Dojrzała truskawka świsnęła Markowi koło ucha i rozbiła się za nim o ścianę koszar.
— Na miłość boską, Pakhymer — powiedział ze znużeniem. — Odłóż tę swoją cholerną kata-pultę i bądź łaskaw wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia, dobrze?
— Tylko ją sprawdzałem — niewinnie odparł Laon Pakhymer. Pomimo blizn i gęstej brody uśmiechał się jak mały chłopiec. Dowodził pułkiem lekkiej kawalerii z Khatrish, małej krainy przy wschodniej granicy Imperium. Jak wszyscy Khatrishe, których znał Skaurus, nie potrafił brać niczego poważnie. Żadnej gravitas — pomyślał trybun.
Mimo to cieszył się, że Pakhymer postanowił przyjść na zebranie oficerów legionu. Choć właściwie nie podlegał Skaurusowi, jego ludzie dobrze współpracowali z rzymską piechotą.
Jak gdyby latająca truskawka była jakimś dziwnym sygnałem, porucznicy trybuna przestali rozmawiać miedzy sobą i patrzyli na niego, czekając aż rozpocznie spotkanie. Trybun wstał ze swojego miejsca u szczytu stołu i przeszedł się kilka razy tam i z powrotem, by uporządkować myśli. Plama po truskawce na czystym, wybielonym tynku tuż przy jego twarzy rozpraszała go trochę. W końcu zaczął mówić:
— Wszystkie założenia można wyrzucić do śmieci. Znowu. Czasami wydaje mi się, że nigdy nie dojdzie do walki z Yezd. Najpierw wojna domowa z Ortaiasem Sphrantzesem, potem Ono-magoulos, a teraz wielki — wymówił to słowo z ironią — Książę Drax.
— Jakie są ostatnie wieści? — zapytał Sekstus Minucjusz z wahaniem. Po raz pierwszy brał udział w takim zebraniu jako podoficer i zdawał się być pewny, że wszyscy inni są lepiej poinformowani od niego. Skaurus chciałby, żeby tak było.
— Obawiam się, że wiem tyle samo, co cała reszta. Jest tak, jak powiedział Apokavkos, gdy przyniósł nam wczoraj nowiny. Kiedy Drax pobił Onomagoulosa na zachodzie, okazało się, że dowodzi jedyną prawdziwą armią w tamtych okolicach. Zdaje się, że zdecydował się tam osiąść.
— Ale ziemie zachodnie: Garsavra, Kypas, Kyzikos zawsze należały do nas — zaprotestował Czerwony Zeprin, ze złością na swej rumianej twarzy. Nie był Videssańczykiem, mimo tego „nas”, ale najemnikiem z Haloga, który służył Imperium tak długo, że właściwie stał się jego obywatelem, tak jak Phostis Apokavkos czuł się już Rzymianinem. Przed Maragha miał wysoki stopień i należał do Straży Imperatora. Wiele się zmieniło od czasu Maragha.
— Namdalajczycy także byli Videssańczykami — powiedział trybun. Zeprin burknął coś i ponuro pokiwał głową. Marek mówił dalej:
— A skoro już o tym mówimy, to Drax spełnia stare marzenia wyspiarzy o nowym Namdalen na ziemi Imperium. Gdy te wieści dotrą do Księstwa, ujrzymy żądnych ziemi baronów, żeglujących na zachód, żeby tylko zdążyć uszczknąć jakąś część dla siebie. Jedyny sposób, aby do tego nie dopuścić, to według mnie szybkie rozbicie sił Draxa.
Gagik Bagratouni, nakharar, który dowodził oddziałem Vaspurakanerów przy legionie Skaurusa, podniósł rękę.
— Jest… jak wy mówicie?… więcej Namdalajczyków bliżej Draxa niż tych w Księstwie. — Jego szeroka twarz z haczykowatym nosem wyrażała głęboką koncentrację, kiedy się odzywał; mówienie po videssańsku nie przychodziło mu łatwo. — Mnóstwo ma ich Utprand tutaj. Co myśli… Co zamierza Thorisin z nimi zrobić?
— Dowiedz się tego, a wygrasz worek złota — mruknął Gajusz Filipus. Bagratouni podniósł gęste brwi, nie do końca rozumiejąc.
— Widzę trzy rozwiązania, a każde z nich jest tak samo ryzykowne — powiedział Marek i wyliczył je na palcach. — Może oddzielić ich od reszty armii i wysłać w kierunku… powiedzmy, granicy z Khatrish. Byliby wtedy z dala od Draxa, ale kto miałby ich powstrzymać, gdyby zdecydowali się pójść w jego ślady? Może także zostawić ich tutaj, w stolicy, z tym samym jednak zastrzeżeniem. A jeśli zajmą miasto Videssos, Imperium Videssos jest zgubione.
Trybun przypomniał sobie Soteryka, z zachwytem przedstawiającego mu taki projekt. Bagratouni ściszonym głosem przetłumaczył szybko słowa Skaurusa swojemu porucznikowi Me-sropowi Anhoghin. Jeżeli videssański Bagratouni był kulawy, to jego adiutant nie mówił nim w ogóle. Chudy Anhoghin miał jeszcze większą i gęstszą brodę niż nakharar. Marek dokończył:
— Albo może zostawić ich przy nas i mieć nadzieję, że nie przejdą na stronę Draxa przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ja też mam taką nadzieję — dodał, wywołując lekki śmiech.
— Tak, tylko tego by nam brakowało — powiedział Gajusz Filipus. — Walka z tymi cholernymi Namdalajczykami jest wystarczająco trudna, kiedy masz ich przed sobą. Zimno mi się robi, gdy pomyślę, że mogliby zdradzić i zaatakować nas z flanki.
— Słyszałem, że Drax i Utprand nie kochają się zbytnio — powiedział Minucjusz. — Czy coś o tym wiadomo?
— Tak, to prawda, choć nie znam przyczyny ich sporu — odparł Marek. Przesunął wzrokiem wzdłuż stołu. — Czy ktoś zna?
— Ja — powiedział szybko Laon Pakhymer. Właściwie Skaurus nie był zaskoczony. Khatrishe, ciekawi jak sroki, stworzeni byli do plotkowania.
— Byli kiedyś przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Połączyli siły, żeby zdobyć zamek jakiegoś magnata. Ten zamek był nad jeziorem. Utprand zajął się oblężeniem od strony lądu, a Drax pilnował jeziora. Siedzieli tam i siedzieli, chcąc wziąć biedaka głodem. On się ciągle bronił, chociaż nie miał żadnych szans. Myślę, że nie chciał się poddać Utprandowi.
Przypominając sobie zimne oczy kapitana, Skaurus doszedł do wniosku, że nie mógłby mieć o to pretensji do niefortunnego magnata. Pakhymer kontynuował:
— No i nie zrobił tego. Otworzył bramy przy brzegu jeziora i poddał siebie i zamek Draxowi, i tylko Draxowi. Gdy Utprand poprosił o swoją część zdobyczy, wielki Książę — Pakhymer był równie sarkastyczny, jak przed chwilą Marek — powiedział mu, gdzie ma sobie iść. Od tego czasu jakoś nie mogą się ze sobą dogadać — uśmiech Pakhymera był zaraźliwy.
— To dobry powód — zagrzmiał Czerwony Zeprin. — Bogowie plują na krzywoprzysięzców. — Pomimo całego trudu świętego Kveldulfa, Haloga wciąż byli poganami, oddając cześć bandzie własnych ponurych bóstw.
Opowieść Pakhymera uspokoiła nieco Marka; rzeczywiście wydawało się, że między dwoma przywódcami Namdalajczyków istniała prawdziwa i trwała wrogość. Tego rodzaju konflikty mogły być użyte przez zręcznych polityków z Videssos, a ci umieli dopiąć swego.
Trybun zastanawiał się także przez moment, do jakiego stopnia lojalny okaże się Bagratouni i jego Vaspurakanerzy. To prawda, że Yezda zmusili ich do opuszczenia ojczyzny i zepchnęli do Videssos, ale znacznie bardziej ucierpieli na skutek prześladowań, które rozpoczął jakiś fanatyczny vi-dessański kapłan. Być może bardziej będzie im odpowiadać rola sprzymierzeńców, a nie wrogów Draxa. Mogą się także zdecydować na wspólną walkę, jako wyznawcy herezji. Jeszcze jedno zmartwienie — pomyślał — i na razie przestał się tym zajmować.
Spotkanie wkrótce się skończyło; brak informacji nie pozwalał na układanie dalszych planów. Gdy oficerowie się rozeszli, Skaurus przywołał do siebie Gajusza Filipusa.
— Co byś teraz zrobił, gdybyś był Thorisinem Gavrasem? — zapytał sądząc, że wyostrzony zmysł praktyczny weterana pozwoli mu przeniknąć zamierzenia Imperatora.
— Ja? — starszy centurion podrapał się po policzku, zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu wydał z siebie coś w rodzaju chichotu: — Ja bym sobie znalazł jakieś inne zajęcie.
— Naprzód, wchodźcie — poganiali nieustannie żeglarze, gdy legioniści wskakiwali na transportowce, które miały ich przewieźć przez wąską cieśninę, zwaną Cieśniną Bydła i wysadzić po jej zachodniej stronie. Jeden z bardziej rozważnych marynarzy dodał:
— Uważajcie na stopy, ofermy. W tym deszczu pomost jest cholernie śliski.
— Co ty nie powiesz — mruknął Gajusz Filipus, owinięty dokładnie w płaszcz chroniący jego zbroję przed deszczem. Marek żałował, że zamiast tutaj, w południowym porcie Kontoskalion, załadunek nie odbywa się w przystani Neorhesian, po pomocnej stronie miasta. Sztormowy wiatr wiał z południa i tutaj nie było przed nim żadnej ochrony.
Co jakiś czas dochodził Marka odgłos upadku i seria przekleństw, co oznaczało, że kolejny żołnierz stracił właśnie równowagę i runął na pokład statku. W położonych dalej dokach konie rżały nerwowo, gdy khatrisherscy i namdalajscy panowie próbowali wciągnąć je na okręt.
Senpat Sviodo wylądował niezgrabnie obok Skaurusa. Tasiemki przerzuconej przez plecy pando-ury zadzwoniły, gdy zatoczył się próbując złapać równowagę.
— Wdzięcznie niczym kot — oznajmił.
— Pijany, kulawy kot, to może i tak — powiedział Gajusz Filipus. Zupełnie nie zbity z tropu, Senpat zrobił do niego okropną minę.
Młoda żona Vaspurakanera zeskoczyła na pokład chwilę później. Nie potrzebowała ramienia, które wyciągnął, żeby ją podtrzymać — jej lądowanie było naprawdę kocie. Nevrata Sviodo — myślał Marek — była niepospolitą kobietą; z wielu powodów. Po pierwsze była piękna, śniadą pięknością Vaspurakanki o ostrych rysach. Teraz jej największy atut — faliste, kruczoczarne włosy były zupełnie przemoczone i wyprostowały się pod jasną jedwabną chustką.
Ale Nevrata była nie tylko urodziwa. Nosiła tunikę i workowate spodnie jak jej mąż, u jej pasa wisiała wąska szabla, która wyglądała na często używaną. Co więcej, byk świetnym jeźdźcem o odwadze, której mógł jej pozazdrościć niejeden mężczyzna. Nie byle kto wyjechałby po Maragha z bezpiecznej fortecy Khliat w poszukiwaniu męża i legionistów, nie mając nawet pojęcia czy jeszcze żyli — i nie byle kto potrafiłby ich znaleźć.
A jakby jeszcze tego było mało, darzyli się z Senpatem miłością, która zdawała się zawsze tak samo czysta i silna. Czasami Skaurus musiał tłumić w sobie zazdrość.
