Moja opowieść skończona.
Zacząłem ją pisać w styczniu, dwudziestego siódmego, półtora roku temu, w osiemdziesiątym drugim. Od tego, co ją kończy – rozmowy ze Smutnym Chłopcem – mijało wówczas lat dziesięć, a od czerwcowej nocy, kiedy po raz ostatni widziałem był Madame – prawie piętnaście lat. Od półtora miesiąca trwał w Polsce stan wojenny. Po raz kolejny, brutalnie, łamano ludziom kręgosłup; znów wybijano im z głowy marzenia o wolności i o godniejszym życiu” „Powstanie” było stłumione, a łączność ze światem – zerwana. Po miastach jeździły czołgi, chodziły patrole wojskowe, wieczorem zapadała godzina policyjna. Żywność i inne produkty sprzedawano na kartki; aby wyjechać z miasta, trzeba mieć było przepustkę.
Od dawna nie miałem złudzeń, gdzie żyję i czym jest władza, która tutaj panuje; a odkąd, nie chcąc dłużej „układać się” z cenzurą, zacząłem był swoje prace drukować na emigracji, poznałem na własnej skórze „surowe, karcące ramię sprawiedliwości ludowej”. Stało się to szczególnie dotkliwe i uciążliwe po tym, jak na Zachodzie, w latach siedemdziesiątych, ukazała się Klęska - ów „Conradowski romans”, jak niezależna krytyka nazwała moją powieść, osnutą wokół tragicznych losów ojca Madame, będącą oskarżeniem komunistycznej Rosji o zarażenie Hiszpanii obłędem i destrukcją i cyniczne dążenie do klęski Republiki, a przez to i wyzwaniem pod adresem pisarzy, którzy tę wojnę domową ukazywali nieściśle, ogłupieni bez reszty lewicowymi mrzonkami. Trzymałem się wersji Orwella, autora z wielu względów szczególnie mi bliskiego, a w kwestii wojny hiszpańskiej – zgoła niezrównanego.
Książka wzbudziła rezonans i – rozwścieczyła władzę. Na łamach partyjnych gazet pastwiono się nade mną i mieszano mnie z błotem. Byłem co najmniej „faszystą” i „pogrobowcem Franco”, a jako pisarz – zerem, „żałosnym grafomanem, który szuka poklasku i judaszowych srebrników u najskrajniejszej prawicy”. W ślad za nagonką prasową przyszły dalsze szykany: bezwzględny zakaz druku i odmowa paszportu. A jeszcze później – represje: stała inwigilacja, rewizje, zatrzymania. Krąg zaczął się zacieśniać.
Było to dla mnie jasne: ruszyłem temat tabu. Dotknąłem samego nerwu trędowatego molocha – nacisnąłem, gdzie boli; sięgnąłem do korzeni. Takich rzeczy „centrala” nie zwykła puszczać płazem.
„Hiszpania” jak Trójkąt Bermudzki wsysała mnie w swoją otchłań. Naprzód zginął w niej człowiek, który był prototypem mojego bohatera. Następnie jego żona. Potem przez wiele lat mściło się to na córce. Wreszcie – w ile lat później! – zagarnęło i mnie, już tylko z tego powodu, iż dotknąłem tematu. Rację miał stary Konstanty, gdy przestrzegał mnie przed tym i kazał mi przysięgać, że będę siedział cicho…
W noc trzynastego grudnia byłem poza Warszawą i to mnie uratowało przed falą internowania. Zacząłem się ukrywać. Mieszkałem po znajomych. Wreszcie, na Nowy Rok, korzystając z chwilowej nieuwagi milicji, wymknąłem się do Gdańska, a tam niezawodny Jarek wynalazł mi stałe lokum – wygodne i bezpieczne. Pokoik na mansardzie w starym, niemieckim domu z tak zwaną „wnęką kuchenną” i – z widokiem na morze.
To właśnie tam, w tej „dziupli”, zacząłem to wszystko pisać. Musiałem się czymś zająć, wypełnić nadmiar czasu. A poza tym pragnąłem zanurzyć się w czymś czystym, a w każdym razie dalekim od zewnętrznego świata. Z początku więc zajęcie traktowałem „leczniczo” – by się wewnętrznie odkazić, by znaleźć równowagę. Z czasem jednak, gdy praca zaczęła nabierać rozpędu, gdy chwyciłem wiatr w żagle i zaczęło mnie nieść, zmieniłem podejście do rzeczy: przestałem pisać ot tak, przestałem się tym leczyć; zacząłem z rozmysłem tworzyć – komponować, formować, wedle prawideł sztuki: siedem rozdziałów „dużych” – jak siedem dni stworzenia; i trzydzieści pięć „małych. – tyle, ile miał lat nasz „bohaterski wiek”, gdy przyszła na świat Madame, i ile ja dziś kończę (legendarna „połowa drogi ludzkiego życia”).
W pisaniu bardzo mi pomógł mój dziennik z tamtego czasu, który na szczęście ocalał z kataklizmu rewizji, jaką w mym domu rodzinnym przeprowadziła SB. Gdybym go wówczas nie pisał albo później utracił, rzecz nie byłaby teraz tak bogata w szczegóły.
Pisałem, warto dodać, moim „Hommage à Mozart” – w szkolnych zeszytach w kratkę.
Na to, by ta opowieść ukazała się w kraju, nie ma najmniejszych szans. Nie tylko z tego powodu, że jestem na indeksie; również – i przede wszystkim – ze względu na jej treści. Dalej trwa „wojna z narodem” i nic nie zapowiada, by miało się wkrótce coś zmienić. Uzurpatorska władza pod wodzą tego służalca zapatrzonego na Wschód – chorego na przerost ambicji i żądnego splendoru – trzyma na wszystkim rękę i łamie wszelki opór.
Rzecz – w formie maszynopisu – zostanie przekazana zaufanej osobie i w teczce dyplomatycznej powędruje na Zachód. Powinna się ukazać najdalej za pół roku.
Co do mnie, nie wiem, co dalej. Z mojego otoczenia prawie nikogo już nie ma. Stary Konstanty nie żyje. Jerzyk wyemigrował. Większość kolegów ze studiów przebywa za granicą. Rożek od paru lat jest profesorem w Princeton.
Czuję, że dalsze trwanie na tym tonącym okręcie grozi – nawet nie śmiercią, ale wyjałowieniem; uwikłaniem się w coś, co pustoszy wewnętrznie. Coraz wyraźniej i częściej słyszę znajomy głos, krzyczący we mnie słowami z legendarnego cytatu: „Skacz, George! No, dalej! Skacz!”
Czy byłby to skok „w studnię – w wieczny, głęboki dół”? Czy jednak w coś, co w przyszłości wywiodłoby mnie na szczyt, skąd znowu bym zobaczył „Słońce i inne gwiazdy”?
Nie wiem. Lecz coś mi mówi, że powinienem to zrobić. Trzeba wyruszyć w drogę.
Nie mogę jednak powtórzyć za smutnym Hipolitem: „Postanowione, jadę, drogi Teramenie”, nie jestem bowiem w pełni panem swojego losu.
Ecce opus finitum. Voici l’oeuvre finie.[196]
Rzucam je w świat jak list w zakorkowanej butelce w odmęty oceanu. Może je gdzieś odnajdziesz, może ją gdzieś wyłowisz i dasz mi jakiś znak, moja Gwiazdo Północy, Wodniku, Victoire!
Warszawa, 10 września 1983.