Czy opowiadać dalej? – Cóż, to jeszcze nie koniec. – A zatem opowiadam.
Czas moich lat studenckich był gorący i zły. Gorący, bo wiele się działo i stało w moim życiu; zły, bo zaborcza władza, po latach względnego umiaru w nękaniu obywateli i rujnowaniu kraju, znów pokazała kły i plugawe oblicze.
Czytałem, studiowałem, doskonaliłem warsztat; poznawałem zarazem różne rozkosze życia, korzystając ze swobód, jakie dawała dojrzałość; spiskowałem niewinnie, dojrzewałem w oporze. Tymczasem dookoła tryumfowała raz po raz podłość, nikczemność i zbrodnia. Naprzód heca żydowska i antyinteligencka; potem Czechosłowacja: przyjście jej z „bratnią pomocą”; a wreszcie zwykła rzeź w starym, moskiewskim stylu, w Gdańsku, a zwłaszcza w Gdyni.
Miałem to, czego chciałem! Mocne wrażenia! Dreszcze! Historię przez większe „H”! Nie mogłem nareszcie narzekać na nijakość i nudę.
Gorzkie to było spełnienie niedawnych pragnień i marzeń, by żyć w ciekawych czasach. Tym bardziej, że ich „krzepiącej”, „inspirującej” mocy doświadczałem nie tylko z bezpiecznej perspektywy – jako czytelnik prasy, telewidz i radiosłuchacz, lecz również na własnej skórze, jako student, a zwłaszcza – początkujący autor.
Po czystce na uczelni, poziom wykładów i ćwiczeń drastycznie się obniżył; wzrosły natomiast drakońsko dyscyplina i rygor. Sławetny docent Dołowy został dziekanem wydziału; profesor Levittoux wyjechał z kraju na stałe; Jerzyk, i tak dotychczas spychany na margines, poszedł w zupełną odstawkę. Tryumfowały miernoty, jednostki żądne kariery, zawistne, sfrustrowane. Stało się dla mnie jasne, że nie ma tam czego szukać, że trzeba się skupić na sobie i w pojedynkę, samotnie, formować własny los. Było to zresztą zbieżne z moimi aspiracjami.
Pisałem. Żyłem w świecie wyobraźni i formy. Dawało mi to poczucie niezależności, wolności. Ten modus vivendi jednak był skuteczny do czasu. Prędzej czy później bowiem, traktując swoje zajęcie nie jako samoobronę, a w każdym razie nie głównie, lecz mimo wszystko próbę zmierzenia się ze sztuką, musiałem wyjść z samotni i owoce swej pracy zaprezentować światu. I tu zaczynał się obłęd – szkoła godności i dumy, piekło upokorzenia. Bo chociaż to, co pisałem, daleko odbiegało od historii współczesnej i nie miało właściwie nic wspólnego ze światem „przodującego ustroju”, zawsze w urzędzie cenzury budziło podejrzliwość, żądanie zmian lub skrótów, a w każdym razie podjęcia tak zwanych „negocjacji”, które nie mogły się skończyć inaczej niż „kompromisem”, choćby w małym zakresie. Odnosiłem wrażenie, że zasadniczym celem instytucji cenzury nie jest bynajmniej stanie na straży prawomyślności, lecz metodyczne łamanie kręgosłupa autorom; uświadamianie im, że sami nic nie znaczą i wcale nie są potrzebni, i jeśli nie przystaną na dane warunki gry, przestaną w ogóle istnieć.
Cenzura jakby z góry była nastawiona na „nie”, cokolwiek do niej trafiało. Autor zawsze żył w strachu, choćby napisał wierszyk o muchach i komarach. „Dlaczego właśnie muchy?” mógł usłyszeć pytanie. „I w dodatku komary? – Co, że brud i zaraza? Toście mieli na myśli? – Nie, nie, nie może tak być! Jeśli, istotnie, wam chodzi o piękno naszej przyrody, to winny być motyle i pracowite mrówki”. Gdyby zaś było odwrotnie, gdyby nieszczęsny poeta przyniósł wierszyk o mrówkach, usłyszałby z pewnością: „Dlaczego akurat mrówki? – Co, że niby nasz kraj to mrowisko, machina, a jego obywatele to wymienne roboty? Co, że u nas jednostka w ogóle się nie liczy, bo tylko jest trybikiem? – Nie nie, niedopuszczalne! Czas błędów i wypaczeń mamy dawno za sobą.”
Kiedy dałem do druku swoją drugą nowelę – Spotkanie z Dionizosem - o długiej, pieszej wędrówce Hólderlina przez Alpy, kiedy to miał widzenie i wpadł w „czarną dziurę. umysłu, usłyszałem pytanie (Solitera bez mała), czemu za bohatera obrałem akurat postać, którą Goebbels nazywał „chorążym Trzeciej Rzeszy”. Wyjaśnienia, poparte obfitą dokumentacją, wziętą z książek wydanych, rzecz jasna, w NRD, dowodzącą niezbicie, iż ze strony Goebbelsa było to świętokradztwo, przyjmowano niechętnie, bez przekonania, nieufnie. Wszystkowiedzący cenzor, wyraźnie po filozofii, puszczając wreszcie tekst po długich korowodach, dawał do zrozumienia redaktorowi pisma, iż doskonale wie, „co tu jest rozgrywane”, a mianowicie: „promocja zachodnich trendów myślowych, w tym egzystencjalizmu”, jako że Hôlderlinem zajmował się między innymi „osławiony Heidegger, filar tego kierunku, nawiasem mówiąc, faszysta”.