Coraz więcej kobiet wchodziło teraz na pokład razem z dziećmi. Towarzyszka Minucjusza, Ere-ne, wylądowała prawie tak zgrabnie jak Nevrata, a potem złapała swoje dwie córeczki, skaczące w jej ramiona. Helvis podała Erene trzecią dziewczynkę, która była tylko o kilka miesięcy starsza od Dostiego.
Makie zeskoczył sam, śmiejąc się gdy upadł i przeturlał się po nierównym pokładzie statku. He-lvis poszłaby w jego ślady — Marek i Nevrata podskoczyli, by ją podtrzymać.
— To było bardzo głupie — powiedziała ostro Nevrata, a jej brązowe oczy zwęziły się ze złości. Helvis zagapiła się na nią.
— A kim ty jesteś, żeby krzyczeć na mnie za taką drobnostkę? — odparła, nie przejmując się tą reprymendą. — Robiłaś rzeczy bardziej niebezpieczne niż skoki z pomostu.
Nevrata spochmurniała, smutek osiadł na jej pięknej twarzy.
— Ach, nie robiłabym tego, gdyby Phos obdarzył mnie dzieckiem — mówiła bardzo cicho. Helvis, nagle zrozumiawszy, uścisnęła ją.
— Aa, to już moje zajęcie — powiedział Senpat i przygarnął Nevrata do siebie. Miłość tańczyła w jego oczach. — Musimy cały czas ćwiczyć, aż uda nam się zrobić to dobrze, ot co.
Nevrata wbiła mu łokieć pod żebro. Wrzasnął i oddał szturchańca.
Thorisin Gavras ze swoją kochanką, Komittą Rhangawe u boku, przechadzał się wzdłuż doków, obserwując załadunek armii. Imperator wciąż martwił się Namdalajczykami Utpranda, nawet kiedy już zdecydował się zaryzykować i użyć ich w walce z Draxem. Przyglądał się każdemu wsiadającemu na okręt najemnikowi, jakby doszukiwał się zdrady w fałdach peleryny czy pod połą płaszcza.
Odprężył się nieco, gdy doszedł do legionistów. Uśmiechnął się posępnie do Marka.
— Powinienem był cię słuchać, kiedy przestrzegałeś mnie przed Draxem — powiedział, kręcąc głową. — Tutaj wszystko w porządku?
— Na to wygląda — odparł trybun, zadowolony że Gavras pamiętał. — Choć na razie wszystko robimy na łapu-capu.
— Zawsze tak jest, gdy wyruszacie. — Imperator uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Na światło Phosa, szkoda że to nie ja płynę z wami zamiast Zigabenosa! To czekanie strasznie szarpie mi nerwy, ale nie ośmielę się opuścić miasta dopóki nie będę pewny, że Księstwo nie siądzie mi na karku. Byłoby kiepsko, gdybyśmy utknęli gdzieś w środku kraju i musieli się przedzierać z powrotem na wschód, być może tylko po to, by spotkać się z Księciem Tomond w najlepszym dla niego miejscu.
Kilka lat temu — pomyślał Marek — Thorisin runąłby na oślep na pierwszego wroga, żeby tylko się popisać. Teraz stał się bardziej ostrożny. Stolica była najważniejszym punktem Videssos i jej największym miastem. Kontrolowała wszystkie drogi lądowe i morskie i stąd też można było dotrzeć do wszystkich prowincji Imperium.
Komitta Rhangawe krzywiła się na takie rozważania.
— Mogłeś skończyć z tym wszystkim zanim się jeszcze zaczęło, gdybyś mnie tylko posłuchał — mówiła do Thorisina. — Gdybyś ukarał dla przykładu Ortaiasa Sphrantzesa, ten przeklęty Drax byłby zbyt przestraszony, żeby myśleć o rebelii. Tak samo jak wcześniej Onomagoulos, jeśli już o to chodzi.
— Cicho bądź, Komitta — warknął Imperator, nie życząc sobie, by wszyscy słuchali, jak jego ognista kochanka robi mu wymówki.
Jej oczy zaiskrzyły się niebezpiecznie. Szczupła, blada twarz miała w sobie piękno drapieżnego ptaka.
— Nie będę cicho! Nie możesz tak do mnie mówić; jestem arystokratką choć odmawiasz mi przyzwoitego ślubu.
A ty sypiasz z galijskim najemnikiem — pomyślał Marek, przerażony tą linią jej ataku. Komitta także zdawała sobie sprawę, że stąpa po niepewnym gruncie i powróciła do pierwszej skargi.
— Powinieneś był powlec Sphrantzesa na Plac Wołów i spalić go żywcem, bo na to zasługują uzurpatorzy. Ten…
Ale Thorisin usłyszał już wystarczająco dużo. Potrafił zmusić się do panowania nad sobą, gdy chodziło o sprawy państwowe, ale nie o jego własne.
— Powinienem był ci wygrzmocić ten twój krwiożerczy, arystokratyczny tyłek, jak tylko zaczęłaś te swoje „a nie mówiłam”! — ryczał Imperator. — Widziałabyś tu teraz szczęśliwego człowieka!
— Ty próżny, nie dorobiony garnku na pomyje! — wrzasnęła piskliwie Komitta i teraz zajęli się już tylko sobą, stojąc w deszczu i obrzucając się wyzwiskami, niczym sprzedawcy ryb. Żołnierze i marynarze słuchali najpierw zszokowani, u potem z coraz większym podziwem. Marek widział posiwiałego żeglarza, człowieka, który zapewne nigdy nie ustawał w wymyślaniu coraz to nowych i bardziej dosadnych przekleństw, jak ten marszczył brwi i kiwał głową, starając się zapamiętać co wymyślniejsze wyzwiska.
— Fiu, fiu! — gwizdnął Senpat Sviodo, gdy Gavras z zaciśniętymi pięściami odwrócił się na pięcie i odszedł ciężkim krokiem rozwścieczonego człowieka. — Ta pani ma szczęście, że dzieli z nim łoże. Gdyby tak nie było, odpowiedziałaby za obrazę majestatu.
— I powinna — powiedziała Helvis. Choć była Namdalajką, miała ten sam co Videssańczycy, pełen szacunku i czci stosunek do godności Imperatora. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego on ją toleruje.
Skaurus jednak widział wcześniej kłótnie Thorisina z jego kochanką, i miał już swoją opinię na ten temat:
— Ona jest jak śluza na zaporze; pozwala mu wyrzucić z siebie całą złość i chandrę.
— Tak, i oddaje mu ją podwójnie — powiedział Gajusz Filipus.
— Może i tak — odparł Marek. — Ale bez niej mógłby się kiedyś wykończyć w ataku apopleksji.
Gajusz Filipus przewrócił oczami.
— I tak przecież może.
— A gdyby tak się stało — wtrącił się Senpat Sviodo — ona by powiedziała, że zrobił jej to na złość.
Podniósł nagle wzrok, zaskoczony hukiem wciąganego właśnie na okręt pomostu, który żeglarze, prawie nadzy w ciepłym deszczu, schowali pod leżący na pokładzie brezent.
— Hej! Czy my naprawdę zamierzamy w tym płynąć? — spytał Senpat.
— Czemu nie? To przecież tylko Cieśnina Bydła, a wiatr nie wydaje się zbyt silny — odparł Marek. Był takim samym ignorantem w sprawach żeglugi jak większość Rzymian, ale czuł się prawdziwym źródłem wiedzy przy Vaspurakanerach, których ojczyzna nie miała dostępu do żadnego morza. Popisując się, kontynuował: — Podobno wilgotne żagle są nawet lepsze od suchych, bo tkanina przepuszcza mniej powietrza.
Senpat był pod wrażeniem znajomości przedmiotu okazanej przez Marka, ale Helvis, która należała do narodu prawdziwych wilków morskich, roześmiała się głośno.
— Gdyby tak było, kochanie, płynęlibyśmy teraz najszybszym okrętem na świecie. To tak jak z solą w potrawie; odrobina polepsza smak, ale gdy nasypiesz za dużo, to gorzej niżby nie było jej wcale.
Liny zasyczały, przesuwając się szybko po mokrym pokładzie, gdy marynarze zwijali je w ciasne spirale. Na którymś z okrętów zaryczał osioł. Kapitan i jego dwaj zastępcy przeklinali głośno — choć nawet w połowie nie tak wspaniale jak Komitta i Thorisin — bo duży kwadratowy żagiel zwieszał się z rei jak obwisłe prześcieradło na sznurze do bielizny, które na dodatek przykleiło się do słupka.
W końcu świeży podmuch wiatru wypełnił żagiel, który oderwał się od masztu z wilgotnym westchnieniem. Kapitan znowu przeklinał, tym razem marynarza stojącego przy sterze, za zbyt powolne, jego zdaniem, manewrowanie. Czy rzeczywiście tak było, Skaurus nie umiał powiedzieć. Okręt wysunął się z doku.
Soteryk, syn Dostiego, jechał wzdłuż kolumny maszerujących legionistów. Żołnierze z pierwszych szeregów złościli się na kurz wzbijany przez jego konia — ci z tyłu łykali już to, co wzniecili ich towarzysze. Namdalajczyk ściągnął cugle, gdy zrównał się z Markiem, i wzdychając z ulgą zdjął swój stożkowaty hełm. Pot spływał wąskimi strużkami po jego zakurzonej twarzy, odkrywając paski czystej skóry.
— Uff — powiedział — gorąca robota dzisiaj.
— Trudno zaprzeczyć — odparł trybun, wątpiąc czy jego szwagier podjechał tu, by narzekać na pogodę.
Cokolwiek zamierzał załatwić, nie spieszył się z tym zbytnio.
— Ładny kraj.
I znowu Skaurus musiał się z tym zgodzić. Niziny należące do zachodnich prowincji Imperium były doskonałymi ziemiami — właściwie Marek nie widział jeszcze nigdy tak żyznej gleby. Tłusty czarnoziem rodził obficie. Cała dolina zdawała się pokryta różnymi odcieniami soczystej zieleni. Rolnicy każdego ranka wychodzili na pola i do sadów otaczających ich wioski, by zajmować się pszenicą i żytem, fasolą i grochem, winogronami, oliwkami, morwą, brzoskwiniami i figami, orzechami i słodko pachnącymi cytrusami. Kilku wieśniaków pozdrowiło ich, gdy maszerowali wzdłuż pól, by walczyć z heretykami z Namdalen. Większość z nich robiła wszystko co w ich mocy, by zapewnić żołnierzom płatny nocleg — bez względu na to, komu służyli.
Zachodnia równina były spichlerzem dla miasta Videssos. Ogromna większość miejscowych zbiorów spływała na barkach, nieustannie kursujących po rzekach płynących na wschód, do morza. Musiała ona także wykarmić armię, maszerującą na południe od stolicy. W tej odległości od Cieśniny Bydła zarządcy z Imperium wciąż trzymali ziemię pod ścisłą kontrolą. Przy maksymalnej wydajności biurokratycznej machiny Videssos, mieli oni rynki gotowe w każdej chwili zaopatrzyć siły Imperium. Marek zastanawiał się, ile to czasu minie nim pierwsza z twierdz — jak to nazywał je Soteryk? — mury-i-fosa-Draxa stanie im na drodze. Już niewiele — pomyślał.
— Ładny kraj — powtórzył Soteryk. — Za gorący w lecie, żeby był doskonały, ale ziemia jest tu tak żyzna, że i to można by ścierpieć. Rozumiem teraz, o czym myślał Drax, gdy zdecydował się wziąć go dla siebie. — Przerwał na chwilę, przejechał palcami po swych kasztanowych włosach, niemal takich samych jak włosy Helvis. W odróżnieniu od większości swoich rodaków nie golił głowy z tyłu.
— Na Wagera, właściwie sam z chęcią bym tu osiadł.
Spojrzał z góry na Skaurusa, czekając na jego reakcję. Oczy Namdalajczyka były tak samo błękitne jak oczy jego siostry — pomyślał trybun — ale nie miały w sobie ani odrobiny jej ciepła. Orli nos nadawał władczy charakter wszystkim jego rysom.
