Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. Ciekawe czasy, niezwykłe wydarzenia, fenomenalne jednostki – wszystko to, w moim odczuciu, należało do przeszłości i raz na zawsze się skończyło.
W okresie mojego najwcześniejszego dzieciństwa, w latach pięćdziesiątych, „wielkimi epokami” były dla mnie, przede wszystkim, czasy niedawnej wojny, a także – poprzedzające je lata trzydzieste. Te pierwsze jawiły mi się jako wiek heroicznych, wręcz tytanicznych zmagań, w których ważyły się losy świata, drugie zaś jako złoty wiek wolności i beztroski, gdy świat, jakby opromieniony łagodnym światłem zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i niewinnych szaleństwach.
Później, gdzieś z początkiem lat sześćdziesiątych, kolejną „wielką epoką” stał się dla mnie, niespodzianie, dopiero co miniony okres stalinowski, w którym żyłem już wprawdzie, lecz byłem zbyt mały, by świadomie doświadczyć jego złowrogiej potęgi. Oczywiście, doskonale zdawałem sobie sprawę, że – podobnie jak wojna – był to okres koszmarny, czas jakiegoś zbiorowego obłędu, upadku i zbrodni, niemniej, właśnie przez tę skrajność, kazał się on widzieć jako czas wyjątkowy, zgoła niesamowity. I było mi osobliwie żal, że ledwo się o niego otarłem, że nie zdążyłem się weń zagłębić, skazany na perspektywę dziecinnego wózka, pokoju czy ogródka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi, uprawianych i dokonywanych przez ówczesną władzę, z szaleńczych i opętańczych transów, w które popadało tysiące ludzi, z całego tego gigantycznego zgiełku, wrzawy i majaczenia na jawie dochodziły mnie zaledwie niewyraźne echa, których sensu najzupełniej nie pojmowałem.
Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych.
Oto rozpoczynam naukę gry na fortepianie. Moją nauczycielką jest starsza, dystyngowana pani z ziemiańskiej rodziny, po studiach pianistycznych w Paryżu, Londynie i Wiedniu jeszcze w latach dwudziestych. I już od pierwszej lekcji zaczynam wysłuchiwać, jak to kiedyś było wspaniale, a teraz jest beznadziejnie – jakie były talenty i jacy mistrzowie, jak szybko się uczono i rozkoszowano muzyką.
– Bach, Beethoven, Schubert, a nade wszystko Mozart, ten istny cud natury, wcielona doskonałość, zapewne postać Boga! Dzień, w którym przyszedł na świat, winien być czczony na równi z narodzinami Chrystusa! Zapamiętaj to sobie: dwudziesty siódmy stycznia tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego. Teraz nie ma już takich geniuszy. W ogóle teraz muzyka… Ech, co tu wiele mówić! Nicość, pustynia, ugór!
Albo inny przykład. Interesują mnie szachy. Po kilku latach samodzielnych praktyk w domu zapisuję się do klubu, żeby rozwinąć swoje umiejętności. Instruktor, zdegradowany przedwojenny inteligent, nie stroniący obecnie od kieliszka, ćwiczy z nami – kilkuosobową grupką młodocianych adeptów – rozmaite debiuty i końcówki, i pokazuje, „jak się gra” taką to a taką partię. Wtem, po wykonaniu jakiegoś posunięcia, przerywa pokaz – a zdarza się to dość często – i zadaje pytanie:
– Wiecie, kto wymyślił ten ruch? Kto pierwszy raz zagrał w ten sposób? Naturalnie nikt nie wie, a naszemu instruktorowi o nic innego nie
chodzi. Przystępuje więc do tak zwanej ogólnokształcącej dygresji:
– Capablanca. W 1925 roku, na turnieju w Londynie. Mam nadzieję, że wiecie, kto to był Capablanca…
– No… mistrz – bąka ktoś z nas.
– Mistrz! -wyśmiewa tę mizerną odpowiedź nasz instruktor-mistrzem to i ja jestem. To był ARCY-mistrz! Geniusz! Jeden z największych szachistów, jakich nosiła ta ziemia. Wirtuoz gry pozycyjnej! Teraz nie ma już takich szachistów. Nie ma takich turniejów. W ogóle szachy zeszły na psy.
– No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? – próbuje ktoś oponować, wymieniając aktualne w owym czasie sławy sowieckie.
Na twarzy naszego instruktora pojawia się grymas niewymownej dezaprobaty, po czym popada on w posępną zadumę.
– Nie, nie – mówi wreszcie krzywiąc się z niesmakiem, który graniczy ze wstrętem – to nie to! To nie ma nic wspólnego z tym, jak kiedyś grywano w szachy i kim kiedyś byli szachiści. Lasker, Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani, obdarzeni prawdziwą iskrą bożą. Kapryśni, spontaniczni, pełni polotu, dowcipu. Renesansowe typy! I szachy rzeczywiście były królewską grą! A teraz… Ech, szkoda gadać! Zawody nakręconych robotów.
I jeszcze inna dziedzina: góry, wycieczki górskie. Mam może trzynaście lat i pewien przyjaciel rodziców, alpinista starej daty, zabiera mnie ze sobą w Tatry, na prawdziwą górską wyprawę. Bywałem już wcześniej w Zakopanem, lecz moje turystyczne doświadczenie ogranicza się ledwie do mieszkania w wygodnych letniskowych pensjonatach i spacerowania ścieżkami dla „ceprów” po dolinach i halach. Tym razem mam mieszkać w prawdziwym schronisku i iść w prawdziwe góry. Istotnie, lądujemy z moim wytrawnym przewodnikiem w samym sercu Tatr, w jednym ze znanych, a nawet legendarnych ośrodków PTTK. Śpimy nieźle: w zarezerwowanej przezornie – z odpowiednim wyprzedzeniem – „dwójce”. Znacznie gorzej jest już jednak z jedzeniem: czekamy na posiłki w tasiemcowych kolejkach. To samo powtarza się przy korzystaniu z urządzeń sanitarnych. Wreszcie, pokonawszy te wszystkie przeszkody i niedogodności, wyruszamy na upragniony szlak – na spotkanie z mityczną przestrzenią i majestatem milczących masywów. Lecz oto upragnioną ciszę i pustkę coraz to zakłóca jakaś rozkrzyczana i rozbrykana wycieczka szkolna, a kontemplację otchłani, otwierającej się na szczytach i turniach, udaremniają śpiewy i harce zorganizowanych grup turystycznych z rajdu „szlakiem Lenina”. I mój wytrawny przewodnik – w starym, ciemnozielonym skafandrze, w brązowych spodniach z grubego sztruksu o nogawkach sięgających nieco poniżej kolan i tam ściągniętych specjalnymi paskami, w wełnianych skarpetach w kratę ściśle opasujących łydki i w schodzonych, lecz dobrze zachowanych, francuskich wibramach, przysiadłszy z fasonem na skale, zaczyna z goryczą w te słowa:
– Nie ma już gór! Nie ma już taternictwa! Nawet i to wykończyli! Nie można zrobić kroku, by się nie natknąć na tę cholerną stonkę. Masowa turystyka! Kto to widział! Przecież to nie ma żadnego sensu. Gdy j a chodziłem w góry, przed wojną, ma się rozumieć, inaczej to wyglądało. Przyjeżdżałeś; ze stacji szedłeś naprzód na zakupy: kasza, makaron, boczek, herbata, cukier, cebula. Nie było to wybredne, lecz za to tanie i pewne. Następnie: do Roztoki lub do Morskiego Oka. Pieszo lub autobusem, ale nie pekaesem, lecz takim małym, prywatnym, odkrytym samochodem, co jeździł, kiedy chciał, gdy zebrali się chętni. W schronisku „na Roztoce” rodzinna atmosfera. A przede wszystkim pusto. Najwyżej piętnaście osób. Z tej bazy wypadowej robiło się wycieczki, nawet i kilkudniowe. Sypiało się po szałasach, a wyżej, w kolebach skalnych… Bo o co w tym wszystkim chodzi? O samotność i ciszę. O „sam na sam” z żywiołem i z własnymi myślami. Idziesz i jesteś sam, jak pierwszy człowiek na świecie. Na styku ziemi i nieba. Z głową w błękicie… kosmosie. Ponad cywilizacją. Spróbuj teraz to zrobić, przynajmniej tu i teraz, w tym tłumie gonionych „ceprów”, wycieczek i „przewodników”. To jest parodia, jarmark, że się niedobrze robi…
Tego rodzaju wybrzydzanie na marną teraźniejszość i nostalgiczne wzdychanie do świetlanej przeszłości było dla moich uszu – przez lata – chlebem powszednim. Dlatego też nie zdziwiłem się, gdy w wieku lat czternastu, zasiadłszy w ławce gimnazjum, znowu zacząłem słyszeć wariacje na ten sam temat. Tym razem były to hymny na cześć minionych roczników.
Nauczyciele, prowadząc zajęcia, odchodzili nieraz od tematu lekcji i opowiadali o niektórych swoich dawnych uczniach i związanych z nimi wydarzeniach. Były to zawsze osoby niezwykle barwne, a sytuacje – wprost fantastyczne. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że miały one charakter budujących bajeczek ku nauce i przestrodze o prymusach bez skazy czy odmienionych cudownie nicponiach. Nic podobnego. Bohaterami gawęd, owszem, były osobowości niezwykłe, bynajmniej jednak nie na sposób słodki, anielski. Ich wyjątkowość wyznaczały cechy raczej nie notowane wysoko w katalogu cnót ucznia. Promieniowali śmiałością i niezależnością, z reguły byli niepokorni, a nawet krnąbrni, miewali wygórowane poczucie własnej wartości i posuwali się nieraz do gestów wyzywających. Nieokiełznani, chodzący swoimi drogami, dumni. A jednocześnie – olśniewający taką czy inną zdolnością. Niebywałą pamięcią, pięknym głosem, błyskotliwą inteligencją. Gdy słuchało się tych historii, aż nie chciało się wierzyć, iż wydarzyły się naprawdę. Tym bardziej, że nauczyciel, przywołując na ogół jakieś niesłychane wybryki swoich podopiecznych, zdarzenia o skandalicznym posmaku, nie tylko ich nie piętnował, lecz relacjonował je ze swoistym sentymentem, a nawet ze szczyptą dumy, że to właśnie jemu przytrafiło się coś tak niecodziennego.
Oczywiście, wszystkie te obrazoburcze na pierwszy rzut oka, a niekiedy nawet gorszące opowieści zawierały w sobie pewien morał czy przesłanie, które nie było już tak atrakcyjne. Otóż ukryta wymowa owych wspomnień pełnych dezynwoltury i pikantnych smaczków sprowadzała się do następującej przestrogi: „To, że tak bywało, bynajmniej nie oznacza, że tak bywa dalej, a zwłaszcza że coś podobnego może się zdarzyć w tej klasie. Tamte roczniki i tamte jednostki były wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Teraz nie ma już takich. Was to nie dotyczy. Dlatego pamiętajcie, nie próbujcie ich naśladować! W waszym wypadku skończy się to tylko żałośnie!”
Choć znałem ten sposób myślenia i byłem z nim oswojony, w tym wypadku nie mogłem się jednak z nim pogodzić. Że świat był dawniej ciekawszy, gwałtowniejszy, bujniejszy – to nie ulegało dla mnie wątpliwości. Że więksi byli muzycy, czy w ogóle ludzie sztuki – w to również chętnie wierzyłem. Przystawałem i na to, choć już nie bez oporów, że chodzenie po górach było czymś szlachetniejszym i że królewska gra w szachy miała godniejszych mistrzów. Ale żeby szkoła? Żeby po prostu uczniowie byli w przeszłości lepsi – nie, z tym się pogodzić nie mogłem.
To niemożliwe, myślałem, by szarość i przeciętność, które mnie otaczają, były nieodwołalne – by w żaden sposób nie dało się tego odmienić. Ostatecznie, tym razem to i ode mnie zależy, co się tu będzie działo. Mam wpływ na rzeczywistość. Mogę ją przecież współtworzyć. A zatem – trzeba działać, należy coś przedsięwziąć. Niech znów się zacznie coś dziać, niech wrócą dawne czasy i sławni bohaterowie, wcieleni w nowe postaci!
Jedną z legend, którymi wówczas żyłem, była legenda jazzu, zwłaszcza w polskim wydaniu. Bikiniarze stawiający heroicznie czoło stalinowskiej obyczajowości; Leopold Tyrmand, „renegat” i libertyn, fascynujący pisarz, nieugięty krzewiciel jazzu jako muzyki, w której spełnia się wolność i niezależność; i liczne barwne historie z życia pierwszych zespołów, a zwłaszcza ich liderów, którzy zrobili nierzadko błyskotliwe kariery, bywali na Zachodzie, a nawet się otarli o „mekkę”: USA – oto świat tej legendy. W głowie roiło mi się od obrazów zadymionych studenckich klubów i piwnic, całonocnych, narkotycznych jam sessions i opustoszałych ulic wciąż jeszcze nie odbudowanej, zrujnowanej Warszawy, na które o wczesnym świcie wynurzali się z owych „podziemnych schronów” śmiertelnie znużeni i osobliwie smutni jazzmani. Cała ta fantasmagoria zniewalała jakimś trudnym do określenia czarem i wzbudzała pragnienie, by przeżyć coś podobnego.
Nie zastanawiając się długo, postanowiłem założyć zespół. Skrzyknąłem kolegów, którzy, podobnie jak ja, brali lekcje muzyki i umieli grać na jakimś instrumencie, i namówiłem ich, żeby wspólnie grać jazz. Sformowaliśmy kwartet: fortepian, trąbka, perkusja, kontrabas – i zaczęliśmy próby. Odbywały się one po lekcjach w opustoszałej sali gimnastycznej. Niestety, niewiele miały wspólnego z tym, co mi się marzyło. Zamiast odurzających kłębów tytoniowego dymu, oparów alkoholu i francuskich perfum unosił się mdlący zaduch młodzieńczego potu po ostatnim wu-efie; zamiast klimatu piwnicy, gdzie się spotyka bohema, klimatu tworzonego przez półmrok, ciasnotę i dekadenckie sprzęty, panował nastrój obskurnej sali sportowej w jaskrawym świetle wczesnego popołudnia lub trupim – jarzeniówek, scenerii, której nadawały charakter rzędy drabinek na ścianach, okratowane okna, naga, bezkresna podłoga z chwiejącymi się tu i ówdzie klepkami i pasący się na niej samotnie skórzany koń do skoków lub ewolucji; i wreszcie samo granie, któreśmy uprawiali, daleko odbiegało od kunsztu słynnych zespołów: nie popadaliśmy w legendarne transy i dionizyjskie szały, nie improwizowaliśmy z boską biegłością i w ślepym uniesieniu; w najlepszym razie było to jako tako opanowane rzemiosło.
Starałem się tym nie przejmować. Pocieszałem się mówiąc sobie, że początki zawsze są takie, a nasza godzina na pewno jeszcze wybije. I -aby dodać sobie zapału – wyobrażałem sobie, jak to na koncercie, do którego w przyszłości dojdzie, albo na zabawie szkolnej, oszałamiamy słuchaczy, rzucamy ich na kolana, a zwłaszcza, jak po mojej brawurowej solówce wybucha burza oklasków z krzykami entuzjazmu, a ja, nie przerywając gry, odwracam się w stronę widowni, kiwam głową w uspokajającym geście podziękowania i widzę w tym ułamku sekundy, jak pochłaniają mnie wzrokiem pełnym uwielbienia pierwsze piękności szkoły.
Po kilku miesiącach ćwiczeń mieliśmy repertuar na ponad dwie godziny i uznaliśmy, że nie można już dłużej zwlekać z występem. Lecz tu wyrosła przed nami niespodziewana przeszkoda. O tym, by powstał w szkole uczniowski klub jazzowy, działający, powiedzmy, w soboty lub niedziele, nie chciano nawet słyszeć. W przekonaniu dyrekcji i rady pedagogicznej oznaczałoby to skandaliczną przemianę instytucji oświatowo-wychowawczej w lokal rozrywkowy, a dalej – niechybnie – w dom rozpusty. O tym zaś, by nasz „Modern Jazz Quartet”, jakeśmy się nazwali, przygrywał na szkolnych zabawach tanecznych, urządzanych zresztą niezwykle rzadko, zaledwie trzy razy w roku (karnawał, studniówka i bal maturalny) – o tym z kolei nie chciała słyszeć młodzież. Były to bowiem już lata wschodzącej gwiazdy big-beatu, pierwszych tryumfów Beatlesów i im podobnych zespołów, i ludzie, którzy mieli po kilkanaście lat, słuchali głównie tego i tylko w rytm takiej muzyki pragnęli się bawić i tańczyć.
W tym stanie rzeczy, jedyną szansą występu, jaka została nam dana, i to też raczej z łaski, było produkowanie się podczas uroczystości szkolnych – sztywnych, bezdusznych, nudnych – pełnych grandilokwencji i dętej deklamacji. Przyjęcie tych warunków było kompromisem graniczącym ze zdradą ambicji i nadziei, które nam przyświecały, tym bardziej że zaznaczono jeszcze, iż jeśli zamierzamy skorzystać z oferty, to wolno nam grać tylko „spokojnie i kulturalnie”, a nie „jakieś tam dzikie rytmy czy inną kocią muzykę”. Zostaliśmy więc sprowadzeni do roli dostarczyciela „przerywników muzycznych” na szkolnych akademiach, cieszących się wśród uczniów – włącznie z nami, rzecz jasna – fatalną reputacją.
Nasz udział w tych imprezach okazał się ostatecznie raczej farsą, groteską niż haniebnym upadkiem. Graliśmy, cośmy chcieli – tyle że w absurdalnym kontekście. Na przykład, słynną Georgię po bombastycznej, zbiorowej recytacji Lewą marsz Majakowskiego, albo jakiegoś bluesa po wykrzyczanym histerycznie wierszu, roztaczającym straszliwą wizję życia robotników w Stanach Zjednoczonych, gdzie – jak głosiły słowa – „codziennie bezrobotni skaczą z mostu do rzeki Hudson głową w dół”. Była to, krótko mówiąc, jakaś straszliwa bzdura, i odczuwali ją wszyscy – i widownia, i my. Czy w takiej sytuacji można było mieć choćby złudzenie, iż tworzy się Historię lub uczestniczy w czymś ważnym?