Było to jednak niczym w porównaniu z batalią, jaką musiałem stoczyć o dopuszczenie do druku mojej trzeciej historii z owego cyklu podróży (którego pierwszy zamysł narodził się jeszcze w szkole), a mianowicie noweli Pan markiz de Custine – o jego wojażu do Rosji w trzydziestym dziewiątym roku XIX wieku.
Gdy zaczynałem ją pisać, zdawałem sobie sprawę z ryzyka, na jakie idę; postać ta bowiem była jak najgorzej widziana w „ojczyźnie proletariatu”, mimo iż ostrze jej dzieła godziło dokładnie w to samo, co „masy ludowe w Rosji” i rewolucjoniści „wielkiego Października”, to znaczy w system carski, „ustrój wyzysku, hańby i poniżenia człowieka”. Co jednak wolno masom, a zwłaszcza bolszewikom, nie wolno byle komu, a już z całą pewnością – jakiemuś Francuzowi „pańskiego pochodzenia”. Przyczyna nienawiści do sławnego markiza nie tkwiła jednak bynajmniej w jego błękitnej krwi czy w tym, że był on Francuzem, ani nawet i w tym, że naruszał strzeżony, bolszewicki monopol na krytykę caratu, lecz w tym, że jego wizja Rosji mikołajewskiej, po pierwsze, odstręczała od Rosji jako takiej (co już było bluźniercze), po drugie zaś, że zza grobu, w sposób nie zamierzony, obnażała totalne i monstrualne kłamstwo, jakoby Rewolucja przyniosła wyzwolenie, a Rosja komunistyczna była ucieleśnieniem największej w dziejach wolności. Gdy się czytało „Listy” – opisy obyczajów panujących na dworze, stosunków międzyludzkich, życia na wsi i w mieście – nie można się było oprzeć uporczywemu wrażeniu, że czyta się reportaż ze Związku Sowieckiego, a nawet lęgła się myśl daleko bardziej zbrodnicza, mianowicie, że caryzm był niewinną igraszką w porównaniu z komuną – że ta ostatnia w destrukcji i w ciemiężeniu ludzi daleko prześcignęła swojego poprzednika.
Wspaniały tekst de Custine’a nie istniał w polskim przekładzie (mógł byłby się ukazać jedynie na emigracji, a w kraju tylko w okresie między dwiema wojnami, co jednak się nie stało) i w danym wypadku mój cel, jako autora noweli, różnił się dość istotnie od moich poprzednich zamierzeń. Tym razem dawałem pierwszeństwo samym faktom, historii, a nie interpretacji i własnej wyobraźni. Swoje zadanie widziałem w przypomnieniu markiza i jego słynnej podróży, w szkicowym przedstawieniu kilku jej epizodów i przytoczeniu fragmentów co świetniejszych zapisów. Z pełną premedytacją usuwałem się w cień; pragnąłem służyć historii, dać o niej choćby sygnał, przemycić w opowiadaniu coś z tego, co w innym przekazie nie miało prawa wstępu do świadomości ludzi żyjących w PRL.
Ledwo złożyłem tekst, zaczęły się korowody. „To nie ma najmniejszych szans”, mówili redaktorzy, nawet ci odważniejsi i którzy mnie popierali. „Co ci strzeliło do głowy, by pisać akurat o tym! Nie wiesz, gdzie my żyjemy?”
Upierałem się jednak, aby zaryzykować i wysłać rzecz do cenzury. W końcu tak się też stało. Odpowiedź, jaka nadeszła, nie była, wbrew prognozom, aż tak kategoryczna, niemniej żądano ode mnie poważnych skrótów i zmian. Głównie chodziło o tekst samego de Custine’a (czyli kilka cytatów, które przetłumaczyłem), ale i o niektóre moje sformułowania.
Zaczęły się negocjacje. I wtedy po raz pierwszy poznałem smak przegranej. Walka, w którą się wdałem, pod względem psychologicznym wciągała jak gra hazardowa. Paradoks polegał na tym, iż w miarę ustępowania i uginania się, pragnienie druku, miast słabnąć, stawało się coraz silniejsze. – Skoro już tyle oddałeś – odzywały się głosy, zewnętrzne i wewnętrzne – czemu się nagle upierasz przy tak nieistotnym drobiazgu? Przecież to tylko ornament! Co ci to daje? Nic! Chcesz stracić przez to całość? A jeśli tylko skreślisz albo zmienisz to słowo, podpisujemy do druku i masz kolejną pozycję.
Skreślałem, zmieniałem, kluczyłem. Ulegałem złudzeniu, że jestem od nich chytrzejszy. Trwało to tygodniami. Wreszcie tekst się ukazał. Zmieniony, nie do poznania. Czułem się podle, wstrętnie. Wyczerpany nerwowo, zniechęcony do siebie. Nawet słowa uznania, z jakimi się spotykałem, i pochwały kolegów na uniwersytecie, nie przynosiły ulgi, nie mówiąc o satysfakcji. Przeciwnik dopiął swego: dałem się uzależnić, uległem, zostałem złamany. Nie miałem do siebie szacunku.