— Tak? — Rzymianin przyglądał się swemu szwagrowi równie dokładnie. Dobierając ostrożnie słowa, kontynuował: — Nie chcesz wrócić do Księstwa? Prędzej wziąłbyś sobie tutaj farmę, kiedy skończysz służbę dla Imperium, tak?
— Tak, gdy skończę służbę — odparł Soteryk, chichocząc cicho. Nadal nie spuszczał wzroku z twarzy trybuna. — To wcale nie musi tak długo trwać.
Marek zrobił wszystko, by zachować pozory łagodnej niewinności.
— Naprawdę? Myślałem, że podjąłeś służbę na ładny parę lat… tak jak ja — spojrzał w oczy Namdalajczyka.
Soteryk ściągnął usta, wyraźnie poirytowany.
— Cóż, mogę się mylić — powiedział. Wbił ostrogi w boki konia tak mocno, że ten poderwał się jak do skoku. Soteryk ściągnął go w dół i ostro zawracając, odjechał. Trybun przyglądał mu się z ciężkim od złych przeczuć sercem. Zastanawiał się, czy Utprand będzie w stanie powstrzymać młodszego przywódcę — i czy w ogóle chciał to robić.
Zachodzące słońce pokryło niebo krwawą czerwienią. Gdzieś w pobliskim zagajniku rozbudzona zawczasu sowa huczała żałobnie. Armia zatrzymała się na noc i rozbiła obóz. Przekonani, że wciąż pozostają w bezpiecznej i przyjaznej im okolicy, Videssańczycy i Namdalajczycy postawili symboliczne tylko palisady, zupełnie nie przejmując się tym, czy rozbite w ich obrębie namioty tworzą jakiś porządek. Jeźdźcy z Khamorth byli nawet mniej ostrożni — każdy zatrzymywał się tam, gdzie mu się podobało, by rano z powrotem dołączyć do towarzyszy.
Obóz legionistów stanowił zupełny kontrast, choć były to tylko zwykłe rzymskie umocnienia, wykonywane automatycznie tak na bezpiecznym terenie, jak i tam, gdzie wróg deptał im po piętach. Gajusz Filipus wybierał miejsce dogodne do obrony i z dostępem do wody, a potem do pracy przystępowali żołnierze. Każdy z nich miał wyznaczone konkretne zadanie — zawsze to samo. Niektórzy kopali rowy, inni ubijali wykopaną ziemię tworząc z niej wał obronny, jeszcze inni wbijali w te umocnienia ostre pale i żerdzie, które nosili ze sobą w tym właśnie celu. Wewnątrz fortyfikacji ośmioosobowe namioty legionistów ustawiane były w równych blokach, manipuła przy manipule, między którymi pozostawiano szerokie przejścia-ulice.
Nikt nie narzekał na pracę, której wymagało urządzenie takiego obozu, mimo że mógł być wykorzystany tylko na jedną noc, a potem porzucony na zawsze. Dla Rzymian była ona drugą naturą. Ludzie, którzy dołączyli do ich szeregów, z kolei zbyt wiele razy widzieli, co warte są takie umocnienia, by pozwolić sobie na coś gorszego.
To samo dotyczyło Laona Pakhymera i jego Khatrishów. Marek z zadowoleniem przyjął ich do swojego obozu — często tak robili od czasu Maragha. Co więcej, chętnie pomagali przy zakładaniu obozowiska. Choć mniej doświadczeni niż legioniści, wcale nie uchylali się od pracy.
— To rozpuszczona banda — powiedział Gajusz Filipus, obserwując dwóch khatrisherskich szeregowców, którzy wdali się w głośną kłótnię ze swoim oficerem. Wrzaskliwy pojedynek nie przeszkadzał jednak całej trójce w napełnianiu tarczy ziemią i odnoszeniu jej do wału, a potem znowu w kopaniu. Starszy centurion podrapał się po głowie.
— Nie rozumiem, jak oni w ogóle posuwają się z robotą, ale nawet im to wychodzi. Wartownicy Khatrishów nie dopuszczali małych chłopców do uwiązanych w szereg, drobnych lecz złośliwych koni. Skaurus nie był specjalnie uradowany obecnością kobiet i dzieci w obozie, co zresztą zawsze było jego zmartwieniem. Z pewnością znosił to lepiej niż Gajusz Filipus, ale nawet jemu wydawało się, że zbyt daleko odbiegali od rzymskich ideałów. Dwa lata temu, gdy legioniści maszerowali na zachód, przeciwko Yezda, nie wpuszczał kobiet do obozu. Ale po klęsce pod Mara-gha, bezpieczeństwo liczyło się bardziej niż rzymskie zwyczaje. A poza tym, łatwiej byłoby chyba zamienić ser na mleko, niż odebrać raz darowany przywilej.
Namiot trybuna stał przy głównej drodze, via principalis, iokładnie pośrodku obozu. Gdy Marek tam dotarł, jego przybrany syn, Makie, bawił się właśnie małą, prążkowaną jaszczurką, którą udało mu się wcześniej złapać. Najwyraźniej sprawiało mu to znacznie większą przyjemność niż jaszczurce.
— Cześć, tato — powiedział podnosząc wzrok.
Zwierzątko wymknęło się i zniknęło, nim chłopiec zdążył nim pomyśleć. Natychmiast wybuchnął płaczem i nie przestał, nawet gdy Marek podniósł go wysoko, w górę, i kręcił nim szybko.
— Ja chcę moją jaszczurkę!
Dosti, który spał dotąd spokojnie w namiocie, także zaczął głośno płakać, jak gdyby rozumiał go i współczuł. Helvis wyszła na zewnątrz, rozzłoszczona.
— Czego znowu pła…? — zaczęła i przerwała, zaskoczona obecnością trybuna. — Witaj, kochanie. Nie słyszałam, jak przyszedłeś. O co mu chodzi?
Marek opowiedział jej o całej tragedii.
— Chodź do mnie, syneczku — powiedziała, biorąc od niego Malrika. — Nie mogę ci dać jaszczurki. Chwała Phosowi… — dodała cicho.
Malrik i tak nic nie słyszał, bo aż zanosił się od płaczu. Helvis kusiła go:
— Nie wolałbyś cukierka ze śliwką, a może nawet dwu? Malrik zastanowił się nad tym głęboko. Rok temu, o czym dobrze wiedział Skaurus, wrzasnąłby „Nie!” i ryczałby dalej. Ale po kilku sekundach chłopiec powiedział:
— Dobra — i zakończył tę krótką kwestię czkawką.
— Dzielny chłopczyk — pochwaliła Helvis, wycierając mu twarz rąbkiem spódnicy. — Cukierki są w środku, chodź mną. — Westchnęła: — Potem zobaczymy, czy uda mi uciszyć Dostiego.
Malrik, znowu radosny, pognał do namiotu. Helvis i Ma podążyli za nim.
Marek nie woził ze sobą żadnych luksusowych sprzętów w czasie kampanii. Oprócz materaców, jedynymi meblami w namiocie były: łóżeczko Dostiego, składany stół i krzesło z drążków i płótna. Przenośny ołtarz Phosa, należący do Helvis, stał na trawie, tak jak i jej mały kuferek z drzewa sosnowego, w którym trzymała osobiste drobiazgi. Ciemniejszy kufer Skaurusa stał obok.
Helvis odszukała cukierki dla Malrika, a potem wzięła na ręce Dostiego i ukołysała go do snu, śpiewając cicho swym delikatnym, głębokim głosem.
— Nie było tak źle — powiedziała z ulgą, gdy ostrożnie włożyła dziecko do łóżeczka. Skaurus zapalił glinianą lampkę oliwną i zaznaczył trasę dziennego marszu na mapie konturowej, którą zawsze woził ze sobą.
Kiedy i Malrik poszedł już spać, Helvis powiedziała:
— Brat mówił mi, że dziś z tobą rozmawiał.
— Tak mówił? — odparł trybun, ale nie było to pytanie. Zapisał coś na mapie, najpierw po łacinie, a potem wolniej, po videssańsku. — Więc Soteryk podjechał potem do kobiet, tak?
— Tak. — Helvis obserwowała go z dziwną mieszaniną podniecenia, nadziei i lęku. — Powiedział, że powinnam ci przypomnieć o obietnicy, którą dałeś mi w Videssos zeszłego roku.
— Tak powiedział? — zapytał znowu Skaurus, nie mogąc ukryć grymasu, który wykrzywił mu twarz. Gdy oblężenie Videssos przez Gavrasa zdawało się zmierzać ku nieuchronnej klęsce, był już niemal gotów przyłączyć się do Namdalajczyków, porzucić Imperatora i wrócić do Księstwa. Tylko doskonałe posunięcie Zigabenosa, skierowane przeciw Ortaiasowi, powstrzymało go od tego kroku. Helvis, jak wiedział, była wtedy bardziej rozczarowana, niż gdy po nieoczekiwanym zwycięstwie Thorisina, Namdalajczycy i Rzymianie pozostali w służbie Imperium.
— Tak, tak właśnie powiedział — determinacja ściągnęła jej pełne usta, aż stały się tak wąskie i zawzięte jak usta Soteryka. — Byłam kobietą żołnierza i przed tobą, Marku. Wiedziałam, że nie mogłeś zrobić tego, co zaplanowałeś… — Skaurus znowu się skrzywił; to wcale nie był jego plan — …kiedy Thorisin odzyskał już tron. Zbyt często robimy to, co musimy, a nie co chcielibyśmy robić. Ale teraz znowu nadarza się szansa, lepsza jeszcze od poprzedniej!
— Co to za szansa?
Jej oczy zaiskrzyły się ze złości.
— Nie jesteś tępakiem, mój drogi i kiepsko takiego udajesz. Szansa na to, żeby znów należeć do siebie i nie wysługiwać się żadnemu heretyckiemu władcy. W dodatku, szansa na to, by zająć nowe ziemie, jak herosi-założyciele w pieśniach minstrelów.
Ona też to czuła — pomyślał trybun — namdalajską żądzę ziemi należącej do Videssos.
— Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo chcecie rozszarpać Imperium — powiedział. — Przyniosło spokój i bezpieczeństwo tylu ziemiom w tym świecie i to na tak wiele lat, że kreci mi się w głowie, gdy o tym pomyślę. To podłe, skakać mu na plecy, kiedy jest ranne, jak dziki kot na sarnę ze złamaną nogą. Powiedz mi, czy wy, wyspiarze, poradzilibyście sobie lepiej?
— Może nie — odparła i Skaurus musiał pochylić czoło przed jej szczerością. — Ale, na Wage-ra, zasługujemy chyba na szansę! Krew w żyłach Videssos zaczyna już stygnąć i tylko jego dyplomatyczne sztuczki powstrzymywały nas przez cały ten czas od odebrania tego, co do nas prawem należy.
— Jakim prawem?
Pochyliła się do przodu, podnosząc prawe ramię. Marek uniósł ręce, by zasłonić się przed uderzeniem, ale ona złapała za rękojeść jego miecza.
— Tym właśnie! — powiedziała z dziką gwałtownością.
— Tego samego argumentu używają Yezda.
Jej palce odsunęły się od broni, jakby nagle zaczęła parzyć. Marek szybko wsunął ją na miejsce. Nie życzył sobie, by ktokolwiek poza nim samym dotykał magicznego ostrza.
— A jak poradzilibyście sobie z nimi, tu, w tym waszym nowym Namdalen?
Oczami wyobraźni widział już nie kończące się drobne wojny podjazdowe — wyspiarze przeciwko Yezda, Videssańczycy przeciwko nomadom, dwóch na jednego, przymierza, zdrady, zasadzki, nagłe ataki — i niewinnych farmerów i mieszczan z ziem zachodnich, startych na proch pod żelaznymi kopytami przeciągających wciąż armii. Ten obraz budził w nim odrazę, ale wiedział, że Avshar śmiałby się z niego z zimną satysfakcją.
Powiedział o tym głośno i zauważył, że Helvis także się wzdrygnęła.
