chodź ze mną, ty — powiedział dowódca pasterzy. Agathios Psoes spojrzał pytająco na Sky-litzesa, który skinął głową.

— Jak to możliwe, że ci barbarzyńcy mieszkają w wioskach? — zapytał Gorgidas, gdy Olbiop był już w bezpiecznej odległości. — Myślałem, że wszyscy są koczownikami; podążają za stadem.

Skylitzes wzruszył ramionami.

— Kiedyś, gdy Videssos panował nie tylko w Prista, zakładano kolonie farmerów na stepie. Część z nich przetrwała i potomkowie tych pierwszych rolników służą dzisiaj nomadom. W swoim czasie wymrą zapewne do końca, albo sami staną się koczownikami. Większość zapomniała już o Phosie.

Dotarli do wioski tuż przed zachodem słońca. Olbiop prowadził prosto przez przylegające do niej zaniedbane pola, z wyniosłą obojętnością tratując młode, zielone kiełki pszenicy. Gorgidas zauważył, że inne pola były traktowane w podobny sposób i zastanawiał się, skąd mieszkańcy mieli tyle ziarna, by utrzymać się przy życiu.

Na skraju wioski przywitały ich ujadające wściekle psy. Wcześniej minęli już rozsypujące się budynki, co świadczyło o tym, że osada była kiedyś znacznie większa. Jeden z Khamorthów strzelił w kierunku najgłośniej szczekającego psa. Strzała musnęła łapę zwierzęcia, które uciekło ze skowytem, podczas gdy towarzysze niefortunnego strzelca łajali go głośno.

— Szydzą z niego, bo nie trafił — wyjaśnił Skylitzes, uprzedzając pytanie Gorgidasa.

— Naczelnik! — wrzasnął Olbiop po videssańsku, jadąc po zarośniętej trawą głównej ulicy. Potem nastąpiła długa wiązanka przekleństw w jego własnym języku.

Starszy mężczyzna w prostym, szarym ubraniu, wyszedł z jednego z zaniedbanych domostw. Pozostali mieszkańcy woleli zostać w ukryciu, nauczeni wieloletnim, przykrym doświadczeniem. Naczelnik padł na kolana przed Olbiopem, tak jak obywatel Imperium uczyniłby przed Thorisinem Gavrasem. Skylitzes zacisnął usta, widząc ten hołd oddany barbarzyńcy bez żadnego tytułu, ale nic nie powiedział.

— My potrzebować jedzenie, miejsce do spać. Jak wy mówić? Ochrona przed zimno — rozkazał Olbiop, wyliczając wszystko na palcach. Potem przeszedł na swój język. Zadawał jakieś pytania Psoesowi, a ten tylko przytakiwał. Gorgidas postanowił nauczyć się języka nomadów; zbyt wiele tracił, zdając się tylko na tłumaczenie przyjaciół.

Psoes chichotał pod nosem.

— Zupełnie jakbyście mieli zardzewieć od spania pod gołym niebem. No, to bawcie się teraz dobrze, chłopcy.

Naczelnik szybko wydał polecenia swoim ludziom, którzy zabrali się do rozbijania obozu na środku wioski. Popędzani przez swego dowódcę, pasterze Olbiopa dołączyli do nich. Sam wódz pozostał ze swoimi gośćmi.

Naczelnik pokłonił się Videssańczykom.

— Panowie będą łaskawi jechać za mną.

Jego videssański był lekko zniekształcony przez akcent języka Khamorthów, a słownictwo archaiczne; wioska dawno już nie miała styczności z żywym językiem Imperium.

Budynek, do którego ich zaprowadził, był kiedyś świątynią. Drewniana iglica wciąż tkwiła na szczycie dachu, choć złota kula Phosa dawno już od niej odpadła. Sam dach połatany był słomą, płaty darni zatykały dziury w ścianach, zbudowanych z grubo ciosanego miejscowego kamienia. Nie było tam też drzwi — w wejściu wisiała skórzana zasłona.

— To jest nasz dom gościnny. Zsiadźcie panowie z koni i wejdźcie do środka — powiedział naczelnik, nie rozumiejąc wahania niektórych ze swych gości. — Zajmiemy się też waszymi wierzchowcami. Możecie rozpalić ognisko, tak duże jak sobie tylko życzycie; mamy mnóstwo opału. Ja idę przygotować dla was wiktuały i inne ee… wygody. Ilu was będzie? — policzył dwukrotnie. — Sześciu, tak? No dobrze — westchnął.