Ów haniebny kompromis okazał się jednak korzystny (co było kolejną lekcją w tej szkole deprawacji). Druk ten bowiem przyśpieszył moją „premierę” książkową.
Kończąc czwarty rok studiów miałem w dorobku tom nowel – pod staroświeckim tytułem Podróże romantyczne.
I właśnie wtedy, nagle, wybuchła sprawa z Flauszem.
Doktor Ignacy Flausz był kierownikiem katedry metodyki i technik nauczania języka. Katedra ta, naukowo i obsadowo słaba, z powodów politycznych czy ideologicznych stała jednak wysoko i miała mocną pozycję. W państwie socjalistycznym, „z natury rzeczy lepszym i wyższym pod każdym względem od państw burżuazyjnych”, istnienie romanistyki na uniwersytecie (czy jakiejkolwiek innej filologii „zachodniej”) służyło przede wszystkim szkoleniu „kadr językowych”, a nie humanistów, uczonych w dziedzinie literatury. Ci, formalnie rzecz biorąc, stanowili margines – bo na cóż byli potrzebni! Potrzebni byli ludzie znający obce języki – do służby w dyplomacji i w handlu zagranicznym, oraz do prowadzenia kursów i lektoratów i nauczania w szkole.
Dlatego też doktor Flausz wraz z grupą podwładnych mu osób, choć z wyznaczonej mu roli wywiązywał się słabo (z wszystkich specjalizacji właśnie nauczycielska miała najgorszą opinię), panoszył się na wydziale i do wszystkiego się wtrącał.
Był to już człowiek niemłody („przedwojenna miernota”, jak nazywał go Jerzyk), pod względem zaś charakteru przypominał Eunucha, Solitera i Żmiję, czyli nauczycieli pełnych kompleksów, drażliwych, walczących na każdym kroku o składanie im hołdów i oddawanie czci.
Wykłady, które prowadził – kompletnie jałowe i nudne – były, ku jego zgorszeniu, zaledwie „zalecone”, a nie obowiązkowe. Mimo to prawie wszyscy chodzili na nie pokornie; „wieść gminna” głosiła bowiem, że za niestawiennictwo Flausz okrutnie się mści przy zaliczaniu przedmiotu. Z początku też uległem tej zbiorowej psychozie i zasiadałem w ławce. Po pewnym czasie jednak moja odporność na nudę i bezgraniczny idiotyzm wyczerpała się i niechęć wzięła górę. Ufny w literę prawa („kurs nieobowiązkowy”) i własną mocną pozycję (miałem wysoką „przeciętną” z zasadniczych przedmiotów), a nadto uważając, że aby zdać kolokwium, wystarczy mi przeczytać opus magnum Doktora (cienki skrypt pod tytułem Krótki kurs metodyki języka francuskiego), przestałem uczęszczać na wykład.
Przed surowym obliczem Głównego Metodyka stawiłem się dopiero na końcowym kolokwium. Byłem raczej spokojny. „Fundamentalny” skrypt, pełen oczywistości i najzwyklejszych bredni, znałem dosyć dokładnie: mogłem całymi partiami cytować go z pamięci (był tak bałamutny i prosty). Poza tym miałem już zdane, i to z najlepszym wynikiem, wszystkie inne przedmioty, co w naturalny sposób wzmacniało moją pozycję. Wreszcie, święciłem właśnie swoje pierwsze tryumfy na niwie literackiej, co z kolei mówiło, i to dosyć wyraźnie, o moich zainteresowaniach i ambicjach życiowych.
Wszystkie te prognostyki okazały się złudne. Prawdziwe było to, co głosiła legenda. Za brak okazywania dostatecznej atencji doktorowi Flauszowi płaciło się słoną cenę.
Pytał mnie długo, złośliwie i z rzeczy wykraczających poza ramy programu. Wreszcie rzekł uroczyście, że nie jestem, niestety, przygotowany do tego, aby prowadzić lektorat, a zwłaszcza uczyć w szkole. Odpowiedziałem pół żartem, iż mogę go zapewnić, że nieszczęścia nie będzie, bo nie mam takich planów. Ta niewinna odpowiedź wyraźnie go rozdrażniła. Uśmiechnął się zgryźliwie i rzekł z obłudną troską, iż „w życiu nic nie wiadomo”. Teraz wydaje mi się, że będę Bóg wie kim i że podbiję świat, a potem, jak wiełu innych, zostanę zwykłym belfrem. Za to zaś, jak wypełnię tę chlubną a trudną rolę, on właśnie, doktor Flausz, bierze odpowiedzialność. Otóż niniejszym stwierdza, że spełnię ją jak najgorzej.
Dla mojej dumy artysty, świeżego debiutanta i beniaminka wydziału, było tego za wiele. Wstałem i powiedziałem, że jakoś to przeżyję, a jemu życzę szczęścia ze zdolniejszymi ode mnie.
Wybuchła z tego, rzecz jasna, monstrualna afera. Flausz domagał się dla mnie komisji dyscyplinarnej i nawet nie chciał słyszeć o zdawaniu poprawki. Powstał klasyczny klincz, jak przed laty ze Żmiją.