— A jeśli chodzi o twojego brata… tym, co czyni go śmiertelnie niebezpiecznym — kontynuował — jest fakt, że ma on wystarczająco dużo wyobraźni, by stać się bezwzględny, ale nie ma jej na tyle, by zrozumieć, do jakiej ruiny to doprowadzi. — Widząc jej wściekłość, szybko dodał: — Zresztą, wszystko to dzielenie skóry na nieupolowanym niedźwiedziu. To Utprand, a nie Soteric dowodzi Namdalajczykami.
— Utprand? Mów o zimie, dobrze? Utprand je lód i oddycha mgłą. — Jej pogarda nieco osłabła, ale to nie umniejszyło celności obelgi. Skaurus uśmiechnął się, rozbawiony.
Helvis wciąż go obserwowała, jak ktoś, kto przygląda się zegarowi, który kiedyś działał, ale nagle przestał pracować.
— Powiedz mi jedną rzecz — zaczęła. — Jak to się dzieje, skoro tak bardzo kochasz Imperium — pogarda znów była w jej głosie — przyłączyłeś się jednak do Namdalen złego roku?
Marek przypomniał sobie nauczyciela — stoika, zniszczonego gruźlicą Greka, imieniem Ti-manor, który zawsze powtarzał charczącym głosem: „Jeśli to jest złe, chłopcze, nie rób tego; jeśli to nie jest prawdą, to tego nie powtarzaj”. W tej chwili żałował jednak, że nie ma pod ręką jakiegoś zręcznego kłamstewka.
W tej sytuacji pozostało mu tylko westchnąć i zastosować się do rady starego mistrza.
— Bo wtedy myślałem, że gdybym pozostał w Videssos, wojna miedzy Thorisinem i Ortaiasem byłaby jeszcze dłuższa gorsza, i że w ten sposób Imperium upadłoby całkowicie.
Nawet przy skąpym świetle lampki widział jak krew odpływa z twarzy Helvis.
— Bo Imperium by upadło? — wyszeptała, jakby te słowa należały do jakiegoś obcego języka. — Imperium? — jej głos rósł w siłę niczym fala. — Imperium? Ani słowa o mnie, ani słowa o dzieciach, tylko wszystko dla tego cholernego, dziurawego Imperium?
Już prawie krzyczała. Dosti i Malrik obudzili się i przestraszeni zaczęli płakać.
— Odejdź, wynoś się! — wrzeszczała na Skaurusa. — Nie mogę na ciebie patrzeć, ty podły intrygancie, ty kanalio bez serca!
— Wynosić się? To mój namiot — zauważył rozsądnie trybun, ale Helvis dawno już przestała myśleć logicznie.
— Wynoś się! — wrzasnęła znowu i tym razem naprawdę się na niego zamierzyła. Wyciągnął ręce, próbując się bronić i jej paznokcie rozharatały głęboko skórę na nadgarstku. Zaklął, złapał ją za ramiona, chcąc na chwilę zatrzymać tę furię, ale równie dobrze mógłby uspokajać lwicę. Odepchnął ją od siebie i wypadł z namiotu.
Idąc wzdłuż via principalis, napotkał spojrzenia kilku legionistów. To samo przydarzyło się niektórym z nich, ale oni nie musieli chronić godności dowódcy.
Gajusz Filipus rozmawiał z dwójką wartowników przy palisadzie.
— Myślałem, że poszedłeś spać — zdziwił się, ujrzawszy trybuna.
— Awantura.
— Właśnie widzę — starszy centurion gwizdnął cicho, przyglądając się głębokim zadrapaniom na ręce Marka.
— Jeśli chcesz, możesz dzisiaj spać u mnie.
— Dzięki. Później. — Skaurus był zbyt rozstrojony kłótnią, by myśleć teraz o śnie.
— Mam nadzieję, że ją uciszyłeś?
Trybun wiedział, że jego zastępca próbował okazać mu współczucie, ale proste rozwiązania weterana były tu bezużyteczne.
— Nie — odparł. — Byłem temu nie mniej winny niż ona.
Gajusz Filipus prychnął tylko, nie dowierzając, ale Skaurus poczuł gorzką prawdę własnych słów. Odszedł, by pospacerować dokoła obozu. Dobrze wiedział, że jego poprzednie działania pozwoliły Helvis — aż nią i Soterykowi — wierzyć w to, że w razie potrzeby weźmie stronę wyspiarzy w walce przeciw Imperium. Gdyby jednak mówił wtedy co innego, do kłótni doszłoby już wcześniej, a poza tym miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał stanąć przed takim dylematem.
Teraz miał zarówno kłótnię, jak i dylemat do rozwiązania, a jego kłamstwo pogorszyło tylko sytuację. Roześmiał się ponuro. Ostatecznie stary Timanor okazał się wcale niegłupi.
— Chrapiesz — oskarżył trybun Gajusza Filipusa następnego ranka.
— Tak? — weteran wgryzł się w cebulę. — No cóż, a komu może to przeszkadzać?
Skaurus przymrużonymi z niewyspania oczyma obserwował jak legioniści zwijają obóz, przyglądał się ich kobietom, plotkującym między sobą i wracającym na swoje miejsce pośrodku maszerującej kolumny. Helvis już tam była. Jego namiot wydawał się dziwnie pusty, gdy poszedł go złożyć. Zastanawiał się, czy Helvis wróci do niego, czy też wybierze towarzystwo Soterica i jego ludzi.
Dobrze było zapomnieć o takich zmartwieniach, gdy żołnierze ustawili się w końcu do wymarszu. Proste pytania wymagały prostych odpowiedzi; manipuł Blesusa powinien maszerować przed Vaspurakanerami Bagratouni, a nie za nimi; ta droga wygląda na lepszą od tamtej; Kwintus Eprius nie dostanie trzydniowego żołdu za oszukiwanie przy grze w kości.
Khamorthcki zwiadowca podjechał wzdłuż maszerujących legionistów do Mertikesa Zigabeno-sa. Jego Videssańczycy zajmowali tylną część kolumny. Za kilka minut pojawił się następny Kha-morth. Zaintrygowany Marek zawołał jednego z nich do siebie podejrzewając, że coś się święci. Nomada zignorował jego okrzyk.
— Bękart — powiedział Gajusz Filipus.
— I tak się dowiemy, gdy będzie trzeba.
— Wiem — odparł posępnie starszy centurion. Niecałą godzinę później zszedł na brzeg kolumny i zawołał:
— Hej! Nie przypominam sobie, żebyśmy to mijali ostatnim razem w drodze do Garsavry. — Z każdym krokiem twarz weterana stawała się coraz bardziej pochmurna. — To jest cholerna, kurew-ska forteca, dokładnie tak.
Zamek stał na głównej drodze na południe. Jeżeli armia Imperium miała się posuwać dalej, musiała sobie z nim poradzić. Gdy legioniści zbliżali się do fortecy, Skaurus dojrzał namdalajskich obrońców biegających przy palisadzie i innych na szczycie wieży, wewnątrz umocnień. Choć odległość pochłaniała niemal wszystkie dźwięki, trybun słyszał okrzyki wyspiarzy.
Przyglądając się z bliska, łatwo można było zrozumieć, jak ludzie Draxa potrafili tak szybko zbudować te umocnienia. Rów, który je otaczał, wyglądał jak wielka rana w morzu zieleni. Ludzie Księstwa uklepali część wykopanej ziemi, tworząc z niej wał obronny, okalający sporych rozmiarów palisadę. Przynajmniej w tym — pomyślał trybun — forteca podobna była do rzymskiego obozu, choć tutaj rów był o wiele szerszy i głębszy, a palisada wyższa od człowieka.
Wewnątrz umocnień Namdalajczycy usypali z pozostałej ziemi wysoki kopiec. Na tym kopcu wzniesiono drewnianą wieżę, a robiono to w takim pośpiechu, że większość tworzących ją pni drzew wciąż jeszcze miała na sobie korę. Łucznicy, strzelający ze szczytu wieży, mogli kontrolować całe przedpole. Próbowali już zresztą strzelać do khatrisherskich i khamorthckich jeźdźców. Nomadzi odpowiadali im tym samym, ale nawet ich silne łuki nie mogły donieść tak daleko. Zigabenos zarządził szybką naradę wojenną.
— Musimy się zatrzymać i wyciągnąć ich stąd, jeśli tego właśnie chcą — oznajmił. — Nie możemy zostawić kilkuset uzbrojonych wojowników na naszych tyłach, a wolałbym nie rozbijać moich sił tylko po to, by kontrolować to miejsce. Phos jeden wie, ile jeszcze takich szczurzych dziur znajdziemy po drodze.
— Ale wzięcie ich głodem trwałoby całe wieki, a na Wagera, nie mam ochoty zdobywać tego szturmem — powiedział Soteryk. Wydawał się tak dumny z fortecy, którą zbudowali jego ziomkowie pod wodzą Draxa, że nawet Utprand spojrzał na niego ze złością.
Zigabenos zachował jednak spokój.
— Są pewne sposoby — powiedział.
— Jasne, że tak — roześmiał się Gajusz Filipus, rozumiejąc go doskonale. Odwrócił się do Soteryka. — Ta twoja zabawka — ruchem głowy wskazał na zamek — to cudowna broń przeciwko górskim rozbójnikom albo barbarzyńcom jak Yezda. Ale ci chłopcy, w środku, są głupcami jeśli myślą, że utrzymają się walcząc z profesjonalistami.
Młody Namdalajczyk zaczerwienił się.
— Oni też są profesjonalistami.
— Pewnie tak — zgodził się Gajusz Filipus, wcale nie tracąc animuszu. — A niedługo będą jeszcze gorącymi profesjonalistami.
Tego popołudnia machiny oblężnicze zostawiono jeszcze w spokoju, ustawiając je tylko w bezpiecznej odległości od twierdzy. Żołnierze rąbali drewno, by przygotować szkielety do osadzenia mechanizmów, do których części i olinowanie przyciągnięto ze stolicy. Rzymscy inżynierowie pracowali ramię w ramię ze swymi videssańskimi kolegami.
Przez całą noc pocili się razem przy świetle pochodni. Zwykli żołnierze wycinali rosnące dokoła drzewa i krzaki, i wiązali je, tworząc kładki, które miały być przerzucone nad rowem podczas szturmu. Wszędzie mężczyźni sprawdzali broń i zbroje, tarcze i buty wiedząc, że najmniejsze niedopatrzenie może kosztować ich życie.
Marek był zbyt zajęty różnymi problemami, z którymi zgłaszali się do niego legioniści, by martwić się o Helvis. Tak czy siak, nie mógł nic zrobić tego wieczoru — gdy wiadomo było, że dojdzie do walki, obóz kobiecy ustawiano w bezpiecznej odległości za linią armii.
Około północy od strony fortecy dobiegło Videssańczyków głośne dudnienie kopyt. Ludzie Księstwa przerzucili deski nad swoim okopem i wysłali jeźdźców, by ostrzegli Draxa o nadchodzącej armii Imperium. Głośno pokrzykując, Khamorthci i Khatrishe ruszyli za nimi w pościg. Wkrótce dopadli dwóch posłańców, ale trzeci zniknął w ciemnościach.
— Gówno — skomentował Gajusz Filipus, gdy nomadzi powrócili z tą wiadomością.
— No cóż — powiedział Marek, starając się spokojnie podejść do sprawy. — Nie można powiedzieć, żeby Drax nie wiedział o tym, że na niego maszerujemy.
Starszy centurion tylko coś odburknął.
Trybunowi wydawało się, że świt nadszedł o wiele za wcześnie, barwiąc chmury najpierw na purpurowo, a potem, wraz ze znikaniem gwiazd, na złoto. Videssański poseł, niosący biały hełm na grocie włóczni, podszedł do samego brzegu fosy i zaproponował wyspiarzom, by się poddali. Odpowiedzią były przekleństwa i wyzwiska w języku Namdalajczyków. Strzała wbiła się w ziemię kilka stóp od posła. Strzał był celowo chybiony, ale znacznie przyspieszył powrót Videssańczyka, nie przydając mu godności.