— Za twą gościnność będziemy ci szczerze wdzięczni — powiedział uprzejmie Goudeles, z widoczną ulgą zsiadając z konia. — Gdybyśmy potrzebowali jakiejś drobnej przysługi, jak mamy się do ciebie zwracać?

Naczelnik rzucił mu zaniepokojone spojrzenie. Owszem, przyzwyczajony był do obelg i gróźb, ale jakie niebezpieczeństwo kryło się za tymi gładkimi słówkami? Nie znajdując żadnej odpowiedzi, przedstawił się niechętnie:

— Nazywają mnie Plinthas.

— Świetnie, drogi Plinthasie. Raz jeszcze, serdeczne dzięki. Zupełnie już zdezorientowany wieśniak odprowadził ich konie.

— Na Phosa, co za paskudne imię! — wykrzyknął Goudeles, gdy tylko ich gospodarz sobie poszedł. — Zobaczmy, co my tu mamy — wyglądało na to, że spodziewa się najgorszego.

Niegdysiejsza świątynia pachniała pleśnią; goście musieli tu hyc naprawdę rzadkością. Ławki, które otaczały kiedyś centralne miejsce kultu, zniknęły dawno temu. Na równinach drzewo było zbyt cenne, by leżeć bezużytecznie w opuszczonym budynku. Ołtarz także pozostał już tylko odległym wspomnieniem. W miejscu tego świętego stołu wykopano teraz dołek na ognisko. Skylitzes miał rację, pomyślał Gorgidas. Nie została tu nawet pamięć po Phosie.

Videssański oficer wyciągnął z woreczka krzesiwo i zręcznie rozpalił ogień. Podróżni wyciągnęli się na twardej glinianej podłodze. Goudeles westchnął z rozkoszą. Jako najgorszy jeździec w całym towarzystwie, był też najbardziej obolały. Jego delikatne dłonie nie były już poobcierane, ale pokryte pęcherzami.

— Masz na to jakąś maść? — spytał Gorgidasa pokazując mu ręce.

— Obawiam się, że zabrałem tylko kilka lekarstw — odparł Grek, nie wyjaśniając Gou-delesowi, dlaczego porzucił swoje poprzednie zajęcie. Widząc jednak cierpienia Videssańczyka, dodał: — Maść z tłuszczu i miodu mogłaby ci przynieść ulgę, jak sądzę. Poproś o nie Plinthasa.

— Dzięki. Zrobię to jak wróci.

Ogień wybuchnął nagle większym płomieniem, ogarniając świeżą porcję ubitej twardo słomy. Dzięki temu Gorgidas zauważył plamę niebieskiej farby, kryjącą się wysoko, pod sufitem. Podszedł o krok, by przyjrzeć jej się z bliska. Była to ostatnia pamiątka świątynnych fresków, które pokrywały niegdyś wszystkie ściany budowli. Zapomnienie, pleśń, sadza i czas wspólnie dokonały dzieła zniszczenia, tak samo jak zajęły się całą wioską — bezimienną ruiną świetnej przeszłości.

Skórzana zasłona odsunęła się na bok. Goudeles już otworzył usta, by wypowiedzieć swą prośbę, ale to nie Plinthas wszedł właśnie do tego, co nazywano kiedyś świątynią. Sześć młodych kobiet wsunęło się do środka. Niektóre niosły jedzenie, inne naczynia do gotowania i miękkie sienniki, a ostatnia uginała się pod ciężarem kilku bukłaków wypełnionych, o czym przekonany był Gorgidas, piwem albo kavassem.

Olbiop wydał z siebie okrzyk, który miał być zapewne pochwałą. Skoczył na równe nogi i przyciągnął do siebie jedną z kobiet, całując ją głośno i obejmując niedźwiedzim uściskiem. Ledwie zdążyła podać patelnię i garnek swojej towarzyszce, a już unieruchomiły ją chciwe dłonie nomady, który jedną ręką złapał ją za pośladki, a drugą wsadził pod luźną tunikę.