„Czy szkoła będzie trwać wiecznie?!” myślałem zdesperowany.
I prawdę mówiąc, nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby w pewnym momencie nie wkroczył do akcji Jerzyk i nie pomógł mi wybrnąć z tych przykrych tarapatów. Wezwał mnie na rozmowę i nakłonił stanowczo, bym – nie zważając na to, iż nie mam zaliczenia – odbył obowiązkową praktykę nauczycielską i abym uzyskał w szkole od prowadzących zajęcia jak najlepszą opinię. Resztą on już się zajmie: pogada „stosownie” z Dołowym – z dziekanem, docentem Dołowym – i wyjedna u niego, abym ten głupi przedmiot „ze względu na zadrażnienia, jakie przypadkiem powstały”, mógł zdawać u kogoś innego, a nie u doktora Flausza.
Był to zbawienny plan. Cóż jednak oznaczał w praktyce? Po pierwsze to, że we wrześniu, miast cieszyć się wakacjami, jak przez ostatnie lata, miałem znów iść do szkoły; po drugie zaś, że musiałem solidnie się przyłożyć, by dostać wysoką notę za sprawność dydaktyczną. Zwłaszcza ta druga konieczność budziła we mnie opór, a nawet odstręczała. Ślęczeć nad podręcznikiem, robić konspekty lekcji i uczyć się, jak uczyć: gramatyki, wymowy – było to dla mnie koszmarem.
Zacząłem szukać sposobu na ominięcie tej rafy. Jak zaliczyć praktyki z oceną bardzo dobrą bez większego wysiłku, słowem, za piękne oczy? – Ależ to oczywiste! Odbyć je w dawnej szkole! Pójść tam z uśmiechem na ustach, odegrać umiejętnie przed starą profesurą powrót na łono rodziny syna marnotrawnego i wzbudzić w ten sposób sympatię; tych zaś, co uczą języka (bez wątpienia miernoty), olśnić popisem wymowy, erudycją, pamięcią i od tak uwiedzionych – uzyskać „celujący”.
Złożyłem stosowne podania i na początku września, jak przez prawie połowę mego całego życia (ostatnio pięć lat wstecz), znów znalazłem się w szkole – w starych, znanych mi murach.
Idąc tam po raz pierwszy, czułem się jak bohater powieści Gombrowicza, porwany w wieku dojrzałym przez profesora Pimkę i gwałtem umieszczony w przybytku Niedojrzałości. Istotnie, to było jak sen, a raczej – koszmar senny. Ja, Duch Dwudziestotrzyłetni, prawie Magister, Artysta, Autor Wydanej Książki, uznanej przez krytykę za „błyskotliwy debiut. – oto ja znowu w szkole! Niby praktykant, lecz uczeń! W każdym razie istota swoiście zdegradowana – wystawiona na żywioł niepowagi, dzieciństwa, i to zarówno ze strony pedagogicznej „starszyzny”, jak podopiecznej jej „młodzi”.
„Będą mnie tłamsić, miętosić”, myślałem językiem Józia z pierwszych stron Ferdydurke, „pomniejszą mnie, upupią! Znów będę dzieckiem podszyty. Znów będę płonął ze wstydu…
Rzeczywistość jednakże okazała się lepsza, i to bez porównania, od tego, co zakładałem. Dawni nauczyciele przyjęli mnie rzeczowo, uprzejmie, wręcz życzliwie, bez żenujących uwag i amikoszonerii; nowi, a zwłaszcza ci, co mieli mnie ocenić i wystawić opinię – lektorzy francuskiego – robili wrażenie sensownych i traktowali mój staż jako czystą formalność. Z kolei młodzież – uczniowie, zwłaszcza z najstarszych klas, nie byli zbyt uciążliwi, rozbrykani, bezczelni. Przeciwnie, jeśli czegoś zdawało się im brakować, to właśnie tak zwanej ikry – ognia, fantazji, humoru. Byli karni, poprawni, zgaszeni, bez polotu. Wreszcie, sama praktyka nie nastręczała trudności. Sprowadzała się głównie do obecności na lekcjach i robienia notatek z ich treści i przebiegu. Sam miałem poprowadzić zaledwie cztery lekcje – na czterech różnych poziomach – i to dopiero pod koniec, po miesięcznym okresie przysłuchiwania się i biernej obserwacji.
Raczej więc się nudziłem, niż czułem zagrożony w swej świeżej dojrzałości i godności „artysty”. I pewnie to właśnie sprawiło, że nagle cofnąłem się w czasie. Siedząc w ostatniej ławce jak przed pięcioma laty i przysłuchując się lekcjom, odnajdywałem w sobie dawne myśli, marzenia, a zwłaszcza – namiętności. I nawet nie wiem kiedy, odżyła we mnie Madame – jej czar i tajemnica, jej uroda i siła budzące ową tęsknotę za nie wiadomo czym.
Pamięć i myśli o niej wciągały jak narkotyk. Snułem się po zajęciach po parku Żeromskiego w słońcu „złotej jesieni” i moje serce znowu było boleśnie żywe. Gdzie ona jest? Co robi? Jak teraz by to było, gdybyśmy się spotkali? Gdyby… dalej uczyła.