Owszem, raz się zdarzyło, że płomyk takiej wiary zamigotał przez chwilę, ale właśnie – przez chwilę, i wskutek szczególnych okoliczności.
Jedną z najnudniejszych imprez, jakimi raczono nas w owym czasie, był doroczny festiwal szkolnych chórów i zespołów wokalnych. Zgodnie z regulaminem, odbywał się on zawsze na terenie tej szkoły, której reprezentacja ostatnim razem zdobyła pierwszą nagrodę – sławetnego „Złotego Słowika”. W ubiegłym roku to żałosne trofeum wywalczył zespół właśnie z naszej szkoły – głupkowaty „Tercet egzotyczny”, specjalizujący się w kubańskim folklorze i cieszący się wśród nas jak najgorszą opinią. No i teraz, przez ten ich przeklęty sukces, zwalało się nam na głowę prawdziwe nieszczęście: organizacja festiwalu, „praca społeczna” po lekcjach, a wreszcie jądro koszmaru – trzydniowe przesłuchania, uwieńczone finałem i koncertem laureatów, na których obecność była absolutnie obowiązkowa – jako wyraz gościnności gospodarzy.
Rzeczywistość okazała się jeszcze czarniejsza niż przewidywania. Głównie przyczynił się do tego nauczyciel śpiewu, postrach szkoły, przezywany Eunuchem ze względu na cienki głos (tenor heroiczny, jak sam siebie klasyfikował) i starokawalerstwo – typowy nerwus i pasjonat, przekonany, że śpiew, śpiew klasyczny, rzecz jasna, jest najpiękniejszą rzeczą pod słońcem, i gotów o ten pogląd do upadłego się spierać. Był on przedmiotem niezliczonych żartów i kpin, zarazem jednak panicznie się go bano, ponieważ, rozjuszony do ostateczności, wpadał w straszliwe szały, posuwał się w nich do rękoczynów, a zwłaszcza – i to było najgorsze – raził makabrycznymi groźbami, których wprawdzie nigdy nie spełniał, lecz których już samo brzmienie mąciło człowiekowi zmysły. Najczęściej uciekał się do następującej: „do końca moich dni będę gnił w więzieniu, ale za chwilę, tym oto narzędziem” – wyjmował z kieszeni scyzoryk i obnażał ostrze – „tym oto tępym narzędziem oberżnę komuś uszy!”
Otóż ten to właśnie, delikatnie mówiąc, maniak i furiat wyznaczony został na komisarza odpowiedzialnego za organizację i przebieg festiwalu. Można sobie wyobrazić, co to oznaczało w praktyce. Na czas trwania imprezy stał się poniekąd najważniejszą osobą w szkole. Było to jego święto, dni jego tryumfu, a zarazem wielkiego stresu – jako odpowiedzialnego za całość. W stanie najwyższego podniecenia krążył po korytarzach, do wszystkiego się mieszał i kontrolował nieomal każdy ruch. A po lekcjach, godzinami, zamęczał próbami chór. Wszyscy mieli go serdecznie dosyć i z wytęsknieniem czekali, aż skończy się wreszcie to piekło.
Ostatniego dnia festiwalu większość uczniów zdradzała oznaki głębokiej depresji i stanu otępienia. Permanentne osaczenie przez oszalałego Eunucha, coraz to zmieniane decyzje i nowe polecenia, a wreszcie wielogodzinne wycie produkujących się chórów – wszystko to razem znacznie przekroczyło miarę naszej wytrzymałości. No ale wybiła wreszcie święta godzina końca: wybrzmiały ostatnie tony jakiejś podniosłej pieśni, wykonanej przez złotych laureatów tegorocznego „Słowika”, szacowne jury majestatycznie opuściło salę i zostawiona nareszcie sama sobie młodzież, której pozostało już tylko powynosić krzesła i posprzątać estradę, wpadła po prostu w euforię.
W jakimś momencie, gdy miałem zamknąć wieko fortepianu, nie zrobiłem tego, lecz ni stąd, ni zowąd, zacząłem uderzać rytmicznie cztery dźwięki schodzące w dół w minorowym postępie, które w tym prostym uszeregowaniu stanowiły charakterystyczną introdukcję wielu jazzowych standardów, w tym słynnego szlagieru Raya Charlesa Hit the Road]ack. Ta moja przypadkowa, wykonana właściwie mimochodem czynność wywołała najzupełniej nieoczekiwane skutki. Tłum uczniów, zajętych porządkowaniem sali, podchwycił błyskawicznie wystukiwany przeze mnie rytm – zaczęto klaskać, tupać i giąć się w tanecznych wygibasach – a dalej wypadki potoczyły się już lawinowo. Moi partnerzy z „Modern Jazz Quartet” poczuli jakby zew krwi i rzucili się do instrumentów. Pierwszy dołączył do mnie kontrabasista, wyszarpując ze strun te same cztery tony w rytmie ósemkowym. Drugi zameldował się na estradzie perkusista: w mgnieniu oka ściągnął z zestawu pokrowce, zasiadł za bębnami, po czym wykonawszy efektowne entrée na werblu i talerzu, w skupieniu, jakby przyczajony i z głową lekko odchyloną w bok, zaczął podrzucać nam stosowny czwórkowy podkład. I wtedy – jeszcze ze schowka, gdzie przechowywane były instrumenty – odezwała się trąbka: najpierw powtórzyła z nami, kilkakrotnie, owe cztery elektryzujące dźwięki wstępu, po czym, gdy solista wkroczył wreszcie na estradę, witany ekstatycznymi wrzaskami i pohukiwaniami, rozległy się pierwsze takty tematu.
Zebranych ogarnął istny szał. Zaczęli tańczyć, podrygiwać, miotać się jak w konwulsjach. A na estradę wskoczył jeszcze jeden kolega, z obsługi technicznej, podstawił mi krzesło (dotąd grałem na stojąco), włożył mi na oczy czarne okulary – żeby mnie upodobnić do Raya Charlesa, i podsunąwszy pod same usta mikrofon, szepnął namiętnie:
– Daj ocal! Nie wstydź się!
Czy mogłem pozostać nieczuły na tak sformułowane wezwanie? Nie, ta prośba, nabrzmiała wolą rozognionego tłumu, była silniejsza niż powrósła wstydu, które dławiły mi gardło. Więc – zacisnąwszy powieki, dobyłem głosu i zachrypiałem w mikrofon:
Hit the road Jack
and don’t you come back no more.. [1]
A roztańczona sala, jak doskonale zgrana ze mną grupa wokalna, podjęła natychmiast te słowa, nasycając je własną, pełną determinacji treścią:
No more no more no more!
Mało kto rozumiał, o czym mówi tekst tej pieśni – angielski nie stał w naszej szkole na wysokim poziomie – te dwa słówka jednakże, wspinające się rytmicznie po szczeblach molowego trójdźwięku w przewrocie kwart-sekstowym, ta pięknie brzmiąca dla polskiego ucha zbitka „no more” była zrozumiała dla wszystkich. I skandowano ją z pełną świadomością jej znaczenia.
Już nie! Już dość! Już nigdy, nigdy więcej! Już nikt nie będzie wył, a my nie musimy już słuchać! Precz z festiwalem chórów i zespołów wokalnych! Niech sczeźnie „Złoty Słowik” i „Tercet egzotyczny”! Eunucha niech trafi szlag, dont let him come back no more…
No more no more no more!
I gdy w narkotycznym zapamiętaniu, po raz nie wiem już który, wykrzykiwano z ulgą i nadzieją te słowa, do sali wpadł jak bomba nasz nauczyciel śpiewu i – czerwony na twarzy, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji – wrzasnął swoim piskliwym głosem:
– Co tu się dzieje, do jasnej cholery!
I właśnie w tym momencie zdarzyło się coś, co zdarza się na ogół tylko w wyobraźni lub w dobrze wyreżyserowanych filmach – jeden z owych nielicznych cudów, jakie trafiają się człowiekowi w życiu.
Jak dobrze wiedzą ci, co mają w pamięci przebój Raya Charlesa, w ostatnim takcie podstawowej frazy (ściśle, w drugiej jego połowie), na trzech synkopowanych dźwiękach, niewidomy śpiewak murzyński łamiącym się kogucio głosem zadaje błazeńskie pytanie What you say?” - dosłownie znaczące „Co mówisz?”, a faktycznie: „Jaki przepraszam?”, lub „Coś ty powiedziała?” (zwraca się z tym do wokalnej partnerki, która gra rolę kobiety wyrzucającej go z domu). Ta pytajna eksklamacja, zapewne dlatego, że kończy się dominantą, jest – w sensie muzycznym – rodzajem puenty, jednym z owych czarodziejskich momentów w fizyce, na który podświadomie się czeka i który, gdy przychodzi, wywołuje rozkoszny dreszcz.
Otóż tak się złożyło, że straszliwy krzyk dał koniec przedostatniego taktu frazy. Na więcej niż sekundę. Uderzyłem dwa pierwsze tony ostatniego taktu (będącego zarazem kolejnym nawrotem wiadomej introdukcji) i wykrzywiając twarz w kpiarskim grymasie kogoś, kto udaje, że czegoś nie dosłyszał, zapiałem w stronę Eunucha stojącego wśród oniemiałej naraz sali:
– What you say?
Tak, to było to! Sala ryknęła śmiechem oczyszczającej radości. Dla Eunucha jednak było tego za wiele. Jednym susem dopadł mnie przy fortepianie, zrzucił brutalnie z krzesła, zatrzasnął klapę fortepianu i wycharczał jedną ze swoich straszliwych pogróżek:
– Drogo cię będzie kosztował ten popis smarkaczu! Będziesz się śmiał, ale baranim głosem! W każdym razie ze śpiewu już masz niedostatecznie. I nie mam pojęcia, jak zdołasz poprawień stopień przed końcem roku.
Był to ostatni występ naszego „Modern Jazz Quartet”. Następnego dnia został on dyscyplinarnie rozwiązany, mnie zaś, za moją, bądź co bądź, błyskotliwą solówkę, uhonorowano dodatkowo tróją ze sprawowania.
Krótka historia naszego zespołu wraz z zamykającym ją incydentem zdawała się potwierdzać ostrzeżenia nauczycieli przed próbami naśladowania dawnych roczników. Oto coś, co w sposób uderzający kojarzyło się z rozpamiętywanymi przez nich historiami z dawnych lat i co w ich opowieści z pewnością miałoby rumieńce i powab, w danej rzeczywistości okazało się naprzód nijakie, potem – głupawe, a wreszcie, gdy przez moment zamigotało pewnym blaskiem, natychmiast się skończyło, i te sromotnie.
Mino to nie i dałem jednak za wygraną i z nadejściem nowego roku podjąłem kolejną próbę stworzenia magicznej rzeczywistości.
Był to czas mojej pierwszej fascynacji teatrem. Od kilku miesięcy nic innego mnie nie interesowało. Znałem cały repertuar w mieście; na niektóre spektakle chodziłem po kilka razy; niczym zawodowy recenzent nie opuszczałem żadnej premiery. Poza tym zaczytywałem się dramatami, pożerałem wszelkie dostępne czasopisma teatralne i studiowałem biografie słynnych aktorówi reżyserów.
Żyłem w stanie zauroczenia. Tragiczne i komiczne losy bohaterów scenicznych, uroda i talent wykonawców, ich brawurowe sceny lub monologi, ich olśniewające błazenady, gra świateł zmieniająca w mgnieniu oka rzeczywistość sceny, tajemniczy półmrok, oślepiający blask, zagadka kulis, w których znikają postaci, ciemność i nastrojowy gong przed rozpoczęciem aktu i wreszcie radosny finał: owacja widowni i ukłony artystów, w tym również i tych, którzy jako postaci zginęli właśnie przed chwilą – cały ten świat iluzji działał na mnie zniewalająco i mógłbym w owym czasie nie wychodzić z teatru.
Postanowiłem spróbować własnych sił. Jak to jest – być na scenie i czarować innych? Hipnotyzować ich wzrokiem, mimiką, głosem. I w ogóle – zrobić spektakl. – Niepomny niedawnych kłopotów, jakich przysporzył mi „Modern Jazz Quartet”, założyłem szkolny zespół teatralny.
Droga, na którą wkroczyłem, nie była usłana różami. Przeciwnie, jeżyła się od trudności i zdradliwych wybojów w znacznie większym stopniu, niż gdy się grało jazz. Uprawianie muzyki, na jakimkolwiek poziomie, zakłada określone, wymierne umiejętności – już samo ich posiadanie stanowi rękojmię przynajmniej podstawowego efektu. Tymczasem sztuka teatru, z pozoru łatwiej dostępną jeśli ma w końcu wydać czarodziejski owoc, a nie stać się podstępnie źródłem ośmieszenia, wymaga bardzo szczególnych zdolności i kolosalnej pracy. Z tych właśnie powodów musiałem mocno trzymać się na wodzy, by duch rozczarowania nie sparaliżował mych działań. Bo to, z czym miałem do czynienia, nie tylko daleko odbiegało od moich nadziei i marzeń, lecz wystawiało mój afekt do boskiej Melpomeny na najwyższą próbę.
Każdy, kto choćby raz brał udział w przedstawieniu, wie, czym są próby, zwłaszcza próby wstępne, i jak zniechęcająco działa wszelka połowiczność – brak dekoracji, kostiumów, świateł, rekwizytów, niedostateczna znajomość tekstu na pamięć, drętwa intonacja, niezdarne ruchy i gesty. By jednak wyrobić sobie pojęcie o rozmiarach mojej męki, należy wymienione powyżej elementy pomnożyć jeszcze przez współczynnik szkolnej amatorszczyzny i brak głębszej motywacji wśród uczestników przedsięwzięcia. Niby ufali mi i – łudzeni przeze mnie rozmaitymi mirażami – wierzyli, że w końcu do czegoś dojdziemy i że się to opłaci, z drugiej strony jednak, widząc to samo co ja, coraz to popadali w zwątpienie, a to pociągało za sobą dalszy spadek poziomu i chęć natychmiastowej rezygnacji.
– Marnujemy tylko czas – mawiano w takich momentach. – Nic z tego nie wyjdzie, tylko się ośmieszymy. A jeśli nawet wyjdzie, to ile razy możemy wystąpić? Raz? Dwa? Warto tyle zachodu dla jednego występu?
– Warto – odpowiadałem. – Jeżeli się uda, to nawet dla jednego momentu warto. Wiem coś na ten temat… – (Miałem, naturalnie, na myśli łabędzi śpiew „Quartetu”.)
– E tam, takie gadanie… -machano na to ręką i rozchodzono się w milczeniu.
Wreszcie, po wielomiesięcznych przygotowaniach, dziesiątkach zmian obsadowych i koncepcyjnych, po niezliczonych załamaniach nerwowych i desperackich zrywach, gdzieś pod koniec kwietnia – spektakl przybrał ostateczną formę. Był to montaż wybranych scen i monologów z najsłynniejszych dramatów od Ajschylosa do Becketta. Zatytułowany Cały świat to scena, trwał niecałą godzinę i tchnął najczarniejszym pesymizmem. Zaczynało się to od monologu Prometeusza przykutego do skały; później szedł dialog pomiędzy Kreonem i Hajmonem z Antygony; dalej kilka gorzkich urywków z Szekspira, w tym monolog Jakuba z Jak wam się podoba o siedmiu okresach życia ludzkiego (zaczynający się od słów wziętych na tytuł całości); następnie finał Mizantropa Moliera, początkowy monolog Fausta i fragment jego dialogu z Mefistofelesem; a wreszcie, na zakończenie, kawałek monologu Hamma z Końcówki.
Scenariusz ten, przedłożony szkolnym władzom do wglądu, nie został zatwierdzony.
– Dlaczego to takie ponure? – wybrzydzał wicedyrektor, chudy, wysoki mężczyzna o ziemistej twarzy i wyglądzie gruźlika, przezywany Soliterem.
– Gdy czyta się to wszystko, to się żyć odechciewa. Nie możemy tolerować w szkole defetyzmu.
– To jest klasyka, panie dyrektorze – broniłem swojego dzieła. – Prawie wszystko lektury obowiązkowe. Ja nie układałem programu dla szkół.
– Nie zasłaniaj się programem – krzywił się wicedyrektor, przerzucając skrypt kartka po kartce. – Teksty dobrane są tendencyjnie. Tak żeby podać w wątpliwość wszelkie wartości i zniechęcić przez to do nauki i pracy. O, proszę – zatrzymał się na stronicy z monologiem Fausta i odczytał jego pierwsze linijki:
Choć filozofię studiowałem,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologię tez, z zapałem godnym,
zaiste, lepszej sprawy,
na nic się zdały moje trudy –
jestem tak mądry jak i wprzódy!
– No? I co to znaczy? Że nie warto się uczyć, bo i tak się do niczego nie dojdzie, tak? I ty chcesz, żebyśmy temu przyklasnęli?!
– Braliśmy to na lekcjach polskiego! – odparowałem zniecierpliwionym tonem. – Więc jak to jest? Że gdy się czyta w domu albo na lekcji, to jest dobrze, a gdy się powie ze sceny, to źle?
– Na lekcji to co innego – odparł spokojnie Soliter. – Na lekcji jest nauczyciel, który tłumaczy wam, co autor miał na myśli.
– Więc o co, według pana, panie dyrektorze, chodziło tutaj Goethe-mu? – spytałem z ironią w głosie.
– Jak to o co? – prychnął wicedyrektor. – O pychę! O zadufanie. O zarozumiałość, właśnie taką jak twoja. Że gdy zaczyna się myśleć, że zjadło się wszystkie rozumy, to musi się to źle skończyć. Masz, tu jest to napisane – odczytał kolejne linijki:
Ku magii przeto zwracam wzrok:
czy za nieczystych duchów sprawą
nie pryśnie tajemnicy mrok,
nie stanie się przeczucie jawą?
– Proszę bardzo! Magia, nieczyste siły, konszachty z diabłem, oto czym kończy zawsze wszelki zarozumialec. Tylko że o tym twój scenariusz już nie mówi. A poza tym – zmienił nagle temat – dlaczego tu w ogóle nie ma literatury ojczystej? Ostatecznie, jest to szkoła polska.
