ROZDZIAŁ SZÓSTY

31. Roboty ręczne

Los uśmiechnął się do mnie dopiero w poniedziałek, choć żaden znak na niebie nie zapowiadał tego. Przeciwnie, trwała zła passa: dzień zaczął się fatalnie. (Być może była to reszta na dnie czary goryczy, którą musiałem wypić, aby okupić los.)

Ledwo przybyłem do szkoły, doszły mnie gromkie echa mojej scysji ze Żmiją. Zapowiadały najgorsze. Według zgodnych relacji, nauczycielka biologii, po moim samowolnym, ostentacyjnym wyjściu, miała wpaść w istny szał („dostała ataku wścieklizny”, jak określano rzecz w skrócie): miotała się, srożyła, stwierdzała jadowicie, że mnie-w-tej-szkole-już-nie-ma, a w każdym razie matury w-tym-roku-nie-dostanę. Na radzie pedagogicznej postawi na ostrzu noża sprawę tego wybryku! – I, rzeczywiście, od razu musiała narobić wrzasku, bo przybiegł wychowawca – historyk, zwany Kadłubkiem (tyleż ze względu na związek ze słynnym dziejopisem, co na swoją posturę: był bardzo niski i drobny) – i polecił mnie szukać; gdy zaś nie znaleziono, rozpoczął dochodzenie, które miało na celu ustalić przebieg zajścia. Niektórzy uważali, że zdawał się był mi sprzyjać, próbując wynaleźć coś, co mogłoby mnie tłumaczyć lub przynajmniej złagodzić kwalifikację czynu. Wiadomo było skądinąd, że nie przepada za Żmiją i nieraz drze z nią koty, natomiast mnie raczej lubi, a w każdym razie ceni. Inni jednak twierdzili, że to tylko pozory – był najwyżej bezstronny i nie robił niczego, by dolać oliwy do ognia.

Jakkolwiek rzecz się miała, nie ulegało kwestii, że ponad moją głową zebrały się czarne chmury i wkrótce uderzy grom. Klasa widziała we mnie czcigodnego zuchwalca, który miał pecha i wpadł, i czeka jak skazaniec na wykonanie wyroku. Okazywano mi serce, współczucie, solidarność. Częstowano tępioną w szkole gumą do żucia, a zwłaszcza papierosami.

– Nie martw się, zapal sobie – pocieszał mnie Prometeusz. – I nie bój się, nic ci nie zrobią! A gdyby nawet, to co? Najwyżej przezimujesz. No i co w tym strasznego? Będziesz miał rok spokoju.

Wbrew tej całej sensacji i złowróżbnym prognozom, które mnie przytłaczały, grom jakoś nie uderzał. Nie wzywano mnie nigdzie, nie odsyłano do domu, abym wrócił dopiero w towarzystwie rodziców, i nikt mnie oficjalnie o niczym nie powiadamiał. Lekcje zwyczajnie, ospale, toczyły się zgodnie z planem, który w tym dniu przewidywał – na koniec – roboty ręczne.

Był to przedmiot, za którym – jak najoględniej mówiąc – raczej nie przepadałem. Nie miałem zamiłowania ani specjalnych zdolności do prac praktyczno-technicznych; wszelkie majsterkowanie śmiertelnie mnie nudziło i w moim wykonaniu dawało marne efekty. Poza tym nie znosiłem tak zwanego „warsztatu”, gdzie miały miejsce zajęcia. Znajdował się on w piwnicy, obok kotłowni szkoły; panował w nim półmrok i zaduch, cuchnęło smarami i klejem. Przebywanie w tym wnętrzu wpędzało mnie w depresję, a trujące opary i okropne hałasy przyprawiały o ostrą, wielogodzinną migrenę. Na szczęście nauczyciel, który prowadził zajęcia, cieszący się sympatią i zwany Robociarzem, nie miał na swoim punkcie przewrażliwionej ambicji (jak choćby Żmija czy Eunuch) i nie zainteresowanych albo niewydarzonych, tak zwane „dwie lewe ręce”, traktował z tolerancją. Stawiał im troję („państwowy”) i wymagał jedynie obecności na lekcji.

Tym razem, jak na złość – wskutek pewnego zadania, jakim go obarczono – było nieco inaczej. Zlecono mu mianowicie przygotowanie studniówki, która się właśnie zbliżała, a to obejmowało, i to w poważnej mierze, wykonanie wystroju dla sali gimnastycznej, gdzie miała się odbyć zabawa, i jakichś dekoracji do planowanej szopki. W tym zakresie, rzecz jasna, najbardziej chciał się wykazać, zaostrzył więc dyscyplinę i zagnał nas do roboty.

Przypadło mi w udziale piłowanie gałęzi do imitacji ogniska. Zupełnie mi to nie szło i Robociarz co chwila strofował mnie i łajał:

– Co to ma być! Człowieku! – kręcił z niesmakiem głową. – Nawet piłować nie umiesz! Do czego ty się nadajesz! Zobaczysz, przekonasz się: nie zechce cię żadna kobita! – Przejmował ode mnie pilę, ustawiał ją na gałęzi pod odpowiednim kątem i kilkoma sprawnymi, płynnymi posunięciami przerzynał ją z łatwością. – Patrz – mówił do mnie – i ucz się! O tak… tak się to robi! Miarowo i lekuchno. I nie ma żadnej siły: każda deska ci puści.

Brałem od niego narzędzie i próbowałem powtórzyć, co mi zademonstrował. Niestety, już za drugim lub trzecim pociągnięciem ostrze się zacinało lub w niebezpieczny sposób wyskakiwało z rowka. I właśnie wskutek tego trafiło mnie wreszcie w rękę, którą trzymałem konar; dokładniej: w dolną część wskazującego palca.

Cięcie było głębokie. Zaczęło obficie krwawić.

– Zranił się! – krzyknął Mefisto, węsząc w wypadku pretekst do urwania się z zajęć.

– Czułem, że tak się to skończy – rzekł posępnie Robociarz i zakomenderował: – Brać go, do ambulatorium! Spirytus albo jodyna i zastrzyk przeciw tężcowi! No, jazda! Na co czekacie!

Drugim obok Mefista skwapliwym sanitariuszem okazał się Prometeusz. Odskoczył jak oparzony od wirującej tokarki i niczym rączy jeleń rzucił mi się z pomocą. Chwycili mnie pod ramiona i z poważnymi minami, mającymi wyrażać odpowiedzialność i troskę, wyprowadzili z warsztatu – jak towarzysza broni, rannego na polu bitwy.

– Ręka do góry! Do-gó-ry! – krzyknął za nami Robociarz. – Trzymajcie mu rękę w górze! Bo całkiem się wykrwawi i lepiej nie mówić, co będzie…

Gabinet lekarski, jak zwykle, gdy była potrzebna pomoc, okazał się zamknięty. Usiedliśmy na ławce służącej za poczekalnię, po chwili zaś Prometeusz pobiegł do kancelarii, aby zasięgnąć języka. Powrócił z wiadomością, że lekarz i pielęgniarka udali się przed południem po zakup medykamentów i dotąd nie powrócili. Lecz pani sekretarka (kobieta starej daty w rogowych okularach), podając tę informację robiła ponoć miny i przewracała oczami, co miało wyrażać jej dystans do tego wytłumaczenia. – Tak ją powiadomiono, to znaczy ci, których nie ma, lecz ona w to nie wierzy. Jak bowiem można wierzyć w tego rodzaju bajeczki, gdy gołym okiem widać, iż lekarz i pielęgniarka od dawna się mają ku sobie. Co do niej, sekretarki, nie ma zresztą nic przeciw, byleby tylko „te rzeczy” nie odbywały się kosztem zdrowia szkolnej młodzieży. No, ale cóż, niestety, takie są dzisiaj czasy, nie mówiąc o porządkach, jakie panują w tej szkole, odkąd… – nie dokończyła, znów robiąc wymowną minę, tym razem pod adresem gabinetu Madame.

Relacja Prometeusza spięła mnie jak ostroga. Wiedziałem, że Madame nie cieszy się sympatią wśród personelu szkoły, nie przyszło mi jednak do głowy, że może otaczać ją wrogość. Jeżeli sekretarka, będąca jej podwładną, i to niskiego szczebla, pozwala sobie czelnie na tego rodzaju uwagi, i to do kogo, do ucznia!, to znaczy coś więcej niż tyle, że się niczego nie boi. To znaczy, że sieje bunt; że z pełną premedytacją uprawia krecią robotę. Skoro zaś tak, to Madame może być zagrożona. A jeśli jest zagrożona, to taka sytuacja, jaka właśnie powstała, może być gwoździem do trumny. Ktoś z wrogów, na przykład Soliter, puszcza do kuratorium tak zwaną „notatkę służbową”, czyli po prostu donos, że w szkole panuje chaos i zaczyna być groźnie („poważnie ranny uczeń daremnie szuka pomocy w gabinecie lekarskim, bo nie ma dyscypliny i lekarz sobie bimba”), a tam, w kuratorium i wyżej, tylko na to czekają! Odpowiednia komórka zna przecież tło polityczne nominacji Madame i pewnie ma przykazane, aby ukręcić łeb sprawie, nim „eksperyment” w ogóle zdąży przynieść wyniki. Chodzi jedynie o to, aby mieć dobre alibi wobec strony francuskiej. „Jesteśmy elastyczni, zgodziliśmy się na wszystko, cóż, skoro wasz kandydat, być może niezrównany pod względem merytorycznym, nie ma kwalifikacji do kierowania placówką. Powierzona mu szkoła znalazła się w ruinie! Na takie eksperymenty, musicie nas zrozumieć, pozwolić sobie stanowczo, bezwględnie nie możemy”. Gdy więc przychodzi „notatka” zrobiona przez Solitera, jest to sygnał do boju. Zostaje zarządzona nadzwyczajna inspekcja i wszelkie niedostatki, a zwłaszcza uchybienia, które i tak miały miejsce, idą na konto Madame. I w trybie natychmiastowym zostaje odwołana.

Na ile ów czarny scenariusz, który powstał mi w głowie, był skutkiem upływu krwi i osłabienia umysłu, na ile zaś pozostawał całkiem prawdopodobny, trudno ocenić i orzec; w każdym razie jak oścień popchnął mnie do działania.

Udając, że tracę siły i za chwilę zemdleję, zwróciłem się do Mefista zamierającym głosem (niczym zraniony Hamlet, przed zgonem, do Horacego):

– Idź po Madame… Niech wie… niech wie, co tutaj się dzieje… To pachnie prokuratorem… Zobaczymy, co zrobi…

Tym razem nie musiałem specjalnie go przekonywać. Cokolwiek sobie myślał, pomknął z misją jak strzała.

Czekając na rozstrzygnięcie, myślałem z gorzkim uśmiechem, że oto los kpi ze mnie, parodiując mój pomysł wystawienia Madame na „próbę ognia dla serca”.

„Knułeś zdradziecki spisek przeciwko Dyrektorowi”, zdawał się szeptać do mnie przez lekko zmąconą świadomość, „chciałeś werbalnie go zgładzić lub choćby okaleczyć, by się przekonać w ten sposób, czy ona do niego coś czuje, czy ma zajęte serce… A czemuż to tak nieśmiało podchodzić do zagadnienia? Taką okrężną drogą? Nie lepiej sprawdzić wprost, czy ma serce dla ciebie? Serce to rzecz pojemna, pomieści niejednego. Czyż panna Champsmeslé, mając licznych kochanków, nie wielbiła Racine’a? Cóż więc tu ma do rzeczy uczucie do Dyrektora? Przede wszystkim jest ważne, czy ma uczucie dla ciebie. I właśnie po to został zrządzony ten wypadek, byś mógł się o tym przekonać…

Wtem moich uszu doszedł znajomy stuk obcasów.

„Nie, to maligna”, myślałem, czując, że tracę siły. „Wskutek upływu krwi mam omamy słuchowe”.

Nie był to jednak omam. Bo oto Prometeusz, czuwający nade mną, zerwał się naraz z miejsca i zgiął się w kornym ukłonie; następnie przypadł do mnie podniecony Mefisto; a wreszcie – niewątpliwie – ujrzałem przed sobą Madame.

Miała na sobie kostium z jasnego tweedu w kratkę, białą, jedwabną bluzkę ze srebrną broszką pod szyją i brązowe buciki na niewysokim obcasie, o długich, wysmukłych czubkach i wąskim pasku z klamerką obejmującym zgrabnie stopę poniżej kostki. Brwi, powieki i usta podkreślał dyskretny makijaż, a głowę koronowała szlachetna, zadbana fryzura.

– No i co to ma być? – zaczęła z nutą ironii, która zdawała się jednak maskować zdenerwowanie. – Życie ci już niemiłe?

– Mówiąc szczerze, nie bardzo – odpowiedziałem cicho.

– Za wcześnie – oceniła. – No wstawaj, na co czekasz?

– Na pomoc. Na lekarza – rzekłem wyzywająco, nie wiedząc, do czego zmierza. – Niestety, bezskutecznie.

Puściła to mimo uszu.

– Pomóżcie mu wstać – mruknęła do moich opiekunów – bo widać już sam nie może. I do mnie, do gabinetu… – dodała, ruszając przodem.

Mefisto i Prometeusz znowu podjęli czynności dobrych Samarytan, jeden chwytając mnie w pasie i zakładając sobie moje ramię na bark, a drugi – ranną rękę ściskając mocno w przegubie i wznosząc ją do góry. W takiej konfiguracji, godnej pędzla Grottgera, wkroczyliśmy w inny świat gabinetu Madame.

– Tu go posadźcie – rzekła torując drogę ku sofie, po czym podeszła do krzesła stojącego za stołem i zdjęła z oparcia torebkę, która tam, jak poprzednio, nie domknięta, wisiała.

Mefisto i Prometeusz, spełniwszy jej polecenie, stali jak skamieniali, śledząc w napięciu jej ruchy.

– No a wy, co? Widownia? – wstrzymała nagle rękę, którą grzebała w torebce i którą jakby już właśnie miała z niej coś wydobyć. – Na zajęcia! Z powrotem! Wasza misja skończona.

– Pan od robót nas prosił – Mefisto rozpaczliwie próbował utrzymać pozycję – żebyśmy pomagali.

– Dziękuję, poradzę sobie – odpowiedziała kpiąco i dopiero gdy wyszli, podjęła przerwaną czynność.

Z torebki wyjęła flakonik z kwadratową nalepką, na której widniał napis „CHANEL No 5. (jak okazało się wkrótce, nie było to parfum, lecz eau de toilette z fabrycznym rozpylaczem), po czym, znów tam sięgnąwszy, tym razem dwiema rękami, jakby wyrwała z głębi spory kawałek waty.

„Nosi watę w torebce”, nazwałem spostrzeżenie, jak gdyby było w tym coś godnego odnotowania, nie miałem jednak czasu na rozwinięcie tej myśli, bo oto była już przy mnie, a ściślej, siedziała naprzeciw.

– No, pokaż, coś tam zmajstrował – powiedziała figlarnie – z tym nieszczęsnym paluszkiem. Da się go uratować, czy nic tylko amputacja?

Nie będąc całkiem pewien, czy to, co się ze mną dzieje od wejścia do gabinetu, dzieje się rzeczywiście, czy może znów mi się śni, wyciągnąłem przed siebie zranioną lewą ręką, Madame zaś energicznie ujęła ją od spodu (też lewą), pod przegubem, przyciągnęła ku sobie i popatrzyła uważnie.

Oh là là! Niewesoło – stwierdziła z kpiarską troską. – Nieźle się urządziłeś!