Wracałem do domu posępny, stawiałem przed sobą na biurku pocztówkę z widokiem Mont Blanc, a pod nią, jak pod ołtarzem, składałem trzy relikwie: tomik z Fin de partie, pióro „Hommage à Mozart” i złożoną chusteczkę z metką „Madę in France”. Zapach wody Chanel całkiem już z niej wywietrzał, zostało tylko kilka sczerniałych plamek krwi.
– Nie mam nawet jej zdjęcia”, myślałem sentymentalnie. „Kim ona była? Kim jest? Nigdy się tego nie dowiem. Czy w ogóle można wiedzieć lub poznać taką rzecz?”
Aż nagle doznałem olśnienia. Pomysł był trawestacją idei Schopenhauera. Czego nie daje się poznać od zewnątrz, obiektywnie, można to poznać od wewnątrz, traktując samego siebie jako rzecz samą w sobie.
„Przeniknę ją, zdobędę, niejako stając się nią! Poznam ją przez – wcielenie”.
Znów – po raż który już w życiu! – zacząłem przygotowania. Nie miały one, rzecz jasna, wiele wspólnego z tym, do czego przekonywały zasady metodyki. Uczyłem się pewnej roli i układałem starannie scenariusz moich lekcji.
Aż wreszcie wszedłem na „scenę”, to znaczy, na katedrę, i zagrałem… Zagrałem! Jak jeszcze nigdy dotąd. Z milczącego dotychczas, niepozornego studenta przeistoczyłem się raptem w błyskotliwego gwiazdora i prestidigitatora. Z mych „czarodziejskich” ust lała się strumieniami perlista francuszczyzna; na moich lekcjach nie wolno było mówić po polsku; a wszystko się toczyło w zawrotnym tempie – presto. Ćwiczenia, konwersacja, ani sekundy ciszy. Jeśli ktoś czegoś nie umiał lub mylił się albo dukał, przerywałem w pół słowa i kończyłem za niego. Byłem niczym dyrygent, co gra za całą orkiestrę, albo wirtuoz-solista, który nie zważa na to, że zespół sobie nie radzi czy zgoła się pogubił, i sam kontynuuje w porywającym stylu. Sypałem anegdotami, cytowałem z pamięci fragmenty wierszy i sztuk (w tym, oczywiście Racine’a), epatowałem aktorstwem, erudycją, dowcipem. Potrafiłem też czasem lekko ukłuć ironią, kiedy się spotykałem z zupełną bezradnością albo tępą niemotą. Byłem magiem, Prosperem, byłem… „nie z tego świata”.
A kreacja ta niosła następujące przesłanie:
„Widzicie? Można i tak – prowadzić lekcję, uczyć. Co tam – uczyć! Szybować. Można w ten sposób żyć! Można być takim człowiekiem! – Oczywiście, nie wszystkim dana jest taka szansa. Niemniej, trzeba próbować. Trzeba próbować szczęścia. Jak? Wskazanie jest proste: uczyć się obcych języków, w ogóle – sztuki słowa! Jeśli będziecie mówić – płynnie, inteligentnie – wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo, jak powiada Pismo, na początku jest Słowo”.
Trzydzieści kilka par oczu wpatrywało się we mnie jak w natchnionego proroka. Z podziwem i miłością. A tu i ówdzie – z tęsknotą, rozkosznie bolesną tęsknotą – za nie wiadomo czym; i z żalem, że już odchodzę, że oto już koniec święta, że jak rzadka kometa oddalam się w otchłań kosmosu i nie wiadomo kiedy, jeżeli w ogóle, powrócę w pobliże Ziemi.
Tak, byłem Madame. Czułem ją wreszcie – sobą. Rozumiałem, kim była i jak mnie mogła postrzegać.
Lektorki francuskiego, w pokoju nauczycielskim, w obecności mych dawnych, zgorzkniałych wychowawców (w tym Solitera i Żmii), prawiły mi komplementy:
– Ależ panie kolego, ma pan wrodzony talent! Talent pedagogiczny! Powinien pan uczyć w szkole! Niech pan do nas dołączy!
Uśmiechałem się smutno, jakbym mówił w ten sposób: „Chciałbym, ale nie mogę. Wzywają mnie, niestety, inne cele i plany. Gdzie indziej jest moje miejsce”.
A na to one wtedy:
– Szkoda. Naprawdę szkoda. Oby się pan nie minął ze swoim powołaniem.
Lecz rzecz prawdziwie komiczna i wzruszająca zarazem zdarzyła się dopiero ostatniego dnia praktyk, gdy po ostatniej lekcji, jaką poprowadziłem, w jednej z klas maturalnych, z entuzjastyczną opinią wręczoną mi przez lektorki, opuszczałem gmach szkoły, żegnając się z nią na zawsze.
Przy wyjściu czekał na mnie jeden z moich „słuchaczy” – z najwyższej klasy, tej właśnie, w której przeprowadziłem ostatnią z moich lekcji. Był to chudziutki chłopiec o miłej powierzchowności i ciemnych, smutnych oczach. Zwróciłem na niego uwagę na samym początku praktyk. Wyróżniał się wyglądem i znajomością języka, a poza tym wyraźnie przyglądał mi się z uwagą i łowił moje spojrzenie. Za jego odpowiedzi, a zwłaszcza za technikę czytania tekstu a vista nagrodziłem go piątką – jedynego tym stopniem. Dlatego też, gdym go ujrzał, jak zbliża się w moją stronę, uśmiechnąłem się w duchu, przekonany, że pragnie podziękować mi za to i połasić się trochę, jak czynią to czasem uczniowie.