– To jest wybór z największych arcydzieł w historii dramatu… – zacząłem z udręką w głosie, ale Soliter przerwał mi w pół słowa z przesadnie eksponowanym sarkazmem:
– A więc literatura ojczysta nie ma, według ciebie, dramatów godnych zainteresowania. Mickiewicz, Słowacki, Krasiński to są dla ciebie płotki, drugorzędne, trzeciorzędne nazwiska…
– Tego nie twierdzę – z łatwością odparowałem ten sztych. – Jakkolwiek, z drugiej strony, nie może pan dyrektor nie przyznać, iż Ajschylosa, Szekspira, Moliera i Goethego gra się na całym świecie, podczas gdy nasi wieszczowie święcą tryumfy raczej tylko u nas.
– Cudze chwalicie, swego nie znacie, jak powiada przysłowie… – zakpił wicedyrektor.
– Ściśle rzecz biorąc – pośpieszyłem ze sprostowaniem – nie jest to przysłowie, lecz wyimek z wiersza Stanisława Jachowicza, innego naszego wielkiego poety. Wie pan, panie dyrektorze, tego, co napisał „Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku”, na pewno pan czytał…
– No, no! – uciął ten popis erudycji Soliter. – Nie bądź-no taki mądry! Twoja postawa jest typową postawą kosmopolityczną. Wiesz, co to jest kosmopolityzm?
– Obywatelstwo świata – odpowiedziałem krótko.
– Nie – rzekł wicedyrektor. – Jest to bierny, a nawet pogardliwy stosunek do tradycji i kultury własnego narodu. Ty zapatrzony jesteś w Zachód, bałwochwalczo przed nim klęczysz.
– W Zachód? – udałem zdziwienie. – Grecja, o ile mi wiadomo, zwłaszcza przed naszą erą…
Soliter nie pozwolił mi jednak dokończyć.
– Jakoś dziwnym trafem nie ma w twoim scenariuszu Czechowa, Gogola, Tołstoja, a nie powiesz mi chyba, że dzieła tych mistrzów grane są tylko w Rosji… znaczy, w Związku Radzieckim, chciałem powiedzieć.
– Więc jak? – widziałem, że dalsza dyskusja do niczego nie prowadzi. – Nie możemy tego pokazać?
– W tej formie nie. Chyba że dokonasz zmian, które ci zasugerowałem.
– Muszę to przemyśleć – powiedziałem dyplomatycznie, a w duchu pokazałem mu straszliwego „wała”.
Wypiąć się na Solitera, zwłaszcza w myśli, to nie była wielka sztuka. Sztuką było wybrnąć z powstałej sytuacji. Po tylu miesiącach prób, marzeń i nadziei, absolutnie nie czułem się na siłach, aby powiadomić zespół o negatywnej decyzji wicedyrektora. Z drugiej strony, nie mogłem tego zataić i – grając na czas – zwodzić uczestników obietnicami bez pokrycia. Nie mając nic do stracenia, jeszcze tego dnia udałem się do biura Warszawskiego Przeglądu Scen Amatorskich i Szkolnych, które mieściło się w jednym ze stołecznych teatrów, z myślą o zgłoszeniu naszego spektaklu do konkursu. Nie szedłem tam jednak beztrosko. Pomysł, aby wziąć udział w tego rodzaju imprezie (najpoważniejszej w danej kategorii), w dodatku na przekór Soliterowi, działał podniecająco, zarazem jednak wzbudzał paniczny strach przed blamażem. Nasze doświadczenie sceniczne było niezwykle ubogie. Nie zmierzywszy się jeszcze ani razu z widownią, nie znaliśmy własnych reakcji. Go zrobi z nami trema? Czy nie nawali pamięć? Jak damy sobie radę z nieprzewidzianą sytuacją? A poza tym, nie miałem zielonego pojęcia, jaka jest konkurencja. Może nasza składanka, niezależnie od tego, jak nam pójdzie występ, okaże się infantylna lub, co gorsza, nudna? Albo po prostu śmieszna w swym zadęciu na tragizm? Tego rodzaju porażka byłaby upokarzająca. Czułem, że podejmuję ogromne ryzyko.
W biurze organizacji Przeglądu panował senny spokój. Za stołem siedziała młoda sekretarka i malowała sobie paznokcie.
– Chciałbym zgłosić zespól do tegorocznego Przeglądu – powiedziałem nieśmiało.
– W czyim imieniu przychodzisz? – spytała sekretarka, nie przerywając czynności, którą była zajęta.
– Jak to w czyim? – zdziwiłem się. – We własnym. W imieniu zespołu, który reprezentuję.
Obrzuciła mnie wzrokiem.
– Nie wyglądasz mi na instruktora ani na nauczyciela – powiedziała, wracając do paznokci.
– Co więcej, nie jestem żadnym z nich – stwierdziłem z udanym smutkiem. – Czy znaczy to, że nie mam prawa do zgłoszenia zespołu?
– Termin zgłoszeń już minął – odrzekła wymijająco.
Poczułem przykry skurcz serca, a jednocześnie – ulgę. Cóż, nie udało się, lecz może to i dobrze. Przepada wprawdzie szansa na zwycięstwo i laur, lecz znika też zarazem widmo kompromitacji.
– Minął… – powtórzyłem jak echo. -A wolno wiedzieć, kiedy?
– Dziś o dwunastej w południe – wyjaśniła z obłudnym żalem. Spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po trzeciej.
– Do drugiej miałem lekcje – powiedziałem jakby do siebie.
– Trzeba było przyjść wczoraj – rozłożyła ręce w bezradnym geście, sprawdzając przy okazji efekt swoich zabiegów kosmetycznych.
– No tak… – bąknąłem z rezygnacją i zacząłem się zbierać do wyjścia, lecz w tym momencie wkroczył do pokoju ni mniej, ni więcej, tylko sam ES we własnej osobie, jeden z najpopularniejszych w owym czasie aktorów, i sekretarka zerwała się z miejsca z przymilnym uśmiechem.
ES znany był nie tylko jako wybitny artysta dramatyczny, lecz również jako fascynująca, kapryśna osobowość. Krążyły o nim legendy, jaki bywa trudny we współpracy, jakie płata figle partnerom na scenie i jaki zarazem potrafi być miły dla personelu pomocniczego, a zwłaszcza dla swoich wielbicieli. Słyszało się wiele o jego narcyzmie i megalomanii, i o tym, jak zabawnie ukrywa te słabości pod maską skromnego, nieśmiałego prostaczka. Łasy na poklask i wyrazy podziwu, chętnie zadawał się z młodzieżą, ucząc w szkole aktorskiej i patronując różnym imprezom teatralnym, takim właśnie jak Przegląd Scen Amatorskich. Ostatnio święcił tryumfy jako Prospero w Burzy Szekspira – spektaklu, na który bilety wykupione były na wiele tygodni naprzód, a który ja zdołałem obejrzeć już kilkakrotnie i poznać prawie na pamięć.
Teraz, gdy wszedł do gabinetu z figlarnym „Buon giorno, cara mia” rzuconym sekretarce, ujrzałem go z bliska po raz pierwszy w życiu i aż mnie zatkało z wrażenia. Po chwili jednak, gdy wspaniałomyślnie zafundował mi rękę i przedstawił się po kabotyńsku, odzyskałem przytomność umysłu i podjąłem grę, w której dostrzegłem dla siebie cień szansy. Zwróciłem się mianowicie do niego słowami Ariela:
Witaj, wielki mistrzu!
Witaj, czcigodny panie! Jestem gotów
Do wszelkich usług: czy mi każesz fruwać,
Pływać, nurkować w ogień czy ujeżdżać
Stada kudłatych chmur – każde zadanie
Wypełni Ariel z kohortą swych duchów.
Spojrzał na mnie bystro i z upodobaniem, po czym, przybrawszy w mgnieniu oka surową i wyniosłą minę swojego wspaniałego Prospéra, podjął dialog z miejsca, do którego doszedłem:
Czy rozegrałeś burzę, jak kazałem?
– Tak, co do joty- rzekłem, jakbym grał z nim na scenie. I dalej, Szekspirowską frazą:
Na królewski statek
Spadłem i siałem płomienistą grozę…
Postąpił krok w moją stronę i objął mnie ramieniem:
Brawo, mój druhu!
Czy był ktoś mężny, kto w owym zamęcie
Nie stracił głowy?
Odpowiedziałem z rozpędu kwestią z Szekspira:
Nie było takiego…
lecz wypowiedziawszy te słowa, zrobiłem krótką pauzę, jakbym się zawahał, po czym, patrząc mojemu niezwykłemu partnerowi prosto w oczy, niespodziewanie dla samego siebie, pociągnąłem dalej w rytmie heroicznego jedenastozgłoskowca:
Choć był właściwie… A był to, niestety,
Ten, który oto tu stoi przed tobą.
Wiedziony żądzą nieśmiertelnej sławy,
Przyszedłem zgłosić swój udział w turnieju,
W którym ty, mistrzu, masz być sędzią głównym;
Lecz tu Sykoraks -
zrobiłem dyskretny gest w stronę sekretarki
– ta wiedźma przebrzydła,
Malując sobie pazury, powiada,
Że termin zgłoszeń minął dziś w południe -
spojrzałem na zegarek:
A więc zaledwie trzy godziny temu.
Właśnie ta strzała zawistnego losu
Sięgając celu sprawiła, żem stracił
Głowę i nie wiem, co mam począć dalej.
Teraz nadzieja tylko w tobie, panie! Podasz mi rękę -
wstawiając się za mną?
ES patrzył na mnie z narastającym osłupieniem na twarzy, lecz gdy wybrzmiała ostatnia linijka mej zaimprowizowanej tyrady, odzyskał sparaliżowany na chwilę refleks i podjął rzucone mu wyzwanie:
Sykoraks, mówisz, nie chce cię dopuścić?
Dobrze, spróbuję użyć moich czarów,
By złamać opór tej złośliwej jędzy.
Przywdział na twarz błazeńsko srogą minę, postąpił krok w stronę sekretarki i wyciągnął ku niej ramiona w hipnotyzującym geście:
Masz mnie usłuchać, okrutna królowo!
Ten śmiały młodzian ma być dopuszczony!
Na te słowa sekretarka po prostu rozpłynęła się w przypochlebnym zachwycie i rzekła, wpadając mimowolnie w rytm szekspirowskiego wiersza:
Ma się rozumieć, panie profesorze!
Na to z kolei rozkrochmalił się ES. Rozłożył ręce w geście oczarowania i, rozanielony na twarzy, zakwilił jedną ze swoich słynnych intonacji (karykaturalnie, groteskowo słodką):
– Jak ślicznie!… – Po czym przytulił sekretarkę po ojcowsku i zaczął ją gładzić po głowie, a ona dostała wypieków na twarzy i szczerzyła zęby w nerwowym, szerokim uśmiechu, pełnym słodyczy i zawstydzenia.
Do domu wracałem jak na skrzydłach. Bądź co bądź, w ciągu niespełna piętnastu minut spadła na mnie lawina przeżyć, z których każde można by trawić co najmniej parę dni. – Poznałem osobiście ES-a!… Bawiłem się z nim, jakbym grał z nim na scenie!… Oczarowałem jak sztukmistrz!… No, ale przede wszystkim zostaliśmy zakwalifikowani do konkursu, i to w jak efektownym stylu! – Rozpierała mnie radość i mocne poczucie, że oto moja godzina nareszcie wybiła. Po tak niezwykłym początku, po tak radykalnym odwróceniu się losu nie mogło nastąpić nic innego jak tylko dalszy wzlot.
Spotkałem się niezwłocznie z kolegami z zespołu i, nie szczędząc w słowach środków dopingujących, opowiedziałem im, co zaszło i co to dla nas znaczy.
– Mam przeczucie, że wygramy ten konkurs – kończyłem namiętnie swoją mowę zagrzewającą do walki. – Wyobraźcie sobie tylko minę Soli-tera, jak się o tym dowie. Będziecie chodzić w glorii!
Po raz pierwszy robili wrażenie naprawdę przekonanych. Nasz spektakl jako zgłoszony „w ostatniej chwili” wyznaczony został na koniec Przeglądu. Mieliśmy więc możność poznania całej konkurencji, nim przyszła kolej na nas. Uznałem to jednak za niepożądane. Jeśli występy innych okazałyby się dobre, a zwłaszcza bardzo dobre, mogłyby zasiać w nas zwątpienie we własne siły i podciąć nam skrzydła; jeśliby zaś okazały się słabe, a zwłaszcza beznadziejne, obniżyłyby wartość i smak zasłużonego zwycięstwa. Rozumowałem jak strateg kierujący rozstrzygającą bitwą.
Wreszcie nasza godzina wybiła.
W teatrze, w którym odbywał się Przegląd, zjawiliśmy się na krótko przed wejściem na scenę. Trwała akurat przerwa i na korytarzu od razu natknęliśmy się na ES-a otoczonego wianuszkiem wpatrzonych w niego nabożnie młodocianych wielbicieli – zapewne uczestników konkursu. ES jakby tylko czekał na nasze przybycie, a ściśle rzecz biorąc – na moje. Wzniósł ręce do góry w powitalnym geście i wypowiedział kwestię, którą najwyraźniej sobie przygotował:
Jest i nasz Ariel! Jak się miewasz, duchu?
Jaką dziś sztuczką pragniesz nas zadziwić?
Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca, a serce zaczyna bić w przyspieszonym tempie. Było dla mnie jasne, że od tego, co – a raczej, jak – na to odpowiem, bardzo wiele zależy. Niebaczny więc na straszliwe niebezpieczeństwo wyłożenia się przed nieznanym mi audytorium, wypaliłem bez namysłu, dbając jedynie o zachowanie właściwego rytmu:
Niech ci wystarczy, mistrzu, jeśli powiem,
Że ujrzysz zaraz cały świat na scenie!
I żeby uniknąć dalszych komplikacji, pokazałem wymownie na zegarek i ruszyłem energicznie w stronę garderoby, pociągając za sobą rozradowanych i dumnych ze mnie partnerów z zespołu. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi zdążyłem jeszcze usłyszeć rozanielony głos ES-a, dalej czarującego gromadkę słuchaczy:
– Ja zawsze z nim tak rozmawiam…
Występ, jak przeczuwałem, poszedł nam bardzo dobrze. O tym, by się ktoś potknął, czy choćby zająknął, nie było nawet mowy. Graliśmy jak w natchnieniu, bawiąc się kwestiami. Przed oczami widzów przetaczały się, jedna po drugiej, majestatyczne sceny z arcydzieł światowego dramatu, wieńczone za każdym razem jakimś monologiem, który miał pełnić rolę antycznego chóru. Lecz to, co decydowało o sile ich wyrazu, nie wynikało z techniki – z opanowania tekstów czy swobody bycia na scenie. Wynikało to głównie z tego, że nasycone było prawdą – prawdą naszych przeżyć i uczuć – że mówiąc te wszystkie teksty, mówiliśmy jakby o sobie. Tak jak tamten tłum uczniów po Festiwalu Chórów podchwycił owo „no more” i nadał mu własny sens, tak samo teraz my – posiłkując się słowami klasyków – śpiewaliśmy własną pieśń.
Była to pieśń gniewu i buntu, goryczy i żalu. Nie taka powinna być młodość, nie taka szkoła i świat! Prometeusz przykuty do skały to był ubóstwiany przez nas młody nauczyciel, którego wyrzucono właśnie z pracy za zbyt tolerancyjne metody wychowawcze. Nieprzejednany, dogmatyczny Kreon uosabiał ograniczonego Solitera. Wszelkie głupkowate kreatury szekspirowskie wyobrażały Eunucha lub jemu podobne typy. Mizantropa zaś przeznaczyłem dla siebie: Alcestem byłem ja. Ze szczególnym upodobaniem celebrowałem jego końcowy monolog:
Ja, z wszystkich stron zdradzony, zdeptany niegodnie,
Uciekam z tej otchłani, gdzie panują zbrodnie;
Będę szukał odległej na świecie ustroni,
Gdzie uczciwym człowiekiem być nikt mi me wzbroni.
Lecz jeszcze więcej serca wkładałem w monolog Hamma z Końcówki, być może dlatego, że zamykał on spektakl. Robiłem kilka kroków w kierunku proscenium i -przeszywając wzrokiem salę, a głównie siedzące przy długim stole jury z ES-em po środku jako przewodniczącym – zaczynałem ze stoickim spokojem:
Ja teraz. Gram.
Płacze się, placze, z niczego, po to, żeby się nie śmiać,
i z wolna popada się… w prawdziwy smutek.
Po tych słowach obrzucałem salę przeciągłym spojrzeniem i kontynuowałem:
Wszyscy, którym mogłem kiedyś pomóc. Pomóc!
Których mogłem ocalić. Ocalić!
Przychodzili ze wszystkich kątów.
I nagle, piorunując zebranych wzrokiem, nacierałem na nich z furią:
Ależ pomyślcie przez chwilę, ależ przez chwilę pomyślcie!
Jesteście na Ziemi, na to rady nie ma!
Zabierajcie się stąd i miłujcie wzajem!
Niech jeden liże drugiego!
Wynoście się, z powrotem do swoich orgii!
Wyrzuciwszy to z siebie, popadałem z kolei w rodzaj posępnej apatii i, ni to do siebie, ni to do słuchających, wypowiadałem cicho ostatnie dwa zdania:
To wszystko, to wszystko.
Koniec jest już w początku, a jednak brnie się dalej.
Opuszczałem powoli głowę i wtedy następował blackout, podczas którego pospiesznie schodziliśmy wszyscy ze sceny.
Burza oklasków, która zerwała się w tym momencie, nie pozostawiała wątpliwości, co do wyników konkursu. I, rzeczywiście, dobra nowina nie kazała na siebie długo czekać. O naszym zwycięstwie – co prawda jeszcze nieoficjalnie – dowiedzieliśmy się w jakąś godzinę później, gdy w hallu przy szatni natknęliśmy się na członków jury opuszczających obrady.