Zigabenos wydał krótki rozkaz. Wyrzutnie oszczepów naprężyły się i z jękiem zwolniły swe pociski. Świszcząc złowrogo, włócznie przeleciały nad palisadą, zmuszając ludzi Draxa do schylenia głów. Namdalajczycy wychylili się zaraz po tym i strzelili do czegokolwiek co, jak sądzili, byli w stanie ustrzelić, i znowu ukryli się za osłoną.
Wyrzutnie kamieni rozpoczęły swą pracę kilka minut później, ciskając głazy wielkości człowieka o drewnianą wieżę. Pociski okaleczyły ją tu i tam, ale nie widać było żadnych oznak załamania. Wyspiarze budowali dobrze. Inżynierowie raz po raz naciągali na kołowroty machin liny skręcone z jelit zwierzęcych — przekleństwa wypełniały powietrze, gdy któraś nie wytrzymywała.
Ale maszyny ciskające włócznie i kamienie, tak jak i strzały Videssańczyków i Khamorthów skierowane na fortece, były tylko mało ważnym wstępem do zaczynającego się właśnie spektaklu. Videssańscy inżynierowie ładowali na niektóre z katapult małe beczułki o cienkich ściankach, wypełnione łatwopalną cieczą, które zatoczywszy wielki łuk rozbijały się o stojącą na kopcu wieżę.
Oblegając drewniane twierdze, Rzymianie często obrzucali je płonącą smołą czy tłuszczem. Mieszanka sporządzona przez Videssańczyków była jeszcze gorsza. Składała się bowiem z siarki, niegaszonego wapna i czarnego, okropnie śmierdzącego oleju, który wypływał z ziemi tu i ówdzie na terytorium Imperium. Gdy beczki rozbijały się o ściany wieży, płachty płynnego ognia rozlewały się na jej powierzchni.
Łucznicy w twierdzy zaczęli krzyczeć z przerażenia, gdy płomienie objęły budowlę. Namdalaj-czycy zeskakiwali z palisady i biegli do wieży, by walczyć z ogniem. Marek słyszał ich zrozpaczone wrzaski, gdy pierwsze wiadra wody spadły na płomienie. Dzięki wapnu, ogień płonął równie entuzjastycznie po zmoczeniu jak i przed.
Katapulty nie przestawały pracować i bezustannie zasypywały twierdzę pociskami. Wkrótce zaczęło jednak brakować beczek ze śmiertelną miksturą. Kilka z nich rozbiło się na szczycie kopca, oblewając płomieniem wyspiarzy próbujących uratować wieżę. Ludzie biegali krzycząc, niczym żywe pochodnie. Płynny ogień spływał pod kolczugi i przywierał do ciała, włosów, oczu, płonąc i płonąc. Jakiś Namdalajczyk wbił swój miecz w towarzysza, który skręcał się z bólu u jego stóp, pokryty ogniem od głowy do kolan. Gęsty, czarny dym wzbijał się prosto w niebo, co było równie oczywistą wiadomością dla Draxa, jak słowa przywiezione przez jeźdźca.
Wokół oblężonej twierdzy zagrały trąbki. Osłaniani przez łuczników, legioniści rzucili się do ataku, przerzucając przygotowane wcześniej kładki nad rowem. Zigabenos wolał na razie trzymać swoich wyspiarzy z dala od ich rodaków. Chociaż nie lubił specjalnie bitew czy walki wręcz, Marek cieszył się, że wreszcie biegnie na czele swych ludzi. Stanie z boku i przyglądanie się płonącym żołnierzom Draxa było gorsze od samej walki.
Nikt już prawie nie pozostał przy pierwszej linii umocnień, by powstrzymać legionistów. Włócznia wbiła się w ziemię tuż obok trybuna, ale już za moment jego caligae grzęzły w miękkiej ziemi wału ułożonego pod palisadą. Wrzeszcząc z całych sił, reszta szturmującego oddziału gnała tuż za nim.
Namdalajczyk, który rzucił włócznią, stał na szczycie wału, czekając na Marka. Był to wielki, muskularny mężczyzna z siwym zarostem na twarzy. Uderzył wreszcie swym ciężkim, dwuręcznym mieczem. Marek przyjął cios na tarczę. Jęknął pod siłą uderzenia i niemal ześliznął się z wału. Wyspiarz łatwo sparował jego niezręczne pchnięcie i podniósł ostrze, przygotowując się do następnego cięcia.
Pilum wbiła się w jego szyję. Miecz wypadł z rąk, które zacisnęły się na chwilę na żelaznej rzymskiej włóczni, a potem opadły bezwładnie, gdy kolana zaczęły się uginać, a całe ciało pochyliło się, by opaść na ziemię. Skaurus przeskoczył nad nim — legioniści wdzierali się już za palisadę.
Tylko garść wyspiarzy poległa na wałach. Kiedy wiadomo było, że bitwa jest przegrana, bez wahania porzucili miecze i hełmy, poddając się Rzymianom. Wieloletni najemnicy nie widzieli sensu w beznadziejnej walce, która mogła skończyć się tylko ich śmiercią.
— Myślisz, że Imperator przyjmie nas znowu? Może do Astris, żeby pilnować ludzi z równin? — całkiem poważnie pytał Marka jeden z pojmanych oficerów, wcale nie speszony tym, że jeszcze przed chwilą był rebeliantem.
Trybun mógł tylko rozłożyć przed nim ręce. Z braku własnych żołnierzy, Thorisin mógł to zrobić.
— Uwaga! Głowy w górę! — zawołali razem Namdalajczycy i Rzymianie. Wieża opadała z trzaskiem na ziemię, rozsypując na wszystkie strony zwęglone drewno i czerwone okruchy żaru. Jakiś legionista syknął z bólu i zaklął głośno, gdy płonąca szczapa przypaliła mu nogę. Jeden z wyspiarzy zginął przygnieciony pniem — był już i tak okropnie poparzony. Marek pomyślał, że tak pewnie było dla niego najlepiej.
Namdalajski kapłan-uzdrowiciel robił co mógł dla ofiar deszczu ognia. Nie mógł jednak zbyt wiele — żaden uzdrowiciel nie jest w stanie przywołać zmarłych do życia. Duchowni z Księstwa nie wyróżniali się tak między innymi wojownikami jak ich videssańscy koledzy po fachu. Nosili zbroje i walczyli wraz z innymi żołnierzami, co było wielkim barbarzyństwem w oczach Videssa-ńczyków.
Marek raz jeszcze wspiął się na umocnienia. Strzała gwizdnęła mu koło ucha — rozejrzał się dokoła próbując bezskutecznie odnaleźć nadgorliwego łucznika.
— Wstrzymajcie się! Forteca jest nasza! — krzyknął i uniósł do góry kciuk w geście przejętym z walk gladiatorów. Videssańczycy nie używali tego znaku, ale zrozumieli. Żołnierze wznieśli okrzyk radości. Zigabenos pomachał do Marka, który oddał pozdrowienie.
Wewnątrz twierdzy wyspiarze zbierali miecze poległych towarzyszy, by przekazać je krewnym — smutny zwyczaj, który Marek znał aż za dobrze. Przyniósł miecz Hemonda Helvis, po tym jak zabiły go czary Avshara. Tutaj zginęło czternastu wyspiarzy, większość z nich od poparzeń. Trybun z ulgą odkrył, że nie poległ żaden z legionistów, a tylko dwóch było rannych.
Gdy wyprowadzili jeńców z fortecy, żołnierze obu walczących stron wymieniali nazwiska i doświadczenia wojenne. Legioniści stawali się najemnikami w tym samym stopniu, co ludzie z Księstwa, wykonując swój zawód rzetelnie, ale bez wrogości. A odkąd przybyli do Imperium, Rzymianie doskonale dogadywali się z Namdalajczykami, co czasami niepokoiło samych Videssańczy-ków.
Gdy ludzie Draxa dostrzegli Namdalajczyków w armii Imperium, zasypali ich gradem obelg:
— Zdrajcy! Tchórze! Stoicie po złej stronie, wypierdki!
Oficer, który rozmawiał ze Skaurusem, Stillion z Sotevag, o czym dowiedział się wcześniej trybun, dojrzał swojego kapitana i krzyknął.
— Turgot! Powinieneś się wstydzić! — Turgot rzeczywiście wyglądał na zawstydzonego i nic mu nie odpowiedział.
Wtedy wyszedł do nich Utprand — jego lodowate spojrzenie zmroziło i uciszyło wszystkich żołnierzy.
— Zdrajcy, powiadacie? — powiedział niezbyt głośno, ale bardzo wyraźnie. — Tak, ci którzy służą Draxowi, znają to słowo bardzo dobrze. — Odwrócił się do nich plecami w pogardliwym milczeniu.
Mertikes Zigabenos odesłał pojmanych rebeliantów do stolicy pod eskortą videssańskich jeźdźców.
— Świetna robota — pochwalił Marka. — Tak wiec, ta wychwalana namdalajska forteca — zdobyta bez żadnych strat. Tak, świetna robota.
— Rzeczywiście wspaniała — powiedział Gajusz Filipus z przekąsem, gdy Zigabenos odszedł, by przygotować armię do wymarszu. — Kosztowało nas to dzień opóźnienia i przewagę, jaką daje zaskoczenie. Powiedziałbym, że Drax ubił niezły interes.
Styppes umiejętnie radził sobie z rannym Rzymianinem — był to żołnierz z paskudnie rozharata-ną łydką. Jak zawsze sam akt leczenia budził w Skaurusie lęk. Kapłan zwierał brzegi rozcięcia obiema rękami. Mamrocząc modlitwy, co pomagało mu się skoncentrować, kierował całą swoją wolę na ranę, którą właśnie opatrywał. Trybun obserwujący tę scenę, czuł jak powietrze… krzepnie? gęstnieje? — łacina nie znała odpowiedniego określenia — wokół niej, gdy leczniczy prąd przepływał przez ręce kapłana. Kiedy Styppes odsunął wreszcie dłonie, po głębokim rozcięciu na nodze mężczyzny pozostała tylko wąska, biała blizna.
— Wielkie dzięki — powiedział legionista, podnosząc się z ziemi. Odszedł energicznym krokiem, jakby gdyby nigdy nic.
Drugiemu z poważnie ranionych żołnierzy, Vaspurakanerowi, którego czaszka została rozbita przez upadający pień z rozbitej wieży, Styppes miał znacznie mniej do zaoferowania. Po zbadaniu rannego, kapłan powiedział tylko:
— Będzie żył albo umrze — jak Phos da. Ja nie potrafię go uleczyć.
Marek, choć rozczarowany, nie podejrzewał go o lenistwo. Gorgidas także nie mógłby pomóc temu biedakowi.
Trybun podszedł do Styppesa, który — co było nieuniknione, jak pomyślał Skaurus — dodawał sobie sił opróżniając bukłak z winem. Jednak, oddając mu sprawiedliwość, praca uzdrowiciela była bardzo wyczerpująca — Skaurus widział już kapłanów zasypiających na stojąco.
Styppes otarł usta, a potem osuszył rękawem swej szaty spocone czoło.
— Ty też jesteś ranny? — zapytał trybuna. — Nie widzę nigdzie krwi.
— Ee? Nie — odparł Skaurus z wahaniem. Wyciągnął rękę, pokazując kapłanowi nadgarstek. Paznokcie Helvis wbiły się głęboko i wyżłobione nimi rany wyglądały całkiem groźnie. — Nasz poprzedni lekarz dałby mi na to jakąś maść albo coś takiego. Pomyślałem sobie, że może mógłbyś?
— Co?! — ryknął wściekle Styppes. — Chcesz, żebym marnował siły na zadrapania twojej dziwki? Zabieraj się stąd. Moc Phosa nie może być przyzywana do takich bzdur, a uzdrowiciele nie powinni nawet tracić na to czasu.
