Na skutki fatalnej demaskacji nie musiałem długo czekać. Ledwo usiadłem wymiętoszony przez Żmiję, doszły mnie szepty połączone z ukradkowymi spojrzeniami w moją stronę. Nie miałem wątpliwości – obgadywano mnie, sycono się moim upadkiem, znajdywano małoduszne pocieszenie w tym, że i ja dzielę męczeński los adoratorów Damy z Lodu.
Było to nie do wytrzymania.
Jak zwykle w trudnych momentach życiowych, udałem się po lekcjach do pobliskiego parku (jak na ironię: imienia Żeromskiego), żeby w spokoju rozważyć powstałą sytuację i znaleźć z niej jakieś wyjście. Usiadłem na ustronnej ławce i przystąpiłem do analizy myślowej.
Wskutek nieroztropności zostałem ośmieszony. Lecz jednocześnie zmuszony do przyznania się przed samym sobą, iż Madame la Directrice zawróciła mi w głowie, że bynajmniej nie jestem wolny od trującego afektu, jak to przez cały czas, kłamliwie, utrzymywałem przed sobą.
Akt samouświadomienia nie przyniósł jednak tym razem ozdrowieńczego skutku. Przeciwnie, rozjątrzał tylko ranę i strącał w piekielną otchłań. Nie dość, że miałem cierpieć typowe w tym stanie męki, to jeszcze żyć w poczuciu straszliwej degradacji, w uwłaczającym zrównaniu z innymi ofiarami choroby. Tu właśnie przebiegała granica mojej wytrzymałości. I to mobilizowało do znalezienia remedium.
„Nie, tak być nie może. – myślałem, patrząc na drzewa mieniące się kolorami w październikowym słońcu. „Trzeba natychmiast coś zrobić. Jeżeli nie podejmę jakichś zaradczych kroków, stoczę się wkrótce na dno. Stanę się jednym z tych żałosnych pajaców, gotowych za każdą cenę, najbezwstydniejszych poniżeń, zabiegać o cień uwagi”
Zdawałem sobie sprawę, że w mojej sytuacji – osiemnastoletniego młokosa, młodszego od niej o co najmniej dwanaście lat, a do tego jeszcze będącego jej poddanym, i to najniższego rzędu – liczyć na coś więcej niż ukojenie przez słowa było głupotą, wciągającą niechybnie w bagno kompromitacji i piekło upokorzenia. Nie chodziło mi jednak o „literaturę”: o to, że – zgodnie z akcją trzeciej odsłony szekspirowskiego dramatu żywota – mógłbym o niej i dla niej składać smętne wierszydła albo, uchowaj Boże, smażyć miłosne listy. Zadośćuczynienie przez mowę, w której upatrywałem swą szansę, rozumiałem inaczej. Miało ono polegać na podjęciu pewnej gry, w której wypowiadane słowa i zdania mieniłyby się znaczeniami, a także zyskiwałyby na sile: stawałyby się czymś więcej niż tylko środkiem komunikacji, stawałyby się pewnego rodzaju faktami. Inaczej mówiąc, pewna cząstka rzeczywistości miała zostać w tej grze sprowadzona do języka. Ulotne dźwięki o umownym sensie miały być z krwi i kości.
Nieraz już w życiu przekonałem się, jak wiele mogą zdziałać słowa. Odkryłem ich czarodziejską moc. Potrafiły nie tylko zmieniać rzeczywistość, potrafiły ją tworzyć, a w szczególnych wypadkach – nawet ją zastąpić.
Czyż nie słowa odwróciły przesądzony, jak się zdawało, los w biurze organizacji Przeglądu Scen Amatorskich? I czyż nie one, później, zapanowały nad „czernią”?
Albo niezapomniana chwila po Festiwalu Chórów… Czyż, w gruncie rzeczy, nie słowa stanowiły jej źródło? Czyż do tego, by nastrój zwykłego rozprężenia przemienił się niespodzianie w radosny szał dionizyjski, nie potrzeba było dopiero magicznego „no morę”? I krzyku „What you say?” – by nastąpiła katharsis?
I czyż, wreszcie, nie słowa wygrywały z faktami nawet w „podziemnym” życiu szkoły? Spośród dziesiątków zdarzeń, które zapisywały się złotymi zgłoskami w pamięci klasowej społeczności, najwyższą lokatę zajmowało bezapelacyjnie wiadome wypracowanie Rożka. Przebijało ono nawet tak zabawną i bezkompromisową w swym wyrazie „wiedeńską” odsiecz Fąfla, która z biegiem czasu okazała się bledsza i mniej ekscytująca.