Wiadomość przekazał nam, oczywiście, ES – i w łatwy do przewidzenia sposób:
Brawo, mój duchu! Spisałeś się świetnie.
Pierwszą nagrodą jesteś wyróżniony.
– Nie wierzę – odparłem z fałszywą skromnością, przerywając wreszcie tę szekspirowską katarynkę. – Zbyt piękne, żeby było prawdziwe…
– Przekonasz się wkrótce – odrzekł, również przechodząc na prozę. – Prospero nie kłamie. Płata najwyżej figle – zmrużył po łobuzersku oko. I wszystkim z nas po kolei, zafundował rękę, powtarzając przy każdym uścisku solenne „gratuluję”.
Byłem szczęśliwy. Oto po raz pierwszy spełniało się coś, o czym tak wiele razy myślałem i marzyłem. Rzeczywistość, w której uczestniczyłem, ba! którą poniekąd tworzyłem, istotnie, była na miarę niektórych legend i mitów. Czułem się jak bohater, który przechodzi do historii. Niedługo jednak dane mi było cieszyć się tym uczuciem.
W kilka dni później, gdy wiadomość o naszym zwycięstwie oficjalnie dotarła do szkoły, na sobotnim apelu porannym, na którym podsumowywano miniony tydzień, na katedrę wkroczył naraz Soliter i palnął taką mniej więcej mówkę:
– Miło mi zakomunikować wam wszystkim i radzie pedagogicznej, że nasz zespół teatralny, który prowadzimy, zdobył pierwszą nagrodę na tegorocznym Przeglądzie Scen Amatorskich i Szkolnych, z czego jesteśmy bardzo radzi i gratulujemy zwycięstwa.
– No i widzi pan, panie dyrektorze – wyrwał się na całą salę nasz Hajmon – a nie chciał pan tego puścić!
– Mylisz się – odpowiedział mu spokojnie i z uśmiechem Soliter – nie chciałem puścić czegoś zupełnie innego, czegoś, za co na pewno nie dostalibyście żadnej nagrody. Na szczęście, wasz przewodniczący -wyłowił mnie wzrokiem na sali i wskazał ręką – okazał się rozsądnym chłopcem, usłuchał mojej rady i zmienił, co trzeba.
– Nieprawda! – tego załgania ja z kolei nie wytrzymałem. – Zagraliśmy wszystko tak, jak było w scenariuszu.
– Po-pra-wio-nym! – pogroził mi filuternie palcem Soliter, neutralizując w ten sposób gorszącą bądź co bądź okoliczność, iż publicznie zarzuciłem mu kłamstwo. – No ale dość już tych swarów o głupstwa – zakończył wspaniałomyślnie.
Akcja Solitera odniosła skutek. Niby wierzono nam, a nie jemu, a jednak ziarno wątpliwości zostało posiane. Mimo wszystko, nie podejrzewano wicedyrektora o tak daleko posuniętą przewrotność. I coraz to – niby w żartobliwy sposób, dla mnie jednak wyjątkowo irytujący – dokuczano nam rozmaitymi zaczepkami lub pytaniami w rodzaju: „No więc jak, była cenzura czy nie?”
Psuło mi to krew, chodziłem coraz bardziej markotny i czekałem tylko na dzień uroczystego rozdania nagród. „Wiadomo”, myślałem z goryczą, „na szkołę nie ma co liczyć. Już dawno trzeba było położyć na tym krzyżyk. Uznanie i właściwa ocena pisane mi są gdzie indziej!” – Na ile słuszne było to założenie, przekonać się miałem już za kilka dni.
Uroczystość wręczenia nagród, połączona z prezentacją krótkich fragmentów wyróżnionych spektakli, wyznaczona została na niedzielę o piątej po południu. Miejscem, w którym miała się odbyć, nie był już jednak teatr, gdzie rozgrywał się konkurs, lecz Miejski Dom Kultury, będący raczej placówką użyteczności publicznej niż świątynią sztuki. Mieściły się tam różne biura, pracownie techniczne, kawiarenka dość niskiej klasy i wielka sala konferencyjna, gdzie najczęściej odbywały się zebrania rozmaitych „aktywów”, a w weekendy – bądź smętne wieczorki rozrywkowe dla mieszkających w pobliżu emerytów, bądź hałaśliwe potańcówki dla starszej młodzieży, z reguły kończące się pijatyką i awanturami. Nie było to więc specjalnie zachęcające miejsce, a jak na moje aspiracje i oczekiwania – po prostu haniebne, uwłaczające mej artystycznej duszy. No, ale widocznie nie było innej możliwości – próbowałem to sobie jakoś wytłumaczyć -teatry o tej porze, nawet jeśli jeszcze nie grają, to gotowią się już do wieczornych spektakli, nic więc dziwnego, że nie mogły użyczyć nam swej gościny. Owszem, szkoda, że tak miła dla mnie ceremonia nie odbędzie się w wielbionym przeze mnie przybytku, lecz ostatecznie – pocieszałem się – nie to jest najważniejsze, więc nie ma się czym przejmować.
Gdy jednak w wyznaczonym dniu zjawiliśmy się na miejscu, tłumiony dotychczas żal przerodził się w poważny niepokój. Albowiem rzeczywistość, w jakąśmy wkroczyli, była rzeczywistością jak z koszmarnego snu.
Osławiona sala konferencyjna przystrojona była jak na karnawałową zabawę. Na estradzie krzątali się gorączkowo członkowie wielbionego przez okoliczną młódź zespołu big-beatowego „Poganiacze kotów”: w beatlesowskich sztybletach na wysokim obcasie, wąskich, obcisłych spodniach i krótkich marynarkach, z których wyłaziły pokraczne żaboty, podłączali kable elektrycznych gitar, stroili przerobione z radioaparatów wzmacniacze i próbowali co chwila mikrofonu chrypliwym odliczaniem „raz dwa trzy, raz dwa trzy”, co wzbudzało czasami niesamowity wizg i wibrowanie szyb w oknach.
Na widowni zaś gromadziła się najdziwniejsza pod słońcem mieszanka publiczności. Pierwsze rzędy zajmowali emeryci z pobliskiego Domu Spokojnej Starości. W rzędach środkowych i na ławkach po bokach siadali uczestnicy konkursu oraz ich licznie reprezentowane rodziny, a także delegacje ze szkół, mające zapewne robić klakę swoim wyróżnionym kolegom. Wreszcie, z tyłu sali gromadziła się tak zwana „czerń”, czyli przerośnięci uczniowie szkół zawodowych, żołnierze na przepustkach i watahy krewkich wyrostków, skorych do zaczepek i niewybrednych żartów.
Było oczywiste, co to wszystko znaczy. Nasza uroczystość została wtłoczona w istniejący harmonogram zajęć Domu Kultury. Zresztą, być może, spadała kierownictwu jak z nieba. Bo oto, z jednej strony, była wprost wymarzonym programem dla emerytów, a z drugiej, idealną formą kulturalnej pańszczyzny, jaką – zgodnie z zaleceniem ministerstwa oświaty – zawsze musiała odrobić „czerń” w zamian za huczną potańcówkę.
Rozglądałem się rozpaczliwie za ES-em i innymi członkami jury, w nadziei, że ich obecność, jeśli nawet nie podniesie znacznie rangi imprezy, to zapewni jej przynajmniej jaką taką powagę. Daremnie. Prospero zdjąwszy swój płaszcz, rozpłynął się jak kamfora.
Wkrótce spostrzegłem natomiast innego aktora, lalusiowatego gładysza, znanego zresztą głównie nie z teatru czy filmu, lecz z najpodlejszych programów rozrywkowych w rodzaju „Zgaduj Zgaduli” czy „Podwieczorku przy mikrofonie”. Mężczyzna ten, ubrany w czarny garnitur, lakierki, białą non-ironową koszulę i pretensjonalną muszkę, kręcił się nerwowo przy estradzie, rozmawiał z organizatorami i zapisywał coś w notesie. Nie ulegało wątpliwości, że to on właśnie będzie prowadził całą imprezę.
No, i zaczęło się. Wypomadowany pajac wskoczył tanecznym krokiem na estradę, chwycił mikrofon i przystąpił do swej konferansjerskiej błazenady. Mizdrzył się, dowcipkował i pławił w duserach pod adresem widowni. Było to w najgorszym, tandetnym stylu, sala jednak cieszyła się i biła mu brawo.
Procedura wręczania nagród odbywała się według następującego schematu: konferansjer wywoływał zespół na estradę (zaczął od najniższej lokaty), dokonywał – z kartki – prezentacji poszczególnych osób biorących udział w spektaklu, po czym – modulując głos na podobieństwo amerykańskich showmanów – obwieszczał wynik, czyli za co lub którą nagrodą zespół został uhonorowany. W tym momencie perkusista „Poganiaczy kotów” wykonywał hałaśliwy tusz na werblu i talerzu, konferansjer wręczał komuś z zespołu dyplom i zaraz usuwał się na bok, zostawiając laureatów samych na scenie, po to, by zademonstrowali oni swój kunszt jakimś popisowym numerem. Wreszcie, gdy i ta część rytuału dobiegała końca, następował – jakże dobrze mi znany skądinąd – przerywnik muzyczny (witany owacyjnie głównie przez tylne rzędy widowni), czyli jakiś utwór big-beatowy w wykonaniu „Poganiaczy kotów”.
Upiorne to było widowisko. Najgłupsze akademie szkolne i najczarniejsze momenty Festiwalu Chórów nie umywały się do tego, co rozgrywało się oto przed naszymi oczami. Groteska, parodia, absurd… – nie, żadne z tych słów nie oddaje w pełni idiotyzmu owej tragifarsy. Po plecach ściekał mi zimny pot zażenowania i wstydu.
„Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Po co mi było to wszystko? – lamentowałem w duchu.
Tymczasem nieubłaganie zbliżała się nasza kolej. Nie wiedziałem, co czynić. Nie wyjść na estradę? Nie przyjąć nagrody? Odmówić wykonania fragmentu spektaklu? Na taką ostentację nie potrafiłem się zdobyć. – Ostatecznie o biegu wypadków zadecydował żywioł improwizacji.
Kiedy nadeszła w końcu najpotworniejsza chwila, gdy konferansjer, wspiąwszy się na najwyższy diapazon swoich możliwości głosowych, wywołał nas na estradę, jeden z moich partnerów (dokładnie: Prometeusz) szepnął do mnie, podnosząc się z miejsca:
– Rób, co chcesz, ale na nas nie licz. My tu nie wystąpimy.
– Biorę wszystko na siebie – wycedziłem przez zęby jak kapitan okrętu idącego na dno. – Po wręczeniu dyplomu możecie zejść ze sceny.
Staliśmy jak skazańcy w jaskrawym świetle reflektorów, konferansjer, zerkając do kartki, bredził coś o „wysokich walorach artystycznych. naszego spektaklu, a ja, patrząc w głąb widowni, tam gdzie tłoczyła się „czerń”, myślałem z autoironią:
„Czekają z obłudną pokorą, aż skończy się ta bzdura, by móc się wreszcie zanurzyć w odmętach potańcówki. Tak samo jak myśmy czekali na finał konkursu chórów. Racja jest po i c h stronie.} a tu jestem zakałą i żałosnym frajerem. Gdy tylko zejdę ze sceny i publiczność opuści salę, usuną czym prędzej krzesła, żeby zrobić parkiet, i pod dyktando ‘Poganiaczy kotów’ rzucą się w wyuzdane, najwymyślniejsze tany. I będzie to i c h tryumf, to będzie ich no morę.
Myśli te działały na mnie przygnębiająco, zarazem jednak stały się niespodziewanym wyzwaniem.
Nie, nie dać im satysfakcji! Nie pozwolić, by bawili się moim kosztem, a w każdym razie sprawić, by m n i e wyłączyli z tego, co mają w pogardzie! Niech się bawią, jak chcą, niech drwią – i jak najsłuszniej – z Przeglądu Scen Amatorskich, ale ode mnie – wara.
Nagle zrozumiałem, że to oni właśnie są najwyższym arbitrem. Zadawać szyku przed takimi jak ja, podbić serca emerytów z pierwszych rzędów, ba! oczarować nawet samego ES-a – nie, to nie była wielka sztuka. Albowiem wszyscy oni, tak czy inaczej, grali w tę samą grę. Natomiast zawładnąć „czernią”, wyłażącą w dodatku ze skóry, by oddać się za chwilę karczemnym bachanaliom – o tak, to była sztuka, i to nie byłe jaka.
– A teraz przed państwem – wrzasnął konferansjer – laureaci pierwszej nagrody. Zdobywcy tegorocznej Złotej Maski! Brawo! -I wybiegł za kulisy.
– Brawo koniec! – odezwał się jak echo kpiarski ryk z tyłu sali. Dyskretnym, lecz władczym ruchem głowy dałem znak zespołowi, żeby opuścił scenę. Następnie zrobiłem kilka kroków naprzód i przysłaniając oczy kabotyńskim gestem przed rażącym światłem reflektorów, z dozą zniecierpliwienia w głosie wydałem polecenie:
– Światło, proszę.
Stary elektryk, którego poznałem jeszcze w teatrze podczas eliminacji i który zawiadywał teraz oświetleniem, w mgnieniu oka zrozumiał, o co mi chodzi. Wygasił wolno wszystkie aparaty, zostawiając tylko jeden – punktówkę wycelowaną dokładnie w moją twarz i tułów.
I wtedy, najzwyklejszym tonem, jaki potrafiłem z siebie wydobyć, zupełnie tak, jakbym zaczął mówić coś od siebie, a nie monolog wierszem, rozpocząłem swój popisowy numer:
Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role
W siedmioaktowym dramacie żywota…
Mówiłem ten tekst zimnym, beznamiętnym tonem, stwarzającym wrażenie, że chyba od urodzenia pozbawiony jestem wszelkich złudzeń, co do natury tego świata i życia, i jedynym uczuciem, jakie mi towarzyszy, jest obrzydzenie i wzgarda. W tym sposobie mówienia była zarazem jakaś wyniosła arogancja. Można by pomyśleć, iż nie mówiłem wcale wiersza, lecz najbezczelniej szydziłem z siedzącej przede mną publiczności. Przy każdej kolejnej odsłonie ludzkiego żywota, wyławiałem wzrokiem na sali coraz to inną wiekiem grupę osób i do niej kierowałem sarkastyczny portrecik kreślony przez szekspirowskiego Jakuba. Lecz spoza tego wszystkiego przezierało coś jeszcze, komunikat takiej mniej więcej treści:
Oto więc jak wyglądacie. Każdy z was, bez wyjątku. Ze mną zaś jest inaczej: mnie to nie obejmuje. Bo choć mam ileś tam lat, choć też jestem w jakimś wieku, nie pełnię żadnej z ról, które tu przedstawiono. Czyż jestem niemowlęciem śliniącym się przy piersi? Zgoda, nikt z nas tu nie jest. Nie jestem jednak też uczniem, leniwie czy ślimaczo wlokącym się do szkoły. Najlepszym na to dowodem jest choćby to, że tu stoję i robię to, co robię. Nie jestem też jeszcze kochankiem, co bucha jak piec namiętnością, ani swarliwym wojakiem, skorym do zwady i przekleństw. Na pewno zaś już nie jestem spasionym, tłustym sędzią szukającym wygody, a już tym bardziej starcem czy zdziecinniałym dementem.
Kim w takim razie jestem? I czemu się nie mieszczę w ramach tego obrazu?
Otóż mnie tutaj nie ma, bo jestem samym zwierciadłem, w którym odbija się świat. Jestem czystą źrenicą, ironią, artyzmem, sztuką, a to jest – poza życiem.
Cisza, jaka panowała, gdy mówiłem ostatnie linijki, była prawie absolutna. Żadnych kaszlnięć, szmerów, nie mówiąc już o ostentacyjnych hałasach. „No, udało się. – odetchnąłem z ulgą. „Cokolwiek sobie myślą, siedzą cicho. Ujarzmiło ich słowo Szekspira. Wygrałem…
Oklaski, którymi nagrodzono mój występ, nie były może owacyjne (bądź co bądź, miał on w sobie coś obraźliwego), lecz szczere i pełne respektu. Ukłoniłem się uprzejmie i już miałem zamiar zejść z estrady, gdy wpadł na nią z powrotem konferansjer, chwycił mnie za przegub prawej ręki (tak jak czynią to sędziowie ringowi z zawodnikami tuż przed ogłoszeniem werdyktu), nie pozwalając w ten sposób mi odejść i krzyknął do podnoszącej się już z miejsc widowni:
– Chwileczkę, proszę państwa, chwileczkę! To jeszcze nie koniec! Jeszcze jedna, wspaniała niespodzianka!
„Co znowu wymyślił ten błazen? pomyślałem ze zgrozą. „Czego on jeszcze ode mnie chce?”
– Otóż nasz wspaniały szekspirysta – kontynuował tymczasem pełną parą wodzirej – otrzymuje jeszcze specjalną nagrodę indywidualną. A ufundował ją, proszę państwa, nie kto inny jak sam przewodniczący jury, nasz kochany, niezrównany Prospero!
Serce zabiło mi nieco raźniej, a nawet uśmiechnąłem się w duchu do siebie. No no, indywidualna nagroda od ES-a, nawet w tak żałosnych okolicznościach, to jednak jest coś!
– Proszę państwa! – prowadzącemu nie zamykały się usta. – Takie rzeczy nie zdarzają się często! To jest fakt, który z pewnością przejdzie do historii teatru. Ufundowaną nagrodą zaś jest… – sięgnął do prawej kieszeni marynarki – jest, proszę państwa… – zawiesił dramatycznie głos, po czym, podnosząc jednocześnie obie ręce do góry, jedną wraz z moją, a drugą z wyciągniętym z kieszeni przedmiotem, zawył: – ZEGAREK NA RĘKĘ MARKI RUHLA!
Poczułem, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa, konferansjer jednak mocno trzymał mnie za przegub wzniesionej wysoko prawej ręki i nie pozwolił osunąć się na ziemię.
– Brawo Ruhhhla! – odezwały się chrypliwe, rozbawione wrzaski z końca sali, w których z naciskiem, niepoprawnie, eksponowano „h”, co miało dodawać pikanterii.