Nie poznawałem jej. Była inną osobą. Czy ja wiem?… Amazonką?… Herkulesem w spódnicy?… Czupurną sanitariuszką o męskim usposobieniu?… Nigdy bym nie przypuszczał, że w takiej sytuacji zachowa się w ten sposób. Byłbym myślał, że zblednie, straci się, wpadnie w popłoch; albo że jeszcze bardziej wbije się w pychę i dumę i taki krwawy kłopot będzie ją drażnił i brzydził. Tymczasem mój wypadek swoiście ją ożywiał. Jakby dodawał sił albo wyzwalał ukryte; a jednocześnie – rozluźniał, rozpogadzał, „rozmrażał”. Była zaradna, sprawna, na swój sposób żołnierska, a przy tym swobodna jak nigdy, bezpośrednia… rubaszna!

– To teraz się przekonamy, czy jesteś mężczyzną, czy nie – sięgnęła po flakonik. – Uprzedzam, będzie bolało! – I zaczęła na przemian spryskiwać i przecierać kawałkiem waty ranę.

Istotnie, nie było to miłe. Piekło niesamowicie. Opanowałem jednak odruch bezwarunkowy i zachowałem spokój. Natomiast nie mogłem sobie poradzić z zamętem w głowie.

Oto działo się coś, czego w najśmielszych myślach, w najśmielszych wyobrażeniach, nie brałem był pod uwagę. Siedziałem z nią sam na sam w jej cichym gabinecie, a ona własnoręcznie opatrywała mi ranę, używając do tego francuskiej wody Chanel. Trzymała mnie mocno za rękę, wypowiadała słowa porażająco dwuznaczne (choć bez takiej intencji) i była w swoisty sposób ode mnie uzależniona: udzielana mi pomoc leżała w jej interesie.

Dła mojej świadomości, skażonej literaturą i skłonnej do mitomanii, była to sytuacja na granicy perwersji. Krew, wata, uścisk dłoni i zadawanie bólu, lecz dla mojego dobra, a przy tym bez współczucia, bez rozczulania się, przeciwnie, jakby z uciechą i dziwną ciekawością – to wszystko miało posmak najwystępniejszej przygody. Hańbiła mnie, gwałciła, wystawiała na próbę moje opanowanie i zdawała się czerpać z tego jakąś przyjemność, a w każdym razie jak gdyby ekscytowało ją to.

„Proszę, nie reagujesz!” zdawało mi się, że słyszę jej rozpętane myśli. „Nie syczysz… nawet nie drgnąłeś… Świetnie! Wzmogę torturę. Muszę złamać ten opór! Musisz mi wreszcie ulec i wydać z siebie choć jęk. Inaczej nie przestanę. Że mną nie możesz wygrać. Z Wiktorią się nie wygrywa. No, krzyknij wreszcie! Krzycz teraz! Nie zniosę tego dłużej!”

Nie krzyknąłem. Nie drgnąłem. Zamknąłem tylko oczy, aby lepiej czuć dotyk i słyszeć własne myśli. Dostarczały mi one najprzeróżniejszych słów, wyrażeń i całych zdań, którymi mógłbym spełnić ideę mej Wielkiej Gry: za pomocą języka przeżywać to, co się działo, jako coś całkiem innego; przemieniać magią mowy – „wodę. pierwszej pomocy w „wino” miłosnej ekstazy; stwarzać przez nazywanie; urzeczywistniać Słowem.

W najmniejszym jednak stopniu nie miałem na to ochoty. Nie widziałem w tym sensu; widziałem – czczą błazenadę. Chciałem czegoś innego. Rzeczywistości, prawdy. Pragnąłem wcielenia Słowa czy Słowa wcielonego. Tego jednak się bałem.

– I coś tak zaniemówił? – odezwała się nagle. – Zawsze tak elokwentny!… Tylko mi tutaj nie mdlej! – podniosła nieco głos. – Otwórz oczy! Spójrz na mnie! Nie zostawiaj mnie samej…

– Pani nie wolno tak mówić – odpowiedziałem sennie, parafrazując pamiętne, bezgłośne upomnienie, jakiego Aschenbach udzielił był Tadziowi za jego uśmiech Narcyza.

– Jak mówić? – zapytała. – Mnie nie wolno? Dlaczego? – Znów prysnęła „Chanelek”. – Co w tym, co powiedziałam, było niestosownego?

– By mówić do mnie w ten sposób – zacząłem z udręką w głosie – musiałaby pani do mnie… musiałaby pani mnie… musiałaby pani mieć prawo – nie byłem jednak w stanie prościej wyrazić swej myśli.

– Prawo? O czym ty mówisz? Zupełnie cię nie rozumiem. Gdy mówisz po francusku, wyrażasz się precyzyjniej.

– W obcej mowie jest łatwiej. Hans Castorp też, gdy chciał…

– Kto taki? – zmarszczyła brwi.

„Nie czytała! To straszne!”

– Taki jeden. Un boche[157]. Postać fikcyjna. W Alpach.

– Ah, „la Montagne magique”!… Oui, oui… J’ai lu, j’ai lu…[158]

Odetchnąłem bezgłośnie.

– No więc co on tam chciał? – podjęła po chwili ciszy.

– Powiedzieć coś ważnego. No i właśnie w tym celu użył języka obcego.

– Chcesz mówić po francusku? Vas-y! Ça me ferait plaisir [159]

– Nie jestem tego pewien. Chyba że…

– Chyba że co?

– Że podobało się pani wypracowanie o gwiazdach. A propos, już od dawna miałem panią zapytać: co jest z moim zeszytem? Czemu do mnie nie wrócił?

– A miał? – uśmiechnęła się. – Myślałam, że to laurka. Laurek się nie zwraca.

Zamurowało mnie. Przemogłem jednak tę słabość.

– To prawda – powiedziałem – lecz reaguje się jakoś. Mówi się coś… komentuje… kwituje w jakiś sposób.

– Czyż nie dostałeś piątki? – zagrała urażoną. – Jako jedyny w szkole! To się nie liczy? To mało?

– No oczywiście, że mało – odrzekłem z pretensją w głosie niczym skrzywdzony kochanek. – O wiele, o wiele za mało! Komuś, kto marzy i pisze, nie na stopniu zależy.

– A na czym? – zrobiła „dzióbek” i jęła delikatnie dmuchać na skaleczenie. – O czym marzy, kto pisze? Nie o uznaniu? O sławie?

– Nie tylko i nie głównie. I nie na tym etapie, na jakim ja się znajduję.

C’est-à-dire?[160]

Edukacji. Stawiania pierwszych kroków. W takim okresie potrzeba czegoś całkiem innego.

Quoi?, j’aimerais le savoir.[161]

Nauki. Pomocnej ręki.

– Nie uczę cię? Nie pomagam? – przyłożyła do rany większy kawałek waty i przycisnęła go mocno, by zatamować krwotok.

– Nie tak, jak tego pragnie miłośnik filologii i adept de belles lettres[162]. Nie tak, jak na przykład nasz fizyk robi to z Rożkiem Goltzem.

– A jak i c o on z nim robi? – rzekła z błazeńską zgrozą.

– Jak to co! – odfuknąłem. – Program drugiego roku studiów uniwersyteckich. Mechanikę kwantową i teorię względności. Zostaje z nim po lekcjach. Spotykają się w domu. Jeżdżą na jakieś sympozja i olimpiady fizyczne.

– Niestety, olimpiady romanistycznej nie ma, nic na to nie poradzę.

– Lecz jest literatura, o której można mówić. I którą można czytać… Jak Francesca z Paolem – dodałem nieco ciszej.

– Jak kto? – poruszyła głową.

– Takich dwoje. Un couple…[163]Przed wiekami. W Italii.

– Nie wiem, o kogo ci chodzi.

– Dante o nich wspomina.

– Ah, „la Divine Comedie”…[164] Nie czytałam w całości. Znam tylko Piekło i Czyściec. Ci twoi pewnie są w Raju.

– Niestety nie. W drugim kręgu… de la Cité dolante[165].

Więc co mi proponujesz! – uśmiechnęła się kpiarsko i wyjęła z torebki białą, złożoną chusteczkę. – Żebym znalazła się w piekle?

„Lenfer c’est les autres”, on dit…[166]Od tego nie ma ucieczki.

Parsknęła krótkim śmiechem.

– Sam widzisz: wszystko znasz! – Rozpostarła chusteczkę, po czym złożyła ją w trójkąt i zrolowała starannie, tworząc wąziutki pasek o strzałkowatych końcach. – I czegóż ja właściwie miałabym jeszcze cię uczyć? Co miałabym z tobą… czytać? – Zaczęła owijać mi rękę.

– O, nie brakuje książek! – uśmiechnąłem się smutno. – Chociażby Lancelota…

Ah, „Lancelot.!… oui, oui… „albo rycerz na wozie”… Chrétien de Troyes…

– Zgadza się – powiedziałem, stwierdzając z przerażeniem, że wpadam w ton Jerzyka.

– Czemu akurat to?… Średniowieczna legenda… Czy wiesz, jakie to trudne?

– Wiem. I właśnie dlatego…

– Liczysz na moją pomoc.

– Vous l’avez dit, madame. [167]

– Stanowczo mnie przeceniasz – związała końce chustki i zacisnęła węzeł. – Ja uczę tylko języka. Jestem, jak to komicznie wyraził twój kolega, seulement une lectrice de français. Miałam zresztą wrażenie, że mu podpowiadałeś – spojrzała mi w oczy przekornie.

– I poszła pani w końcu na tę wystawę Picassa? – oddałem natychmiast wet za wet, z nieporuszoną twarzą.

– „W końcu”? Dlaczego „w końcu”? Byłam na samym początku.

– A powiedziała pani…

– Co powiedziałam? – przerwała.

„Je n’y suis pas allée”

I powiedziałam prawdę.

– Jak to należy rozumieć?

– Że byłam na otwarciu, lecz nie widziałam obrazów. A przecież, jak rozumiem, o to ci tylko chodziło.

– Mnie?

– Twojemu koledze – odegrała poprawkę.

– Niech mi pani wybaczy, lecz czegoś tu nie rozumiem.

– Słucham, o co ci chodzi? – Na jej ustach wciąż gościł ironiczny uśmieszek, który dodawał jej czaru.

– Jak można być na otwarciu i nie oglądać obrazów?

– A cóż w tym nadzwyczajnego? – wzruszyła ramionami. – To nawet naturalne. Pożyjesz, przekonasz się.

– To po co w ogóle chodzić?

– Bywają różne powody.

Przeszedł mnie zimny dreszcz i już-już miałem wystrzelić: „Szczęśliwy los Kleopatry?”, lecz ugryzłem się w język.

– Zresztą, nie lubię Picassa – dodała po krótkiej pauzie. Przyniosło to pewną ulgę.

– Szczerze mówiąc, ja też – szukałem porozumienia.

– No widzisz, jak się składa… – powiedziała figlarnie.

– A kogo pani lubi? – znowu uległem pokusie ryzykowniejszej gry. – Bo ja Bernarda Buffeta.

Nie drgnęła jej nawet powieka.

– Zwłaszcza te jego martwe, stalowe pejzaże Paryża… – ciągnąłem flegmatycznie. – Zna pani to malarstwo?

– No pewnie, kto by nie znał!

– I co? – spojrzałem jej w oczy. – Podziela pani mój gust?

– To nie jest wielkie malarstwo – odrzekła kręcąc głową. – Lecz, owszem, ma pewien urok.

Chciałem iść o krok dalej („A kościół Saint Germain? To także tylko urok?”), lecz powstrzymałem się, wpadając na lepszy pomysł.

– Wie pani, kogo jeszcze, i to szczególnie, lubię?

– Spośród malarzy, rozumiem…

– Tak – uśmiechnąłem się.

– Skąd miałabym wiedzieć? Powiedz.

– Alberta Giacomettiego – stwierdziłem, gasząc uśmiech. – A o nim… co pani sądzi?

– Ciekawy – skinęła głową. – Tajemniczy… Subtelny…

– Podobno jego twórczość odniosła w ostatnim czasie niewiarygodny sukces i jest na ustach wszystkich.

Je ne suis pas au courant[168]- rozłożyła ramiona.

– Czytałem o tym w gazetach – kłamałem z kamienną twarzą. -A poza tym słyszałem, że mówi się o niej nawet… w jakimś melodramacie.

– W melodramacie? – spytała.

– No, tego… jak mu tam? – grałem zaćmienie pamięci. – Zwanego l’enfant prodige du cinéma français…[169]- zacytowałem słowa z podtytułu wywiadu ogłoszonego w «Arts».

– Lelouche’a?

Voilà! - znów spojrzałem jej w oczy.

Uniosła nieco głowę i zmrużyła powieki, po czym prychnęła przez nos i rzekła z drwiącym uśmiechem:

– Możliwe… Co za brednie! – dodała kręcąc głową.

– Przepraszam, co jest brednią? – udałem, że nie rozumiem.

– Widzieć w tym przejaw mody.

– Widziała pani ten film? – zagrałem zaskoczenie.

– Owszem, zdarzyło mi się – odrzekła obojętnie.

– Gdzie? Kiedy? Jakim cudem? U nas go jeszcze nie grają!

– Nie grają. A ja widziałam.

– No i co?! – zagadnąłem z prawdziwą ciekawością.

– O co właściwie pytasz?

– No… o ogólne wrażenie.

– Przecież wiesz: melodramat.

– Podziela pani ten pogląd?

– Pogląd? Na temat gatunku?

– Różnie się o tym mówi – odzyskiwałem nareszcie pełną swobodę i swadę. – Niektórzy uważają, że to jest polemika z filozofią negacji. Odpowiedź na egzystencjalizm, „te wszystkie nihilizmy, alienacje, frustracje”…

Zaśmiała się perliście.


– Więc pani się z tym nie zgadza!… – w mój głos, wbrew mojej woli, wkradła się nuta nadziei.

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– O pani sąd… ocenę. Wzruszyła ramionami.

– Głupiutkie… – powiedziała. – Rozrywkowe… Niewinne…

– Niewinne? – nie wytrzymałem.

– Nie widzę w tym nic zdrożnego… Kolorowe obrazki. Flirt towarzyski. Bajka.

Na chustce owiniętej wokół mej lewej dłoni ujrzałem plamkę krwi. Uniosłem nieco rękę i wyciągnąłem przed siebie w demonstracyjnym geście.

– No i co teraz będzie? – spytałem z udaną troską. – Taka ładna chusteczka.

– Możesz ją sobie zachować – odpowiedziała z uśmiechem. – Niech będzie to rewanż za zeszyt.

– To miłe z pani strony – cofnąłem ranną rękę i, znów spojrzawszy jej w oczy, dorzuciłem przekornie: – Wierzę, że nie jest to chustka od jakiegoś Otella.

– Ani od Antoniusza – odrzekła filuternie, po czym wstała, podeszła do małego stolika, na którym stał telefon, i podniósłszy słuchawkę, wcisnęła czerwony guzik łączący z kancelarią.

Zleciła sekretarce sprowadzenie taksówki. Niech ktoś pójdzie na postój i podjedzie pod szkołę. Pod główne wejście. Prędko.

Znów poczułem niepokój i szybsze bicie serca. Dla kogo zamówiła? Dla mnie? Dla siebie? Nas dwojga? Chce mnie odwieźć do domu? Jechać na pogotowie?