Było jednak inaczej.
– Pan się nazywa… – zaczął i wyrzekł moje nazwisko z pytajną intonacją. Potwierdziłem, zdziwiony.
– Możemy porozmawiać? – zapytał z poważną miną.
– Proszę – odpowiedziałem, przyjmując pozycję „spocznij..
– Ale nie tutaj w szkole – wykrzywił się ze wstrętem. – Tutaj nie ma warunków.
– A gdzie?… Co proponujesz? – wzruszyłem ramionami.
– Chodźmy się przejść. Do parku.
– Do parku Żeromskiego… – znowu się uśmiechnąłem, tym razem już otwarcie.
– Tam jest spokojnie. Przyjemnie. Można usiąść na ławce.
– To chodźmy – powiedziałem i wyszliśmy z budynku.
– Czytałem – odezwał się w końcu po długiej chwili milczenia. „Aha! Więc o to chodzi!” – pomyślałem z ironią. „Literatura. Poezja. Chce pisać lub już pisze. I żeby mu ocenić…”Ale znów nie trafiłem.
– Czytałem – powtórzył głośniej. – I podobało mi się. Najbardziej te „Dwie sceny z życia Schopenhauera”. Ale nie o to chodzi. Nie o tym chcę z panem mówić – szedł z pochyloną głową.
– A o czym? – coraz bardziej zaczynał mnie intrygować.
– Pan kończył tę szkołę, prawda? – spojrzał na mnie z ukosa.
– Owszem – kiwnąłem głową. – A co, mówiono wam?
Uśmiechnął się zagadkowo.
– „Modern Jazz Quartet”, tak? – zagadka na jego twarzy zmieniła się w rozmarzenie.
– Co „tak”? – zrobiłem minę, że niby nie rozumiem.
– Był taki zespół, prawda?
– Owszem, był… i co z tego?
– Pan grał na fortepianie… i śpiewał… jak Ray Charles…
Nareszcie „byłem w domu”. Niewiarygodne! Legenda! Klasyczny szkolny mit! Byłem herosem mitu!
A chudy, smutny chłopiec ciągnął z gorączką w oczach:
– Mieliście klub jazzowy w warsztacie robót ręcznych… grywaliście wieczorami w oparach papierosów… a parę razy do roku były upojne jam sessions… podobno nawet studenci przychodzili tu do was… Było tak? Niech pan powie!
Patrzyłem na niego z góry, z przyjaznym pobłażaniem.
– Miało być, marzycielu! – powiedziałem z uśmiechem. – Miało, ale nie było. Nie było żadnego klubu ani żadnych jam sessions, a próby się odbywały po lekcjach, w gimnastycznej, w mdlącym zaduchu potu i nie domytych nóg… Opary papierosów!… Owszem, były… w klozecie! A gdyśmy raz zagrali Hit the Road… Raya Charlesa i, rzeczywiście, nam wyszło, to był to łabędzi śpiew: nazajutrz, dyscyplinarnie, rozwiązano nasz zespół, a mnie obniżono, za kpiny, stopień ze sprawowania.
Słuchał tego zachłannie, jakbym mówił, Bóg wie co, a gdy skończyłem, powtórzył, jakby do siebie: „Tak tak…”
Znowu szliśmy w milczeniu.
– A ten Teatr Szekspira? – przerwał je w końcu półgłosem. – Nie powie mi pan chyba, że i tego nie było?
– Teatr Szekspira! – prychnąłem. – Jaki Teatr Szekspira!
– No ten, który pan prowadził – wyjaśnił nie zrażony. – Dostaliście pierwszą nagrodę za Jak wam się podoba, nie powie mi pan, że nie! Wasz dyplom, w ramce, pod szkłem, wisi na ścianie w auli.
– Tam nie jest napisane „za Jak wam się podoba”…
– Ojej, no to inaczej… „za Cały świat to scena”… Teraz już pan się zgadza?… To jest zdanie z tej sztuki.
– To prawda – powiedziałem kładąc akcent na „to”. – Co jednak jeszcze nie znaczy, że graliśmy całą sztukę, a zwłaszcza, że nasze „kółko”, bo tak się to nazywało, było… „Teatrem Szekspira”.
– Podobno znał pan na pamięć dziesiątki monologów… a nawet potrafił pan… improwizować Szekspirem… mówić na każdy temat jedenastozgłoskowcem.
– Nie jest to wielka sztuka – użyłem z nonszalancją repliki Konstantego, jaką skwitował był niegdyś wyraz mego podziwu, iż Claire, matka Madame, czytała swobodnie gotyk.
– Nie sztuka! – zaśmiał się chłopiec. – Niech pan nie kokietuje! Nawet sam – tu wymienił sławne nazwisko ES-a – musiał się dobrze wysilić, by panu dotrzymać kroku.