Zęby pojąć, dlaczego był to dla mnie tak straszliwy cios, trzeba wiedzieć coś niecoś na temat zegarków Ruhla.
Otóż zegarek Ruhla, produkowany w Niemczech Wschodnich, zwanych pogardliwie Enerdowem lub Enerdówkiem, był w owym czasie najtańszym – i to uderzająco – dostępnym zegarkiem w Polsce. Oczywiście, w tym fakcie nie było jeszcze nic złego. Niestety, w ślad za ową podejrzanie niską ceną szła niebywale niska jakość. Ruhle psuły się na ogół już po kilku tygodniach użytkowania, a co jeszcze zabawniejsze – nigdy nie chodziły punktualnie. Ich niefortunni posiadacze zawsze mieli je nastawione o ileś minut naprzód lub wstecz i w celu ustalenia aktualne] godziny dokonywali skomplikowanych przeliczeń. Lecz o złej sławie Ruhli nie decydowała sama fatalna jakość. Niewydarzonych produktów było w tym czasie wiele, a jednak nie o każdym krążyły dowcipy. Ruhla zawdzięczała swą wyjątkową pozycję rozlicznym – nachalnym i żałosnym – akcjom reklamowym. O Ruhli było głośno w radio i telewizji, w programach rozrywkowych i na zawodach sportowych. Ruhla była jedną z najczęściej wręczanych nagród lub upominków na rozmaitych quizach i turniejach dla plebsu. Ulicami miasta jeździł samochód z głośnikiem na dachu, z którego wrzaskliwy głos w następujący sposób zachęcał do wzięcia udziału w jednej z najpopularniejszych w owym czasie imprez masowych:
„Zgaduj-zgadula”, „Zgaduj-zgadula”!
Zagraj i wygraj zegarek Ruhla!
Gmin reagował na to natrętne wciskanie mu kitu układaniem niezdarnych anegdot lub kpiarskich wierszowanych sentencji w rodzaju:
Za zegarek marki Ruhla jednej nocy nie przehulasz.
Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze sprawa samej nazwy, a ściślej – jej pisowni. Odczytywana po polsku, bez uwzględnienia reguł niemieckiej wymowy, mieniła się pewną dwuznacznością, co stanowiło niewyczerpane źródło uciechy pospólstwa – i to dopełniało reszty.
Krótko mówiąc, publiczne obdarowanie mnie tym osławionym cudem techniki enerdowskiej (nota bene, nie znajdował się on nawet w pudełku, lecz w celofanowej torebce spiętej ordynarną miedzianą zszywką) upokarzało mnie w sposób nieznośny.
Zażenowany do granic wytrzymałości, schowawszy przeklęty zegarek czym prędzej do kieszeni, zszedłem ze sceny i rzuciłem się do wyjścia, chcąc jak najszybciej zniknąć z pola widzenia rozradowanej gawiedzi. W drzwiach jednak zatrzymał mnie jakiś osobnik o ospowatej twarzy, odciągnął na stronę i podsuwając jakiś papier, powiedział:
– Trzeba tu pokwitować odbiór.
A gdy, pośpiesznie złożywszy swój podpis, znów rzuciłem się do ucieczki, krzyknął za mną zniecierpliwionym głosem:
– Halo! Chwileczkę! Masz tu jeszcze gwarancję!
Wracałem do domu w stanie skrajnego upodlenia, w kółko przeżywając ostatnie chwile minionej właśnie imprezy.
Oto, gdy najgorsze było już właściwie za mną, gdy – jakimś niepojętym cudem – wyszedłem z opresji w miarę obronną ręką, padł cios, jak gdyby już po gwizdku, który powalał mnie na deski. Kojarzyło mi się to z dramatycznymi scenami z różnych filmów i sztuk, w których niezagrożony już, zdawałoby się, bohater ginie jednak w ostatnim momencie, rażony przypadkową lub zdradziecką kulą zza węgła.
Zastanawiałem się też nad intencjami ES-a. – O co mu chodziło? Czy, pozwoliwszy mi przez chwilę pobyć ze sobą na wyżynach, chciał strącić mnie przewrotnie w otchłań pospolitości, żeby nie przewróciło mi się w głowie? Czy był to odwet za moment przewagi, jaką nad nim zdobyłem, zaskakując go nagłą improwizacją? I czy owo zmrużone po łobuzersku oko, gdy widziałem go po raz ostatni w foyer teatru, stanowiło już zapowiedź tej zemsty? – Gubiłem się w domysłach.
W końcu jednak doszedłem do wniosku, że jego motywy były znacznie prostsze. ES chyba rzeczywiście mnie polubił i chciał mnie jakoś uhonorować, i wyobrazić sobie, że upominek w postaci zegarka będzie przezabawną aluzją do mojego spóźnionego zgłoszenia, a zarazem upamiętnieniem tej okoliczności. Ponieważ zaś był patologicznym sknerą (o czym też krążyły legendy), wybrał najmniej bolesne dla siebie rozwiązanie – kupując najtańszą Ruhlę. Nie sądzę, by przyszło mu na myśl, jak straszliwe zniszczenie posieje to w mojej duszy.
W każdym razie ja, żeby się z tego wszystkiego jakoś otrząsnąć i oczyścić, musiałem coś z tym fantem zrobić. I było dla mnie jasne, że tym razem żaden kompromis absolutnie nie wchodzi w grę. Przekazanie komuś zegarka, oddanie go biednym, nawet pozostawienie na ulicy, żeby ktoś go znalazł – nie, żadne z tych rozwiązań nie dawało mi satysfakcji. – Zegarek trzeba było zniszczyć, zwrócić go niebytowi.
Starannie wybrałem miejsce egzekucji: środek placu Komuny Paryskiej (przed wojną Placu Wilsona), będącego zarazem skrzyżowaniem trzech ulic, które nosiły imiona trzech narodowych wieszczów: Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego – tych właśnie, których tekstów zabrakło w moim scenariuszu, co niezawodnie wytknął mi wicedyrektor. To im składałem teraz w ofierze tę marną, zachodnią błyskotkę (przynajmniej w geograficznym sensie), której dorobiłem się na zdradzieckim kosmopolityzmie.
Wyjąłem zegarek z celofanowej torebki, rozciągnąłem w dwie strony jasnobrązowe paski i – cyferblatem do góry – ułożyłem go na tramwajowej szynie. Cykał głośno, wskazując punktualnie godzinę dziewiątą.
Cofnąłem się kilka kroków i usiadłem na pobliskiej ławce. Po paru minutach nadjechała piętnastka – zmierzająca w kierunku Śródmieścia. Rozległ się krótki trzask, powtórzony jak echo przez kolejne koła wagonów. Wstałem i na powrót podszedłem do miejsca kaźni. Na lśniącej szynie leżał sprasowany metalowy krążek inkrustowany jak mozaika drobinami szkła, ujęty z dwóch stron w stwardniałe zaskakująco rzemyki ze skaju. Podniosłem tę martwą, zmumifikowaną niejako formę i przyjrzałem się jej z ciekawością. Cały mechanizm stopiony był w jedną, zbitą masę. Śladu wskazówek, bocznego pokrętła ani jednej cyfry na tarczy. Jedynie gdzieś u góry, straszliwie zniekształcony, ledwo dający się rozpoznać, niemniej widoczny w mętnym świetle latarni, błyszczał srebrnymi literkami niepokonany napis „Ruhla..
Pokiwałem z politowaniem głową, po czym ruszyłem wolnym krokiem do rogu Mickiewicza i tam zwłoki zegarka, owinięte w całun gwarancji i włożone na powrót w celofanową trumnę, wrzuciłem do studzienki w rynsztoku.
Bezwzględny, okrutny wręcz sposób, w jaki odciąłem się od niefortunnej przygody teatralnej, przyniósł mi pewną ulgę i spodziewaną katharsis, na dłuższą jednak metę nie zdołał mnie już uzdrowić. W duszy kilkunastoletniego chłopca, którym byłem, nieodwracalnie coś pękło i obumarło. Ostatecznie zwątpiłem, że może mi się przytrafić coś nadzwyczajnego, coś na miarę owych dawnych, niedoścignionych czasów i że będzie to równie piękne jak w opowieściach dorosłych.
Wraz ze zwątpieniem przyszła inercja i pustka. Nie żebym zaraz stracił wszelkie zainteresowania lub popadł w stan otępienia – dalej wielbiłem teatr, chodziłem na koncerty i pożerałem książki – w szkole jednak ze wszystkiego się wyłączyłem; robiłem tylko to, co do mnie należało i nic ponadto. Żadnych kółek zainteresowań, żadnej nie wymaganej aktywności, żadnego udziału w czymkolwiek nieobowiązkowym.
Lekcje. Powrót do domu. Samotność. Milczenie. Sen.
Postawa ta czy stan ducha, paradoksalnie, pozwoliły mi bliżej poznać otaczającą mnie rzeczywistość. Albowiem gdy działałem – czy to jako pianista w jazzowym kwartecie, czy jako reżyser i aktor w teatralnym zespole – nie zważałem zupełnie na to, co się wokół mnie dzieje. Byłem wtedy myślami bez przerwy gdzieś indziej. Na próbie, na koncercie, na scenie, w marzeniu. Odkąd zaś nie absorbowała mnie już tego rodzaju działalność, cała moja uwaga skupiła się na sprawach, którymi mały świat szkoły, czy raczej: dorastającej młodzieży, żył intensywnie na co dzień.
Cóż to były za sprawy? W większości należały one do sfery zakazanej. Palenie papierosów, picie alkoholu, chodzenie na wagary, podrabianie podpisów, metody podpowiadania lub robienia ściągawek. Do tego dochodziły jeszcze poważniejsze rzeczy: chodzenie do kina na filmy dla dorosłych, urządzanie i przebieg prywatek oraz przekazywanie sobie pokątnych wiadomości (nierzadko nieprawdziwych lub mocno zniekształconych) o życiu seksualnym i organach płciowych, czemu towarzyszyło z reguły opowiadanie sprośnych dowcipów.
Cały ten kompleks doświadczeń obrośnięty był niezwykle bogatym folklorem, na który składał się przede wszystkim język, pełen dziwacznych skrótów, przezwisk i zawołań, oraz dziesiątki anegdot o uczniach, nauczycielach i różnych incydentach, jakie się wydarzyły. Przepowiadano sobie to w kółko, bawiono się tym jak grą dla wtajemniczonych i zaśmiewano się do rozpuku.
Najczęściej bodaj powracano do historii o rozlanym ajerkoniaku. Była ona następująca:
Byś, klasowy osiłek i zawadiaka, przyniósł raz do szkoły aż dwie butelki tego słodkiego trunku, by wypić je po lekcjach w gronie swoich kamratów. Butelki miał schowane w teczce i zaraz po wejściu do klasy zamierzał ulokować je w swojej szafce zamykanej na kłódkę. Niestety, nim zdążył to zrobić, uderzył niefortunnie dnem teczki o ławkę i obie butelki się stłukły. Byś, zorientowawszy się, co się stało, w ostatniej chwili przed przyjściem nauczyciela do klasy czmychnął z teczką do kibla, a w ślad za nim rzuciło się dwóch najbliższych mu ludzi, którzy nie chcieli zostawić przyjaciela w potrzebie. Po otworzeniu teczki, zgromadzonej trójce ukazał się widok iście apokaliptyczny: mniej więcej do połowy była ona wypełniona gęstym, żółtym płynem, a zeszyty i książki, i reszta przyborów szkolnych tkwiła w tej topieli po pas, o ile nie po szyję. Zaczęła się dramatyczna akcja ratunkowa. Byś ostrożnie, dwoma palcami, wyciągał z żółtych odmętów kolejne ofiary powodzi, unosił je wysoko i ruchem głowy dawał znak towarzyszom, by nadstawiali gardła pod ściekającą strużkę jajecznego nektaru albo dorodne krople opadające miarowo. Wreszcie, gdy wszystko w ten sposób zostało wyłowione, a także wydobyto szkło stłuczonych butelek, rozpoczęła się straceńcza uczta. Teczka z resztą napoju (co najmniej trzy czwarte litra) – niczym przechodni puchar lub but kawaleryjski napełniony szampanem – zaczęła krążyć między biesiadnikami i krążyła między nimi tak długo, aż została do dna osuszona.
Skutki tej desperackiej akcji nie kazały na siebie długo czekać. Zważywszy na porę dnia (ósma-dziewiąta rano) i fakt, że ucztujący prawie nic jeszcze nie jedli, przyjęta przez nich dawka była po prostu zabójcza. Pierwszy padł ofiarą „popromiennej” choroby chudy jak patyk Kazio, najmniejszy biesiadników. Torsje chwyciły go już na drugiej lekcji. Blady jak trup, z przerażonymi oczyma, wybiegł nagle z klasy trzymając się za usta i długo nie powracał. Zaniepokojony nauczyciel wysłał wreszcie kogoś na zwiady. Goniec wrócił po chwili, niosąc hiobową wieść, iż Kazio leży półprzytomny przy muszli klozetowej i wymiotuje… żółcią, więc ma zapewne atak wyrostka robaczkowego, a może nawet skręt kiszek. Posłano po lekarza, ale lekarza nie było jeszcze w szkole – i nieszczęsnego Kazia odprowadzono do domu.
Tymczasem na czwartej lekcji porażenie dotknęło drugiego ze śmiałków, niesfornego Zenka, chłopaka krnąbrnego i bezczelnego, stawiającego się często nauczycielom. Tym razem jednak, jakby na przekór swoim obyczajom (zapewne wskutek słabości), zachował się nader kulturalnie. Podniósł rękę do góry, a gdy udzielono mu głosu, powiedział, że jest mu niedobrze i czy może w związku z tym wyjść do toalety. Nauczycielka biologii, kobieta surowa i cięta, przezywana Osą lub Żmiją, wiedząc już, naturalnie, o całej aferze z Kaziem, uznała, że Zenek robi sobie z niej kpiny, i nie wyraziła zgody. Co gorsza, jakby w odwecie za próbę nabrania jej, wyrwała go do odpowiedzi przed tablicę. Zenek przez jakiś czas walczył heroicznie z naturą, ta w końcu jednak go zmogła i tak jak stał, puścił nagle straszliwego pawia na podłogę, obryzgując granatowy sweterek nauczycielki. Klasa parsknęła śmiechem, Żmija jednak zachowała zimną krew, otarła ubranie chusteczką i z właściwym sobie podejściem naturalisty poddała ją próbie węchu.
– Ach, więc to ma być ta żółć, którą rzygał Fanfara! – Tak brzmiało nazwisko Kazia. – Teraz już wszystko jasne! W tej klasie od rana pije się alkohol! No no, nie ujdzie wam to płazem! A teraz: biegiem po szmatę i zmywać mi to wszystko!
Do końca dnia zwycięsko wytrzymał tylko Byś. Czy jednak, rzeczywiście, zwycięsko? Przez cały czas wyraźnie był lekko zamroczony, chodził jak błędny, a przede wszystkim, otrzymał aż pięć dwój, ze wszystkich przedmiotów, które wypadały tego dnia – za sam brak zeszytów i książek, a ściślej za to, że nie umiał się z tego zupełnie wytłumaczyć.
Inna malownicza historia, ciesząca się wdzięczną pamięcią, opowiadała z kolei o tym, jak to Fąfel, dryblas z ostatniej ławki o śmiesznym, tubalnym głosie i wielkim przyrodzeniu (co stanowiło przedmiot nieustannych żartów i śmiałych spekulacji), wybawił raz palących w klozecie kolegów od nieuchronnej wpadki – mimo że sam nie palił.
Palenie papierosów przez uczniów było, rzecz jasna, tępione i z całą surowością karane. Palacze nie mieli lekkiego życia. Poddawani rewizjom kieszeni, upokarzającym badaniom oddechu, zapachu ubrania i nikotynowego nalotu na palcach, musieli stosować różne, skomplikowane zabiegi, aby ukryć swój nałóg. Żyli w wiecznym zalęknieniu, nie znając dnia ni godziny. Palili zasadniczo na każdej pauzie, lecz tylko na długiej -w miarę spokojnie i z jaką taką przyjemnością. Albowiem o tej porze nauczyciele spożywali na ogół drugie śniadanie i nie patrolowali klozetów. A jednak od czasu do czasu również na długiej pauzie zdarzały się kontrole. Czujność palaczy była wtedy uśpiona i łapano z reguły na gorącym uczynku. To zaś pociągało za sobą najgorsze konsekwencje: konfiskatę tytoniu i troję ze sprawowania, która już tylko o krok dzieliła od wyrzucenia ze szkoły.
Nauczyciele tropili palaczy grupowo lub w pojedynkę. Bez porównania groźniejsi byli samotni myśliwi. Szedł taki korytarzem jak gdyby nigdy nic, zajęty z pozoru myślami albo przyjazną pogwarką z jakimś swym podopiecznym, aż tu nagle, koło klozetu, jak się nie rzuci do drzwi, jak nie wpadnie do środka i nie zacznie wyłapywać jednego po drugim. Nie było wtedy mowy o żadnym ratunku. Chyba że się ktoś zamknął w kabinie.
Otóż owego pamiętnego dnia palaczom groziła taka właśnie wpadka. Któż jednak był samotnym myśliwym, który się na nich zasadził? Kto wkroczył do klozetu jak legendarny Komandor? Najmniej spodziewana osoba. Drobniutka, niepozorna nauczycielka rysunku, płoniąca się ze wstydu przy byle jakiej okazji. Prawdopodobnie dokonywała tej inspekcji nie z własnej inicjatywy, lecz na czyjeś zlecenie.
W klozecie kłębiło się od dymu jak w kotłowni i trwała właśnie ożywiona dyskusja, czy lepiej jest zaciągać się przez nos, czy zwyczajnie – ustami. Wtem wrzasnął ktoś od drzwi: „Uwaga! Nalot! Idzie!” Palacze rzucili się do kabin, by topić niedopałki, lecz tak się akurat złożyło, że wszystkie były zajęte, i narzędzia przestępstwa pozostały im w rękach. Ktoś rozpaczliwie próbował otworzyć jeszcze okno, lecz było już za późno.