Cokolwiek zamierzała, jedno było bezsporne: mój czas dobiegał końca. Małe czerwone ramiączko, tak zwana „chorągiewka”, na tarczy mego zegara, który tykał bezgłośnie tej „partii gabinetowej”, stało prawie w zenicie i wkrótce miało opaść. Myślałem gorączkowo, jak rozegrać końcówkę.

Wszystko, co do tej pory stało się moim udziałem – opatrywanie ręki, słowna szermierka, rozmowa, która dała odpowiedź na tyle doniosłych pytań – wykraczało nie tylko poza horyzont mych planów, lecz nawet, i to znacznie, poza horyzont marzeń. Jakże blado wypadał choćby ów zręczny dialog, jaki roiłem był sobie, leżąc niegdyś na łóżku („Co wtedy… co wtedy, mój chłopcze?”), w porównaniu z tym oto, który właśnie wybrzmiewał. A przecież wydawał się wtedy tak niezrównany i piękny, że całkiem nierealny.

A jednak mimo to, mimo iż tak wysoko dane mi było wzlecieć, odczuwałem niedosyt. Owo jej nowe oblicze, jakie ukazywała w szczególnej sytuacji, pogodne i naturalne, męskie i czułe zarazem, pełne uroczej przekory i dowcipnego wdzięku, wzbudzało dławiące pragnienie… no właśnie, czego?… Czego?!… Czym miałoby być spełnienie tej dojmującej tęsknoty? Jak miałoby się ziścić?

Nagle doznałem olśnienia.

Zbić króla królem!… Tknąć!… Zwrócić się do niej per „ty”… A potem przestać mówić, a potem… „nie czytać już”… Oto forma spełnienia czy zadośćuczynienia.

Przystąpiłem do akcji.

– Była pani na Fedrze? – zrobiłem pierwszy ruch. – Na gościnnych występach Comédie Française? – zastygłem w oczekiwaniu.

– Oczywiście, że byłam. – (Znów odetchnąłem bezgłośnie.) – Nie być na takim spektaklu!

– Na którym pani była? Na pierwszym czy na drugim?

– Na pierwszym, na premierze.

– Ja byłem niestety na drugim – skłamałem, by nie płoszyć.

– Niestety?

– Bądź co bądź, premiera to premiera.

– Nie sądzę, by w tym wypadku miało to jakieś znaczenie. Ruszyłem królem naprzód:

– Fantastyczne, nieprawdaż?

– Owszem, udane – odrzekła, znowu grzebiąc w torebce.

– Te typy!… Ten rytm mówienia! – celebrowałem zachwyt. – Te zatrzymane obrazy!… Nie mogłem potem spać. Do dzisiaj to za mną chodzi.

– Jesteś nazbyt podatny na czarodziejstwa sztuki – stwierdziła, nie patrząc na mnie. – Więcej umiaru. Dystansu.

– Właściwie ma pani rację – udałem, że ustępuję. -Jakkolwiek, z drugiej strony… zna pani coś innego, co byłoby tego godne?

– Czego?

– Zachwytu… Miłości. Uniosła wzrok znad torebki.

– Teatr natury: życie – włożyła do kieszeni zamkniętą prawą rękę (jakby w niej coś trzymając) i przysiadła na stole jak Srebrnowłosa Marianna.

– Zgoda – odpowiedziałem czując, że sprzyja mi wena – zgoda, lecz pod warunkiem, że będzie miało formę. A tę może mu nadać jedynie sztuka… L’art. Czym byłby ów „teatr życia”, gdyby nie maski i stroje, powabne słowa i śpiew, gdyby nie cały ten czar, za którym stoi artysta?! Bezbarwną magmą lub kiczem. Wegetacją i nudą.

– Przesada, gruba przesada – patrzyła na mnie z góry z przyjaznym pobłażaniem.

– Przesada? To proszę pomyśleć, kim bylibyśmy wszyscy… co tam my!… nawet oni, bohaterowie Fedry, i czym byłaby ich tragedia, gdyby odjąć im wszystko, co dostali w posagu od swoich twórców, artystów?… od starożytnych począwszy, a na Racinie kończąc. Bez fundamentu kultury, bez tabu i obyczaju, a zwłaszcza bez języka, bez mowy kunsztownie wiązanej, Hipolit byłby samcem, w którym budzi się żądza, a Fedra… goniącą się suką. A tak ma pani… Boga i stwarzanego Adama w stylu Michała Anioła lub wzniosłą alegorię ludzkiego niespełnienia… A skoro już o tym mowa – w obawie, że zbraknie mi czasu, przyśpieszyłem gwałtownie tempo rozwoju akcji – która z tych scen… na pani… zrobiła większe wrażenie? Wyznanie Hipolita czy też wyznanie Fedry?

„Tylko mów prawdę, proszę”, opuściłem powieki, wyświetlając w pamięci obraz Madame w teatrze, gdy biła brawo po scenie molestowania pasierba i odebrania mu miecza.

– To drugie – usłyszałem. – A na tobie?

– To pierwsze – wróciłem do gabinetu.

– Tak myślałam.

– Dlaczego?

– Bo widzę, że lubisz słodycz… Wbrew temu, co deklarujesz.

– A pani woli gorycz? – zmodulowałem niechcący pamiętne zdanie Jerzyka.

– W sztuce tak. W życiu nie – wyjęła rękę z kieszeni i poprawiła spódnicę.

Uznałem, że nie ma co zwlekać.

Wstałem, podszedłem do półki, na której stała „plejada”, i wyciągnąłem z szeregu tom z dramatami Racine’a. Znalazłem szybko Fedrę, a w niej pierwszą rozmowę Hipolita z Arycją.

– Zrobi pani coś dla mnie?… – zbliżyłem się do stołu – by osłodzić mi życie… – wskazałem na ranną rękę.

– Zależy co – odparła.

– Ach, nic nadzwyczajnego!… Proszę mi to przeczytać – podałem otwartą książkę i wróciłem na sofę.

Spojrzała w tekst i zaczęła (podaję w tłumaczeniu):


Pani, zanim ruszę w drogę,

Nic zostawić ci dobrej nowiny nic mogę.


– Trochę dalej – szepnąłem niczym reżyser lub sufler. Przerwała i podjęła od drugiej kwestii Arycji:

Usłyszawszy to wszystko, pełna zadziwienia,

Boję się, że to tylko senne przywidzenia.

Czy to jawa? Jak mogę…

– Przepraszam, jeszcze dalej.


– No więc odkąd właściwie? – spytała zniecierpliwiona.

– Od „Ja panią, nienawidzieć?”

Odnalazła to miejsce i po raz trzeci zaczęła:

Cokolwiek o mej dumie by się powiedziało,

Przecież nie żadne monstrum na świat mnie wydało.

Jaka się wściekłość dzika, jakie zaślepienie

Nie uśmierzy przy tobie na pierwsze wejrzenie?

Z jakim zapamiętaniem urok twój chłonąłem…

– Co, panie? – wtrąciłem z pamięci padającą w tym miejscu eksklamację Arycji.


Spojrzała na mnie z uśmiechem i pociągnęła dalej:

Zbyt daleko już się posunąłem.

Widzę, że się mój rozum w szaleństwo przemienia.

Lecz skoro już złamałem pieczęcie milczenia,

Trzeba iść dalej, pani, trzeba ci objawić

To, czego dłużej w sobie nie zdołam już trawić.

Stoi oto przed tobą książę nieszczęśliwy,

Dumy nazbyt zuchwałej gorzki przykład żywy.

Ja, co przeciw miłości wzniosie zbuntowany,

Wyszydzałem kochanków skutych w jej kajdany;

Ja, co z bezpiecznych brzegów pragnąłem bez drżenia

Śledzić sztorm i słabnących rozbitków cierpienia,

Dziś, podległy tym wspólnym prawom i potrzebie,

Całkiem w mym pomieszaniu nie poznaję siebie!…

Podniosła wzrok znad książki:

– Wystarczy, czy jeszcze dalej?

– Jeszcze ostatnie linijki.

Przetrzymała spojrzenie zatopione w mych oczach i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć „niebezpiecznie się bawisz”, po czym wróciła do tekstu:


Ale może tym droższy ten dar ci się stanie:

Pomyśl, że w obcej mowie składam ci wyznanie…


Znowu przerwała lekturę.

– Mimo wszystko j a czytam – powiedziała przekornie.

– Dobrze, to teraz ja – poprosiłem o książkę.

Zsunęła się ze stołu i podała mi ją, po czym znowu usiadła na foteliku przede mną.

– Przepraszam, ale właściwie to ja powinienem tu siedzieć, a pani na moim miejscu – manewrowałem w ten sposób, by mieć ją po prawej stronie.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Zgodnie z obrazem Charona. Kto tutaj jest królem? Pani. A zatem proszę na sofę – wstałem wskazując miejsce. – Ja zaś, jako Racine, usiądę na fotelu.

– Masz jednak jeszcze zielono, zupełnie zielono w głowie – podniosła się i przesiadła. – No więc co mi przeczytasz? – przybrała na chwilę pozę Ludwika czternastego. – Byle ładnie, rytmicznie – podniosła palec do góry w geście kpiarskiej przestrogi. – Wiesz, że w aleksandrynie trzeba dodawać sylaby, których w potocznym języku nigdy się nie wymawia…

Mais Votre Altesse![170] Jak bym nie mógł!

Allez-y donc, Seigneur. [171]

Przełożyłem stronicę, odsłaniając tym samym tekst „wielkiej arii” Fedry, i zacząłem go czytać:

Ach, okrutny, dobrześ mnie zrozumiał.

Dość wyznałam, by twoje rozproszyć zwątpienie.

Dobrze! poznaj więc Fedry całe udręczenie:

Kocham! Jednakże nie myśl, że ku tobie płonę

Nie odczuwając winy, biorąc się w obronę;

Ale że i trucizna szalonej miłości,

Która mąci mi rozum, płynie z mej słabości.

Biada temu na kogo pomsta Niebios spada!

Mnie bardziej niźli ciebie mierzi moja zdrada.

Niech bogowie zaświadczą: to oni w mym łonie

Wzniecili zgubny ogień, którym ród mój płonie…

Znałem ten tekst na pamięć, a nawet jeszcze więcej – miałem go wyćwiczony jak popisowy numer. Panowałem nad wszystkim, nad wymową, rytmiką i logiką wywodu. Słowa mówiły się same, nie wymagając ode mnie wytężonej uwagi. I kiedy tak płynęły, gdy usłyszałem naraz jakby kogoś innego, jakbym to mówił nie ja, lecz ktoś moimi ustami, znowu poczułem ów dreszcz – ambicji i woli zwycięstwa – jaki mnie już przeszywał w podobnych sytuacjach, gdy przy pomocy sztuki – poezji lub muzyki -chciałem ujarzmić życie: zjednać dla siebie Prospéra w Biurze Organizacji; poskromić krewką „czerń” podczas wręczania nagród w Miejskim Domu Kultury; zapanować nad salą na akademii „ku czci.. I przyszło mi do głowy, że tego rodzaju dreszcz mógł przechodzić Racine’a, gdy pisał swoje tragedie, a zwłaszcza gdy później je czytał – aktorkom i królowi. Był nieśmiały, niepewny i nie miał błękitnej krwi; kobiety i majestat, w ogóle świat i życie, były dla niego jak Goliat – nieokiełznanym olbrzymem, który nad nim górował; do walki z nim przystępował wyposażony jedynie w iskrę bożą – dar słowa. Aby z nim wygrać, musiał… porazić go, zaczarować, obezwładnić urokiem.

Stało się dla mnie jasne, że moja godzina – bije. Teraz!… Teraz lub nigdy – może do tego dojść! Przekroczę zaklęty krąg rzeczywistości mitycznej. Zdobędę ją, dotknę, poznam.

Świadomy siły efektu, jaki zwykło to czynić na słuchaczach lub widzach, uniosłem wzrok znad tekstu nie przestając go mówić, zamknąłem wolno tom i położyłem na stole, po czym, spojrzawszy jej w oczy, ciągnąłem dalej z pamięci z imponującą swobodą:

Oto me serce. Przebij. Tutaj cios mi zadaj.

Czuję, jak się wyrywa naprzeciw twej ręce,

Niecierpliwe, by z grzechu oczyścić się w męce.

Patrzyła na mnie z uwagą, dalej się uśmiechając tym swoim przekornym uśmiechem, lecz w oczach jej lśnił wreszcie blask zadziwienia i czci. „Ładnie piszesz, Racine”, promieniowała myślą Ludwika czternastego, „a jeszcze ładniej mówisz… Mów dalej… Jeszcze, jeszcze…”

Nie przestawałem, mówiłem:

Uderz. Albo, jeżeli to niegodne ciebie,

Jeśli nie chcesz mnie, w gniewie, wspomóc w tej potrzebie

Lub ręki sobie kazić moją krwią nikczemną,

Użycz chociaż żelaza. Zlituj się nade mną.

Daj.

I niby naśladując pamiętny gest Fedry z Comédie Française, chwyciłem prawą ręką przegub lewej Madame.

I wtedy stało się coś, co mnie z kolei wprawiło w zupełne osłupienie. Otóż ona – być może w mimowolnym odruchu, a może chcąc podkreślić, że widzi w tym tylko grę i sama ją podejmuje, dla podtrzymania konwencji, dla wspólnej błazenady – obróciła w imadle mej prawej, gorącej dłoni swą chłodną, szczupłą rękę i cofnęła ją nieco, tak aby spotkać się z moją, i uścisnęła ją, od dołu, silnym uściskiem. Był to gest właśnie taki, na jaki w swej rozpaczy zdawała się liczyć Fedra, przetrzymując w swej ręce nadgarstek Hipolita – gest ludzkiej solidarności; ów gest, którego tamten wyniośle jej poskąpił.

W interpretacji Madame cały ten manewr jednak oznaczał coś innego. Nie był wyrazem współczucia, miłosierdzia czy łaski. Był korekturą, szlifem, oswojeniem mej akcji (wbrew licznym cudzysłowom nieokrzesanej i dzikiej) – lekcją, podobną do tej, jakiej dopiero co udzielał mi był Robociarz – bezowocnie na szczęście – w zakresie trzymania piły.

„Nie tak, całkiem nie tak”, zdawała się mnie poprawiać tym ujmującym gestem. „Naucz się wreszcie, głuptasie, że jeśli już świętokradczo sięgasz po moją rękę, po rękę niewiasty w ogóle, to czyń to przynajmniej jawnie, odważnie, z odkrytą przyłbicą, a nie w przebraniu, podstępnie i połowicznie zarazem, udając przed samym sobą, że robisz coś innego. Rzecz, o którą ci chodzi, wygląda o tak, w ten sposób: twoja prawica na wierzchu, moja lewica pod spodem. Dłonie stykają się, a palce obejmują. Oto rytuał zaślubin.”

C’est extraordinaire! - maskowałem emocję rzekomym entuzjazmem natury estetycznej i niby na tej fali wyrzekłem wreszcie słowo „zbijające jej króla”: – Tu as fait justement ce qu’Hippolite n’avait pas fait.[172]

- „Tu”?[173]- podchwyciła natychmiast. – Zapędziłeś się w roli lub… muszę cofnąć ci piątkę, bo najwyraźniej przestałeś odróżniać osoby i liczby.

Mais la concordance des temps était irréprochable[174]- odpowiedziałem z uśmiechem i chciałem dalej coś mówić, by jeszcze, choćby o chwilę, przedłużyć tę komunię, gdy nagle drzwi gabinetu otwarły się gwałtownie i ukazali się w nich – zdyszani, w wierzchnich okryciach – Mefisto i Prometeusz.

– Taksówka… – zaczął któryś i zamarł jak porażony, widząc, co był zobaczył.