– Przesada, gruba przesada – kręciłem przecząco głową. – Lecz przede wszystkim trzeba, byś wiedział takie rzeczy: to kółko teatralne, które z największym trudem udało mi się założyć, żyło krótko i marnie. Dało zaledwie jedną, i to skromną premierę, bez dekoracji, kostiumów: właśnie ów Cały świat… I nie był to żaden dramat, tylko tak zwana składanka: kawałki z różnych sztuk… wiązanka recytacji. Co się zaś tyczy nagrody, którąśmy rzeczywiście zdobyli na tym Przeglądzie, to nie życzyłbym ci… podobnego sukcesu.
– Dlaczego?
– Dużo by mówić. Niech ci wystarczy tyle: chciałbyś za… Dzieło Sztuki… dostać zegarek Ruhla? Z rąk wodzireja z Estrady? W Miejskim Domu Kultury? Na oczach krewkich wyrostków przybyłych na potańcówkę? I recytować przed nimi słynny monolog Jakuba o siedmiu scenach żywota?
– Wolałbym nie.
– No widzisz. A mnie się to zdarzyło.
– Tak tak… – znów mruknął do siebie.
Wkroczyliśmy do parku. Świeciło mocne słońce. Korony drzew i krzewy mieniły się kolorami. W ciepłym, stojącym powietrzu snuły się tu i ówdzie nitki babiego lata.
– Czy mogę panu zadać jeszcze jedno pytanie? – zapytał Smutny Chłopiec.
– Mów, śmiało – rzekłem z uśmiechem.
– A nie obrazi się pan?
– Zależy, do czego zmierzasz.
– Kiedy pan chodził do szkoły… – zaczął niepewnym głosem – to dyrektorką była podobno jakaś Francuzka… czy może pół-Francuzka?… właśnie nie wiem dokładnie…
Zamarłem, chociaż nic jeszcze nie świtało mi w głowie.
– Była Polką – odrzekłem. – Tyle że dwujęzyczną. Mówiła po francusku jak rodowita Francuzka.
– Aha – powiedział cicho. – I co to była za… pani?
– Nie wiem, o co ci chodzi – ciągnąłem go za język. – Co właściwie chcesz wiedzieć?
– No… kim była. I jaka. Jak się zachowywała.
Myślałem gorączkowo, jak na to odpowiedzieć.
– Inaczej niż inni – rzekłem. – Chodziła świetnie ubrana. I była… ciekawą osobą. Bardzo inteligentną.
– I bardzo ładną podobno – spojrzał na mnie z ukosa.
– Owszem, niebrzydką – rzekłem z odcieniem zblazowania.
– No tak – westchnął nerwowo. -A czy jest prawdą, że… – urwał i przełknął ślinę – że pan… – zaczął się jąkać – no… jakby to powiedzieć…
– Najprościej – podpowiedziałem z dobroduszną ironią, a jednocześnie czułem, że serce zaczyna mi bić coraz mocniej i szybciej, bo słyszałem już w myślach drugą część tego zdania: „że pan się w niej strasznie kochał”.
Lecz słowa, jakie padły, znaczyły co innego. Wykrztusił je nareszcie:
– Że miał pan z nią wielki romans.
Oniemiałem z wrażenia i zdjął mnie pusty śmiech, czego jednak zupełnie nie dałem po sobie poznać. Szedłem z kamienną twarzą i pochyloną głową, ze splecionymi rękami założonymi do tyłu, udając głęboką zadumę nad odległą przeszłością. Tymczasem gorączkowo trawiłem ów jej owoc w postaci słodkiej fikcji, który mi został podany przez niewinnego chłopca.
„Jak potężna jest siła… Woli i Wyobraźni”, myślałem rozbawiony, „że rodzi się taki mit i idzie w pokolenia! Wystarczyła ta ręka… ta ‘Fedra’ w gabinecie, widziana przez Mefista i przez Prometeusza, i ten taniec na balu, i to spotkanie pod kioskiem, śledzone z kolei przez Rożka (przez Rożka lub Kuglera?), by powstała ta bajka, silniejsza i znacznie trwalsza od rzeczywistej historii. Więc może i Madame, może i całe j e j życie wcale nie było takie, jak mnie się przedstawiało? Może sam wszystko stworzyłem… z pomocą Konstantego, który kochał się w Claire?”
Lecz cóż właściwie jest prawdą? Rzecz sama w sobie, dla siebie? Czy też: jak nam się jawi, jak ją sobie roimy? A może jedno i drugie? Lecz jeśli tak, to co wybrać? Prawdę niejawną czy jawną, jakkolwiek byłaby względna?
A poza tym… właściwie… czyż nie był to „wielki romans”? Czyż wszystko, co się złożyło na tę banalną historię, nie jest dla niego typowe? – Ciekawość, wola poznania, niejasne pożądanie… List miłosny w postaci – wypracowania o gwiazdach… Trochę niewinnej mistyki… Siedzenie, zazdrość, „golgota” w styczniową noc pod oknem… A potem „zmartwychwstanie”… wielkie wyznanie Fedry… i ręka, „gest zaślubin”… a wreszcie „Noc Walpurgii”… taniec i nocna schadzka… i tajemne zaklęcie… zapowiedź „drugiego przyjścia”… no i ów znak „z zaświatów”…
Dalej szedłem w milczeniu, analizując swe życie. – Czy kiedykolwiek później spotkało mnie coś takiego? – Flirty, miłostki, „afery”, zimne przygody ciała… Nie, to nie było to! To było „ziemskie”, zwykłe. Nie miało tamtej gorączki i nie miało – poezji. Nie miało też wiele wspólnego z tym, co nazywa się szczęściem. „Bo szczęście nie polega… – rację miał Tonio Kroger – „na tym, że jest się kochanym. Jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia – do tego, co się miłuje…”
– Czułem, że tak się stanie – odezwał się wreszcie „mój uczeń”. – Obraził się pan na mnie.