— Biedny Vaspurakaner to dla ciebie za dużo, a ja za mało, tak? — odgryzł się trybun, także już rozzłoszczony. Styppes naprawdę potrafił wyprowadzić go z równowagi. — W takim razie jaki z ciebie pożytek?
— Spytaj swojego Rzymianina — odparował kapłan. — Jeżeli gangrena dobierze się do tych twoich cholernych zadrapań, wtedy się nimi zajmę. Ale teraz zostaw mnie w spokoju; tracę tyle samo sił na leczenie małych ran co i dużych.
— Och — powiedział słabo Skaurus. Nie wiedział o tym dotąd. Zdał sobie sprawę, jak mało wiedział o sztuce uzdrawiania znanej kapłanom Phosa. Styppes i jemu podobni mogli zdziałać cuda, które pozostawiały Gorgidasa w rozpaczy i bezsilnej zazdrości, ale zdawało się, że Grek także posiada umiejętności, których im z kolei brakowało.
Powracając myślą do uwagi, którą przed chwilą uczynił Gajusz Filipus, trybun zastanawiał się, jaki to właściwie interes przyjmując Styppesa.
Tego wieczora Helvis nie wróciła. Marek czekał w swoim namiocie — wciąż łudząc się nadzieją, że jednak przyjdzie — aż cały obóz wokół niego pogrążył się we śnie. W końcu zdmuchnął płomień lampki i próbował zasnąć sam. Nie było to takie łatwe. Gdy na początku zaczęli żyć ze sobą, jej obecność w łóżku wręcz przeszkadzała mu w zasypianiu. Teraz, gdy był sam, nie mógł się obejść bez jej ciepła.
Wszystko, do czego człowiek przywykł — pomyślał. Przewrócił się na drugi bok, zirytowany. To, do czego był przyzwyczajony, nie było spaniem.
Przybrzeżna równina Videssos była płaska jak żaden inny ląd, ale dla trybuna cały następny dzień wydawał się marszem pod górę. Monotonię całodziennej wędrówki przerwało na chwilę poruszenie wywołane widokiem dwóch namdalajskich zwiadowców, którzy wyłonili się z pobliskiego lasku, aby spokojnie przyglądać się armii Imperium. Jednak ani okrzyki Khamorthów, którzy rzucili się za nimi w pościg, ani ponure przekleństwa Gajusza Filipusa, po udanej ucieczce zwiadowców Draxa, nie potrafiły wyrwać Skaurusa z odrętwienia.
Pogryzając bezmyślnie pajdę razowego chleba, szedł wzdłuż via principalis, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Jak zawsze, jego namiot stał dokładnie w połowie odległości miedzy dwoma głównymi wejściami do obozowiska, a przed namiotem powiewała biała flaga oznaczająca jego rangę.
Właśnie miał podnieść brezentową zasłonę przykrywającą wejście, gdy dźwięk znajomego głosu kazał mu się obrócić na pięcie.
— Tata! Tata! — wrzeszcząc z całych sił, Makie gnał przez via principalis w jego kierunku. Ponieważ rzymski obóz był zawsze zbudowany według tego samego, prostego schematu, nawet pięciolatek mógł poruszać się po nim bez trudu.
— Tęskniłem za tobą, tato — powiedział Makie, gdy trybun przykucnął, by uściskać przybranego syna. — Gdzie byłeś? Mama mówiła, że wczoraj biłeś się w bitwie. Byłeś bardzo odważny?
— Też za tobą tęskniłem — powiedział Marek. — I za twoją matką — dodał, gdy Helvis, niosąc zarówno Dostiego jak i swój podróżny kuferek, zbliżyła się do niego. Widząc trybuna, Dosti zaczął się kręcić w jej ramionach, aż w końcu musiała postawić brzdąca na ziemi. Chwiejnym krokiem podreptał do Skaurusa — jego nogi stawały się pewniejsze z każdym dniem. Trybun przygarnął syna do siebie.
— Tata — oświadczył poważnie Dosti.
— Jestem. — Marek podniósł się z kucek. Dosti zaczął rozwiązywać rzemienie u jednego z jego caligae, a potem próbował dosięgnąć schowanego w pochwie miecza trybuna.
— Mógłbyś przywitać się także ze mną — powiedziała Helvis.
— Witaj — powiedział ostrożnie, ale podniosła głowę do pocałunku, jakby nic między nimi nie zaszło. Kamień spadł mu z serca — sam nie wiedział jak był ciężki, dopóki się go nie pozbył. Uśmiechając się niepewnie, podniósł klapę namiotu. Malrik wskoczył do środka.
— Chodź, ty ślamazaro! — wrzeszczał do Dostiego, który podążał za nim najszybciej jak potrafił. Helvis pochyliła się w wejściu. Marek wszedł za nią.
Rozmowa świadomie omijała drażliwe tematy przez długi czas — omawiali plotki, które Helvis usłyszała przebywając z kobietami, opis szturmu Skaurusa… W końcu trybun zapytał ją wprost:
— Dlaczego wróciłaś? Popatrzyła na niego z ukosa.
— Czy nie wystarczy, że wróciłam? Musisz zawsze wszystkiego się dowiedzieć?
— Nawyk — powiedział, gestem ogarniając cały obóz. — Muszę.
— Niech zaraza weźmie twoje nawyki — wybuchnęła Helvis. — Jak i twoją bezsensowną miłość dla tej starej dziwki, Videssos, także.
Marek czekał na kolejną salwę, ale zamiast tego Helvis zaśmiała się; bardziej z siebie niż z niego.
— Dlaczego wróciłam? Jeśli ja pomyślałam o tym raz, to Malrik pięć tysięcy razy to powiedział — „Gdzie jest tata? Kiedy wróci? A dlaczego nie wiesz?”. Dosti cały czas grymasił i płakał, nie mogłam go uspokoić.
Nawet w migotliwym świetle lampki wyglądała na zmęczoną.
— To wszystko?
— A co byś chciał, żebym ci powiedziała? Że mi ciebie brakowało? Że wróciłam, bo mi na tobie zależy?
— Jeśli tak jest, to bardzo bym chciał, żebyś o tym mówiła — odparł cicho.
— A jakie to ma dla ciebie znaczenie? Ty przecież musisz dbać o swoje cenne Imperium — powiedziała, ale jej twarz zrobiła się łagodniejsza. — Tak właśnie jest? Och, to takie trudne. Walczyłeś tam przeciwko moim ludziom, moim krewnym nawet, a ja co robiłam? Modliłam się do Phosa, żebyś wyszedł z tego cały i zdrowy. Myślałam już, że mnie to nie obchodzi, dopóki nie znalazłeś się w niebezpieczeństwie. Łatwo mieć twarde serce, gdy nie trzeba się o nikogo martwić… Do licha z tym wszystkim! — skończyła, złapana w potrzask dwóch przeciwstawnych sobie uczuć.
— Dziękuję ci — powiedział. — Kiedy miałem szesnaście lat, byłem pewny, że wszystko jest bardzo proste. Teraz mam dwadzieścia lat więcej, i na bogów, wszystko jest dwadzieścia razy trudniejsze.
Helvis uśmiechnęła się, marszcząc jednocześnie brwi. Nie podobało jej się to łacińskie przekleństwo. Nawet tutaj — pomyślał — muszę być ostrożny. Jednak… — Jakoś sobie radzimy, prawda?
— Na razie — powiedziała. — Na razie.
Następnego dnia widzieli już więcej ludzi Draxa. Tym razem nie byli to zwiadowcy, ale dobre pół setki groźnie wyglądających jeźdźców, którzy jechali niemal na skraju zasięgu strzał, wzdłuż maszerującej kolumny. Krzyczeli coś do Namdalajczyków Utpranda, ale z tej odległości nie można było ich zrozumieć.
— Bezczelne skurwysyny, co? — ocenił Gajusz Filipus. Zigabenos też tak uważał. Wysłał oddział Khatrishów, by odegnali zbuntowanych najemników. Ludzie Draxa wycofali się spokojnie pod osłonę lasu, nie łamiąc nawet szyku. Laon Pakhymer nie pozwolił łucznikom wejść między drzewa wiedząc, że wtedy utracą swój największy atut — ruchliwość. Po chwili Khatrishe z powrotem dołączyli do armii. Żołnierze Draxa wynurzyli się z lasu zajmując poprzednią pozycję.
Gdy nadszedł wieczór, rebelianci nie rozbili obozu w pobliżu sił Zigabenosa, ale odjechali na południowy zachód, wyraźnie wypełniając jakiś rozkaz. Obserwujący ich odjazd Gajusz Filipus podrapał się po bliźnie na policzku.
— To chyba będzie jutro. Tak myślę. Ci żołnierze nie są sami; to część jakiejś wielkiej bandy, a przynajmniej tak się zachowują.
Wyciągnął miecz i dotknął ostrza środkowym palcem.
— Musi pewnie wystarczyć. Nie lubię się bić z tymi cholernymi wyspiarzami. Są wielcy jak Galowie i dwa razy bystrzejsi.
Kiedy zapadły już kompletne ciemności, Marek dostrzegł blady, pomarańczowy odblask na południowo-zachodniej krawędzi horyzontu. Nie przypominał sobie, by leżało przed nimi jakiekolwiek większe miasto, co nie pozostawiało żadnych wątpliwości — to byli ludzie Draxa. Trybun ściągnął usta. Jeżeli byli tak blisko, to rzeczywiście nazajutrz czekała ich bitwa.
Do rzymskiego obozu przybył posłaniec z rozkazami od Mertikesa Zigabenosa.
— Będziemy jutro maszerowali w rozciągniętej linii, a nie w kolumnie. — Videssański generał także spodziewał się bitwy. Jego adiutant kontynuował: — Wy, piechota, staniecie na lewym skrzydle, a osłaniać was będą Khatrishe. Mój pan zajmie środek, Namdalajczycy Utpranda będą po prawej.
— Dzięki, spatharios — powiedział trybun. — Miałbyś może ochotę na kubek wina?
— Miło z twojej strony, panie — odparł Videssańczyk. Gdy pozbył się już oficjalnej sztywności, wyglądał o wiele młodziej. Pociągnął łyk i skrzywił twarz, zaskoczony. — Wytrawne, co? — drugi łyk był już ostrożniejszy.
— Najbardziej wytrawne, jakie udało nam się znaleźć — potwierdził Marek. Prawie wszystkie gatunki videssańskiego wina były za słodkie jak na gust Rzymian. Podtrzymując rozmowę, zapytał:
— Dlaczego wyspiarze mają być po prawej? — Jeżeli Zigabenos nie ufał im za bardzo, powinni znaleźć się pośrodku, gdzie łatwiej byłoby ich obserwować i kontrolować.
Ale spatharios miał już gotową odpowiedź, co świadczyło o tym, że jego dowódca też miał głowę na karku, choć przyjął inne rozwiązanie niż Skaurus.
— Prawe skrzydło to ich punkt honoru, panie. — Trybun pokiwał głową z aprobatą i gdy chodziło o dumnego Utpranda, odwołanie się do honoru zawsze mogło się opłacić. Videssańczyk skończył wino i pospieszył z rozkazami do Laona Pakhymera.
Trybun żałował, że do bitwy nie doszło wcześniej; teraz, Helvis i kobiety większości legionistów były tutaj, zamiast w swoim obozie, odpowiednio oddalonym od miejsca zbliżającej się bitwy. Gdy powiedział o tym Gajuszowi Filipusowi, starszy centurion odparł:
— Prawdopodobnie są bezpieczniejsze tutaj. Videssańczycy nie zawracają sobie głowy okopywaniem obozu.
— To prawda — stwierdził trybun. — Jednak zostawimy tu jutro pół manipułu. Myślę, że powinien nim dowodzić Minucjusz.