Puściłem rękę Madame.

– Przynieście mu ubranie – powiedziała spokojnie, jak gdyby nigdy nic. – Zawsze trzeba wam wszystko polecać i przypominać?

Odeszli skonsternowani, ona zaś się podniosła, zamknęła na powrót drzwi, po czym z prawej kieszeni tweedowego żakietu wyjęła pięćdziesiąt złotych.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała. Wymieniłem ulicę.

– Powinno ci wystarczyć – podała mi banknot z Rybakiem.

– To jest o wiele za dużo – rzekłem oszołomiony.

– Tak dobrze znasz ceny?… Skąd?… Rozbijasz się taksówkami?

– Nie trzeba się zaraz rozbijać…

– Przestań, proszę, i weź to! – przerwała mi w pół słowa, a skoro w dalszym ciągu nie wyciągałem ręki, postąpiła krok naprzód i wsunęła mi banknot do górnej kieszeni bluzy. – A teraz… adieu, mon prince.

I znów otworzyła drzwi.

32. Końcówka

Po tych wypadkach długo nie mogłem dojść do siebie. Trawiłem je w pamięci jak wąż, który połknął za dużo. Leżąc na łóżku, na wznak, z zamkniętymi oczami, raz po raz, obsesyjnie, odtwarzałem to wszystko, co zaszło w gabinecie, usiłując w tym znaleźć jakiś przewodni sens – odpowiedź na pytanie, co to właściwie było, co się właściwie stało.

Jak należy rozumieć zachowanie Madame – tę całą niebywałą, zadziwiającą odmianę? Jako rolę podjętą wskutek zdenerwowania czy lęku o stanowisko i związaną z nim przyszłość? Robienie dobrej miny do tak zwanej złej gry? Serwitut na rzecz ofiary, aby ją obłaskawić i nie dopuścić przez to, aby podniosła larum? Czy – jako zrzucenie maski? Odsłonięcie nareszcie prawdziwszego oblicza? Jeżeli zaś to drugie, cóż miałoby to znaczyć? Co kierowało nią, że poszła na ową grę, daleko wykraczającą poza ramy i formy właściwe pierwszej pomocy? Kaprys? Próżność? Ciekawość? Czy może jednak… sympatia? Utajona, tłumiona…

Gubiłem się w dociekaniach. Raz wydawało mi się, że była to z jej strony zimna, kobieca sztuczka, obliczona na efekt oszołomienia mnie i zamknięcia mi ust; za chwilę znów miałem wrażenie, że było to jednak szczere i stanowiło wyraz pewnej słabości do mnie, na której ujawnienie nie mogła lub nie chciała dotychczas sobie pozwolić, aż oto – pozwoliła, korzystając z dogodnej do tego sytuacji.

To drugie domniemanie było tak pożądane, że z czasem wzięło górę. A to wzbudziło wkrótce potrzebę potwierdzenia – dowodu, który zarazem, niejako z natury rzeczy, stanowiłby powtórzenie znanego już tematu, czyli słodkiej melodii duetu w gabinecie. Pomysł, na jaki wpadłem, aby osiągnąć ów cel, odznaczał się prostotą właściwą arcydziełom: nie iść nazajutrz do szkoły; nieobecnością wywołać niepokój o mój los i stworzyć przez to warunki dla kroków wywiadowczych – drogą telefoniczną. Jeśli zadzwoni ktoś inny – na zlecenie lub nie – przedstawić własny stan w jak najczarniejszych barwach i sprawić, by obraz ten przekazano Madame; jeśli zaś ona sama odezwie się w słuchawce, nie straszyć jej zanadto, lecz i nie uspokajać, a w każdym razie tak mówić, by ją uwikłać w rozmowę i znów z niej coś wydobyć – ton miły uchu i sercu.

Powziąwszy postanowienie, oddałem się bez reszty wymyślaniu „debiutów. oraz „list dialogowych”.

Trud ten okazał się jednak całkowicie daremny. Przez cały następny dzień nikt do mnie nie zadzwonił – ani by się dowiedzieć o moje samopoczucie, ani z innego powodu. Przełknąłem gorzki smak niespełnionej nadziei i licząc mimo wszystko na jakiś dalszy ciąg, z ręką spowitą w bandaż i tkwiącą na temblaku (co było zbytkiem dbałości o gojenie się rany) udałem się w środę do szkoły.

Wbrew moim przypuszczeniom, iż znowu, jak ostatnio, po incydencie ze Żmiją, przywita mnie w klasie przychylność, choć tym razem zapewne podszyta ironią i wścibstwem, które będę zmuszony odpierać i poskramiać, spotkała mnie obojętność, a nawet rodzaj chłodu. Nie tylko że nie zwracano się do mnie z żadnym pytaniem, ani o stan mojej ręki, ani tym bardziej o to, co działo się w gabinecie, lecz w ogóle jakby stroniono od mego towarzystwa. Zdawała się mnie otaczać dziwna zmowa milczenia. Odnosiłem wrażenie, że w mojej obecności gasną wszelkie rozmowy, a jednocześnie, że jestem przedmiotem szeptów i spojrzeń rzucanych mi ukradkowo. Zachowanie to miało znamiona urazy, zawodu. Jak gdyby towarzystwo czuło się oszukane lub wystrychnięte na dudka.

„Zdawało się, że jest z nami”, mówiły oczy i miny, „że dzieli ten sam los skrzywdzonych i poniżonych, a on tymczasem w najlepsze wiedzie podwójne życie. Jest cichym faworytem tej dumnej Francuzicy, dopuszczanym do łask, o jakich nam się nie śni! No, to teraz już jasne, dlaczego tak się stawia, na tyle sobie pozwala, i wszystko uchodzi mu płazem. Patrzcie go, paź królowej!”

W tym stanie rzeczy mój głód na „drugie danie” z Madame lub choćby na mały „deser” w postaci zapytania (na stronie oczywiście) o rekonwalescencję przerodził się niespodzianie w potrzebę znacznie skromniejszą: chciałem już tylko wiedzieć, co przyniosą najbliższe zajęcia z francuskiego. Jak ona po tym wszystkim będzie się do mnie odnosić? Jak w ogóle się zachowa? I jak to będzie widziane, a raczej – obserwowane?

Odpowiedź, jakiej w tej mierze udzieliło mi życie, nie była budująca. Madame, przybywszy do klasy, nie poświęciła mi nawet krzty zainteresowania, a potem w swym zachowaniu wróciła do formuły trzymania mnie na dystans. Skończyły się polecenia, abym poprawiał innych albo bym odpowiadał, kiedy ktoś nie potrafił. Znów jakby mnie nie było. Jak po zaborze zeszytu. Klasa zaś w dalszym ciągu pozostawała nieufna. We wszystkim widziano pozór, mistyfikację, grę. Lekceważono fakt, że nie odzywa się do mnie, nie dawano mu wiary, a „skrzydło radykalne” dostrzegło w nim nawet przejaw, o ile zgoła nie dowód, iż łączą nas stosunki co najmniej poufałe. „Nie mówi nic do niego”, zdarzyło mi się raz w szatni podsłuchać cichą rozmowę, „bo wie, że głos ją zdradzi. Jak ludzie żyją ze sobą, to słychać to potem w mowie”.

Ta atmosfera plotek, podejrzliwości i kpin mało mnie obchodziła. Trapiła mnie natomiast, i to dogłębnie, Madame – ten jej kolejny zwrot, to jakby zerwanie ze mną.

„Co się stało? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?” – odmawiałem codziennie długą litanię pytań. Wystraszyła się jednak? Poczuła się urażona? Co kryje się za tą zmianą, za tym zaniemówieniem? – A może tak to już jest? – szukałem pocieszenia w mitycznych twierdzeniach i prawdach. Może taka jest cena… bezwstydu i rozkoszy? Może w ten właśnie sposób płaci się za spełnienie? – „Poszedłeś za daleko…”, znowu odezwał się głos, mój stary, dobry znajomy. „Posmakowałeś boskości… Dotknąłeś jej… Poznałeś… Cena tego jest jedna: chmura na Pańskim obliczu… wygnanie z Raju… padół”.

Myślałem, co można zrobić, aby to jakoś wyjaśnić. Szukałem dróg odwołania. Lecz czas sposobny po temu zaczął raptem się kurczyć. Ledwo minęła studniówka, a już na horyzoncie pojawiła się meta regularnej nauki. Kończyły się zwykłe lekcje, zaczynał okres powtórzeń całego materiału tylko głównych przedmiotów, okres korepetycji i przygotowań na studia. Zbliżała się matura. Przestałem widywać Madame.

Dochodziły mnie o niej tylko pewne sygnały; a to że ma już zgodę na wprowadzenie reformy, a to że przyjmowała delegację Francuzów, a to że rozpoczęła rozmowy w kuratorium w sprawie wymiany kadry na francuskojęzyczną. Dochodziły też słuchy o rzeczach mniejszej wagi, choć akurat dla mnie ważniejsze. Zwłaszcza jedna wiadomość miała ogromne znaczenie. Otóż poczciwy Kadłubek powiedział mi w zaufaniu, że dopuszczenie do matury zawdzięczam w dużej mierze, o ile nie wyłącznie, „naszej pani dyrektor”, która wolała przyjąć dymisję „pani biolog”, niż spełnić jej żądanie względem mojej osoby. Na radzie pedagogicznej, na której „stanęła ta sprawa”, doszło do istnej burzy. A kiedy „pani dyrektor” ucięła w końcu dyskusję, forsując swoją decyzję, Żmija wstała i wyszła, głośno trzaskając drzwiami. Co do niego, Kadłubka, przyjął to z wielką ulgą – nie tylko ze względu na mnie, również ze względu na siebie, bo szczerze jej nie znosił.

Madame ujrzałem znowu dopiero podczas matury.

W granatowym blezerze, plisowanej spódnicy w szkocką, zieloną kratę i czarnych bucikach na słupku przechadzała się wolno pomiędzy rzędami ławek, przy których pisaliśmy prace. Czasami, tu i ówdzie, zatrzymywała się i spoglądała z góry na zaczerniany papier; czasami zdawała się nawet dawać komuś wskazówki albo zwracać uwagę na popełnione błędy. Przy mojej jednak ławce lub choćby gdzieś w pobliżu nie przystanęła nigdy. W ogóle jakby stroniła od rzędu, w którym siedziałem.

Wyglądała kwitnąco. Opalona, młodzieńcza. Pewnie na ferie wiosenne pojechała gdzieś w góry… Ciekawe, czy z Dyrektorem? Znów zakłuło mnie serce i nie mogłem się skupić. Aż powiedziałem sobie: „Trzeba wreszcie z tym skończyć. To nie ma żadnego sensu. Nic nie napiszesz i nie zdasz”.

Napisałem i zdałem. A nawet otrzymałem maturę z wyróżnieniem.

Nie to jednak jest ważne. Ważne jest, co się stało na balu maturalnym – w nocy świętego Jana, najkrótszej nocy w roku.


Szedłem na tę zabawę bez przekonania, niechętnie. Hałaśliwa muzyka, podniecenie i tańce, podlewane pokątnie tanim winem lub wódką, nie należały do uciech, za którymi szalałem; tego rodzaju imprezy co najmniej nudziły mnie, o ile nie męczyły. Tym razem perspektywę pogarszało to jeszcze, że moje stosunki z klasą, czy, ściślej mówiąc, z grupą, z którą niegdyś trzymałem, pozostawały chłodne i nic nie zapowiadało, by miały nagle wrócić do dawnej komitywy. Stwarzało to zagrożenie, że będę sterczał sam, nie wiedząc, co z sobą począć, z nieprzyjemnym uczuciem bezsensu i odrzucenia. Jeśli więc jednak szedłem, to po trosze z inercji – bo „wszyscy szli”, bo „się szło” – a w pewnym stopniu z przekory, z masochistycznej chęci udowodnienia sobie, że jestem wyobcowany, niezdolny do normalności, skazany na samotność.

Co się tyczy Madame, starałem się o niej nie myśleć. Udawałem przed sobą, że jest to sprawa zamknięta, i nie zastanawiałem się, czy w ogóle będzie na balu. W każdym razie decyzja, by mimo wszystko tam iść, nie miała z nią nic wspólnego.

Rzecz zaczynała się późno, o dziewiątej wieczorem, i miała trwać do rana. Porządek przewidywał następujące punkty:

– uroczysta kolacja z alkoholem „legalnym. (płaski kieliszek szampana i lampka białego wina);

– zabawa taneczna w auli z wynajętym zespołem wokalno-instrumentalnym „Skowyczące Pantery”, zakrapiana obficie napitkiem „nielegalnym” (wódka i wino „Alpaga. przemycone zawczasu i ukryte przemyślnie w szatni i w toaletach).

Rzeczywistość zaczęła potwierdzać moje prognozy.

Tak jak przewidywałem, znalazłem się „na boku”. Nie żeby się zaraz odwracano ode mnie czy wyraźnie stroniono od mego towarzystwa, jednakże większość osób tworzyła pary lub grupy, była zajęta sobą i nastawiona bez reszty na tańce i upojenie, a nie na konwersację czy choćby wspólne żarty. Mój los dzieliły tylko brzydkie, nudne dziewczyny i mroczny Rożek Goltz, besserwisser i dziwak – geniusz matematyczny.

Snułem się bezcelowo po korytarzach i salach, w których wrzała zabawa, grając przed otoczeniem, a głównie przed samym sobą wyniosłego artystę, który gardzi pospólstwem i jego igrzyskami, który jest ponad to i „cierpi za miliony”. Brakowało mi tylko romantycznego kostiumu, najlepiej czarnego płaszcza lub czarnej peleryny, którą bym się owijał niczym René Chateaubriand lub przynajmniej Wyspiański na słynnym weselu Rydla. Niestety, prawie nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ci, którym się to zdarzało, patrzyli na mnie kpiąco albo z politowaniem („nie pije, nie pali, nie tańczy, nie ma dziewczyny – frajer!”).

Zacząłem myśleć o wyjściu, lecz właśnie w owym czasie zobaczyłem Madame. Siedziała przy długim stole w pokoju nauczycielskim (którego składane drzwi były otwarte na oścież), otoczona z dwóch stron „ciałem pedagogicznym” i przedstawicielami komitetu rodzicielskiego. Stół był przykryty białym, wykrochmalonym obrusem, i zastawiony serwisem do kawy i słodyczy. Lśniły też na nim srebrne, dzbankowate termosy i butelki z Vermouthem. Madame miała na sobie kremową, obcisłą suknię, z dekoltem i bez rękawów, jej szyję zaś zdobiła obwódka drobnych pereł. Siedziała w centralnym miejscu i w chwili, gdy ją spostrzegłem, wznosiła właśnie toast za dalszy rozwój szkoły i… udane wakacje.

Patrzyłem na tę scenę z załomu korytarza, sam skryty przed oczami uczestników biesiady, i przyszło mi naraz na myśl: „Ona pije za wyjazd! Ona się z nimi żegna, choć oni tego nie wiedzą. To jest ostatnia wieczerza!”