– Nie obraziłem się – odparłem zamyślony. – Zastanawiam się tylko, co powinienem powiedzieć.
– Niech mi pan powie prawdę.
– Ba! Ale cóż jest prawda? – zadałem pytanie Piłata.
– Pan chyba wie najlepiej – popatrzył na mnie smutno.
„Puisque ça se joue comme ça… [195], przypomniał mi się tekst z finału Fin de partie, „grajmy to właśnie tak!” i wtedy podjąłem decyzję.
Zwyczajem Konstantego, zatrzymałem się nagle i mojemu rozmówcy spojrzałem prosto w oczy:
– Dżentelmen, jak dobrze wiesz, nie mówi o takich rzeczach, nawet jeżeli sprawa należy do przeszłości. Odstąpię jednak tym razem od tej świętej zasady, bo budzisz moją sympatię. Musisz mi jednak przyrzec, że nie powtórzysz nikomu…
– Nie powtórzę, na pewno! – przyobiecał skwapliwie.
– Słowo? – podniosłem poprzeczkę, wychodząc z założenia, że im usilniej będę domagać się dyskrecji, tym prędzej wszystko wygada.
– Słowo. Słowo honoru.
– Dobrze. Więc teraz słuchaj… Nie była mi obojętna. Fascynowała mnie. Pisałem pod jej kierunkiem kunsztowne wypracowania. Aż jedno z nich, na temat Michela de Nostre-Dame (o gwiazdach i znakach Zodiaku), zgłoszone przez nią na konkurs Ambasady Francuskiej dla młodzieży szkół średnich uczącej się francuskiego, zyskało wyróżnienie i dało mi prawo udziału w tak zwanej „letniej szkole” w pobliżu Tours nad Loarą. Zasada była taka, że jechało się na nią ze swoim nauczycielem, bo i on miał tam staż, w zakresie metodyki. Pojechaliśmy razem. Uczeń i pani profesor. Na koniec urządzono turniej recytatorski. Zgłosiłem się do niego. Mówiłem fragment Racine’a, monolog Hipolita, i wziąłem pierwszą nagrodę. Była nią podróż w Alpy: wycieczka do Chamonix. Pojechałem tam sam, ale po paru dniach, pamiętam, szóstego sierpnia, przyjechała i ona. Spotkaliśmy się na stacji i poszliśmy w masyw Mont Blanc. Powiedziała mi wtedy, że urodziła się tam… no, nie na samym szczycie, lecz w ogóle w tym rejonie, w pobliżu „dachu Europy”. A kiedyśmy dobrnęli do schroniska Vallota, zaczęła mówić wiersz, który czytała jej matka, zanim ją urodziła i później nad kołyską…
Jeśli gra się to tak…
Uniosłem lekko głowę i zmrużyłem powieki; i niby ją naśladując, wcieliłem się w Konstantego (podaję w tłumaczeniu):
Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła.
Pieśń tylko, i to z trudem, może ją przeniknąć.
Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz;
jakiekolwiek by były
przeszkody i wychowanie,
nic nic ma takiej mocy,
jak same narodziny
i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.
– Zrrrozumiałeś? – spytałem z francuskim „er” Jerzyka. – Czy mam ci przetłumaczyć?
– Zrozumiałem, to proste – odpowiedział jak ja.
– To opowiadam dalej… Wzruszenie spotęgowane rozrzedzonym powietrzem – ciągnąłem jak w natchnieniu – sprawiło, że zasłabła. Starałem się ją ocucić.
„Na co ty sobie pozwalasz?”, powiedziała przekornie, gdy odzyskała przytomność.
„Ośmielam się panią ratować”, odpowiedziałem z uśmiechem.
„No no!”, pogroziła mi palcem. „Chyba nazbyt ofiarnie…”
Na pamiątkę tej całej, osobliwej przygody dostałem od niej pióro. Patrz, oto ono. Mont Blanc – dobyłem z wewnętrznej kieszeni mój mały „Hommage à Mozart” i podałem go chłopcu.
Wziął pióro drżącymi rękami i spojrzał na nie nabożnie, po czym odczytał półgłosem napis na złotym pasku obiegającym nakrętkę:
– Meisterstück… - I powtórzył: - Meisterstück… Meisterstück… Wreszcie oddał mi je i podniósł ku mnie oczy. Były wielkie jak spodki i pełne bezbrzeżnej tęsknoty.
– To wszystko – powiedziałem wzruszając ramionami. – Doprawdy, „wielki romans”! – dodałem ironicznie, by do reszty go dobić.
Opuścił wolno głowę. Nie wiedział, co zrobić z rękami. Wreszcie, po długiej chwili, wyszeptał – jakby do siebie:
– Wtedy to były czasy!
Nic już na to nie rzekłem. Przemknęło mi tylko przez myśl, kiedy chowałem pióro, że może jednak wcale nie urodziłem się za późno.