— Ten Khamorth to wieprz, zgadzam się, ale nie musisz robić takiej strasznej miny — powiedział cicho Skylitzes do siedzącego obok Gorgidasa. — Oddawanie gościom kobiet to stepowy zwyczaj, a niewybaczalną obrazą jest odmówić.

Grek był wciąż przerażony, ale z zupełnie innego powodu niż ten, o którym myślał Skylitzes. Nie pamiętał już, ile to lat temu po raz ostatni kochał się z kobietą — co najmniej piętnaście, a przy tym, ten ostatni raz okazał się kompletną klapą. Zdawało się, że teraz nie ma wyboru; odmowa, co jasno wyłożył Videssańczyk, była niemożliwa. Starał się nie myśleć o tym, ile będzie go kosztować w oczach przyjaciół ewentualne niepowodzenie.

Viridoviks, z kolei, krzyknął radośnie, gdy usłyszał słowa Skylitzesa. Przygarnął do siebie jedną z dziewcząt; bardziej wybredny niż Olbiop, wziął sobie najładniejszą z całej szóstki. Była to niska i szczupła kobieta o ciemnych, falujących włosach i dużych oczach. Jako jedyna nosiła broszkę z polerowanego agatu, przypiętą do kołnierza bluzki.

— Zdradź mi swoje imię, moja ty śliczna przyjaciółko — poprosił Celt, uśmiechając się do niej z góry; był od niej wyższy prawie o stopę.

— Evanthia, córka Plinthasa — odparła nieśmiało.

— Tego waszego Plinthasa? Naczelnika? — Gdy przytaknęła, Viridoviks zachichotał. — W takim razie musisz być podobna do matki, bo z niego to żadna piękność.

Dygnęła uprzejmie, także uśmiechając się do niego. Gorgidas widział już wcześniej jak Celt czaruje kobiety; naprawdę niewiele z nich umiało mu się oprzeć. Evanthia powiedziała do Celta:

— Nie wiedziałam, że istnieją ludzie z włosami koloru rdzy. Twoja mowa także jest dziwna. Skąd pochodzisz?

Tego właśnie trzeba było Viridoviksowi, który zagłębił się w swojej opowieści, jak człowiek nurkujący w morzu. Przerwał jeszcze na moment, by wziąć od Evanthi materac, który rozłożył na podłodze.

— Proszę, usiądź koło mnie kochanie, będzie ci wygodniej słuchać. Mrugnął przez ramię do Gorgidasa.

Pozostałe pary szybko się dobrały. Dziewczęta z wioski nie wyglądały na przerażone czy niezadowolone — oprócz wybranki Olbiopa, który ją bezustannie obmacywał. Kiedy się nad tym zastanowił, Gorgidas nie znalazł żadnego powodu, dla którego miałyby się specjalnie opierać. Przestrzegały przecież starego zwyczaju swojego ludu, co on sam jeszcze niedawno uważał za rzecz chwalebną.

Jego towarzyszka nazywała się Spasia. Nie dorównywała urodą kobiecie Viridoviksa; była zbyt pulchna, a nad górną wargą miała lekki zarost. Ale jej głos był miły i Gorgidas szybko zorientował się, że nie należała do głupich gęsi, choć jej pojęcie o świecie nie różniło się niczym od wyobrażeń przeciętnego wieśniaka. Nie spuszczała wzroku z twarzy Greka.

— Coś jest nie tak? — spytał, zastanawiając się czy wyczuwała, że go nie podnieca. Ale odpowiedź była zupełnie przyziemna.

— Czy jesteś kimś, kogo nazywają eunuchem? Twoje policzki są takie gładkie.

— Nie — odparł, starając się nie roześmiać. — Mój lud ma zwyczaj golenia twarzy, a ja przestrzegam go nawet tutaj.

Sięgnął do wnętrza swej torby, by pokazać jej brzytwę, której używał. Ostrożnie dotknęła ostrza.

— Po co utrzymywać taki bolesny zwyczaj? — spytała. Tym razem roześmiał się, bo nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź.

Kobiety przygotowywały jedzenie, które ze sobą przyniosły; kurczaki, kaczki, zające, bochny świeżo upieczonego chleba — prawdziwego chleba, gdyż jako lud osiadły mogli mieć prawdziwe piece — kilka rodzajów placków z jagodami, różne zioła i liściaste warzywa wymieszane w sałatce. Smakowity zapach pieczonego mięsa wypełnił niegdysiejszą świątynię.