I dalej, kabotyńsko, ciągnąłem wewnętrzny monolog:

„Zegnaj, boska istoto, okrutna swą urodą! Po com cię w ogóle ujrzał! O, czemuś się zjawiła na drodze mego życia! Zbyt piękna i promienna, by nie rozniecić pożaru. Zbyt dumna i daleka, ażeby go ugasić. Gdybyś tu była nie przyszła i nie dała się widzieć, mój los byłby znacznie prostszy. Tańczyłbym teraz z pewnością z jedną z mych rówieśniczek, może nawet i z samą… Lucyllą Różogrodek, w każdym razie z istotą skrojoną na moją miarę, rumianą, zziajaną, chętną, cuchnącą młodym potem, i wielce prawdopodobne, iż skradłbym jej na koniec soczystego całusa. Atak stoję tu w mroku, zbolały, zrujnowany, wyobcowany… przegrany. Wygrałaś! Lecz cóż ci po tym?… Bywaj, Królowo Śniegu! Bywaj, La Belle Victoire!”

Ruszyłem wolnym krokiem wymarłym korytarzem i wróciłem do auli, gdzie kipiała zabawa, by dalej się obnosić ze swym piętnem odmieńca. W jednym z rogów, z daleka od „Skowyczących Panter”, siedział, sam, Rożek Goltz – pochylony nad książką. Poczułem do niego sympatię i przysiadłem się doń.

– Co czytasz? – zagadnąłem.

Wyspy fizyki – odrzekł unosząc głowę znad kartek. – Całkiem pouczające – dodał swym dziwnym stylem.

– Co to jest? – zapytałem. – Rzecz nie wygląda mi raczej na pracę naukową.

– Bo nie jest – odparł Rożek. – To są opowiadania.

– Opowiadania? – spojrzałem z większą uwagą na druk. – Czytasz opowiadania?

– A co w tym nadzwyczajnego? Jeżeli mówią prawdę… Nie czytam tylko fikcji. Zwłaszcza tych polskich bzdur, których nas tu uczono.

– To o czym jest ta prawda? – wskazałem głową na książkę.

– Masz, przejrzyj sobie, proszę – podał mi ją i wstał. – Pójdę się czegoś napić.

Wydana świeżo pozycja, jakichś dwóch polskich autorów, była zbiorem nowelek osnutych wokół faktów z życia wielkich fizyków ostatniego stulecia; w historie te wplatano przystępne wyjaśnienia ich odkryć naukowych. Pierwsza z nich, pod tytułem Panna Krüger z Hamburga, miała za temat Einsteina – jego teorię względności, koncepcję czasoprzestrzeni – i przedstawiała to wszystko przez pryzmat i na tle jego wyjazdu z Niemiec, opanowanych przez nazizm.

Zręcznie łączono wykład abstrakcyjnych idei dotyczących niejako konstytucji wszechświata, jego najpierwszych praw i zasady istnienia, z nastrojem nostalgii i żalu z powodu rozstania z kimś, czekania na jakąś wiadomość, od której wiele zależy, i zawodu, goryczy, gdy wreszcie przychodzi – zła.

Kosmos i ludzkie uczucia. Entropia, „ucieczka” gwiazd, a tu, na Ziemi – obłęd, okrutny, niszczycielski, i też, jakże inna – ucieczka.

Było to ładne i smutne, i ani się spostrzegłem, gdy dojechałem do końca. Zacząłem czytać dalej.

Nagle muzyka ucichła i przez skrzeczący głośnik ozwał się Karol Broda:

– Koleżanki! Koledzy! – grzmiał swym tubalnym głosem. – Wybiła właśnie dwunasta! Korona balu! Szczyt! Nasz ostatni egzamin… Ostatni sprawdzian!… Test!… Nasi nauczyciele, nasi surowi mentorzy raz jeszcze chcą nas wyrwać!… Spokojnie, kochani, spokojnie!… Tym razem na parkiet! Do tańca!… Prosimy! Orkiestra, tusz!

– Byleby coś wolnego! – krzyknął siwy Kadłubek. Sala buchnęła śmiechem.

– No jasne, że wolnego! – podchwycił Karol Broda. – The Beatles: Yesterday

Rozległ się krzyk radości i dzikie pohukiwania, a „Skowyczące Pantery” trąciły struny gitar.

– Boże, co za małpiarnia! – mruknął nade mną Rożek. (Czytając, nie spostrzegłem, kiedy do mnie powrócił.)

– Fakt – pokiwałem głową z niejakim roztargnieniem i znów się pochyliłem nad Wyspami fizyki.

Uważaj, idzie do ciebie – znów usłyszałem głos Rożka, tym razem jakby ściszony.

Podniosłem wzrok i zamarłem. Tak, to była Madame. Zakołatało mi w głowie. „Nie, przecież takie rzeczy na ziemi się nie zdarzają…”, zdążył się jeszcze we mnie odezwać Tomasz Mann, ale nie miałem czasu, by podjąć z nim dyskusję, bo oto już stała przede mną i mówiła przekornie:

– Papużki-nierozłączki. – Rzucała kpiarskie spojrzenie to na mnie, to na Rożka. – A ten to tylko by czytał! – wskazała mnie ruchem głowy. – Trudno, nie ma tak łatwo! Porywam ci przyjaciela – powiedziała do Rożka, a widząc, że się nie ruszam, zrobiła surową minę i rzekła do mnie władczo: – No proszę, na co czekasz? Odmawiasz mi tego tańca?

Wstałem i półprzytomny uniosłem lewą rękę (podobnie jak to uczynił Hipolit wobec Arycji), a gdy złożyła na niej swą prawą, chłodną dłoń, lewą zaś – na mym prawym, nieco spadzistym ramieniu, z sercem bijącym jak miot dotknąłem jej kibici.

Yesterday, all my troubles seemed so far away…[175]- rozległ się słodki dyszkant à la Paul McCartney czołowego vocalu wśród „Skowyczących Panter”.

Zrobiliśmy pierwsze kroki. Nie szło mi to za dobrze. Byłem oszołomiony, nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jej twarz – jej oczy i usta – miałem przed sobą nie dalej niż dziesięć centymetrów, odurzał mnie zapach jej perfum (tym razem nie Chanel, lecz równie luksusowych), a jeszcze na dobitek, jakby tych wszystkich wrażeń ciągle było za mało, palce mej prawej ręki wyczuwały pod suknią, pod jej wiotką materią, pasek i sprzączkę stanika. Mignęła mi w pamięci czamo-biała przebitka z Kobiety i mężczyzny, która ukazywała ich pierwszy, pozornie niewinny dotyk: restauracja, rozmowa, oparcie krzesła Anne; na nim spoczywa przypadkiem ręka Jeana-Louisa, stykając się z jej plecami.

„To kicz”, wołało coś we mnie, „jesteś w okowach kiczu!”

– No, weź się wreszcie w garść – powiedziała przez zęby – i zacznij mnie jakoś prowadzić! Wszyscy się na nas patrzą. Chcesz sobie narobić wstydu? A przy okazji i mnie?

Ująłem ją nieco mocniej, lecz krok plątałem dalej.

– No no, ładna historia! – nie przestawała drwić. – Żeby mój ulubieniec… najlepszy z moich uczniów… który pisywał dla mnie takie wypracowania… nie umiał dobrze tańczyć! Zresztą, co tam pisywał! Grywał na fortepianie i recytował wiersze! Występował na scenie i wcale się nie wstydził…

– Niech pani nie żartuje.

– Żartuję? Ja nie żartuję! Wyrażam tylko zdziwienie. Bo czyż nie jest to dziwne, że ktoś, jako mon élève… mój podopieczny… poddany!… – bawiła się w królową – w najgłębszym mroku nocy… – zamarłem z przerażenia, myśląc że ona coś wie o moich styczniowych podchodach śmiałego Akteona; była to jednak tylko, na szczęście, metafora: – nocy roku szkolnego… poważa się na zuchwałość zupełnie niewiarygodną i chwyta mnie za rękę, zwiódłszy pięknymi słówkami… zresztą, co mówię „za rękę”!… za przegub! za nadgarstek!… czyżby nie był świadomy natury tego gestu? – przeniknęła mnie wzrokiem i dokończyła zdanie: – że oto ten sam ktoś, jako absolwent… prymus… dojrzały mężczyzna z maturą… w rzęsistym świetle balu… i jeszcze bezprzykładnie przeze mnie ośmielony… tak się peszy i gubi, że trzeba go nieomal podtrzymywać na nogach…

– Nie jestem wcale speszony – bąknąłem robiąc obrót – najwyżej tylko…

– Co?! – wpadła mi w słowo z uśmiechem. – Trzęsiesz się cały… jak królik.

Pociemniało mi w oczach („i ty przeciw mnie, Brutusie?”). Przełknąłem jednak dumę i tańcząc coraz śmielej odpowiedziałem słowami, jakie wyrzekła do mnie w rozmowie w gabinecie:

– Przesada, gruba przesada – i chciałem mówić dalej, lecz znowu mi przerwała:

– No, teraz trochę lepiej! Żebyś jeszcze rytm trzymał!

– I do tego dojdziemy – odzyskiwałem luz. – Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli w pierwszej chwili czułem się trochę nieswój, to tylko i wyłącznie z powodu zaskoczenia.

– Zaskoczenia? Też sobie! Co niby cię zaskoczyło?

– Jak to co! Pani wybór. Od naszej ostatniej rozmowy u pani w gabinecie minęło prawie pół roku, przez które pani do mnie nie odezwała się słowem… Traktowała mnie pani jak widmo, jak powietrze… A teraz ni stąd, ni zowąd, prosi mnie pani do tańca. No, sama pani przyzna…

– Nic nie przyznam… Nie gadaj! – skarciła mnie zalotnie. – Słuchaj muzyki i tańcz.

Yesterday, love was such an easy game to play[176]- zawodził pierwszy vocal „Skowyczących Panter”.

– Czyż nie pachnie to kiczem? – zagrałem ironistę.

– Co?

– No, ten nasz słodki taniec na tle tych słodkich słów.

– Być może cię to zdziwi, lecz nie znam angielskiego… A poza tym… czasami… kicz bywa całkiem miły. Nie trzeba się go wyrzekać. Gdyby nie było kiczu, nie byłoby wielkiej sztuki. Gdyby nie było grzechu, nie byłoby i życia.

– I czy nie byłoby lepiej?

– Och, mam już dość tych bzdur! – fuknęła zniecierpliwiona. – Po tym tańcu wychodzę. Moja rola skończona. Obowiązki służbowe zostały dopełnione – mówiła jakby do siebie. – Fini, c’est fini… c’est la fin[177]idę do domu. Odpocząć.

Oh, l believe in yesterday…[178]- kończył rzewnie „Paul” ze „Skowyczących Panter”.

– A jeśli mój przemądrzały „umiłowany uczeń” – kończyła też Madame – pragnie być dżentelmenem i odprowadzić swą panią… swoją panią profesor… niech czeka na nią za kwadrans – spojrzała na zegarek, zdejmując lewą rękę z mego prawego ramienia – za dziesięć wpół do pierwszej. Za bramą. Przy kiosku „Ruchu”.

Zamarłem i chyba zbladłem. W każdym razie poczułem, jak krew odpływa mi z głowy. „Umawia się ze mną tak, jak wtedy z Dyrektorem”, pomyślałem w popłochu, a ona, spostrzegłszy widocznie moje zakłopotanie, dorzuciła przekornie:

– Chyba że świetnie się bawi i woli towarzystwo swojego przyjaciela. Niech powie jasno, proszę. Wezmę wtedy taksówkę.

– Będzie czekał – odparłem.

– To miłe z jego strony – dygnęła jak dama dworu i ruszyła ku wyjściu wśród oklasków i krzyków.

More „Beatles”! More „Beatles”! More „Beatles”! [179] – skandowali „Yankesi”, czyli abiturienci tak zwanej „klasy angielskiej”.

„Skowyczące Pantery” spełniły ich życzenie. Rozległy się pierwsze takty przeboju Ticket to ride[180].

Kompletnie odurzony, wróciłem na miejsce, do Rożka.

– Lubi cię pani dyrektor – powiedział z szelmowskim uśmiechem.

– Przesadzasz – z największym trudem zagrałem obojętność. – Raczej bawi się mną.

– Dobre i to – powiedział. – Wiesz, jak się wszyscy gapili?

– Gapili się, powiadasz?…

– Jeszcze jak! Nawet Kugler, ten bolszewicki pętak. A zresztą… było na co.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tworzycie ładną parę – uśmiechnął się obleśnie.

– Ech, Rożek, co ty gadasz! – czułem, że czerwienieję. – Aż ręce opadają! – I niby zniechęcony tą śliską konwersacją wyszedłem na korytarz.

Stanąłem przed jednym z okien i popatrzyłem w dół, na czerniejący w mroku pudełkowaty kiosk „Ruchu”.

„Czemu się denerwujesz?”, znów usłyszałem w głowie głos mego drugiego ja. „Powinieneś się cieszyć. Mało komu się trafia tego rodzaju historia. A niektórzy wręcz twierdzą (wiesz, oczywiście, kto), że w ogóle nikomu. A poza tym, czyś nie chciał?… Czyś nie uczynił wszystkiego, aby do tego doszło? Powiedziałeś jej wprost… więcej niż powiedziałeś: oświadczyłeś na piśmie! – ‘Niech pani mi rozkazuje’. Stało się. Rozkazała. Twój ruch. Stawiaj czoło”.

Zbiegłem bocznymi schodami i wyszedłem z budynku, a raczej się zeń wymknąłem, obchodząc go pod murami i opuszczając teren przez dziurę w ogrodzeniu na tyłach naszego boiska, po czym okrężną drogą dotarłem do kiosku „Ruchu”.

Było gorąco, lecz rześko. Bezchmurne niebo, pełnia. Spojrzałem w górę, ku gwiazdom. Panna… Wodnik… i „Północ” na dyszlu Małego Wozu. „Stoją od wieków w miejscu, a jednak… uciekają”, odezwała się echem lektura Wysp fizyki, a jednocześnie się rozległ znajomy stuk obcasów.

Wychynąłem zza kiosku.

– No, jesteś – powiedziała. – A zaczynałam już myśleć, żeś mnie wystawił do wiatru.

– Ja panią? Co za pomysł!

– Nigdy nic nie wiadomo… co strzeli uczniowi do głowy.

Miała na sobie luźny, płócienny, biały żakiet, a na prawym ramieniu – przewieszoną torebkę, tę którą nosiła do szkoły, większą i pakowniejszą niż ta, z którą była w Zachęcie, w teatrze i w kinie Skarb. Poza tym – dopiero teraz zwróciłem na to uwagę – jej nogi nie były nagie (jak innych nauczycielek, nawet tych mocno starszych, i oczywiście dziewczyn), lecz spowijały je cienkie, przezroczyste pończochy.

Ruszając, spojrzałem mimowolnie w kierunku gmachu szkoły. W jednym z okien – tym samym, przez które i ja patrzyłem piętnaście minut wcześniej – widniała czyjaś sylwetka, z całą pewnością męska. W tym ułamku sekundy nie mogłem jednak stwierdzić, czy był to Rożek, czy Kugler, a na dłuższą lustrację nie miałem warunków i czasu.

– Zamierzasz więc… – zaczęła po kilkunastu krokach, któreśmy przeszli w milczeniu, jakby nawiązywała do przerwanego wątku, w rzeczywistości jednak nigdy nie podjętego – zamierzasz więc studiować filologię romańską.

– Skąd pani wie? – zapytałem.

– Jak to skąd? – odpaliła. – Czyż podania na studia wszystkich abiturientów nie idą przez moje ręce i nie są osobiście przeze mnie opiniowane lub choćby sygnowane?

– No, tak… – przyznałem. – Zamierzam. I co niby z tego wynika?

– Nic… Robisz słusznie… Zdasz… Dostaniesz się na pewno, o to jestem spokojna.