I wtedy właśnie Fąfel, sam przecież niepalący, pośpieszył im z brawurową, „wiedeńską” odsieczą. Zorientowawszy się, kto wchodzi, w mgnieniu oka wydobył swój monstrualny organ i pewnym krokiem doświadczonego ekshibicjonisty ruszył naprzeciw wrogiej sile, udając, że kieruje się w stronę pisuaru. Spoza kłębów dymu dał się słyszeć krótki stłumiony okrzyk przerażenia, a w ślad za nim donośny, głęboki bas Fąfla: „Och, najmocniej panią profesor przepraszam, ale tu męska ubikacja.”
Rysowniczka umknęła jak niepyszna, a wszyscy odetchnęli z ulgą, po czym długo klepali Fąfla z uznaniem po plecach.
„Kropidłem ją przegonił!” – referowano rzecz w skrócie.
I jeszcze jedna historia, godna odnotowania. Niezapomniany początek wypracowania Rożka Goltza na temat doli pańszczyźnianego chłopa na podstawie noweli Antek Bolesława Prusa.
Rożek Goltz (formalnie na imię miał Roger) był nietypowym chłopcem. Skryty i nieprzystępny, chadzał własnymi drogami, z nikim się blisko nie trzymał i miał dziwny sposób mówienia. Przezywano go filozofem, ze względu na osobliwe, a wcale niegłupie pytania, które stawiał nauczycielom, zapędzając ich w kozi róg. Cechował go skrajny racjonalizm: wszystko kazał sobie tłumaczyć do pierwszej przyczyny i z wszystkiego wyciągał ostateczne konsekwencje, doprowadzając nierzadko całą rzecz do absurdu. Za to swoje mędrkowanie, zakrawające nieraz na kpinę, z pewnością już dawno oberwałby po uszach, gdyby nie jego zdolności w dziedzinie nauk ścisłych. Był bardzo mocny z fizyki i chemii, a matematykę znał już na poziomie uniwersyteckim. Ponadto znał się na wielu rzeczach nie objętych programem. Czytał dziesiątki popularnonaukowych książek z dziedziny przyrodoznawstwa, historii i medycyny.
Mimo tak giętkiego i chłonnego umysłu, miał jednak osobliwą piętę achillesową. Był wprost fatalny z polskiego. Nie szły mu całkiem do głowy zadawane lektury, nie umiał o tym mówić, pisanie zaś wypracowań stanowiło dlań mękę. Na ogół odpisywał je na przerwach od paru kolegów, którym rewanżował się później w zakresie matematyki. Gdy zaś pisał je sam, roiły się od językowych i stylistycznych dziwolągów, a przede wszystkim przezabawnie rozmijały się z zadanym tematem.
Nauczyciel polskiego, wiedząc że tak czy inaczej będzie go musiał puścić (z uwagi na ścisły umysł), kiwał tylko z politowaniem głową, mówił zafrasowany: „cóż, mowa ojczysta nie jest twą mocną stroną” i stawiał mu trzy z minusem.
Owego dnia, na który zadane było wypracowanie na temat doli chłopa, Rożek – pierwszy raz w życiu – sam zgłosił się do czytania.
Nauczyciel nie wierzył własnym oczom.
– Co? Rożek sam się zgłasza, by czytać wypracowanie? Ależ prosimy, prosimy! Jakże czemuś takiemu można by nie przyklasnąć!
I Rożek wstał i zaczął. A pierwsze zdanie brzmiało: „Antek po ciężkim dniu pracy wyglądał jak genitalia męskie po stosunku”.
Chłopcy zarżeli gromko, dziewczęta zachichotały, po czym zapadła pełna napięcia cisza i oczy wszystkich zwróciły się w stronę nauczyciela.
Ten jednak siedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic, gładząc swą małą, kozią bródkę.
– Czytaj dalej – powiedział rzeczowo.
Reszta wypracowania Rożka nie odznaczała się jednak już niczym szczególnym. Może więcej niż zwykle było w nim zadęcia na oryginalny styl.
– Dlaczego zgłosiłeś się do odpowiedzi? – zapytał nauczyciel, kiedy Rożek skończył.
– Bo chciałem dostać więcej niż dostatecznie z minusem – odparł bez wahania Rożek.
– Co ci kazało sądzić, że właśnie tyle dostaniesz?
– Żywy język, którym jest napisane, a którego brak ciągle mi pan zarzuca, a przede wszystkim to, że wziąłem pod uwagę, co tyle razy pan mówił: „słowa powinny się sobie dziwić, jeśli styl ma być oryginalny”.
Na twarzy polonisty malowała się walka. Z jednej strony, wyraźnie, chciał machnąć na Rożka ręką, uznając go za przypadek po prostu beznadziejny, z drugiej, zdawał sobie sprawę, że lapsusu z pierwszego zdania nie może tak zostawić.
– Dobrze – powiedział wreszcie po chwili milczenia – postawię ci więcej niż trójkę, musisz jednak wyjaśnić, jak mianowicie wyglądał Antek po całym dniu pracy.
– Jak to jak? – zdziwił się Rożek. – Tak właśnie, jak napisałem.
– Proszę więc, opisz to. Antek wyglądał jak?…
– No… – Rożek zaczął się jąkać – jak genitalia… męskie…
– Ej, to chyba jeszcze nie wszystko – z przekąsem rzekł polonista. – Jak genitalia męskie… po stosunku… – wymamrotał jeszcze słabiej Rożek.
– No właśnie! – polonista bezlitośnie przypierał Rożka do muru. – To znaczy, jak? Właśnie, jak? Proszę, opisz nam to.
Zapadło długie milczenie, a napięcie w klasie sięgnęło zenitu. Przy czym intrygowało zarówno to, czy Rożek odważy się brnąć dalej po tym grząskim gruncie, a zatem czy chcąc nie chcąc powie jakieś świństwo, jak i to – i chyba to przede wszystkim – czy nauczyciel w ferworze zaginania Rożka nie ujawni, choćby mimowolnie, swej wiedzy na temat desygnatu śmiałego porównania.
– Nie umiem – wybąkał w końcu Rożek.
– Ano właśnie! – tryumfował polonista. – Więc jak nie umiesz, to nie pisz. A dwói ci nie stawiam tylko dlatego, żeś sam się zgłosił do odpowiedzi.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a zarazem doznali osobliwego zawodu. Nie dlatego, rzecz jasna, że Rożek nie dostał dwói, lecz że już się skończyła głośna debata na lekcji na tak frapujący temat.
Takie więc były to sprawy. Taki zapach i smak miał chleb powszedni szkoły.
W tym dosyć postnym menu poczesne miejsce zajmowała postać dyrektorki, a ściślej, rozbudowany świat przeżyć, domysłów i plotek, których była niewyczerpanym źródłem.
Dyrektorka nastała stosunkowo późno – gdy kończyliśmy klasę dziewiątą – i uczyła francuskiego. Była to trzydziestoparoletnia, nader przystojna niewiasta, która w zasadniczy sposób odbijała od reszty nauczycieli – szarych, zgorzkniałych, nudnych, w najlepszym razie nijakich. Chodziła elegancko ubrana, wyłącznie w garderobie produkcji zachodniej (to się widziało od razu), miała wypielęgnowane ręce, zdobione gustowną biżuterią, i bił od niej odurzający zapach dobrych, francuskich perfum. Jej twarz pokrywał zawsze starannie zrobiony makijaż, a głowę wieńczyły lśniące, kasztanowe włosy, przycięte krótko i zgrabnie ułożone ponad długą, wysmukłą szyją. Trzymała się prosto, miała nienaganne maniery, a przy tym ciągnął od niej jakiś mrożący chłód.
Piękna i zimna, wspaniała i nieprzystępna, dumna i bezlitosna – istna Królowa Śniegu.
Dyrektorka z miejsca wprowadziła do szkoły ferment, i to różnorakiej natury. Przede wszystkim, już samo jej obejście i wygląd robiły swoje. Starsi, zasiedziali od lat nauczyciele patrzyli na nią nieufnie i trochę się jej bali. Młodsi zwyczajnie jej zazdrościli – urody, strojów, stanowiska – albo umizgiwali się do niej. Poza tym, wraz z jej przybyciem rozeszła się szybko wieść, że dyrektorka zamierza, i to w niedalekiej przyszłości, radykalnie zreformować szkołę, czyniąc z niej jedną z powstających w owym czasie placówek eksperymentalnych z obcym językiem wykładowym – w danym wypadku, oczywiście, francuskim. Jej starania w tym kierunku były już, podobno, poważnie zaawansowane, tak że zmiana mogła nastąpić nawet i z początkiem nowego roku szkolnego.
Perspektywa ta, obiektywnie rzecz biorąc jak najkorzystniejsza, siała dosłownie zgrozę. Dla większości nauczycieli oznaczała bowiem nieuchronne odejście ze szkoły, z którą byli związani czasem od wielu lat: w eksperymentalnej placówce z obcym językiem wykładowym wszystkie przedmioty oprócz polskiego i historii miały być prowadzone w obu językach naraz, a zatem prawie wszyscy nauczyciele musieli drugim językiem nie tylko biegle władać, lecz umieć też w nim nauczać. Dla młodzieży, z kolei, uczenie się wszystkiego naraz w dwóch językach jawiło się jako niewyobrażalna tortura; widziano w tym dopust boży i drżano na samą myśl.
Innym elementem fermentu wprowadzonego przez Madame la Directrice, jak ją szlachetnie ochrzczono, był złożony niepokój, jaki jej wdzięczna postać zasiała w sercach uczniów. W pierwszym odruchu, poniekąd na sam jej widok, obdarzono ją żywiołową sympatią, graniczącą wręcz z uwielbieniem. Traktowano ją jako postać niemal nie z tego świata – boginię, co jakimś cudem zstąpiła z Olimpu na ziemię. Wkrótce jednak zorientowano się, że jest wyniosła i nieprzystępna, a swoimi wielkopańskimi manierami potrafi boleśnie dotknąć, i wówczas fala entuzjazmu nieco opadła. Wszelako uczucie zawodu nie przerodziło się we wrogość i chęć odwetu, lecz w coś zupełnie innego – w klasyczny afekt sadomasochistyczny, żywiący się, z jednej strony, upokorzeniem i bólem, a z drugiej, plugastwem i gwałtem.
Inaczej mówiąc, pięknej pani dyrektor nie przestano wielbić, tyle że miłość do niej przybrała szczególną formę. Z jednej więc strony, po cichu, modlono się do niej żarliwie, darując jej okrucieństwo i puszczając w niepamięć wszelkie upokorzenia, z drugiej, tym razem na głos – na boku, po kątach, w klozecie – pastwiono się nad nią straszliwie, nurzając ją bezlitośnie w bagnie karczemnych plotek i niewybrednych fantazji. W tych aktach poniżania i bezczeszczenia świętości głuszono piekący ból nieodwzajemnionego uczucia, a jednocześnie jeszcze bardziej się poniżano, posuwając się w słowach do granic bezwstydu, co po powrocie do wewnętrznego sanktuarium i padnięciu na twarz przed ubóstwioną figurą okupywano kolejną porcją bólu i samoudręczenia.
Jednakże wszystkie te sprawy – te dzikie namiętności i duszna atmosfera – nie od razu stały się naszym udziałem. Na początku swojej kadencji Madame la Directrice nie uczyła bowiem w naszej klasie i wszystko, o czym tu mowa, docierało do nas pośrednio – w postaci słuchów i legend o tym, co się działo gdzie indziej. Do mnie zresztą nawet i to ledwie trafiało – tak byłem wówczas zajęty sprawami teatralnymi. Temat stał mi się bliższy, dopiero gdy przestałem udzielać się społecznie.
O czym rozprawiano w tym czasie?
Głównym polem zainteresowania wszystkich było jej życie osobiste. Pod tym zaś względem Madame stanowiła wyjątkowo wdzięczny przedmiot dociekań i spekulacji, była bowiem kobietą niezamężną.
Jak, przez kogo i kiedy zostało to ustalone, nikt nie umiał powiedzieć, niemniej panowała co do tego absolutna pewność. Faktycznie, nie nosiła obrączki, nie widziano jej nigdy w towarzystwie mężczyzny, który mógł być jej mężem, i – jak głosiła wieść – jeszcze się nie zdarzyło, by choćby napomknęła o swojej rodzinie, co także o czymś świadczyło, bo każdy nauczyciel w taki czy inny sposób zawsze coś o tym wspomniał. Ponadto zaś, raz wygadał się Soliter. Wychwalając zalety swojej przełożonej, wynosząc pod niebiosa jej energię i zdolności organizacyjne, miał ponoć wtrącić zdanie: „nie jest też bez znaczenia, że nie ma obowiązków rodzinnych, które każdy z nas ma, co pozwala jej całkowicie poświęcić się pracy w szkole”.
A zatem, w głównej mierze, roztrząsano bez końca wszystko, co implikował stan wolny pani dyrektor.
Niezamężna… Ba, lecz panna czy rozwódka? (Wdowy w ogóle nie brano pod uwagę.) Jeżeli zaś rozwódka, to kto był jej mężem i czemu się rozeszli? I kto kogo zostawił? On ją czy ona jego? Jeśli zaś ona jego, co mogło być przyczyną? Niezgodność charakterów, różnica temperamentów? Czy mąż był zbyt natarczywy, czy raczej zbyt ślamazarny? A może się rozstali z powodu kogoś trzeciego? Znalazła sobie kogoś? W jakich okolicznościach? I tak dalej i dalej, wszelkie możliwe warianty.
Lecz była też druga opcja: nie rozwódka, lecz panna. I to było jeszcze bardziej ekscytujące!
Panna… Trzydziestoletnia! Ba, trzydziestoparo! Czyżby wciąż jeszcze dziewica? Jakoś nie chciało się wierzyć. Więc jak to się zaczęło? Kiedy, i z kim, i gdzie? Na studiach? Podczas wakacji? W domu akademickim? Na to nie wyglądało. Więc może raczej w luksusie – w hotelu, w apartamencie, w eleganckim mieszkaniu? I jak się rzecz ma teraz? Częstotliwość. Zasada. W związku „na kocią łapę”, lecz przynajmniej z kimś jednym? Czy w trybie krótkich przygód z innymi wciąż partnerami? I czy się nie obawia, że w końcu zajdzie w ciążę, przed którą tak straszono? Czy zabezpiecza się jakoś? Jak? Miły Boże, jak?
Inną kwestią skupiającą uwagę i żywo dyskutowaną była jej domniemana przynależność partyjna. Co prawda, podobnie jak z wiedzą o jej stanie cywilnym, znów nikt nie miał dowodów, jednakże w tym wypadku wątpliwości wydawały się nikłe. Prawie się nie zdarzało, aby dyrektor szkoły nie należał do partii. Była to niemal reguła.
I tu znów powstawała piramida pytań. Czy wstąpiła do partii z przekonań, czy dla kariery? Jeżeli dla kariery, to o co naprawdę jej chodzi? O stanowisko? Pieniądze? Czy inne przywileje, głównie o możliwości wyjazdów za granicę, oczywiście na Zachód, do Francji, do Paryża, gdzie można się zaopatrzyć w eleganckie ubrania?
I inny blok tematów. Czy ma na swoim sumieniu jakąś podłość lub świństwo? (Panowała opinia, ze przynależność do partii nie może się obejść bez tego.) Doniosła na kogoś? Zdradziła? Odwróciła się tyłem do trefnego kolegi?
No i jeszcze jedna, wcale nie bagatelna, choć na pozór niewinna kwestia: jak się zachowywała, a zwłaszcza jak mówiła na zebraniach partyjnych? I – to szczególnie ważne – jak w jej cudownych ustach brzmiało słowo „towarzysz”? „Słuchajcie, towarzysze”, „towarzysz Soliter ma głos”, „towarzyszu Eunuch, niech się towarzysz streszcza”, „czy towarzyszka Żmija zabezpieczyła kawę?” – Nie, to było po prostu niewyobrażalne! A przecież takie zdania – takie lub im podobne – musiałyby padać naprawdę.
Lecz wszystkie te spekulacje, pytania, wyobrażenia wciąż jeszcze były w tym czasie zaledwie grą umysłu; miały, można powiedzieć, charakter teoretyczny. Rzecz odmieniła się, odkąd słynna Madame przyszła do naszej klasy i zaczęła nas uczyć.
Nastąpiło to – zresztą całkiem niespodziewanie – na początku ostatniej, maturalnej klasy. Poprzednia nauczycielka francuskiego, poczciwa starsza pani M., odeszła nagle na emeryturę i już drugiego września Madame la Directrice, przez nikogo nie zapowiedziana, wkroczyła do nas energicznym krokiem, pysznie stanęła za pulpitem i oznajmiła, ze do matury ona poprowadzi u nas francuski.
Było to jak grom z jasnego nieba. Wszystkiegośmy się spodziewali, tylko nie tego. Gdy zmierzała korytarzem ku naszym drzwiom, gdy czujki wystawione jak zawsze za filarem, by śledzić ruchy wrażych sił i w porę anonsować o grożącym niebezpieczeństwie, doniosły tym razem radosną nowinę, iż zbliża się do nas ONA, mogliśmy co najwyżej przypuszczać, że idzie z krótką, rutynową wizytą, jakie składała czasem przy różnych okazjach. Że zaś będzie nas uczyć, że od tego momentu będzie nam dane obcować z nią na lekcjach – sycić oczy jej boskim widokiem, wdychać zapach jej perfum, mówić do niej, być przez nią maltretowanym – i to trzy razy w tygodniu, nie, tego w najśmielszych marzeniach nikt nie brał pod uwagę.
No, i zaczęło się, niemal od pierwszej lekcji.
Wszystko, o czym dotychczas zaledwieśmy słyszeli, stało się konkretne, wymierne. Problemat jej panieństwa i życia osobistego, mający dotąd charakter jakby akademicki, stał się palącą kwestią życiową. Podobnie sprawa przynależności do partii. – Jak ta wykwintna piękność, o takim głosie, manierach, o rękach jak z alabastru i nogach jak Wenus z Milo może należeć do partii… robotniczej? Do partii górników i chłopów, do partii proletariatu? Przecież wszyscy wiedzieli, jak oni wyglądają. Wiedzieli z socrealistycznych rzeźb wokół Pałacu Kultury i z arkad MDM-u, z małej galerii portretu, jaką były banknoty w tym czasie, ukazujące archetypowe oblicza głównych przedstawicieli narodu (górnik, robotnik, rybak i traktorzystka w chustce), wreszcie – z setek plakatów propagandowej treści. Monstrualni tytani o zaciętych, brutalnych twarzach, trzymający wielkimi łapami kilofy, młoty lub sierpy, o klocowatych nogach obutych w straszliwe kamasze.