— Minucjusz? Będzie mu wstyd, że pozostawiono go z dala od bitwy. Jest młody. — Starszy centurion mówił takim tonem, jakby to ostatnie słowo kryło w sobie same najgorsze znaczenia.
— Niemniej jednak to odpowiedzialne zadanie, a Minucjusz to rozsądny chłopak. — Marek rzucił centurionowi chytre spojrzenie. — Kiedy będziesz mu wydawał rozkazy, możesz wspomnieć o bezpieczeństwie Erene.
Gajusz Filipus gwizdnął z podziwem.
— W rzeczy samej! On zupełnie oszalał na punkcie tej dziewuchy.
Skaurus nie umiał powiedzieć czy słyszał w jego głosie drwinę, czy też zazdrość.
Dzień rozpoczął się pogodnym, ale zaskakująco zimnym porankiem. Rześki wiatr od morza rozpędził wilgoć i mgłę.
— Ładny dzień — usłyszał Marek jednego z Rzymian, kiedy zwijali obóz.
— Ładny dzień! Żeby ci ucięli łapę, barani łbie, jak nie ściągniesz tego rzemienia w nagolenniku — warknął Gajusz Filipus. Żołnierz sprawdził wiązanie — było wystarczająco mocno zaciągnięte. Starszy centurion wrzeszczał już na kogoś innego.
Jeźdźcy z Khamorth nadjechali galopem, wymachując swymi futrzanymi czapami i krzycząc:
— Wielkie konie! Mnóstwo wielkich koni!
Fala podniecenia przebiegła przez armię Imperium. Już niedługo.
Przeszli przez lekkie wzniesienie i zeszli do niemal płaskiej doliny Sangarios, jednego z miejscowych dopływów Arandos. Drewniany most łączył brzegi tej niewielkiej rzeczki. Obóz rebeliantów widoczny był w oddali, po drugiej stronie Sangarios, ale ich dowódca zdecydował się ustawić wojska przed mostem.
— Drax! Drax! Wielki książę Drax! — krzyczeli Namdalajczycy, gdy dojrzeli już swych wrogów. Wołanie było głębokie i mocne, jak bicie bębna.
— Utprand! Videssos! Gavras! — odpowiadające im okrzyki bitewne były równie głośne.
— Myślałem, że ten Drax ma więcej rozumu — powiedział Gajusz Filipus. — Co prawda pochylenie nie jest aż tak duże, by mogło nam bardzo pomóc, ale jeśli uda nam się ich zepchnąć, to wejdą do rzeki, a to będzie ich koniec.
Marek przypomniał sobie coś, co zwykł powtarzać Nephon Khoumnos: „Gdyby wszystkie ‘jeśli’ i ‘ale’ były ciastkami i orzechami, to wszyscy byliby grubi”. Jeśli miał to być jakiś znak, to nie podobał się Markowi — ponury generał z Videssos dawno już nie żył, zabity czarami Avshara.
Zigabenos — kiedyś adiutant Khoumnosa — był wystarczająco rozważny, by nie męczyć swoich żołnierzy przedwczesnym atakiem. Utrzymywał ich w dobrym porządku, kiedy posuwali się naprzód. Namdalajczycy także ruszyli do przodu. Ludzie Draxa nosili turkusowe opończe i zielone proporce trzepoczące na lancach.
Gdzie była chorągiew Draxa? Jeżeli prawe skrzydło było punktem honoru wyspiarzy, Skaurus spodziewał się, że właśnie tam go ujrzy. Ale nie mógł go znaleźć — w końcu wypatrzył wielkiego księcia na drugim końcu linii Namdalajczyków. Wyglądało to bardzo podejrzanie. Co on knuł?
Niczym błyskawica okryta zbroją, Utprand ruszył na urągającą mu chorągiew, łamiąc równą linię utrzymywaną dotąd przez armię Imperium. Mniejsze i większe oddziały odrywały się od głównych sił i podążały za swym dowódcą, aż około pięciuset wojowników gnało w kierunku zbuntowanego księcia.
— Zdrajca! Złodziej! — okrzyki wojenne rozbrzmiewały głośniej niż tętent galopujących koni.
— Drax! Drax! Wielki książę Drax! — także krzycząc, jeźdźcy Draxa pochylili lance i spięli ostrogami swoje wierzchowce, by spotkać się z wojownikami Utpranda. Mieli też inne zawołanie i zimny dreszcz straszliwego przeczucia przebiegł po plecach Skaurusa.
— Namdalen! Namdalen! Namdalen!
— Naprzód! Naprzód! Pomóżcie mu, wy odmóżdżone gnojki bez jaj i honoru! — to Gajusz Fili-pus wrzeszczał, modląc się do nie wiadomo kogo, by jakiś cud przeniósł jego głos przez pole bitwy i zmusił ludzi Soteryka, Clozarta i Turgota, żeby dołączyli do ataku Utpranda.
Kilku rzeczywiście ruszyło z miejsca, ale byli to pojedynczy żołnierze, czy niewielkie, co najwyżej pięcioosobowe grupki. Większość wstrzymywała konie, czekając. Jeżeli Utprand zdoła rozbić siły Draxa, wtedy może ruszą do przodu? Ale Utprand i jego ludzie byli sami na polu bitwy, a Drax miał mącznic więcej niż pięciuset żołnierzy, których mógł rzucić przeciwko nim.
Lance pękały z trzaskiem. Konie padały na ziemię, krzycząc bardziej przeraźliwie niż ludzie. Jeźdźcy wylatywali z siodeł, by zginąć pod kopytami własnych wierzchowców. Słońce odbijało się od obnażonych mieczy. Zbici w klin wojownicy Utpranda walczyli z jeszcze większą zawziętością, gdy zrozumieli, że ich zdradzono i wciąż przebijali się w kierunku wrogiego sztandaru.
Skaurus wspierał ich okrzykami, ale niedługo, jako że prawe skrzydło armii Draxa ruszyło do ataku na legionistów. Trybunowi wydawało się, że wszystkie lance mierzą prosto w niego. Khatri-she zasypali Namdalajczyków gradem strzał. Tu i tam jeździec zachwiał się w siodle, celnie trafiony. Ale lekka jazda naprawdę nie mogła powstrzymać ich ataku. Jeden z Khatrishów, odwa-żniejszy niż jego towarzysze, podjechał bliżej, by ciąć wyspiarza szablą. Namdalajczyk zawrócił nagle konia, tak że uderzył on o pierś małego, khatrisherskiego konika. Mniejszy wierzchowiec zachwiał się i upadł. Wyspiarz nadział jeźdźca na włócznię tak, jakby nabijał kawałek mięsa na nóż. Turkusowa fala przetoczyła się nad jego ciałem.
— Trzymajcie się teraz dobrze hastatft Konie nie chcą nabijać się na włócznie — krzyczał Gajusz Filipus.
— Przygotować pila — zawołał Marek. Czując jak zasycha mu w gardle, czekał na zbliżających się ze straszliwą prędkością ludzi Draxa. — Gotowi? Teraz! — opuścił ramię na dół. Rogi heroldów powtórzyły komendę.
Setki oszczepów wyleciały do góry dokładnie w tej samej sekundzie, potem jeszcze jedna salwa, i jeszcze jedna. Konie i jeźdźcy walili się na ziemię, zabici lub ranni. Jadący za nimi rycerze byli, z kolei, blokowani. Niektórzy wojownicy reagowali na tyle szybko, by przyjąć pilą na tarcze, które — pomyślał Skaurus w jednej z tych dziwnych chwil olśnienia, które jak wiedział, zapamięta już na zawsze — miały kształt latawców puszczanych przez videssańskie dzieci. Tarcze okazały się jednak kiepską obroną. Długie, wykonane z miękkiej stali pilą wyginały się przy uderzeniu, czyniąc tarcze podwójnie bezużytecznymi — nie tylko je uszkodziły, ale w dodatku Namdalajczycy nie mogli się ich pozbyć.
Ale deszcz włóczni spadł na żołnierzy Draxa, kiedy byli już przerażająco blisko. Atak został opóźniony i spowolniony, nie mógł być jednak całkiem zatrzymany. Kilka koni pędziło wzdłuż rzymskich szeregów, a nie wprost na hastae. Większość, ponaglana przez jeźdźców, runęła na pierwszą linię ciężkich włóczni.
— Drax! Drax! Wielki książę Drax! — ich okrzyk nigdy nie słabł.
Gdyby nie szybkość i sprawność, z jaką przeformowały się rzymskie manipuły — system, który pozwalał im walczyć w małych oddziałach i tworzyć ośmioosobowe grupy, gdy tylko robiło się gorąco — zostaliby zgnieceni przez namdalajski atak w ciągu kilku minut. Skaurus, Gajusz Filipus, Juniusz Blesus, Bagratouni — wszyscy wykrzykiwali rozkazy, kierując legionistów tam, gdzie byli najbardziej potrzebni.
Włócznia, pokryta rdzą, ale tak samo śmiertelnie niebezpieczna, przemknęła obok ramienia trybuna. Stojący za nim Rzymianin jęknął bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Ostrze, teraz unurzane w czerwieni, opadło na ziemię. Krzyk legionisty utonął w wypływającej szerokim strumieniem krwi.
Wystrzelony przez kogoś kamień odbił się od hełmu jednego z jeźdźców. Zaklął w wyspiarskim narzeczu i lekko oszołomiony potrząsnął głową. Marek rzucił się do przodu. Z nagłym przerażeniem na twarzy, Namdalajczyk próbował zbić pchnięcie ostrzem swej lancy. Broń była zbyt nieporęczna, człowiek nie dość szybki. Miecz Skaurusa przebił się przez kolczugę, a potem przez szyję żołnierza. Lanca wypadła mu z ręki. Tłok walczących ramię przy ramieniu wojowników nie pozwolił upaść mu na ziemię jeszcze przez kilka minut.
Inny Namdalajczyk, także na koniu, próbował ciąć trybuna mieczem, ale ten przyjął uderzenie na tarczę. Żołnierz zaklął i uderzył jeszcze raz, i jeszcze, jego ostrze wzniecało iskry przy każdym zetknięciu z pokrytą brązem scutum Marka. Był zręcznym wojownikiem — każdy cios zadawany był pod innym, tak samo niebezpiecznym kątem. Podtrzymujące tarczę ramię trybuna zaczęło słabnąć.
Obrócił się na lewej pięcie i pchnął mieczem, mierząc w okrytą skórzanym butem nogę przeciwnika. Wiedziony instynktem doświadczonego żołnierza, Namdalajczyk szybko cofnął nogę, ale jeźdźcowi to mogło nie wystarczyć. Ostrze zanurzyło się w brzuchu wierzchowca. Rozszerzyły się z bólu oczy zwierzęcia, bólu którego nie potrafiło zrozumieć a nieszczęsny koń zacharczał i runął na ziemię, przygniatając wyspiarza, który nie zdążył uwolnić nóg ze strzemion. Jego krzyk zamarł, gdy znalazł się pod kopytami innego konia.
Ktoś uderzył trybuna po ramieniu — Senpat Sviodo z naganą machał mu palcem przed nosem.
— To było nie fair — powiedział Vaspurakaner.
— Cholernie mi przykro — warknął Marek, zupełnie niczym Gajusz Filipus. Senpat ściągnął twarz w wyrazie dezaprobaty.
— Rzymianie to bardzo poważni ludzie — oznajmił i mrugnął do trybuna.
— A niech cię wrony rozdziobią — roześmiał się Skaurus. Przynajmniej jedno zmartwienie z głowy — pomyślał — bo grupa uchodźców z Vaspurakan Gagika Bagratouni walczyła równie zaciekle jak żołnierze Skaurusa. Barczysty nakharar ściągnął właśnie z siodła Namdalajczyka, którym zajęli się już jego ludzie. Mesrop Anhonghin poradził sobie z następnym — rzymskie pchnięcie, którego nauczył się od legionistów, pozwalało mu maksymalnie wykorzystać długie ręce.