– A o co pani nie jest? – spytałem patrząc w ziemię, a okiem wewnętrznym widząc mój zeszyt z wypracowaniem tkwiący w kopercie z plastiku, w błyszczącym segregatorze, na biurku Zielonookiej.

Zaśmiała się pod nosem.

– Z tobą na jedną chwilę nie można przestać uważać. Łapiesz za każde słowo.

– Wcale nie łapię. Pytam.

– A potem… co chcesz robić? – wróciła do tematu chłodnym, zdawkowym tonem.

– Kiedy… potem? – spytałem, udając, że nie rozumiem.

– No, po skończeniu studiów.

Tym razem przed oczami pojawił mi się Jerzyk.

– „Jakie mam plany życiowe” – zacytowałem go.

– Można to i tak nazwać.

– Nie wie pani? – mruknąłem z lekkim odcieniem żalu. – Chcę pisać. Być pisarzem.

– A, słusznie! – przytaknęła, znowu się uśmiechając. – Panna!… Ma gęsie pióro.

– Dobrze pani pamięta.

– I z tego zamierzasz żyć? – spojrzała w moją stronę, unosząc nieco brwi.

– Wie pani – powiedziałem z akcentem wyniosłości – ja w ten sposób nie myślę… Tymi kategoriami. Ja po prostu chcę tego. A czy mi się to uda, a zwłaszcza przyniesie dochód, to już jest inna sprawa. O to na razie nie dbam.

– Maksymalista… – rzekła z ironicznym uznaniem. – Chce wszystko albo nic.

– Można i tak powiedzieć – przyjąłem tę uwagę i, po chwili wahania, zagrałem ofensywniej: – Moim imieniem właściwie… powinien być „Maksymilian”. Zabawne, nawet w dzieciństwie chciałem nazywać się Maks.

Nie drgnęła jej nawet powieka.

– Jak Robespierre – powiedziała z szyderczą aprobatą. – A także… Maksym Gorki.

– Nie dlatego – odrzekłem. – Może być pani pewna.

– Mam nadzieję – mruknęła. – I o czym to tak chcesz pisać?

– Ach, o przeróżnych rzeczach… Na przykład o podróży Joanny Schopenhauer z przyszłym Arturem w łonie: z Anglii, przez Niemcy, do Gdańska. Albo o Holderlinie, mym ulubionym poecie: o jego pieszej wędrówce z Bordeaux do domu, przez Alpy, gdzie zwidział mu się Dionizos… Albo o perypetiach markiza de Custine podczas jego wojaży po Rosji mikołajewskiej…

– No no, ambitne plany – stwierdziła z ożywieniem. – I chcesz to pisać po polsku?

– A niby po jakiemu?

– Byłoby jeszcze ambitniej zrobić to po francusku. Zresztą, zdawało mi się, że właśnie w tym języku robisz sobie notatki i gromadzisz wypisy – spojrzała na mnie z ukosa, uśmiechając się chytrze.

– Proszę mi szczerze powiedzieć – odpowiedziałem z uśmiechem – zrobiła pani wtedy tę kontrolę zeszytów, bo chciała pani sprawdzić, co ja tam wypisuję, nie uważając na lekcjach.

– Czemu nie miałabym wziąć tylko twojego zeszytu?

– Żeby mi nie pokazać, że to panią obchodzi.

– Sądzisz, że obchodziło?

– Takie miałem wrażenie.

– Wrażenie!… Prawo artysty. A wracając do rzeczy, to jak ma być z tym pisaniem: po polsku czy po francusku?

– Powiedziałem: po polsku.

– Myślałam, że ci się marzy kariera i sława światowa… – rzekła z zawodem w głosie.

– Co to ma z tym wspólnego?! Jeżeli to, co napiszę, będzie naprawdę dobre, wypłynie, prędzej czy później, również na szersze wody.

– Wypłynie lub nie wypłynie – powiedziała z przekąsem. – A jeśli… to później, niż prędzej. Później. Może za późno?

– Co pani chce przez to powiedzieć?

– Doprawdy, nic szczególnego. Tyle, że zanim twe dzieło „wypłynie na szersze wody”, jak to ładnie nazwałeś, musi się najpierw ukazać w języku oryginału, to znaczy, tu znaleźć wydawcę, i… zostać przetłumaczone. To jest dość długa droga.

– Co, a gdybym od razu napisał po francusku…

– Pamiętasz, co raz na lekcji – przerwała mi w pół zdania – powiedział twój przyjaciel?

– Rożek? – parsknąłem śmiechem. – On różne rzeczy mówił. Pamiętam głównie to, co raz napisał w pracy o Antku z noweli Prusa.

– I cóż to był za aforyzm?

– Osobliwa przestroga przed nazbyt ciężką pracą.

– Mnie chodzi o to, co rzekł wtedy, gdy się rozbrykał. Że jedynym pisarzem polskiego pochodzenia, który się wybił w świecie i wszędzie jest czytany, jest autor Lorda Jima, który nie pisał po polsku. Wiesz, ile on miał lat, kiedy wyjechał z kraju?

– Nie wiem dokładnie. Dziesięć?

– Tyle co ty… Rok mniej. I nie znał angielskiego.

– Czytała pani Zwycięstwo? - wykorzystałem okazję.

– Nie… „Victorie”? Non - uśmiechnęła się blado, jakby do własnych myśli.

– Szkoda. Niech pani przeczyta.

– Uczynię to niezwłocznie, gdy tylko… – nie dokończyła.

– Gdy tylko co? – podjąłem.

– Gdy tylko wrócę do domu – zrobiła „wielkie oczy” i uśmiechnęła się kpiarsko.

Zbliżaliśmy się do bloków, za którymi już zaraz leżało znajome osiedle. Znowu szliśmy w milczeniu.

„Co ona kombinuje?”, myślałem gorączkowo. „Do czego właściwie zmierza? Po co ten cały wywiad? Jeszcze nigdy w ten sposób nie rozmawiała ze mną! Mimo ironii – poważnie. – Co będzie? Co zaraz będzie? I – j a k ma do tego dojść?”

– O ile dobrze pamiętam – przerwała wreszcie ciszę – ty, w tym waszym spektaklu, za który was wyróżniono, mówiłeś fragment Końcówki. Zgadza się, czy coś mylę?

– Owszem, a skąd pani wie? – (Znowu zbiła mnie z tropu.) – O ile j a dobrze pamiętam, nie oglądała go pani.

– Nie tylko t y wszystko wiesz – spojrzała na mnie znacząco. – Ja także wiem… niejedno – uśmiechnęła się chytrze. – Choć akurat w tym wypadku sprawa jest bardzo prosta: mój zastępca, pan… no! – pstryknęła lekko palcami, grając ostentacyjnie zapomnienie nazwiska – no, jakże wy go tam zwiecie?

– Soliter.

Voilà! Otóż po prostu pan S. pokazał mi twój scenariusz.

– Ach, więc to pani sprawka! – zaśmiałem się jadowicie. – To pani kazała zatrzymać! No no, ładnych rzeczy człowiek się dowiaduje.

– Ja? – wykrzyknęła wesoło. – Nie mam z tym nic wspólnego.

– Jak to nie? Przecież słyszę: pokazał pani scenariusz…

– I co niby z tego wynika?

– Po co miałby to robić, jeśli nie tylko po to, by pani podjęła decyzję?

– Podjęłam. Pozytywną.

– Więc dlaczego był „szlaban”?

– Zaczął mnie przekonywać, że to jest zbyt ponure… za mało patriotyczne… i w ogóle jakieś takie… nie bardzo… „defetystyczne”!

– No i co pani na to?

– „Jeśli tak pan uważa”, powiedziałam spokojnie, „to niech pan to zatrzyma”.

– Asekuranctwo – stwierdziłem.

– Możliwe. Choć, z drugiej strony, czasem jest lepiej ustąpić, zwłaszcza w niewielkiej sprawie, by kiedy indziej wygrać… coś znacznie ważniejszego.

– Ciekawy jestem, co – rzekłem wyzywająco.

– Harmonijną współpracę – odparła z kamienną twarzą. – Nie mówiąc już o czymś takim – spojrzała na mnie twardo – by móc cię wyciągnąć z opałów, w jakie przez swój „maksymalizm”, czyli najczystszą głupotę, wpadłeś u pani biolog.

– Ona mnie obrażała! – zapiałem histerycznie. – I z pani… podkpiwała – dodałem lizusowsko.

– I co, mój niezłomny rycerz musiał się unieść honorem!

– Takie są jego zwyczaje – owinąłem się w myślach, z rozmachem, peleryną.

– To znaczy, że nie czytał uważnie Lancelota.

– To prawda – podchwyciłem. – Chciałem go czytać z panią.

– No dobrze, ale nie o tym mam zamiar teraz mówić. Interesuje mnie, czy pamiętasz tę sztukę?

Końcówkę? No, jako tako.

– Czytałeś w oryginale?

– Nie, tylko w tłumaczeniu.

– No tak…

– Co w tym złego?

– To, że nie możesz jej znać, nawet znając na pamięć.

– No, to już chyba przesada. A co, tak marny jest przekład?

Pour en dire le moins.[181]

– No więc?

– Ciekawa jestem, czy pamiętasz coś z kwestii… jedynej tam roli żeńskiej.

– Nell?

– Proszę, znasz imię! Brawo! A jakiś tekst?

Włączyłem swą małpią pamięć, lecz ani jednego słowa nie mogłem z niej wydusić.

Zapadła chwila ciszy.

– Tak też myślałam – rzekła przerywając ją wreszcie. – Pewnie! Któż by pamiętał, co tam ględzi kobieta, w dodatku kaleka i stara! Pamięta się, oczywiście, co mówią mężczyźni, prawda?

– A Fedra?

– To „mężczyzna”, jak o tym dobrze wiadomo – odbiła z kpiącym uśmiechem. – „Pragnie niemożliwego”. Jak twoja Panna z Zodiaku – rzuciła mi spojrzenie. -Natomiast Nell jest kobietą. Nie umownie. Bezwzględnie.

Błysnęło mi coś nareszcie:

– „Co tam, staruszku? Masz chęć?”

Kpina na jej obliczu przeszła w politowanie.

– Czy coś nie tak? – spytałem.

– Owszem, tak. Jak najbardziej – mówiła z cierpką ironią. – I to już wszystko. Tak?

Najdelikatniej mówiąc.

– To chyba jej pierwsza kwestia – zacząłem się tłumaczyć. – Dlatego zapamiętałem. A poza tym jest śmieszna.

Rien n’est plus drôle que le malheur…[182] – powiedziała powoli, spoglądając mi w oczy, jakby mnie miała na myśli.

– Przepraszam, to miało być o mnie?

– Ale skąd! – zaprzeczyła. – To tylko inny cytat.

– O ten pani chodziło?

– Niezupełnie – mruknęła, błądząc myślami gdzie indziej. Znowu zapadła cisza.

Moje napięcie rosło. Szliśmy już przez osiedle. Do pokonania zostało kilka krótkich alejek. Bezwiednie, mimowolnie, wyrywałem do przodu.

– A ty dokąd? – spytała i zatrzymała się, gdy jako pierwszy skręciłem w pewną odnogę chodnika, który najkrótszą drogą prowadził pod jej dom.

– A, nie wiem… – zacząłem się jąkać. – Tak jakoś mi się poszło… Szukałem w pamięci słów i… zamyśliłem się.

Przyjrzała mi się uważnie, po czym ruszyła prosto. Podążyłem w ślad za nią.

– Widzisz – zaczęła znowu jakby przerwany wątek – to też jest taki pisarz, co wybrał obcy język.

– Kto? – po „wpadce” przed chwilą byłem zupełnie zgubiony.

– Kto! Autor Końcówki.

Aha. No i co z tego?

– Nic. Informuję cię – wzruszyła ramionami. – Dopominałeś się, abym cię douczała… jak nasz pan fizyk Rożka… więc spełniam twe życzenie. Daję ci ekstra-lekcję. Z teorii względności… języków.

Stanęła w świetle latarni.

– No, jesteśmy na miejscu – powiedziała z uśmiechem. (Jej dom był sto metrów dalej.) – Dziękuję ci, mój rycerzu. A tu masz jeszcze cadeau[183]od swojej pani profesor – otworzyła torebkę i zanurzyła w niej rękę.

Z jednej z wewnętrznych kieszonek – dostrzegłem to natychmiast – wystawał kawałek okładki zielonkawej książeczki z napisem „PASZPORT SŁUŻBOWY”.

Madame wyjęła tymczasem niewielki, biały tomik i podała mi go.

Na okładce widniały blado-niebieskie litery, które się układały – pod nazwiskiem autora – w piramidkę tytułu:

Fin de partie

suivi

de Acte sans paroles[184]


Dół karty zamykał napis „Les Editions de Minut” [185], a w środku się czerniła pięcioramienna gwiazdka złączona z małym „m”.

– To jakby opis sceny z Paolem i Francescą – powiedziałem półgłosem, wpatrując się w okładkę.

– Z kim? – zamknęła torebkę.

– Mówiłem pani już kiedyś. Z tymi, co raz czytając opowieść o Lancelocie, przestali w końcu czytać i… nie czytali dalej.

– Tak się na ogół dzieje – rozłożyła ramiona w geście „Tak to jest! C’est la vie!”

To proszę mi jeszcze coś wpisać – szukałem rozpaczliwie jakiegoś posunięcia, które by choć o chwilę pozwalało grać dalej. – Książka bez dedykacji?

– Kto powiedział, że bez? Jest wpisana. Jak trzeba.

Odchyliłem okładkę. Na karcie tytułowej, napisany ołówkiem, widniał następujący, czterowersowy tekst:


Patrz strona trzydziesta druga, ostatnie słowo Nell.

Przymiotnik? Czy czasownik w trybie rozkazującym?

Oto ostatnie pytanie na zakończenie nauki.

Pour mon meilleur disciple [186]


24 czerwca


– Ołówkiem? I bez podpisu? – podniosłem wzrok znad książki.

– Istnieje jeszcze ktoś, kto mógłby ci się tak wpisać? – zapytała zalotnie.

– Właściwie… nie – odrzekłem.

– No więc o co ci chodzi? A że ołówkiem? No cóż… może któregoś dnia będziesz chciał to wymazać.

– Forma tej dedykacji… – zacząłem tajemniczo – a nawet jej prozodia… – pogłębiałem napięcie – wydaje mi się skądś znana.

– Skąd? – zapytała rzeczowo.

– Podobnie wpisała się komuś… – spojrzałem jej prosto w oczy, w ostatniej chwili jednak zmieniłem tor pocisku i powiedziałem spokojnie: – Joanna Schopenhauer.

– Zapewniam cię, nie czytałam – zrobiła znak przysięgi. Zacząłem kartkować tomik, szukając wskazanej stronicy.

– Nie teraz – wstrzymała mnie, dotykając mej ręki. – Później. Gdy wrócisz do domu.

„Teraz”, rzekł do mnie głos, parafrazując Hamleta. „Jeśli ma się to stać, to teraz. Nie później. Teraz!”

Przytrzymałem jej palce i znowu spojrzałem w oczy.

Fin de partie już był – zacząłem z bijącym sercem. – A teraz… Acte sans parole - i, jak to wiele razy widywałem na filmach, zacząłem się wolno zbliżać ustami do jej ust.

Non – powstrzymała mnie, dosłownie w ostatniej chwili. – To byłby straszny kicz. A przecież tego nie lubisz.

Przełknąłem nerwowo ślinę i opuściłem głowę.

„Więc jednak nie”, pomyślałem. A wtedy powiedziała:

- Non,… Pas cette fois… Pas encore… Et pas ici bien sûr… – A jeszcze po chwili dodała: – Un jour… ailleurs… peut-être… Quand ton oeuvre sera finie[187].