Przyjemnie ociężały po dobrej kolacji i z lekkim szmerkiem w głowie po kilku rykach mocnego kavassu, Gorgidas rozwalił się na materacu i drapał po brzuchu. Razem z Videssańczykami i Virido-viksem śmiał się z Olbiopa, który nie chciał jeść sałatki; dla nomadów zielenina była paszą dla bydła, a nie jedzeniem odpowiednim dla prawdziwego mężczyzny.

— Nie nabijaj się z nich — powiedział Viridoviks. — Będzie więcej dla nas.

Grek posłuchał dobrej rady. Niektóre z warzyw, między innymi biała rzodkiew, wystarczająco ostra, by napełnić jego oczy łzami, były dla niego zupełną nowością, a smakowity ocet z przyprawami i olej dodawały daniu aromatu.

Jeżeli nomadzi nie mieli ochoty na sałatę i ogórki, nadrobili to piciem, pochłaniając sfermentowane, kobyle mleko wielkimi rykami. Mlaskali głośno i wydawali z siebie nieprawdopodobne beknięcia, zgodnie z dobrymi obyczajami stepu. Towarzyszka Olbiopa podawała mu bukłak z kavassem, kiedy tylko mogła. Gorgidas zastanawiał się, czy miała nadzieję, że nomada upije się do nieprzytomności.

Jeśli tak było, to musiała się rozczarować. Khamorth był zbyt doświadczonym mężczyzną, by rezygnować z czekających go jeszcze przyjemności wyłącznie na rzecz alkoholu. Przyciągnął dziewczynę do siebie, znów wsadził ręce pod jej tunikę i ściągnął ją przez głowę. Poddała mu się bez entuzjazmu; wyglądała teraz jak ktoś, kto próbował przeprowadzić spisek, widział swoją klęskę i teraz musiał ponieść konsekwencje.

Gorgidas sądził, że Khamorth weźmie swoją kobietę na zewnątrz, w ciemności, ale on ściągnął jej spódnicę, sam rozebrał się z futrzanej kurtki, spodni i butów i pożądliwie rzucił się na swoją kochankę, tak jakby byli tylko we dwoje. Grek patrzył gdzieś w dal, Pikridos Goudeles udawał, że nic nie widzi, nie tracąc ani na moment wątku opowieści, którą właśnie przedstawiał swojej towarzyszce; Arigh i Skylitzes, dla których było to czymś normalnym, nie pozostawali daleko w tyle za Khamorthem. Viridoviks gapił się przez chwilę lub dwie, z grymasem zaskoczenia na twarzy, po czym uśmiechnął się i przygarnął Evanthię do siebie.

Goudeles pochwycił wzrok Gorgidasa ponad leżącymi parami.

— Kiedy przyjeżdżasz do Videssos, jesz rybę — powiedział i osunął się na matę ze swoją partnerką.

— Tylko nie pomyl się i nie wsadź tam swojego pióra! — zawołał Skylitzes. Biurokrata odpowiedział sprośnym gestem.

Gorgidas nawet jeszcze nie dotknął Spasi. Trwająca wokół orgia nie budziła w nim żadnego pożądania ani wesołości. Zimnym okiem lekarza mimowolnie zauważał wszystkie ruchy ciał, łączących się i rozdzielających, słyszał westchnienia i posapywania przerywane od czasu do czasu jękami rozkoszy lub wybuchami dzikiego śmiechu.

Czuł na sobie wzrok Spasi.

— Nie podobam ci się — powiedziała. Nie brzmiało to jak pytanie.

— Nie, to dlatego, że… — zaczął, ale przerwał mu ochrypły wrzask Olbiopa.

Khamorth spoczywał oparty na łokciu, czekając aż jego ulubiony przyrząd przyjmie znowu odpowiednią formę.

— Bez jaj twarzo-kobiety? — zawołał urągliwie. — Po co ja dać ci kobieta? Ty nic z ona nie robić.