O tak, nie darmo księga, która wysuwa twierdzenie, że na początku wszystkiego było i zawsze jest Słowo, uchodzi za księgę świętą!
Obecnie z tej nauki postanowiłem zrobić użytek. Nie zdawać się na przypadek, w którym Słowo odegra swą czarodziejską rolę, lecz działać z rozmysłem w tym celu. Umyślnie torować Mu drogę, przygotowywać grunt.
Oznaczało to pewną pracę – podobnie jak w wypadku marzeń o jazzowym zespole i występach scenicznych. Tym razem stwarzanie warunków przyszłym wniebowstąpieniom miało polegać głównie na zdobywaniu wiedzy, rzetelnej i drobiazgowej, na temat życia Madame. Do sprawy należało podejść poniekąd naukowo. Skończyć z brednią fantazji, domysłów i hipotez, zacząć prowadzić badania, gromadzić informacje. I to informacje istotne, a nie jakieś tam głupstwa jak numer szminki do ust. Tylko z takimi kartami w ręku można było przystąpić do założonej przeze mnie gry. Krótko mówiąc, należało wszcząć dochodzenie.
Aby ten śmiały plan nie wydał mi się nazajutrz fanaberią umysłu zrodzoną w momencie depresji, postanowiłem czym prędzej zakotwiczyć go w rzeczywistości, czyli niezwłocznie przystąpić do działania. – Cóż mogłem zrobić od razu? – Ależ to oczywiste! Spróbować ustalić adres przez książkę telefoniczną.
Wstałem i. raźnym krokiem ruszyłem w kierunku poczty.
Było mało prawdopodobne, aby dyrektor szkoły nie miał w mieszkaniu telefonu. Nie oznaczało to jednak, że numer i nazwisko będą figurowały w spisie. Telefon mógł być zastrzeżony; zarejestrowany na kogoś innego; a jeśli założono go niedawno, mógł jeszcze nie występować w ostatnim wydaniu książki telefonicznej, którą drukowano co dwa albo trzy lata.
Wszystkie te obawy okazały się płonne. Abonentów noszących takie samo nazwisko, jakie nosiła Madame, było zaledwie trzech, każdy miał inne imię, tylko jedno z nich było imieniem żeńskim – i to było właśnie jej imię. Ponadto, po przecinku, widniał jeszcze skrót tytułu naukowego – „mgr”, który zdawał się ostatecznie przesądzać sprawę. Nie było wątpliwości, to mogła być tylko ona.
Łatwy i szybki sukces, jakim zakończyła się moja pierwsza operacja detektywistyczna, podziałał na mnie dwojako. Z jednej strony, przyniósł dreszcz podniecenia i umocnienie w wierze, że plan, który powziąłem, nie jest fantasmagorią. Z drugiej, sprawiał mi zawód: skreślał zadanie, które dopiero co sobie wyznaczyłem, i stawiał mnie na nowo w martwym punkcie wyjścia. To zaś z kolei na nowo rodziło wątpliwości.
Poddawszy te uczucia bezwzględnej analizie, stwierdziłem, że są przejawem podświadomego lęku. Zamiast bez ceregieli posuwać się do przodu, szukałem retardacji. Marząc o sytuacji, w której będę mógł wreszcie, wyposażony w odpowiednią wiedzę, rozpocząć swą Wielką Grę, bałem się jej zarazem – skory do odwleczenia, a nawet do walkovera.
„Trzeba to w sobie przełamać”, upomniałem się w duchu, „trzeba grać ofensywnie”. I nie zastanawiając się długo, pojechałem pod znaleziony adres.
Ulica, a ściślej, niewielkie osiedle, na które prowadził, znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między moim domem a szkołą. Wysiadłszy z autobusu, a zwłaszcza zagłębiwszy się w labirynt alejek oplatających domy, poczułem przyspieszone bicie serca. Cóż, w każdej chwili mogłem ją przecież spotkać! Czy nie wydałoby się to jej podejrzane? Oczywiście, mogłem mieć sto powodów, aby tamtędy iść, a jednak mimo wszystko… Jak się wtedy zachować? Ukłonić się i przejść dalej jak gdyby nigdy nic? Czy jednak nie pozostawić zdarzenia bez komentarza? Odegrać zaskoczenie i rozwinąć to jakoś?
Nie, żadne z tych rozwiązań nie byłoby dobre. Uzmysłowiłem sobie, że takie przypadkowe spotkanie psułoby mi szyki. Należało go zdecydowanie uniknąć. Zacząłem się mieć na baczności. – Jeśli ją tylko spostrzegę, zmieniam dyskretnie kierunek albo odwracam się. W najgorszym razie, udaję zamyślonego i nie zauważam mijając. – Dopóki szedłem wśród domów, nie przedstawiało to problemu. – Co jednak zrobię, jeżeli się zderzę z nią w drzwiach albo tym bardziej na schodach? Wtedy muszę już coś powiedzieć…
Na szczęście, spis lokatorów znajdował się zewnątrz budynku.