I z nimi wszystkimi – ona? Drobna, krucha, pachnąca, w jedwabnej bluzce z Paryża? Aż strach człowieka zdejmował, co w takim towarzystwie może się jej przytrafić.
A wiedziało się także, kim ci herosi z marmuru są, czy raczej się stają, kiedy z oleodruków zstępują w rzeczywistość. Wiedziało się to z ulicy, z zatłoczonych tramwajów, z barów szybkiej obsługi i z terenów budowy. Wyglądali zupełnie inaczej i – niewątpliwie groźniej. Krępi albo otyli, o małych, świńskich oczkach, niedomyci, cuchnący, w niezgrabnych waciakach i czapkach. Wulgarni, agresywni, skorzy do awantur.
Jak się czuła wśród nich? Co ją skłoniło do tego, aby być jedną z nich, by być ich – „towarzyszką”? I czy się ich nie bała? Nie przyszło jej nigdy na myśl, że oni się mogą zbuntować i że w swoich roszczeniach zażądają… jej ciała? – Straszne to były myśli, spędzające sen z oczu.
Wreszcie, na własnej skórze zaczęliśmy poznawać jej legendarną dumę. W rzeczywistości okazała się ona jeszcze bardziej bolesna niż w przytaczanych historiach, mimo że słuchy o jej okrucieństwie, czy nawet pomiataniu ludźmi, najzupełniej się nie potwierdziły. Rzecz polegała na czymś innym. Na skrajnej obojętności, na tym że była jakby wyzuta z wszelkich ludzkich słabości i jakby impregnowana na wszelkie bodźce z zewnątrz. Nic jej nie poruszało – ani na dobre, ani na złe. Nie zdarzyło się, by na kogoś krzyknęła, by okazała emocję. Nie komentowała złych odpowiedzi, a tym bardziej ich nie wyśmiewała, poprawiała tylko rzeczowo, a dwóje stawiała w milczeniu. To samo z aprobatą. Nikt nie usłyszał od niej choćby słówka pochwały. Jeśli zadany tekst wykuł nawet na pamięć, jeśli potrafił go mówić jak z nut własnymi słowami, jeśli bez zająknienia, w błyskawicznym tempie umiał odmieniać najtrudniejsze nieregularne czasowniki we wszelkich możliwych czasach – jedyne, na co mógł liczyć, to było rzeczowe „bien”, kwitujące odpowiedź i milczący wpis do dziennika pozytywnej oceny. Nic poza tym. Można by powiedzieć, że w swoim postępowaniu spełniała ideał sprawiedliwości. Była jednakowa dla wszystkich, dla zdolnych i niezdolnych, pilnych i leniwych, zdyscyplinowanych i krnąbrnych. I to właśnie było okropne.
Nie dawała się też w żaden sposób zagadać, choć lekcje francuskiego stwarzały po temu szansę. Pierwszy kwadrans zawsze poświęcony był na tak zwaną swobodną konwersację. Madame zaczynała o czymś mówić (po francusku, rzecz jasna), po czym rzucała kilka prostych pytań i miała się z tego wywiązać konwencjonalna rozmowa. To właśnie był moment na próbę podejścia jej słowem. Najczęściej stosowany chwyt polegał na rozpoczynaniu jakiejś – rzekomo – arcyciekawej historii, utykaniu z nią już na drugim zdaniu z powodu braku słów i nagłym, desperackim przejściu na polski. „Parle français!”[2]przecinała wtedy natychmiast Madame. „To zbyt skomplikowane, proszę mi pozwolić dokończyć po polsku”, walczył jeszcze rozpaczliwie niepoprawny marzyciel, lecz było to daremne. „Mais non!”,odrzucała stanowczo jego błagania Madame, „si tu veux nous raconter quelque chose d’intéressant, tudois le faire en français. [3]
I śmiałek, jak przekłuty balon, opadał z piaskiem na ławkę.
Lecz po francusku też to nie wychodziło. Raz pewien adorator przygotował sobie całą mowę, by w pewnym momencie omotać ją siecią pytań i wydobyć z niej w końcu coś osobistego. Na próżno. Naprzód, gdy zorientowała się, że jakoś zbyt płynnie mówi, zaczęła mu co chwilę przerywać, poprawiając niedociągnięcia gramatyczne; gdy zaś przebrnął przez to szczęśliwie i postawił nareszcie pierwsze z obmyślanych pytań – gdzie i jak spędziła wakacje – usłyszał w odpowiedzi, że bardzo jej przykro, mais elle n’a pas eu de vacances cette année [4], co zamknęło mu drogę do dalszych podchodów.
Tak więc Madame okazała się w sumie nie tyle wyniosłą monarchinią, okrutną i bezlitosną dla swoich poddanych, czerpiącą nikczemną rozkosz z ich upokarzania, co raczej nieczułym aniołem, tajemniczym sfinksem, tkwiącym w innym wymiarze, w innej czasoprzestrzeni. Jej hermetyczność, formalizm zachowania i lodowaty spokój były tak gruntowne, że nie zważała nawet na prymitywne akcje zdesperowanych admiratorów z pierwszych ławek, polegające na umyślnym upuszczaniu na ziemię ołówka lub książki, by podczas ich podnoszenia, poprzez „tunel. biurka, zajrzeć jej pod spódnicę. Nie mogła nie zdawać sobie sprawy, czemu służą te akcje, były nazbyt czytelne, a jednak nie reagowała na nie. Ściślej zaś, nie dopuszczała, by mogły być owocne. Siadała tak nienagannie, że gdyby nawet przez całą lekcję ktoś z lornetką przy oczach leżał pod samym biurkiem, i tak by nic nie zobaczył. Innym znów razem, gdy upuszczony ołówek niefortunnie potoczył się za daleko, podniosła go niezwłocznie, nie przerywając wykładu i, jakby nigdy nic, włożyła do szuflady. Na rozpaczliwe gesty poszkodowanego (że nie ma jakoby czym pisać, żeby mu oddać ołówek) nie zwracała najmniejszej uwagi, kontynuując lekcję.
Tak, nie musiała nic robić, by cierpiano z jej powodu. Czyniła to za nią przepaść, jaka dzieliła ją od nas. Pulchne, ledwo dojrzałe dziewczęta o niewykrystalizowanych rysach, bladej, nieładnej cerze i pocących się dłoniach czuły się przy niej małe i pokraczne, cuchnące i zacukane. Nawet te najładniejsze nie miały przy niej szans. O chłopcach zaś nie ma co mówić. Pryszczaci, z meszkiem wczesnego zarostu na twarzach, o niewyrobionych głosach i nieopanowanych ruchach – byli w jej obecności skazani na mękę wstydu, mogli przeżywać jedynie piekło upokorzenia.
Była szlachetną różą w pełni swego rozkwitu; zwinnym, kolorowym motylem; my zaś – we własnym odczuciu – nawet nie zasklepionymi pąkami, które przynajmniej mają szansę dorównać już niedługo urodzie formy dojrzałej, lecz zielskiem podłego gatunku rosnącym dziko przy drodze lub, jeszcze precyzyjniej: brzydkimi poczwarkami, tkwiącymi w pokracznych pozach w kokonach niewinności.
Klasa żyła od francuskiego do francuskiego, jakby w stanie hipnozy. Chłopcy zmarkotnieli, chodzili osowiali, z niedobrymi wypiekami na twarzy lub mocno podkrążonymi oczami, co nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości, czemu oddają się w każdej wolnej chwili. Dziewczyny snuły się jak zaczadzone, prowadziły dzienniczki, w których skrupulatnie odnotowywały, co Madame miała danego dnia na sobie, jaką spódnicę, garsonkę, apaszkę, czy była mocniej umalowana czy słabiej, i czy jej uczesanie świadczyło o niedawnej wizycie u fryzjera. Z zapisków tych powstawały następnie spisy i zestawienia: dziewczyny, niczym tajni agenci, a zarazem archiwiści Urzędu Bezpieczeństwa, miały nieomal pełny obraz stanu posiadania Madame w zakresie garderoby i kosmetyków do twarzy. Znały tak wyszukane detale, jak marka tuszu do rzęs i numer odcienia szminki; wiedziały, że nosi prawie nieosiągalne w tym czasie rajstopy, a nie podpinane pończochy, i że jeden z jej staników jest czarny (raz, gdy pisała na tablicy, dzięki uniesieniu ręki do góry mignęło przez ułamek sekundy czarne ramiączko).
To ogromne napięcie rozładowywano w gadaniu.
W nieustannych dyskusjach i analizach coraz to pojawiały się jakieś nowe idee i hipotezy. Zwłaszcza jedna z nich cieszyła się znacznym powodzeniem. Głosiła ona, iż Madame jest… frygidą. Co prawda – jak zwykle w takich wypadkach – nikt nie wiedział dokładnie, co znaczy to pojęcie, lecz to właśnie stanowiło o jego atrakcyjności.
Istniały trzy zasadnicze stanowiska w tej kwestii.
Pogląd pierwszy – można by go określić mianem skrajnego – sprowadzał się do twierdzenia, iż frygida to kobieta prawie całkowicie pozbawiona narządów rozrodczych; jej „układ moczowo-płciowy. miał się ograniczać zaledwie do cewki moczowej. Pogląd ten wyznawali najprymitywniejsi chłopcy w klasie, tak zwani „radykałowie”.
Pogląd drugi, bez porównania bardziej umiarkowany, rzekłbym, humanistyczny, a zarazem torujący drogę nadziei i fantazji, głosił, iż frygida jest po prostu kobietą nierozbudzoną lub zahamowaną uczuciowo i seksualnie. Nie była to jednak, w tym ujęciu, przypadłość nieuleczalna; przeciwnie, dawała się z łatwością zażegnać. Najciekawszym jednak i poniekąd najważniejszym elementem tej teorii, a ściślej: elementem, który jej tylko towarzyszył, było niezachwiane przekonanie jej wyznawców (zwanych przez to również „romantykami”), iż w zakresie wiedzy na temat terapii rzeczonego niedorozwoju oni właśnie są najwybitniejszymi specjalistami. Ba, żeby tylko w zakresie wiedzy! Również w samej praktyce. Krótko mówiąc, gdyby Madame na nich się zdała w tej sprawie, raz dwa pozbyłaby się wszelkich problemów i odzyskałaby pełnię życia.
I wreszcie pogląd trzeci, chyba najosobliwszy, mający swe źródło i wzięcie właściwie tylko wśród dziewczyn. Otóż utrzymywały one, iż być frygidą to tyle, co kochać się w samej sobie. Według zwolenniczek tego przekonania, Madame była tak doskonała, że nie potrzebowała wchodzić w stosunki z mężczyznami. Nie dość na tym, stroniła od nich i brzydziła się nimi. Wielbiła natomiast samą siebie i, co za tym idzie, tylko z sobą fizycznie obcowała. Miało to głównie polegać na nieustannej pielęgnacji własnego ciała, graniczącej z pieszczotą, na wielogodzinnych kąpielach w pieniącej się wodzie, namaszczaniu skóry kremami i olejkami, masażach brzucha i piersi, nakładaniu maseczek na twarz, a wreszcie – chodzeniu nago po mieszkaniu i przeglądaniu się w lustrze. Słowem, miał to być rzadki przypadek kobiecego narcyzmu.
Do tego wszystkiego doszła jeszcze sprawa Popiołów Żeromskiego. Na ekrany kin wszedł właśnie dwuczęściowy film Andrzeja Wajdy według tej powieści należącej do kanonu lektur szkolnych i wywołało to zupełnie nieoczekiwane skutki.
W naszym programie mieliśmy tę pozycję już za sobą. Nie cieszyła się ona specjalnym zainteresowaniem, mało kto przeczytał tę opasłą, trzytomową książkę dokładnie, a Rożek Goltz nawet do niej nie zajrzał. Tak więc jej ekranizacja spotkała się raczej z obojętnością. Odwalenie nużącej, wielodniowej lektury kilkugodzinnym seansem było już niepotrzebne, a konfrontacja obrazu filmowego z literacką podstawą nikogo nie podniecała. Mało kogo obchodziła również gorąca dyskusja, jaka rozgorzała w prasie i telewizji wokół filmu Wajdy, któremu zarzucano, jak zawsze, szarganie narodowych świętości i tanie efekciarstwo. A jednak na Popioły chodzono, i to po wiele razy!
Film jednał sobie młodego widza trzema krótkimi scenami. W pierwszej, młodziutka, urodziwa bohaterka, szykując się do snu w swym panieńskim pokoju we dworze, w niezwykle atrakcyjny dla obserwatora sposób ogrzewała sobie gołe nogi przy kominku, zadzierając wysoko nocną koszulę i wypinając się bezwstydnie w stronę ognia. W drugiej scenie, ta sama bohaterka, w ileś lat później, w malowniczym plenerze skalnych, tatrzańskich wierzchołków, była gwałcona przez góralskich zbójników, co stwarzało sposobność, by znowu ujrzeć jej nogi, obnażone i zgięte. Wreszcie, w trzeciej migawce, grupka zdziczałych polskich żołnierzy walczących u boku Napoleona w niechlubnej wyprawie hiszpańskiej, folgowała swym żądzom w zdobytej Saragossie, zabawiając się niecnie ze smagłymi mniszkami.
Wszystkie te scenki nie były specjalnie drastyczne, nie było w nich wiele golizny, a nawet okrucieństwa, a jednak, zwłaszcza jak na film polski, biły one wszelkie rekordy śmiałości. Rolę nie bez znaczenia odgrywał tu jeszcze fakt, iż gwałconą pięknością była Pola Raksa, młoda gwiazda tamtych lat, o przenikliwie jasnych oczach i podniecająco łamiącym się głosie, obiekt erotycznych westchnień tysięcy nastolatków. Znano ją z wielu filmów dla młodzieży, w których grała trzpiotowate, niewinne panienki, kuszące i zwodzące chłopaków i mężczyzn, nie pozwalające jednak nigdy nawet na pocałunek. Toteż zobaczyć teraz, jak gwałcą ją bezlitośnie tatrzańscy zbójnicy – niejako w odwecie za to bezecne igranie z płcią męską – było nie lada frajdą. Podobną, choć nieco inną przyjemność sprawiało utożsamianie się z polskimi żołnierzami, którzy na ziemi hiszpańskiej służyli niedobrej sprawie.
Byś opowiadał, że w jednym z kin, operator, za niewielką opłatą, urządza po ostatnim seansie specjalne pokazy dla chętnych, polegające na wielokrotnym puszczaniu tylko tych kilku scenek i robieniu stop-klatek w wyznaczanych momentach – na przykład, gdy Pola Raksa stoi przed kominkiem z podniesioną wysoko nogą, obnażoną niemal do biodra.
(Nawiasem mówiąc, wywiązała się z tego zupełnie absurdalna dyskusja, czy zrobienie stop-klatki w projektorze kinowym w ogóle jest możliwe. Znający się na wszystkim Rożek Goltz upierał się bowiem, że taki zabieg spowodowałby tylko sfajczenie się kliszy, a nie zatrzymanie obrazu. O mało nie doszło na tym tle do bójki.)
Jakkolwiek rzecz się miała, ów szczególny rodzaj zainteresowania filmem pociągnął za sobą, przynajmniej na pozór, jak najzacniejsze następstwa: młodzież sama, z nieprzymuszonej woli, na powrót sięgnęła po dzieło klasyki narodowej, które poprzednio potraktowała z dozą lekceważenia. Cóż to jednak było za czytanie i jakim tęsknotom wychodziło naprzeciw?
Do książki zaglądano, by odnaleźć w niej głównie scenę gwałtu w górach – w nadziei, że może słowa powiedzą coś więcej niż krótka migawka filmowa. I tu zaczynała się najosobliwsza przygoda czytelnicza. Otóż okazywało się, że to, co na ekranie trwa niecałą minutę, w powieści ma olbrzymie epickie przygotowanie, ciągnące się przez trzy rozdziały, i stanowi jakby niezależną całość: historię krótkotrwałej namiętności dwojga bohaterów, zamkniętą tragicznym finałem.
Naprzód „miłośnicy”, znużeni dotychczasowym życiem i światem, uciekali „krakowską bryką” w góry (rozdział pod tytułem „Tam…”). Następnie, mieszkając w samotnej chacie na skraju lasu i pozostając w stanie niemal permanentnej ekstazy, spędzali tam coś w rodzaju miodowego miesiąca (rozdział o wymownym tytule „Góry i doliny”). Wreszcie, gdy zanocowali raz lekkomyślnie w grocie skalnej na szczytach, zostali napadnięci nad ranem przez zbójców (rozdział „Okno skalne”). Tu właśnie następowała scena gwałtu, po którym zdesperowana bohaterka popełniała samobójstwo, skacząc w przepaść.
Epizod ten zrobił wśród uczniów nieopisaną wprost karierę. Zaczytywano się w nim, cytowano z pamięci całe partie tekstu, dyskutowano dziesiątki szczegółów. Żaden utwór, na żadnej lekcji polskiego, nie wzbudził tylu sporów, tylu namiętnych dociekań i analiz. Szczególną uwagę poświęcano, rzecz jasna, wszelkim detalom mającym przypuszczalnie związek z seksem. Przypuszczalnie – ponieważ poetycki język narracji, naszpikowany metaforami i dziwacznymi słowami, nigdy nie nazywał niczego po imieniu.