Podniosłem ku niej wzrok, a ona czułym gestem potargała mi włosy, po czym zrobiła zwrot, ruszyła energicznie i, skręciwszy w następną, wąską odnogę chodnika, zniknęła za rogiem budynku.

Uniosłem książkę ku oczom i odnalazłem stronicę numer 32, a na niej ostatnie słowo należące do Nell.


Słowo to brzmi: „Déserte” [188]

33. Wiek męski – Lâge viril

Czy warto opowiadać, jak czułem się po tym wszystkim – po tej „Nocy Walpurgii”, jak sobie, oczywiście, tę Noc Świętojańską nazwałem? O śnie nie było mowy. A następnego dnia byłem jak zaczadzony. Trapiące mnie od miesięcy pytania i niepokoje wybuchły z nową siłą.

Co to wszystko oznacza? Co ona o mnie wie – i o tym, co ja wiem o niej? I czego chce właściwie? – Jak należy rozumieć to całe postępowanie? Owo oscylowanie pomiędzy skrajnościami – między „lodem” a „żarem”, traktowaniem mnie z góry lub jakbym był powietrzem a ową szczególną uwagą okazywaną mi czasem i… wieloznaczną sympatią? – No i wreszcie ten finał! Ten taniec… I upominek… No i ta dedykacja – niezależnie od tego, jakie jest jej przesłanie – jakże podobna w formie do tego, co jej matka wpisała Konstantemu w gdańskim wydaniu Wspomnień Joanny Schopenhauer! Czyżby znała ten wpis, czy w ogóle coś wie?… I po cóż by w ten sposób miała się bawić ze mną?… – A te ostatnie słowa?, mówione po francusku, gdy „spadłszy z wysokości” opuściłem powieki i pochyliłem głowę?… To było serio czy żartem? Z wiarą czy bez pokrycia? Wyrazem jakiejś nadziei i chęci jej podtrzymania czy bałamuctwem, drwiną, tanią, zgraną formułką wziętą z repertuaru flirtu towarzyskiego?

Jak wcześniej, tak i teraz wszystkie te dociekania, analizy, domysły zakończyły się fiaskiem. Nie doszedłem do żadnej przekonującej konkluzji, której mógłbym się trzymać. Tym razem jednak cierń, jaki ranił mi serce, był na tyle kłujący, że nie mogąc wytrzymać, postanowiłem działać.

Zadzwonić do niej – myślałem nazajutrz przed południem. – Wykorzystać nareszcie ten numer telefonu, który wtedy zdobyłem! Poprosić o spotkanie i zażądać wyjaśnień. A jeśli się wykręci, to, trudno, najść ją w domu!

„Przyszedłem. Musiałem przyjść”, układałem naprędce otwierający monolog. „Musimy porozmawiać. Proszę mi wreszcie powiedzieć, jasno i bez ogródek, co pani o mnie wie, co pani o mnie myśli i o co pani chodzi. Nie może mnie pani zostawić z tyloma pytaniami. Co znaczy, żebym uciekał? Dokąd, kiedy i jak? Czemu mi pani to radzi? Co jest pani motywem? I wreszcie, co znaczy to ‘kiedyś’, kiedy ukończę dzieło? Pani w to wierzy, czy nie? Mówi pani poważnie, czy rzuca słowa na wiatr? Ja muszę taką rzecz wiedzieć…

Chwyciłem za słuchawkę i wykręciłem numer. Telefon nie odpowiadał. Zacząłem ponawiać próby, z początku co pół godziny, z czasem co parę minut. Nic. W dalszym ciągu cisza.

Wypiłem setkę wódki i pojechałem do niej.

Było słonecznie, upalnie, mniej więcej pierwsza w południe. Zasłony w obu oknach były pozasuwane. Serce zabiło mi mocniej. „Śpi, odsypia wczorajsze”, myślałem, wchodząc po schodach, „wyłączyła telefon. Jest nie ubrana. Naga? W koszuli nocnej? Szlafroku?. Dzwonek (typu „ding-dong”) nie wywołał jednakże oczekiwanych następstw. Żadnych kroków, odgłosów, pytania „kto tam?”, otwarcia. Cisza jak makiem zasiał. Z uchem przytkniętym do drzwi długo nasłuchiwałem, czy nie jest to aby pozór i czy po jakimś czasie nie rozlegnie się wreszcie choćby najcichszy szmer. Nic jednak takiego nie zaszło.

Zupełnie jak Jean-Louis, który chcąc spotkać Anne i nie zastawszy jej w domu, popędził do Deauville, wskoczyłem do autobusu i pojechałem do szkoły.

Trwało sprzątanie po balu. Gabinet był zamknięty. Zmyśliwszy jakąś historię o brakującym podpisie na podaniu na studia, spytałem sekretarki w rogowych okularach, gdzie jest „pani dyrektor”.

– Pani dyrektor nie ma – odpowiedziała pod nosem, nie fatygując się nawet, by podnieść ku mnie wzrok. – Wyjechała na staż.

– Jak to? – wyrwało mi się. Nie panowałem nad głosem ani nawet nad sensem wypowiadanych słów: – Przecież dopiero co była.

– Była, ale się zmyła – odparła z przykrym uśmiechem.

– To co ja teraz zrobię? – powiedziałem bezradnie.

– Jedź na dworzec, jak musisz – poradziła z przekąsem. – Może ją jeszcze złapiesz.

– Mówi pani poważnie? – uchwyciłem się tego jak przysłowiowej brzytwy. – Na który? – zapytałem. – Kiedy odjeżdża pociąg?

– A bo ja wiem dokładnie!… – wzruszyła ramionami. – Ja jestem od czarnej roboty – dodała z fałszywą pokorą. – Mnie się o takich rzeczach nie mówi, nie informuje. Dla kancelistki jak ja to za wysokie progi. Słyszałam tylko, przypadkiem, że podobno z Gdańskiego. Gdzieś teraz, po południu.

Wybiegłem z kancelarii i pognałem na dworzec. Z wiaduktu zobaczyłem stojący długi skład o mieszanych wagonach – europejskich i „ruskich”. „Moskwa-Warszawa-Paryż, godzina 15.10”, przeczytałem w przelocie na tablicy odjazdów. Lecz kiedy wbiegłem na peron, tym razem jak w złym filmie: pociąg właśnie już ruszał. Mijały mnie wagony, naprzód zielone – sowieckie, a potem w różnych kolorach: niemieckie, francuskie – „zachodnie”. Widniały na nich tabliczki z nazwami miast docelowych. Najczęściej migał napis: „Paris-Nord”, „Paris-Nord”, „Paris-Nord”…


Z nastroju melancholii, w jaki popadłem w tych dniach, wyrwały mnie dopiero egzaminy na studia. Konieczność sprostania zadaniom, które przede mną stawiano, koncentracja uwagi na osiągnięciu celu, wir spraw, nowi ludzie, rywalizacja, „giełda” – wszystko to, w jakiejś mierze, rozproszyło mój mrok. Gdy jednak sesja minęła, przynosząc mi na koniec obywatelstwo studenta, i w drugiej połowie lipca stanąłem w obliczu wakacji, mój „nieład i wczesna udręka” wróciły na wokandę.

Żeby się z nich wyzwolić, a w każdym razie uchronić przed ich kolejnym nawrotem, postanowiłem wyjechać. Tym razem jednak nie w Tatry, jak przez ostatnie lata, tylko nad Bałtyk, do Gdańska, dokąd jeździłem dawniej, w dzieciństwie i w latach chłopięcych, i gdzie z tamtego okresu miałem pewnego kolegę, nieco starszego ode mnie, w którego towarzystwie – przynajmniej w owym czasie – czułem się dobrze i raźnie. Jarek – bo tak miał na imię – żył w innym świecie niż ja, wymiernym i pożytecznym, świecie zagadnień technicznych i praktyki życiowej; był radioamatorem, modelarzem, wędkarzem, mało go obchodziła literatura i sztuka, miał rower i motocykl, studiował budowę okrętów. Liczyłem, że ten świat – związany z życiem, prosty – wraz ze wskrzeszonym, być może, nastrojem beztroskich wakacji, któreśmy wspólnie spędzali, przyniesie mi jakąś ulgę, a może i całkiem ukoi me skołatane nerwy i pozwoli nareszcie zapomnieć o Madame.

Rachuby te i nadzieje nie okazały się złudne. Jarek, choć wyrósł i zmężniał, w istocie niewiele się zmienił. Dalej był „równym chłopakiem”, pogodnym i rzeczowym, nie tkniętym jeszcze nijak przez macki i jad zepsucia. Przyjął mnie tak jak dawniej – jakby nie było przerwy w naszych letnich spotkaniach i jakby czas stał w miejscu. Znów byliśmy „kumplami”, „sztubakami”, „zuchami”, o czystych, niewinnych sercach i dziecinnych marzeniach. Chodziliśmy, jak przed laty, na tenisa, nad morze, na długie spacery po lesie; Jarek montował radio według własnego projektu z „najlepszych tranzystorów”, z którego później, wieczorem, słuchaliśmy stacji „zachodnich” i radia Luksemburg. Jeździliśmy też motorem – do stoczni i do portu, i z różnych miejsc na molo patrzyliśmy na statki – stojące, wpływające i te na horyzoncie.

Był to przyjemny czas. Beztroski i nostalgiczny. Niespodziewane, cudowne przedłużenie dzieciństwa. Wejście w krąg spraw i przeżyć, do których, jak sądziłem, nie było już powrotu.

Aż w którąś upalną niedzielę, gdy „jak za dawnych lat” snuliśmy się bez celu po starym Gdańsku-Wrzeszczu, stała się dziwna rzecz. Na ulicy Polanki Jarek zatrzymał się i wskazując na jakieś stare zabudowania, zeszpecone okropnie przez bure, tandetne baraki i mury z drutem kolczastym, powiedział kilka słów, których w najmniejszym stopniu nie spodziewałem się po nim:

– Patrz, to był kiedyś dom letni rodziny Schopenhauera… Wiesz, co się teraz tu mieści?… Półwięzienie: poprawczak. Niezły ma gust nasza władza…

Przytaknąłem milcząco, nie dając po sobie poznać, ani że mnie to obeszło, ani że w ogóle wiem coś na temat Schopenhauera. Cała ta sprawa jednak – niespodziewane ujrzenie legendarnej siedziby z jednoczesnym poznaniem jej obecnego stanu, a zwłaszcza przeznaczenia – zrobiła na mnie wrażenie i dziwnie mnie poruszyła.

Zacząłem tam powracać, już bez towarzystwa Jarka, i długo się przyglądałem – domostwu i otoczeniu. A potem poszedłem jeszcze na Stare Miasto w Gdańsku, by zobaczyć ów dom po południowej stronie ulicy Świętego Ducha, który widniał na zdjęciu w gdańskim wydaniu Wspomnień Joanny Schopenhauer. Nie ujrzałem go jednak. Nie istniał od końca wojny, jak później się dowiedziałem. W miejscu, gdzie stał, było pusto: zostały tylko schodki prowadzące donikąd.

I nawet nie wiem kiedy, prysnął nastrój i czar odzyskanego dzieciństwa. Przestało być nagle jasno, „zabawowo”, beztrosko. Spędzanie czasu z Jarkiem zaczęło mnie nużyć i męczyć. Jego sposób myślenia, zajęcia, poczucie humoru, dopiero co tak kojące mą obolałą duszę, wydały mi się naraz infantylne, harcerskie.

Lecz co właściwie było przyczyną tej odmiany? – Niespodziewane spotkanie z domem Schopenhauerów? – Dlaczego? Co te zniszczone pamiątki miały ze mną wspólnego? – Że bardzo okrężną drogą łączyły się z Madame? Że jakąś dziwną alchemią wskrzeszały pamięć o niej? – Owszem, ale ta sprawa była bardziej złożona; i w pełni ją zrozumiałem dopiero po pewnym czasie. Na razie tkwiłem we mgle i niosła mnie jakaś fala – myśli, emocji, nastroju.


Wróciłem do Warszawy w stanie dziwnego skupienia i pobudzenia umysłu. Kłębiło mi się w głowie od różnych pomysłów, obrazów, a zwłaszcza zdań i dialogów, które się układały w kawałki opowiadania. Leżąc na swoim łóżku, obłożony książkami na temat Schopenhauera (głównie o jego życiu), drążyłem w wyobraźni niektóre dane i fakty i rozwijałem je w sceny – w rozmowy i sytuacje. Wreszcie zacząłem pisać.

Pomysł był bardzo prosty, a nawet, rzekłbym, banalny.

Spośród dziesiątków zdarzeń, o których się naczytałem, wybrałem dwa przewodnie (mówiąc technicznie, „nośne”): śmierć ojca Schopenhauera, zapewne samobójstwo o niejasnych motywach; i gwałtowne zerwanie stosunków Artura z matką – w latach dziesiątych, w Weimarze.

Oba te wydarzenia były tragiczne, przykre – przesycone goryczą, głębokim zawodem, gniewem. Ojciec rozstawał się z życiem wielopiętrowo przegrany: bo wyjechał był z Gdańska po drugim rozbiorze Polski (gdy weszli tam Prusacy) i nie mógł tego przeboleć; bo jego stosunki z żoną nie układały się dobrze; bo, wreszcie, jego syn – mimo tylu wysiłków, które zostały włożone, aby uczynić z niego godnego sukcesora wielkiej firmy handlowej – nie spełniał tych nadziei, marząc o… filozofii. Z kolei matka, Joanna, kobieta w danej chwili ponad czterdziestoletnia, która pomimo ciosów i przeciwności losu, a także własnych błędów i niefrasobliwości, zdołała jednak zachować wysoką pozycję w świecie i jakoś, po śmierci męża, ułożyć sobie życie (znajdując przyjaciela w osobie pewnego radcy i literata zarazem oraz prowadząc salon, który odwiedzał sam Goethe), zaznawała ze strony swojego wunderkinda straszliwych upokorzeń, zarówno na płaszczyźnie grząskich spraw majątkowych, jak i – obyczajowych: odsądzał ją od czci z powodu „tego człowieka”, żądał zerwania z nim, a na koniec postawił bezwzględne ultimatum: „albo on, albo ja..

Otóż w akcję tych zdarzeń, odtwarzaną z przekazów, wplatałem retro-spekcje – w formie wspomnień i myśli dwojga protagonistów – których przedmiotem był czas owej pamiętnej podróży po Europie zachodniej: odkąd Joanna odkryła, iż jest w odmiennym stanie, aż po powrót do Gdańska, rozwiązanie i połóg.

Mrok i żółć chwil bieżących kontrastowałem ostro z jasnością i błękitem ewokowanej przeszłości.

Ojciec Schopenhauera, trawiony zgryzotami, mający dosyć wszystkiego, przekonany głęboko, że jego zejście ze świata przyniesie wszystkim ulgę, zarówno jego żonie, która się stała oziębła, jak również jego synowi, którego mierziło kupiectwo, hoduje w sobie myśl targnięcia się na życie. I stojąc raz przy żurawiu zbożowego spichlerza (z którego nazajutrz miał spaść w niejasnych okolicznościach), wpatruje się długo w wodę portowego kanału i wraca bezwiednie myślą do owej nocy w Dover, gdy stał na pokładzie okrętu – podobnie, dość wysoko w stosunku do nabrzeża – i przechylony przez reling obserwował z uwagą, jak sunie powoli w górę wiszący na powrozach fotel z jego małżonką w siódmym miesiącu ciąży. I przypomina sobie swój nastrój z owej chwili – mimo pewnego napięcia, pogodny i pełen nadziei.