Znalazłszy jej nazwisko, zwróciłem natychmiast uwagę na nazwiska sąsiadów i, na wszelki wypadek, kilka z nich nakazałem sobie zapamiętać. Uzbrojony w tę wiedzę – i odprężony nareszcie – ruszyłem wolnym krokiem w kierunku właściwej sieni. Teraz mogłem ją spotkać nawet przy samych drzwiach. Na jej najbardziej zdumione czy podejrzliwe pytanie miałem gotową odpowiedź: „Idę do państwa… – tu wymieniłbym nazwisko kogoś kto mieszkał wyżej – „cóż w tym nadzwyczajnego?”
Budynek miał cztery piętra, a ona mieszkała na drugim. Gdy znalazłem się pod jej drzwiami, znów ogarnęły mnie emocje. A więc to tutaj! Ten próg! Ta klamka! Ta framuga! – Upewniwszy się, że w przeciwległych drzwiach nie ma judasza, przez który mógłby mnie ktoś śledzić, przyłożyłem ucho do chłodnej powierzchni drzwi. Cisza. Raczej nikogo nie było. Następnie, na wszelki wypadek, poszedłem jeszcze na górę, by sprawdzić nazwiska na drzwiach.
Zbiegłem na dół i znalazłszy się znów na dziedzińcu, przystąpiłem do identyfikacji okien. Rzecz nie nastręczała trudności. Wszystkie niewątpliwie wychodziły na jedną stronę, właśnie na podwórko, i w sumie było ich trzy. Pierwsze od klatki schodowej dawało wgląd do kuchni (wskazywało na to widoczne wnętrze na parterze w tym pionie), a dwa pozostałe – jedno większe (poczwórne), drugie mniejsze (podwójne) – do pokoju albo do dwóch pokoi. To pozostawało niejasne. Penetracja parteru w tym pionie nie przyniosła, niestety, żadnego rozstrzygnięcia – z powodu zaciągniętych firanek.
Spojrzałem na identyczny budynek, który stał równolegle, i ruszyłem ku drzwiom położonym dokładnie naprzeciw jej sieni. Najpierw z okna drugiego, a potem trzeciego półpiętra rozpocząłem obserwację.
Mimo stosunkowo niewielkiej odległości, trudno było stwierdzić, czy wewnątrz, między oknami, biegnie ściana, czy nie. Wydawało się, że nie, ale pewności nie miałem. Ten błahy z pozoru problem nie dawał mi spokoju. Bo jeśli to mieszkanie było dwupokojowe, to miałoby to znaczenie, i to nawet nie jedno.
W tamtych czasach, z powodu braku mieszkań, ludziom przysługiwały ustalone odgórnie metraże; jeśli się nie miało specjalnych uprawnień, było się skazanym na los pszczoły w ulu. Gdy wskutek zmian życiowych robiło się w domu luźniej (na przykład, gdy ktoś umarł), pozostali na miejscu członkowie rodziny zaczynali drżeć ze strachu, czy któregoś pięknego ranka nie znajdą w skrzynce na listy nakazu eksmisji do mniejszego lokalu, ponieważ w danych warunkach przekraczali przysługującą im normę. Innym środkiem nacisku na biednych lokatorów były niezwykle wysokie opłaty za nadmetraż, czyli za powierzchnię mieszkalną przekraczającą normę. Mało kto mógł sobie pozwolić na płacenie takiego czynszu. Toteż prawie się nie zdarzało, by ktoś samotnie zajmował więcej niż tak zwane M-l lub najwyżej M-2 (kawalerka albo pokój z kuchnią).
Jeżeli zatem mieszkanie, do którego usiłowałem przeniknąć wzrokiem;duchem), stojąc na trzecim półpiętrze sąsiedniego budynku, składało z dwóch pokoi, świadczyło to niezawodnie, że jego lokatorka albo dzieli z kimś, albo ma przywileje, albo płaci bajońskie sumy za straszliwy nadmetraż. Najbardziej by mi odpowiadało wytłumaczenie drugie. Wydawało się zresztą najbardziej prawdopodobne. Bez oporów przystałbym również na trzecie. Najgorzej było z pierwszym – w końcu także możliwym. Choć właściwie – dlaczego? Przecież gdyby mieszkała z kimś i doszedłbym, prędzej czy później, kim jest owa osoba (członek rodziny? przyjaciel?), miałbym dobry materiał do mego „oblężenia”. Wszystkie te spekulacje w jednej chwili rozwiał zapadający zmierzch, dość wczesny już o tej porze. W mieszkaniu piętro wyżej zapaliło się światło, które wypełniło przestrzeń naraz za dwoma oknami, co dowodziło niezbicie, iż nie dzieli ich ściana. Potwierdziła to ostatecznie postać rosłego mężczyzny, który zasuwając zasłony, ukazał się w drugim oknie dosłownie w sekundę po tym, kiedy zniknął był w pierwszym.