W nieskończoność roztrząsano, na przykład, takie zdanie: „Strudzenie wydzierało z ciał ludzką namiętność”, dociekając, czy chodzi w nim o to, iż zmęczenie wspinaczką osłabiało pobudliwość płciową bohaterów, czy też wręcz przeciwnie, paradoksalnie ją wzmagało. Jedni, z Rożkiem Goltzem na czele, uważali, że zagadkowy czasownik nie może tu oznaczać niczego innego jak tylko „pozbawienie”, czyli spadek wigoru, że inaczej byłby to czysty absurd. Inni, w tym głównie „romantycy”, byli jednak odmiennego zdania; obstawali uparcie, że sporne słowo („wydzierało”) znaczy tu „zaostrzało”, czy jeszcze lepiej, „wyżymało” lub „wyciskało” (tak jak wyciska się z tubki resztki pasty do zębów) – w danym wypadku: potencję seksualną, nadmiernie, wręcz rabunkowo przez bohaterów eksploatowaną. I na poparcie swej tezy przytaczali z pamięci dwa kolejne zdania, które brzmiały w ten sposób:
Wtargnąwszy na te wyżyny, odtrącali precz nic tylko suszę i wodę, strząsali ze stóp proch ziemski, ale również wychodzili duchem i kości swych, żył, ciała i krwi. Przystępowali wówczas do rozkoszy najwyższych, jakoby do początku szczęścia wiecznego, do granicy tamtego świata, do namiętności niebieskiej.
Wychodzili duchem z ciała… – podkreślali z naciskiem „romantycy” – a zatem nic innego, jak zostawali samym ciałem; nagim, zwierzęcym instynktem, wyzutym z wszelkich zahamowań i ograniczeń obyczajowych. Przecież to chyba oczywiste!
W kółko powracano też do sceny, gdy bohaterowie – upojeni nadmiarem szczęścia – chcą popełnić samobójstwo, skacząc w przepaść. Ustęp ten fascynował jednak czytelników nie ze względu na swą podniosłą czy dramatyczną treść, lecz ze względu na dwa, trzy zdania, które w nim padały, mające najzupełniej samodzielne i uniwersalne znaczenie (prawie każdy miał je w swoim egzemplarzu podkreślone). – Otóż bohater, namawiany przez ukochaną do desperackiego kroku, który miał ich zaprowadzić „w krainę szczęśliwości”, nagle, ni stąd, ni zowąd, zwracał się do niej tonem nie znoszącym sprzeciwu z takim oto roszczeniem: „Więc zdejm ubranie!” – Po chwili okazywało się, ze chodzi mu tylko o to, by przy pomocy jej sukni związać się razem przed skokiem i nie rozpaść się dzięki temu w różne strony przepaści, jednakże pierwsze wrażenie, jakie wzbudzały te słowa (natarczywy rozkaz, by kochanka niezwłocznie się obnażyła), było tak silne, że „wydzierało” je poniekąd z kontekstu i czyniło niezależnymi.
Następnie padało zdanie opisowe: „Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać stanik…” – Tu znów podkreślone były trzy ostatnie wyrazy, na ogół podwójną linią, a na marginesie widniał jeszcze wykrzyknik.
W ślad za tym szedł passus, w którym dramatyczne napięcie ulegało pozytywnemu rozładowaniu: „Ale gdy spomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego obłoku, przywarł do niego ustami…” – Z kolei w tym zdaniu kluczowe były, po pierwsze, słowa „spomiędzy czarnego jedwabiu”, a po drugie, „przywarł do niego ustami”.
No, i wreszcie tragiczna scena finałowa: napad, gwałt i skok w przepaść. To też wałkowano bez końca. Tym razem jednak, wbrew pozorom, nie koncentrowano się na opisie nikczemnych harców, jakim oddawali się zbójcy, odziani „w czarne, wysmarowane tłuszczem koszule i czerwone portki”, lecz na tym, co poprzedziło owe najstraszliwsze wydarzenia, to znaczy, na samych okolicznościach napadu – na tym, kiedy i jak bohaterowie zostali zaatakowani.
Otóż z tekstu jednoznacznie wynikało, że napad nastąpił nad ranem, gdy para kochanków „przykryta płaszczem spała”. Bohater jednakże orientował się, co zaszło, dopiero, gdy był już spętany – ba, i to jak! – w czterech miejscach! W łokciach, przegubach rąk, w kolanach i kostkach. Nie dość na tym. Cały przywiązany był jeszcze do świerkowego pnia, a w jaskini buchało ognisko rozpalone przez zbójników. Powstawało więc całkiem uzasadnione pytanie, dlaczego nie obudził się wcześniej. Jak to było w ogóle możliwe, że nie czuł ani wiązania, ani buchającego ogniska, ani hałasów czynionych przez napastników, lecz do stanu przytomności przywiodło go dopiero – jak powiadał tekst – „straszne uczucie”?
Rożek Goltz niemiłosiernie naigrawał się z tego fragmentu, dosłownie pastwił się nad nim.
– Co za bzdury! – wykrzykiwał. – Trzeba mieć źle w głowie, żeby coś takiego napisać. Mnie to budzi najcichsze skrzypnięcie drzwi, bzykanie muchy, najsłabszy promień światła, a jego nie zbudziło siedmiu bandytów, którzy go wiązali, rozbrajali, przywiązywali do pnia i skakali przez ognisko! To są kpiny! To urąga zdrowemu rozsądkowi!
– Może się znasz na fizyce – replikował któryś z „romantyków” – ale nie na pożyciu fizycznym. To były skutki wycieńczenia seksualnego. Jak on ją tam piłował dniem i nocą, bez przerwy, to potem był jak trup, jak twój Antek po ciężkim dniu pracy. Nie ma w tym nic dziwnego. Zresztą Żeromski to był erotoman i dobrze wiedział, co pisze.
To namiętne zainteresowanie górskim epizodem Popiołów nie wynikało jednak wcale, jak mogłoby się zdawać, z głodu wiedzy o mitycznej wciąż sferze seksu ani tym bardziej z pobudek estetycznych, lecz z czegoś zupełnie innego. Jego źródło biło… w beznadziejnej miłości do Madame la Directrice. A wszystkie te analizy i dyskusje literackie to była tylko pokrywka, udawanie przed sobą, że chodzi o jakieś kwestie może i nawet ciekawe lub zabawne, lecz w najmniejszym stopniu nie dotykające osobiście. Tymczasem naprawdę, historyjka napisana przez „Serce Nienasycone”, jak określano Żeromskiego w podręczniku szkolnym, stanowiła ucieleśnienie najskrytszych marzeń i tęsknot wiązanych z Madame. W wyobraźni odbiorców piękna Helena de With (tak nazywała się bohaterka grana przez Polę Raksę) nie była nikim innym jak właśnie szkolnym bóstwem, a sprawcą jej dzikich rozkoszy, jako też ich poborcą – zawsze ten, który czytał. Choć nikt nigdy nie wypowiedział tego na głos, widać to było gołym okiem.
Co do mnie, lekturę Popiołów miałem już dawno za sobą, książka – podobnie jak innych – mocno mnie znudziła, a epizodu górskiego, ze względu na jego nieznośny patos i wielosłowie, po prostu nie zmogłem. Po paru pierwszych stronach, gdy tylko zorientowałem się, o co chodzi, przerzuciłem kartki do przodu, szukając dalszego ciągu głównego nurtu akcji. Obecnie, widząc co się wokół mnie dzieje, przysłuchując się literackim dyskusjom i czując wzrastające napięcie wokół osoby Madame, zacząłem przeżywać denerwującą rozterkę. Z jednej strony, nękała mnie pokusa, by zajrzeć czym prędzej do książki i dowiedzieć się wreszcie -niejako z pierwszej ręki – co jest właściwie przedmiotem tak powszechnej fascynacji i na czym polega nie do końca mimo wszystko jasny związek tej literatury z otaczającym życiem, z drugiej, hamowała mnie duma, by nie poddać się owczemu pędowi i nie stoczyć się, choćby we własnych oczach, do poziomu dyszących chucią, a zarazem sentymentalnych kolegów – nie mówiąc już o lęku, że mogłoby to wyjść na jaw; w pojęciu ogółu, kto czytał wtedy Popioły, płonął potajemnie ku lodowatej Madame straszliwą namiętnością.
Dlatego odpychałem od siebie tę pokusę i konsekwentnie nie brałem książki do ręki. Raz jednak zrobiłem to i, choć znaczną rolę odegrał w tym przypadek, słono przyszło mi za to zapłacić.
Było to na lekcji biologii. Siedziałem sam w ostatniej ławce i strasznie się nudziłem. W pewnej chwili spostrzegłem w sąsiedniej kasetce pozostawioną przez kogoś książkę, starannie owiniętą w papier. Szukając ulgi w nudzie, sięgnąłem po nią zaraz (niczym latarnik z noweli Sienkiewicza) i uchyliłem okładkę. Karta tytułowa była najwyraźniej wydarta, a strony w większości nie poprzecinane. Rzuciłem okiem na tekst. Tak, to było to – Popioły, tom drugi, z epizodem „w górach.. Nie musiałem go długo szukać: strony poprzecinane były tylko na tych rozdziałach, a dolne rogi w tym miejscu – aż lepkie od wielokrotnego kartkowania.
Ułożywszy sobie książkę pod ławką na udach, przybrawszy pozę głębokiego skupienia (czoło wsparte na prawej ręce; lewa służyła do przewracania kartek), rozpocząłem lekturę.
Tekst, który poddawałem badaniu, przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Wiedziałem, że jest to kicz pełen „ochów” i „achów”, i byłem przygotowany na charakterystyczne dla niego śmieszności. Czegoś takiego jednak się nie spodziewałem. To było po prostu niewiarygodne – i to z kilku powodów. Po pierwsze, że Żeromski w ogóle to napisał, że mógł coś takiego napisać! Po drugie, że skoro już napisał, to nie zawahał się opublikować (i że też nikt go nie powstrzymał). Po trzecie, że był to fragment książki należącej do kanonu lektur szkolnych. I wreszcie, że to się podobało, że zaczytywano się w tym! I to dlaczego, i po co! By według tego wzoru – w tym stylu czy konwencji – przeżywać w wyobraźni romans z panią dyrektor!
Choć, z drugiej strony, może i nie było w tym nic dziwnego. Albowiem proza ta, pod grubym płaszczem karykaturalnie egzaltowanego stylu i podniosłego idealizmu kryła w sobie coś, co świeżo dojrzała młodzież, rozdygotana i znerwicowana przez nadczynność hormonów, bezbłędnie wychwytywała. Tym czymś była perwersja i – fascynacja perwersją. Żeromski niewątpliwie dawał tu upust jakimś swoim natręctwom, jakimś głęboko ukrytym tęsknotom czy obsesjom, i najbardziej uwznioślająca narracja nie była w stanie tego zataić. Był to klasyczny „rys ekshibicjonistycznego ekscesu”, jak to określił gdzieś pewien wybitny filozof.
Jednakże nade wszystko rzecz była przezabawna. Czytając te napuszone opisy „łąki-kochanki, mlekiem i miodem płynącej”, nienaturalne dialogi rojące się od wykrzyknień w rodzaju „Jakżeś jest mężny, silny i straszny!” i liryczne inwokacje o „wieczności, która dawno przeminęła”, z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
Aż nagle zaświtała mi pewna myśl. Ależ tak, zrobić kawał! Wybrać co komiczniejsze zdania i określenia, ułożyć z tego coś w rodzaju romantycznego poematu prozą i z kamienną twarzą przedstawić to na lekcji polskiego jako utwór odkrytego właśnie w jakichś niezwykłych okolicznościach poety – uznanego jednogłośnie przez filologów za geniusza dorównującego naszym narodowym wieszczom. Pomysł tak mi się spodobał, że bez reszty zawładnął mą wyobraźnią. Odtąd czytałem już tylko pod tym kątem: które wyrażenia, metafory i całe zdania wykorzystam w mojej mistyfikacji, jak będę je łączył, od czego zacznę i na czym zakończę.
Szał twórczy, który mnie ogarnął, do tego stopnia oderwał mnie od rzeczywistości, że nawet nie spostrzegłem, jak Żmija zaszła mnie od tyłu, stanęła nade mną i zaczęła patrzeć mi przez ramię. Podobnie jak bohater powieści, który obudził się z twardego snu, gdy był już związany, a zbójcy hulali w jaskini, z zagrożenia zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jej koścista ręka, niczym zwinne odnóże gigantycznego raka, mignęła mi przed oczami i wydobyła książkę spod ławki.
– I cóż to tak czytamy na lekcji biologii? – zaczęła klasyczny w jej wydaniu seans wychowawczy. – Na pewno coś ciekawego, ale czy na temat? – Zerknęła na początek książki. – Strona tytułowa wydarta… kartki niepoprzecinane… Tylko tutaj pośrodku… aż brudne od użycia. Zobaczmy, może też nas zainteresuje? – I przeczytała na głos:
Tu na twoich piersiach był wilk, tu, gdzie tak bije serce! Aleś go zabił. O, panie mój! Straszna morda wilcza i białe kły były tu, obok gardła. Krzywe pazury wbijały się między żebra, a ślepia patrzyły w twe oczy. Jakżeś jest mężny, silny i straszny! Jakżeś niezwyciężony! Mocniejszy jesteś niż zima, niż lód, niż wicher! Mocniejszy jesteś niż wilk. Ty się nie boisz nikogo na ziemi. Ani ludzi, ani zwierząt! Jesteś straszny! Jesteś piękny! Drżę na samą myśl… Jestem twoją służebnicą… O, miły… Tam…
W klasie zapanowało rozprężenie. Było jasne, że w lekcji następuje dłuższa przerwa, urozmaicona w dodatku tak zwanymi „jajami” – w tym wypadku, spektaklem polegającym na chłostaniu ucznia szyderstwem i drwiną, co na ogół obfitowało w komiczne momenty.
– No, niezupełnie na temat – ciągnęła tymczasem Żmija. – Nie o wilku się dzisiaj uczymy.
Kątem oka spostrzegłem, jak kilka osób dyskretnie chowa do teczek swoje egzemplarze drugiego tomu Popiołów. A Żmija, zmieniwszy nieco ton, przystąpiła do zasadniczej pedagogicznej rozprawy:
– Więc oto co czyta na lekcji nasz dumny szekspirysta, chluba naszej szkoły, laureat zeszłorocznej „Złotej Maski”! Jakiś nędzny brukowiec, sentymentalne powieścidło dla pensjonarek, duby smalone dla ciemnoty.
Nie sposób było odmówić jej racji. W mojej sytuacji musiałem się jednak bronić.
– To są Popioły Żeromskiego – bąknąłem półgłosem, jakbym chciał ją ostrzec przed dalszą kompromitacją. – To jest w lekturze szkolnej.
Żmii zupełnie nie zbiło to z tropu:
– Popioły Żeromskiego! – powtórzyła z ironią. – Popioły Żeromskiego są w lekturze dla klasy dziesiątej, a nie jedenastej. Wyobraź sobie, że choć uczę przyrody, na tyle jednak znam program z polskiego. Trochę więc późno wziąłeś się do czytania. To raz. A dwa, że skoro już jesteś taki sumienny i pilny, że uzupełniasz zaległą lekturę w czasie przeznaczonym na naukę biologii, to może łaskawie nam wytłumaczysz, dlaczego kartki poprzecinane są tylko tutaj, pośrodku, a reszta jest nietknięta. O, proszę… – podniosła do góry książkę otwartą na wyszmalcowanych stronicach. – Tylko tutaj, na tych wzdychach i jękach…
Klasa buchnęła śmiechem, a mnie aż skręcało ze złości.
– To nie mój egzemplarz – palnąłem szukając ratunku, przez co jednak pogorszyłem tylko sytuację.
– Nie twój? – udała zdziwienie Żmija. – Czyj, powiedz, w takim razie.
– Nie wiem – burknąłem niegrzecznie. – Leżał.
– Leżał… – pokiwała głową z obłudnym zatroskaniem – więc wziąłeś i zacząłeś czytać ze środka…
– Tak mi się akurat otworzyło.
– Otworzyło ci się! – przyrodniczka nie ustępowała ani na krok. – Nie dość, że masz gust pensjonarki, to jeszcze jesteś załgany. Usiłujesz się wyprzeć swoich upodobań. Może mi jeszcze powiesz, że chciałeś tylko zobaczyć, co się podoba innym?…
Tak było! Dokładnie! Lecz jak miałem to udowodnić? Kto by mi uwierzył na słowo! Musiałem przyjąć inną linię obrony. Niby wyprowadzony z równowagi, warknąłem ostrzejszym tonem:
– To czego by właściwie pani profesor chciała? Żebym zaczął na lekcji przecinać kartki od początku? Po co te insynuacje!
Było to niezłe posunięcie. Ale właśnie dlatego jeszcze bardziej rozsierdziło Żmiję.
– Dobrze – powiedziała oschle. – Niech ci będzie. To powiedz nam w takim razie, co jest tematem dzisiejszej lekcji.
– Królik… Anatomia królika… – zacząłem dukać, spostrzegłszy na tablicy zawieszoną planszę z wizerunkiem tego ssaka z otwartą jamą brzuszną, w której kłębiły się kolorowe wnętrzności.
– Doskonale! Świetnie! – powiedziała z ironiczną zachętą w głosie. – Ale co konkretnie? Jakie narządy? Funkcje? Jaki układ wewnętrzny?
– Rozrodczy – usłyszałem szept podpowiedzi, ale uznałem to za dowcip mający na celu dalsze rozbawienie klasy moim kosztem.
– Nie wiem, nie uważałem – poddałem się z desperacją.
– No właśnie, tak myślałam – stwierdziła z udanym smutkiem Żmija. – Nie będziesz więc miał mi za złe, że wstawię ci dzisiaj dwójkę – wpisała zamaszyście stopień do dziennika. – A teraz przyjmij łaskawie do wiadomości, że uczymy się dzisiaj o życiu płciowym królika. Temat w sam raz dla ciebie. Aż dziwne, że nie uważałeś. W każdym razie, na następną lekcję opanujesz dokładnie ten materiał i pięknie nam go tu wyłożysz, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że się znasz na rzeczy.
Bolesne to były słowa. I perspektywa okropna. Najgorsze jednak było co innego – coś, z czego Żmija nie zdawała sobie zresztą sprawy, gdy bezlitośnie ćwiczyła mnie przed klasą, a mianowicie stworzenie fałszywego wrażenia, że i ja czytam po kryjomu wiadomy epizod. A to posiadało tylko jedną wykładnię: Madame la Directrice i mnie złamała serce.