Pomimo żaru bijącego od ogniska, Gorgidas czuł jak płoną mu policzki. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał spróbować. W oczach Spasi dojrzał ciche współczucie, gdy objął ją ramieniem i przyciągnął jej twarz do swojej. Była dla niego miła; może to w czymś mu pomoże.

Sam dotyk jej ust, małych i delikatnych był dla niego dziwny, a dotyk jej pełnych, jędrnych piersi zdawał się go rozpraszać. Przyzwyczaił się do innego rodzaju uścisku, gdzie obie strony były jednakowo twarde. Niezręcznie, świadom tego, że wciąż jest obserwowany, pomógł jej ściągnąć bluzkę i spódnicę. Jego własne ubranie ześliznęło się bez trudu. Ciało Greka było szczupłe, żylaste i silniejsze niż się wydawało. Miał już czterdzieści jeden lat, ale ono wyglądało tak samo, jak dwadzieścia lat temu i tak jak będzie wyglądało za następnych dwadzieścia. Całując Spasie, popchnął ją delikatnie, tak by położyli się na sienniku. Jej wargi były przyjemne, tak jak i ciepło jej ciała, lecz on pozostał nie pobudzony.

Viridoviks zahuczał, wskazał ręką na Goudelesa i krzyknął do Olbiopa:

— Popatrz no przyjacielu! Nazwałeś go Srebrnoustym dziś po południu. Zobacz jak zdobywa nowe imię — nomada i Gal dopingowali Goudelesa.

Przez moment Gorgidas miał nadzieję, że to właśnie publiczność mu przeszkadzała, ale nie udało mu się niczego osiągnąć, nawet gdy ich uwaga została skierowana na coś innego.

— Przepraszam cię bardzo — powiedział cicho do Spasi. — Tu nie chodzi o ciebie.

— Więc może potrafię ci pomóc? Jesteś łaskawy dla obcej ci kobiety, której w dodatku nigdy więcej nie zobaczysz. To zasługuje na jakąś nagrodę.

Zaskoczony Grek zaczął kręcić głową, ale nagle przerwał.

— Może i potrafisz — powiedział, dotykając jej karku. Być może była to znajomość pieszczoty, ale bez względu na to, co stało się przyczyną, niemal krzyknął, gdy poczuł, że na nią reaguje. Podniósł jej twarz, odsuwając ją od siebie. Z uśmiechem, odwróciła się zapraszająco na plecy.

— Chodź — wyszeptała, prawie westchnęła.

Wkrótce oddech Spasi stał się szybki i krótki, jej usta szukały jego, oplotła go mocno ramionami, starając się przyciągnąć go jeszcze bliżej. Roześmiał się cicho do siebie, gdy ona drżała pod nim w ekstazie. Przybył na step, żeby zerwać z przeszłością, ale chyba nie myślał wcale o tej stronie swego życia.

Mimo że tego dokonał, wciąż wydawało mu się to czymś dziwacznym, perwersyjnym; czymś, do czego nie miał zamiaru się przyzwyczajać. A ponieważ nie był tak naprawdę podniecony, mógł kochać się niemal bez końca, podczas gdy jego kompani dawno już opadli z sił. Na wpół otwarte usta Spasi, oczy zamglone z rozkoszy… Teraz Olbiop, Viridoviks i Arigh podziwiali wytrzymałość Greka. Kiedy wreszcie i on dotarł do końca, Khamorth podszedł do niego i poklepał po spoconych plecach.

— Ja mylić — powiedział, co było dowodem uznania w oczach zarozumiałego nomady.

Rozpustna zabawa trwała do późnej nocy, a partnerzy zmieniali się jak w kalejdoskopie. Ustaliwszy już swoją wartość — nawet jeśli w fałszywej monecie, pomyślał — Gorgidas czuł się uprawniony do tego, by nie brać udziału w orgii, a Spasia nie chciała nikogo innego. Leżąc obok siebie, rozmawiali cicho o jego podróżach i jej życiu na wsi, aż sen zmorzył ich oboje.

Ostatnią rzeczą, którą powiedziała było:

— Mam nadzieję, że dasz mi syna — to skutecznie otrzeźwiło Greka, ale jedyną odpowiedzią na jego natarczywe pytania było chrapanie. Przysunął się do niej bliżej i sam zaraz odpłynął.