— Kiepski generał z tego Draxa — wrzasnął do ucha Marka Senpat. — Powinien był się nauczyć już zeszłego roku, że jego rycerze nie mogą złamać naszych linii. No to teraz słono za to płacą.
Tak właśnie było. Kiedy już ich atak stracił cały impet, Namdalajczycy stali się łatwym łupem nie tylko dla legionistów, ale i dla Khatrishów, którzy zasypali ich strzałami i zaczęli rozciągać linię walki, by zajść wyspiarzy z flanki.
Jeśli jednak taktyczne umiejętności Draxa pozostawiały coś do życzenia, to wielki książę był inteligentnym, przewidującym strategiem. Nagłe zamieszanie wybuchło na prawym skrzydle wojsk imperialnych. Skaurus zerknął w tamtym kierunku; nic nie zobaczył — zbyt wiele koni i jeźdźców stało na przeszkodzie. Wykrzywił twarz, zirytowany — w większości bitew jego wzrost pozwalał mu ogarnąć spojrzeniem całe pole walki.
Wkrótce jednak wcale nie potrzebował tam patrzeć, by wiedzieć co się dzieje — rosnąca fala okrzyków z prawej strony mówiła sama za siebie.
— Namdalen! Namdalen! Namdalen! — Krzyk był coraz głośniejszy, o wiele głośniejszy niż ten wznoszony tylko przez ludzi Draxa. Wrzaski wściekłości i strachu rozlegały się w centrum sił Videssos — wyspiarscy najemnicy obrócili się przeciwko Imperium.
Nagła cisza zapanowała na lewym skrzydle — atak na legionistów został przerwany. Dowódca prawego skrzydła armii Draxa, Namdalajczyk z zadartym nosem, starszy zapewne niż wskazywałby na to jego wygląd, trzymał w górze zawieszoną na lancy tarczę. Nie była ona pomalowana na biało, ale Marek domyślił się, że ma to być oznaka poselstwa.
— Czego chcecie? — krzyknął do oficera.
— Przyłączcie się do nas! — odkrzyknął wyspiarz, z akcentem prawie tak silnym jak Utpranda — który na pewno już nie żył. — Po co umierać za nic? Niech żyje Namdalen, a ze starym Videssos — do piachu! Przyszłość należy do nas!
Legioniści odpowiedzieli mu przygniatającym rykiem oburzenia.
— Niech sobie pieprzone Namdalen żyje u siebie! Zaraz po Videssos weźmiecie się do nas, co?
To było celne uderzenie. Jeżeli Rzymianie dogadywali się czasem lepiej z ludźmi Księstwa niż z Videssańczykami, to głównie dlatego, że wyspiarze byli prostolinijni i uczciwi. Utprand, choć mrukliwy i bezwzględny, mógł uchodzić za ideał prawego człowieka, podczas gdy Drax przebijał nawet Videssańczyków w podwójnej grze. Szyderczy okrzyk Gajusza Filipusa mówił za wielu:
— Niby dlaczego mamy wam dać to, czego sami nie potraficie sobie wziąć? Czy wy w ogóle jesteście mężczyznami?
Twarz Namdalajczyka powoli czerwieniała ze złości. Zniżył zawieszoną na tarczy lancę i poprawił hełm, przykrywając lepiej swój krótki nos.
— Niech to spadnie na wasze głowy! — powiedział. Wyspiarze ponownie ruszyli naprzód. Drugi atak nie był jednak nawet w połowie tak groźny jak poprzedni. Zdziwiło to nieco Skaurusa, ale po chwili zrozumiał; wszystko co musieli tu robić żołnierze Draxa, to trzymać legionistów w miejscu. Dopóki nie mogli przyjść z pomocą siłom Zigabenosa w centrum armii, to zupełnie wystarczało.
Laon Pakhymer także to zrozumiał i z szaleńczą odwagą rzucił swych Khatrishów na dobrze już osadzone szeregi Namdalajczyków. Duch walki, który pchał lekką kawalerię naprzód, był naprawdę niezrównany, ale żołnierz po żołnierzu, koń po koniu, Namdalajczycy zdobywali nad nimi miażdżącą przewagę.
— Zażarte małe bestie, co? — powiedział Gajusz Filipus głosem pełnym szacunku. Przyglądał się tylko beznadziejnemu atakowi; nic więcej nie był w stanie zrobić.
W końcu dalsza walka była już czymś ponad ludzkie siły. Khatrisherska konnica rozsypała się, jeźdźcy pędzili dziko na wszystkie strony, stając się na razie bezużyteczną bandą. Pakhymer gnał za nimi krzycząc i próbując zebrać ich z powrotem, by ponowić atak, ale nikt go nie słuchał. Pozostawiony bez zabezpieczenia z jednego skrzydła, Skaurus ściągnął linię swych wojsk do tyłu i na lewo, tak że jej koniec sięgał małej grupki drzew figowych. Namdalajczycy nie przeszkadzali mu w prze-formowaniu legionu — ten manewr jeszcze bardziej oddalał go od centrum. Marek dobrze o tym wiedział i doprowadzało go to do wściekłości, ale wcale nie pomógłby Zigabenosowi, gdyby dał się okrążyć i zniszczyć.
Tymczasem videssański generał spychany był coraz bardziej na lewo, naciskany od przodu przez ludzi Draxa, a z prawej przez własnych Namdalajczyków. Ale Zigabenos, o czym dobrze wiedział Marek, był świetnym dowódcą i choć jego sytuacja nie mogła być już gorsza, wciąż trzymał w zanadrzu pewien fortel.
Bitewny zgiełk zatykał Markowi uszy. Nagle hałas został wchłonięty przez potężny ryk, tak jak rekin wchłania małą rybkę, przez jedną straszliwą chwilę myślał, że oto otrzymał potężny cios i słyszy głos śmierci. Ale ten dźwięk był rzeczywisty — żołnierze obu walczących stron zakryli dłońmi uszy i rozglądali się dokoła szukając jego źródła. Nagle dosięgnął trybuna cień i towarzyszący mu strach.
Długi jak Amfiteatr, szeroki jak Ulica Środkowa stolicy, nad polem walki unosił się smok o skrzydłach tak wielkich, że zakryłyby całą wieś. Zaryczał jeszcze raz, głosem, który mógłby zwiastować koniec świata i żółto-czerwony płomień, niczym roztopione złoto, polizał kły zakrywające jaskinię jego paszczy. Oczy, wielkie jak tarcze, mądre jak czas i czarne jak piekło z pogardą przyglądały się walczącym poniżej robakom.
Ale przecież smoki nie istnieją, zajęczało coś w głowie Skaurusa. Musiał powiedzieć to głośno, bo Gajusz Filipus podniósł głowę w kierunku smoka.
— Wiec jak byś to nazwał?
Ludzie krzyczeli, pochylali się i próbowali ukryć, konie tuliły uszy i rżąc przeraźliwie zrywały się do ucieczki. Jeźdźcy wylatywali z siodeł wyginających się w pałąk zwierząt i uderzali ciężko o ziemię. Choć Videssańczycy nie mogli bronić się lepiej niż Namdalajczycy atakować, mieli teraz więcej swobody.
Smok szybował w powietrzu. Blask słońca odbijał się od jego srebrnych łusek. Wielkie skrzydła poruszyły się, jeszcze raz i jeszcze, niczym ciężki oddech boga. Bestia nachyliła się nad Namdalaj-czykami. Z paszczy buchnął ogień, przy którym pożary wzniecone przez Videssańczyków wyglądały jak żarzące się węgliki. Wyspiarze rozpierzchli się przed nim, czepiając się jedni drugich w panicznej ucieczce.
Nagle spocona twarz Gajusza Filipusa skrzywiła się w zupełnie nie pasującym do sytuacji uśmiechu.
— Czyś ty zwariował, człowieku?! — wrzasnął Skaurus, czekając aż bestia zwróci się przeciwko niemu i spali go ognistym tchnieniem.
— Ani trochę — odparł starszy centurion. — Dlaczego nie ma żadnego podmuchu?
Trybun nagle zrozumiał. Gajusz Filipus miał rację — wielkie skrzydła powinny wzniecać huragan, a powietrze spokojne i ciche, nawet poranny zefirek zniknął bez śladu.
— Iluzja! — krzyknął. — To czary! — Magia bitewna była trudną rzeczą i zazwyczaj jej efekty ginęły, rozpływały się w bitewnym zamieszaniu. Z tego właśnie względu, generałowie w swych planach zwykle nie brali jej pod uwagę. Zigabenos, wstrzymując się do ostatniej chwili, zyskał najwięcej głównie dzięki zaskoczeniu.
Ale co mógł stworzyć jeden mag, inny potrafił zniszczyć. Gdy smok zaczął nurkować na szeregi wyspiarzy, jego kontury zaczęły blednąc i znikać. Ryk stawał się coraz bardziej odległy, cień coraz bledszy, płomień przezroczysty. Nie zniknął całkiem, ale duch nie wzbudzał strachu ludzi ani zwierząt. Od czasu do czasu potwór znowu nabierał kolorów, gdy videssańscy magowie próbowali coraz to innych, silniejszych zaklęć, by podtrzymać iluzję, ale ich namdalajscy przeciwnicy neutralizowali jedno po drugim.
Żołnierze Księstwa powrócili do szyku z szybkością i dyscypliną, którą Marek musiał docenić, choć oznaczało to klęskę sił Zigabenosa.
— Namdalen! Namdalen! — ich okrzyk ponownie górował l nad polem walki. Teraz walczyli jeszcze zacieklej niż poprzednio, jakby starając się nadrobić chwilę paniki, której ulegli.
Dowódca skrzydła, ten z zadartym nosem, wykrzykiwał jakieś rozkazy. Jego jeźdźcy runęli do przodu — nie na legionistów tym razem, ale na miejsce, w którym legion łączył się z videssańskim regimentem. To posuniecie było śmiertelnie zręczne — koordynacja działań różnojęzycznych oddziałów w armii Imperium zawsze pozostawiała wiele do życzenia. Zarówno Rzymianie jak i Vi-dessańczycy wahali się o kilka sekund za długo. Potem nie było już żadnych szans, by naprawić ten błąd. Namdalajczycy, wrzeszcząc triumfalnie w swym gardłowym języku, wdarli się w lukę pomiędzy legionistami a żołnierzami Videssos.
— Formuj kwadrat! — krzyknął Marek. Heroldzi powtórzyli jego rozkaz. Trybun przygryzł wargę w bezsilnej wściekłości. Za późno, za późno — wyspiarze zachodzili go już z flanki.
Namdalajski oficer wiedział jednak, co było najważniejsze. Skierował swoich rycerzy przeciwko Videssańczykom walczącym w centrum, naciskanym już z przodu i z prawej. Oblegani z trzech stron, żołnierze Imperium rozpierzchli się. Osamotniony Zigabenos wraz z tylną strażą wciąż walczył, ale większość Videssańczyków nie myślała już o niczym innym, jak tylko o ratowaniu własnej skóry. Ludzie Księstwa doganiali ich i cięli od tyłu.
Rozbicie Videssańczyków było teraz najważniejsze dla wyspiarzy — w porównaniu z tym, legioniści byli tylko drugorzędnym celem. Uformowali kwadrat, pokonując symboliczny opór Na-mdalajczyków.
— Trąbić odwrót — rozkazał Skaurus heroldom. Gorzki sygnał wypełnił powietrze.
— Do obozu? — spytał Gajusz Filipus.
— Myślisz, że możemy tu jeszcze coś zrobić? Starszy centurion ogarnął spojrzeniem pole bitwy.
— Nie, wszystko rozwalone jak trzeba.
Jakby dla podkreślenia jego słów, głośne okrzyki na prawym skrzydle wymieniały imię Zigabenosa. Zabity albo pojmany — pomyślał tępo Marek. Sztandar videssańskiego generała padł już jakiś czas temu — błękit i złote słońce Imperium wdeptane w błoto — a wraz z nim zapewne i samo Imperium.