„Oto najdroższy ładunek, jaki mi się zdarzyło kiedykolwiek przewozić”, wracają mu własne słowa, którymi z autoironią wyrażał swe uczucia. „Nie urodzi się w Anglii, tak jak tego bym pragnął – dobrze, urodzi się w Gdańsku. Zapewnię mu najlepsze warunki i wykształcenie. Od najwcześniejszych lat będzie jeździł po świecie, poznawał języki, zwyczaje. Musi być bardziej niż ja obywatelem świata. Dam mu na imię Artur…

Tymczasem znowu Joanna, podczas kolejnej rundy „rodzinnych pertraktacji”, gdy niewdzięczny potomek posuwa się do inwektyw i traktuje ją zgoła jak nikczemną Gertrudę, bezwstydną i wiarołomną, wybucha głośnym szlochem i wybiega z salonu, po czym łkając w sypialni wspomina ową noc, gdy na wertepach Westfalii złamała się oś powozu i niósł ją na rękach do domu astmatyczny osiłek stawiając co chwila na ziemi.

„O, czemuż się nie stało, żem wtedy nie poroniła!”, wykrzykuje z goryczą. A słysząc mitygujące ją słowa córki Adeli, dziewczyny zacnej, lecz brzydkiej: „Ależ co mama mówi!”, wraca pamięcią w tę wiosnę niebawem po powrocie, kiedy zostawszy matką, czuła się najszczęśliwszą w ciągu całego życia, a urodzony syn był dla niej najpiękniejszym, najcudowniejszym dzieckiem.

Krótko mówiąc, nowelka ukazywała złudność ludzkich nadziei i marzeń. Epatowała goryczą, głęboką niewiarą w to, że szczęście rodzi szczęście lub że je można utrzymać. „Melodia życia jest smutna”, zdawał się mówić narrator. „A jeśli nawet czasami przechodzi w tonację dur, to zawsze kończy się w moll. Na debiut udany, radosny zawsze należy patrzyć z perspektywy końcówki”.

Co do mnie, autora tekstu, tworzenie tej historii sprawiało mi przyjemność i przynosiło ulgę. Wyzwalałem się z czegoś. Zaspokajałem tęsknotę za… nie wiadomo czym. Odnajdywałem formę dla porywu miłości.

Nie miało żadnego znaczenia, że to, o czym opowiadam, ma bardzo luźny związek zarówno z moim życiem, jak i z życiem Madame. Ważne było jedynie, że wskutek pewnego trafu czy zbiegu okoliczności stanowi dla mnie medium – daje możność ekspresji. Że pozwala się zbliżyć do rzeczy nieosiągalnych, że daje ujście myślom, uczuciom i epifaniom, których nieśmiałą próbką był błysk wyobraźni w kinie, gdy skryty za kotarą obserwowałem Madame i zobaczyłem nagle jej życie w wielkim skrócie.

Nowelkę opatrzyłem ironicznym tytułem Kształt spełnionych nadziei albo dwie sceny z życia Artura Schopenhauera i stwierdziłem, że chyba – jestem już wyleczony. Myślenie o Madame nie sprawiało mi bólu. Jeśli czegoś pragnąłem, to może jedynie tego, by przeczytała ten tekst.

Z początkiem nowego roku poszedłem więc do szkoły, by sprawdzić, czy wróciła. Nie wierzyłem w to raczej, chciałem się jednak przekonać. Było, jak przypuszczałem. W szkole panował chaos. Rządy sprawował Soliter – tymczasowo lub nie. O „byłej pani dyrektor” nikt nie chciał ze mną rozmawiać.

Moje opowiadanie dałem do przeczytania staremu Konstantemu. Był mile zaskoczony. Zalecił kilka poprawek i wyraził opinię, że można to publikować. Rzecz ukazała się drukiem mniej więcej pół roku później – w jednym z pism literackich wychodzących w tym czasie.

Kończąc pierwszy rok studiów, miałem za sobą debiut.

I wtedy, a ściślej mówiąc: po kolejnych wakacjach, we wrześniu, gdy skończyłem równo dwadzieścia lat, znowu stało się coś, co zburzyło mi spokój.


Dzień po mych urodzinach nadeszła z Francji przesyłka. Był to niewielki pakiet; nie przyniósł go jednak listonosz, lecz doręczyciel paczek. Musiałem nawet zapłacić jakąś należność za coś. Moje nazwisko i adres, zarówno na naklejce, jak na blankiecie pocztowym, nie były pisane ręcznie, lecz czcionką maszynową, a w miejscu adresu zwrotnego widniała pieczątka i logo nic nie mówiącej mi firmy. Tak więc rozpakowując ów tajemniczy pakunek, nie miałem bladego pojęcia, ani kto mógł go nadać, ani co kryje się w środku. Nie stało się to jasne nawet po zdjęciu papieru.

Przesyłka zawierała płaskie, czarne pudełko z kolorowym portretem paroletniego Mozarta i złotym, stylizowanym, wytłaczanym napisem: „Hommage à Wolfgańg Amadeus Mozart.” [189]

Coś tknęło mnie dopiero, kiedy je otworzyłem.

Wewnątrz, w ozdobnej przegródce wyściełanej atłasem, leżało wieczne pióro – niezwykle eleganckie. Na złotym wąziutkim pasku obiegającym nakrętkę widniały trzy wyrazy: „Meisterstuck.[190]i „Mont Blanc”.

Zamarłem, lecz wciąż nie wierzyłem. Dowodu w końcu nie było.

Po chwili go odnalazłem.

W kopercie przyklejonej do spodu płaskiego pudełka tkwiła barwna pocztówka przedstawiająca Mont Blanc, a na jej stronie „pocztowej” widniały – pisane ołówkiem i znajomym mi pismem – następujące słowa:


Tout ce qui naît d’une source pure est un mystère. A peine si la poésie elle-même ose le dévoiler[191]


Odpowiedziałeś (sobie) na moje ostatnie pytanie? Instrukcja znajduje się w środku.


Nerwowymi ruchami zacząłem badać pudełko, gdzie jeszcze – poza „łożyskiem”, w którym leżało pióro – może być jakiś środek. Wreszcie odkryłem to miejsce: było nim „drugie dno” – pod czarnym passe-par-tout, ruchomym, wyjmowanym. Spoczywał tam kartonik ze złoconą obwódką, na którym się czerniło – nareszcie atramentem – sześć wypośrodkowanych i wykaligrafowanych (zapewne takim samym albo podobnym piórem) krótkich rządków wyrazów pisanych ręką Madame:

De la part du Verseau dans la force de l’âge

pour la Vierge à l’âge viril

(depuis le Dix Septembre)

au lieu d’une plume d’oie

avec les meilleurs souhaits

de courage et de…

Victoire[192]

Patrzyłem na to wszystko jak zahipnotyzowny, docierając stopniowo do coraz głębszych znaczeń czy raczej implikacji, jakie przynosił ów sygnał złożony z rzeczy i słów. Bo ileż było w nim treści! Począwszy od „pierwszej przyczyny” – że w ogóle został nadany, że w ogóle pomyślała, aby zrobić mi prezent z okazji dwudziestych urodzin i wysłać go drogą pocztową; poprzez jego „wcielenie”, czyli to, co nim było: pióro marki Mont Blanc, model „Hommage à Mozart”; aż po „orędzie”, „przesłanie”, czyli kunsztowny wpis.

Znała i pamiętała datę moich urodzin! Znała mój adres! – Skąd? – Mogła z papierów szkolnych. – Oznaczałoby to, że wypisała go sobie i zabrała ze sobą. Po co by to robiła? – Jeśli więc jednak nie stamtąd, to skąd i jak go zdobyła? – Następnie, pamiętała to swoje „ostatnie pytanie” zadane mi w dedykacji i pamiętała dokładnie moje wypracowanie. Podkreśleniem trzech liter czyniła subtelną aluzję do tak drobnego szczegółu, jakim był groteskowy, pseudouczony wywód, iż wyraz „virginité.[193]ma rzekomo pochodzić od łacińskiego „vir”[194]. - Od „vir” pochodzi „viril”, mówiła tą małą kreską, przymiotnik, który określa właściwą ci teraz kondycję, a nie „virginité”, przy czym tak obstawałeś.

Samym pomysłem prezentu – że ma to być właśnie pióro – nawiązywała zarówno do mojej interpretacji zajęcia gwiezdnej Panny, jak i do mego wyznania, iż chciałbym być pisarzem.

W przejawach tej nadzwyczajnej pamięci i precyzji odnajdywałem ślady – jakby dalekie echo – charakteru jej ojca z relacji Konstantego. Przypomniał mi się ów fakt z historii ich znajomości, gdy o dwunastej w południe jakiegoś szóstego sierpnia spotkali się w Szwajcarii przed jakąś małą stacyjką, umówiwszy się tam – z jego inicjatywy – osiem miesięcy wcześniej, nagle i przypadkowo, na ulicy w Warszawie.

Ale i to jeszcze nie wszystko! W mozaice złożonej ze słów jawiły się bowiem kamyki pochodzące z pokładów „geologicznych” jej życia, o których „oficjalnie” nic mi nie było wiadomo. Widokówka z Mont Blanc, fraza „la force de l’âge” i wreszcie ta „Victorie” użyta nie tylko w funkcji dopełnienia „souhaits”, lecz również imienia – podpisu. Oczywiście, to wszystko dawało się wytłumaczyć innymi powiązaniami. Kartkę pocztową z Mont Blanc mogła wybrać ze względu na markę wiecznego pióra, a nie z uwagi na plany i marzenia jej ojca związane z jej miejscem narodzin; „la force de l’âge” jest frazą z języka potocznego, nie trzeba zaraz czytać Simone de Beauvoir, by się nią posługiwać; a „Victoire”, ostatecznie, mogło stanowić aluzję do puenty wypracowania i Zwycięstwa Conrada cytowanego obficie w „Cahier des citations”.

Nie wierzyłem w to jednak. Wierzyłem, że ma to związek z głębokim nurtem jej życia. Lecz jeśli miałem słuszność, jeśli te wszystkie „stygmaty”, istotnie, były ekspresją jej „danych osobistych”, to powstawało pytanie, po co się tak bawiła. Czyżby wiedziała jednak, co ja wiedziałem o niej (jakim cudem? od kogo?) i w tej szczególnej formie dawała mi o tym znać? Co chciałaby przez to osiągnąć?

I wreszcie pytanie kluczowe: czy cała ta niespodzianka miała związek z „mon oeuvre” – moim niedawnym debiutem? Czyżby czytała mój tekst? Jak na niego trafiła? I cóż by to znaczyło? „Ładnie piszesz, więc teraz… napisz, proszę, coś dla mnie. W hołdzie swojej miłości… swojemu Mozartowi”?

Poszedłem do Konstantego i z głupia frant go spytałem, czy zwracał komuś uwagę na moje opowiadanie. Odpowiedział, że owszem, paru swoim znajomym. – A za granicę przypadkiem nie wysyłał nikomu? – Spojrzał na mnie zdziwiony. Wyjąłem wówczas z kieszeni widokówkę z Mont Blanc i moje nowe pióro i podając mu je, rzekłem z kamienną twarzą:

– Dostałem to pocztą z Francji. Ma pan jakąś koncepcję, od kogo to może być?

Obejrzał pióro uważnie, kiwając z uznaniem głową; zerknął na widokówkę i uśmiechnął się blado. A kiedy ją odwrócił i popatrzył na tekst, stężał i znieruchomiał.

– I co pan o tym sądzi? – przerwałem wreszcie milczenie.

– Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział dziwnie zmieniony.

– O czym? – wciąż udawałem pierwszego naiwnego.

Wtedy z półki nad lampą znów wyjął ów stary tomik obłożony papierem i znowu go otworzył na karcie tytułowej, po czym, nad dedykacją, która tam była wpisana, położył kartkę z Mont Blanc i długo się przyglądał zestawionym dwóm tekstom.

– Wiesz, z czego to jest cytat – zapytał tonem stwierdzenia, wskazując na dwuwiersz francuski.

– No, oczywiście – rzekłem i uśmiechnąłem się w duchu, widząc jak mój „preceptor” pada oto ofiarą własnego bumerangu, którym rzucił był przy mnie prawie dwa lata wcześniej. – Z hymnu Ren Hólderlina.

– Tak – mruknął w roztargnieniu – ale z którego miejsca?

I wtedy nagle mój nastrój pewnego siebie magika, który panuje nad wszystkim i bawi się sztukmistrzostwem, rozwiał się niespodzianie. Bo nie zadałem sobie dotychczas tego pytania. Cytat ów w ogóle jakoś nie zajął mojej uwagi; prześliznąłem się po nim wpatrzony w inne podteksty, traktując go, nie wiem czemu, jako rzecz oczywistą. Znajdował się bądź co bądź w „Cahier des citations”, który miała w swych rękach. Widocznie dla mego umysłu to było wystarczające, by się niczemu nie dziwić. Tymczasem, jak oto właśnie zaczęło do mnie docierać, rzecz wcale nie była tak bardzo oczywista. W „Cahier des citations” ten tekst był po niemiecku i nie należał do grupy linijek wyróżnionych – podkreśleniem, a zwłaszcza dopisanym przeze mnie przekładem Konstantego – czyli tych „najważniejszych”, które figurowały w dedykacji jej matki. A zatem, rzeczywiście, czemu akurat ten, a nie inny wybrała? Bo pasował do zdjęcia? Lecz przecież na Mont Blanc nie ma żadnego źródła! Te słowa się odnosiły do tajemnicy Renu, który wypływa skądinąd. I wreszcie: w jaki sposób zdobyła je po francusku? Zadała sobie trud znalezienia przekładu (jak ja swego czasu w Centre)? Przetłumaczyła sama? W jednym i drugim wypadku musiałaby znać niemiecki. Czy znała? Jak to było?

Nie dając po sobie poznać, że sam uległem konfuzji, spytałem obojętnie:

– A jakie to ma znaczenie?

– Jakie? – uśmiechnął się dziwnie. – To – stuknął lekko palcem w kartkę z tekstem francuskim – bezpośrednio poprzedza – przeniósł palec na książkę – ten tu wpisany kawałek. To są następne słowa… Skąd ona o tym wie? – powiedział prawie szeptem.

– Kto? – maskowałem się dalej.

– Kpisz, czy o drogę pytasz… – mruknął zniecierpliwony. – Nie rozumiem, doprawdy, po co grasz tę komedię!

– Gram, bo sam nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi – zdjąłem nareszcie maskę. – Myślałem, że w tej sprawie może pan maczał palce. Teraz widzę, że nie. Rozumiem, że pan nie zna jej adresu we Francji…

– A co, na kopercie nie było?

– Gdyby był, to bym panu nie zawracał tym głowy.

– Nie znam – odrzekł Konstanty. – Mówiłem ci już kiedyś, że zerwała kontakty.

– Mogła je znowu nawiązać.

– Mogła. Nie nawiązała.

– Pan Jerzyk… też nic nie wie?

– O czym? – był najwyraźniej w innej „czasoprzestrzeni”.

– No, co się z nią dzieje. Gdzie mieszka.

– Nie sądzę… Zresztą, nie wiem… – poruszył ramionami, odstawiając na półkę obłożone papierem, „sczytane” Jugendleben… – Spytaj się go, nie możesz? Popytaj ludzi w Centre.

Spytałem. Rozpytywałem. Kręcono przecząco głową.

Загрузка...