Następnego ranka Olbiop obudził wszystkich głośnymi jękami. Trzymając się mocno za głowę, tak jakby bał się, że zaraz mu odpadnie, Khamorth odepchnął na bok skórzaną zasłonę, i wciąż nagi, chwiejnym krokiem podszedł do studni. Gorgidas słyszał, jak klnie na skrzypiący kołowrót, wyciągając wiadro wody. Wylał ją na swą obolałą głowę, podczas gdy inny Khamorth naśmiewał się z jego opłakanego stanu.

Nomada powrócił wreszcie do wnętrza świątyni, cały ociekając wodą. Była to jego pierwsza kąpiel od bardzo długiego czasu; mimo niej śmierdział okropnie końmi i wieloletnim potem. Na myśl o śniadaniu wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia, ale nie pogardził bukłakiem kavassu.

Spasia odgrzewała dla Gorgidasa łapę królika. Ubrana, znowu wydawała się kimś obcym. Grek pogrzebał w swoim bagażu, żałując swojej przezorności, która kazała mu schować rzeczy mniej potrzebne na samo dno. W końcu dotarł do małego drewnianego pudełka ze sproszkowaną farbą, z wizerunkiem Phosa na wieczku. Spasia próbowała odmówić:

— Dałeś z siebie bardzo dużo ostatniej nocy. To wystarczy.

— To była uczciwa wymiana — odparł. — Weź to jako dowód wdzięczności za poszerzenie moich horyzontów, jeśli za nic innego.

Spojrzała na niego nie rozumiejąc, ale on niczego nie wyjaśnił. W końcu przyjęła podarunek, mrucząc pod nosem słowa podzięki. Wokół nich żegnali się także inni.

— Nie kochanie, nie możesz z nami jechać. To była znajomość tylko na jedną noc — cierpliwie powtarzał Viridoviks, aż w końcu dotarło to do Evanthi.

Gal już nie raz musiał opuszczać zrozpaczoną kobietę, ale nigdy się wtedy nie spieszył. Pomimo całej bezwzględności, jaką przejawiał na polu bitwy, pomimo upodobania, jakie znajdował w każdego rodzaju walce, nie był okrutnym człowiekiem.

Tak jak reszta podróżników, Gorgidas zarzucił swoje bagaże na konia, upewniając się czy wszystkie wiązania dobrze trzymają. Zadowolony z przeglądu wskoczył na siodło wybranego na ten dzień konia. Skylitzes machnął ręką i otoczeni przez oddział z Pristy i nomadów Olbiopa posłowie wyjechali z wioski. Wychudzony, brązowy pies biegł za nimi, dopóki jeden z Khamorthów nie udał, że chce go stratować. Zwierzę uciekło, oglądając się bojaźliwie do tylu. Odległość pochłaniała ludzi, budynki, ulice, a w końcu całą wioskę.

Nomadzi nie pozostali z nimi długo — stado czekało na ich powrót. Olbiop, Agathios Psoes i jego żołnierze docinali sobie nawzajem, Olbiop najwyraźniej chełpił się swymi nocnymi wyczynami.

— A potem są ten jeden — powiedział, kciukiem wskazując na Gorgidasa. — On pieprzyć dobrze, ale bez jaj człowiek.

— A niech cię kruki rozdziobią — wymamrotał Grek, ale w swoim języku. Tak czy siak, Olbiop nie zwrócił na to uwagi.

— Ty uważać teraz, Psoes. My złapać bez straż wasze… jak wy mówić? — posły, my zabić.

— Wracaj skąd przyszedłeś — odparł podoficer, tym samym żartobliwym tonem, ale obaj wiedzieli, że może któregoś dnia nie będą już żartować. Z ostatnim pozdrowieniem, Obiop i jego ludzie zawrócili na południe.

— Jedźmy — powiedział Skylitzes.

— Chwileczkę. — Gorgidas zeskoczył na ziemię i zdjął swój bagaż z konia, który wykorzystując krótką przerwę, zaczynał już szczypać trawę. Wszyscy przyglądali mu się z ciekawością, gdy grzebał w torbie. Kiedy znalazł w końcu brzytwę, wyrzucił ją daleko w step. Dosiadł wierzchowca i skinął lekko głową.

— Bardzo dobrze. Jedźmy.

Загрузка...