Odetchnąłem z ulgą. Więc jednak jeden pokój! Duży bo duży – lecz jeden. Ten niepozorny detal czynił tyle dobrego! Poprawiał jej reputację (jeśli nawet korzystała z przywilejów, to w skromniejszym wymiarze); skreślał na dobrą sprawę możliwość współlokatora; wreszcie, obniżał radykalnie haracz za nadmetraż, a może i zwalniał z niego.
W doskonałym nastroju, zapomniawszy bez reszty o wpadce u Żmii i czekającym mnie wkrótce pełnym wilczych dołów przepytywaniu z królika, szedłem ciemnymi ulicami i podsumowywałem swą akcję.
Choć zdobyta przeze mnie wiedza nie zawierała właściwie niczego nadzwyczajnego, zmieniała jednak ostrość mego widzenia. W ciągu niespełna dwóch godzin przybliżyłem się do niej niemal o lata świetlne. Z maleńkiego punktu migającego gdzieś w otchłani kosmosu tajemniczym, bladoniebieskim blaskiem stała się tarczą słoneczną widzianą z perspektywy pobliskiej planety. Obecnie byłem już nie tylko jednym z dziesiątków jej uczniów, trzymanych na dystans w relacji służbowej, lecz również osobliwym znajomym. Wiedziałem, gdzie i w jakich warunkach mieszka, mogłem do niej zadzwonić, nadać list, opatrując jej nazwisko na kopercie tytułem naukowym odkrytym w książce telefonicznej.
Nagle dotarł do mnie podstawowy sens tego tytułu, a raczej okoliczności, że był podany w spisie. Oczywiście, znajdował się tam wyłącznie jako dodatkowy wyróżnik – na wypadek, gdyby ktoś o tym samym nazwisku miał również to samo imię. Lecz żeby jego posiadacz w ogóle mógł go podać, musiał okazać dokument, przyznający mu prawo do jego używania – w danym wypadku świadectwo ukończenia wyższej uczelni.
A zatem jest po studiach! Po uniwersytecie, po pracy dyplomowej! – Wydawałoby się takie proste, a przyszło mi do głowy z takim opóźnieniem.
Tematem konwersacji, od której Madame zawsze zaczynała swe lekcje, była na ogół jakaś bieżąca sprawa – wydarzenie z pierwszych stron gazet, aktualność szkolna, zbliżające się ferie lub święta i tym podobne okoliczności. Tym razem, to znaczy, na najbliższych zajęciach, takim pretekstem czy hasłem wywoławczym okazał się Dzień Zmarłych, który właśnie nadchodził. Rozmowę zdominowały rzeczy i sprawy cmentarne – nagrobki, trumny, wieńce, znicze, klepsydry, grabarze. Chodziło, jak zawsze, o to, by poznać te pojęcia i włączyć je na trwałe do zasobu słownictwa.
Było mi to wyjątkowo nie na rękę. Niemniej, gdy przyszła na mnie kolej, podjąłem zaplanowaną próbę, zaczynając mniej więcej w ten sposób:
– Quant à moi, je n’ai pas encore de morts dans ma famille[5], niemniej wybieram się na cmentarz, aby z grupą studentów porządkować zaniedbane groby profesorów uniwersytetu.
– C’est bien louable…[6]- stwierdziła. Lecz zamiast jakoś nawiązać do tej inicjatywy lub choćby o coś zapytać, na co liczyłem i z czego zamierzałem uczynić kolejny stopień w mojej karkołomnej wspinaczce, powiedziała: – Groby porasta mech, a krzyże oplata bluszcz.
Nie sposób było nie zgodzić się z tym spostrzeżeniem. Chodziło jednak o to, by posunąć się choćby o krok dalej. Zrobiłem to tak:
– Oui, en Effel[7]- stwierdziłem z nutą smutku w głosie. – Niestety, zasłaniają one również napisy na płytach. Będziemy je właśnie odsłaniać.
Nic jej to nie obeszło:
– Les tombeaux où rampent les lierres sont souvent beaux[8]. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuć.
Cóż za nieludzki gust! Dwuznaczna uroda grobu była dla niej ważniejsza niż pamięć o człowieku.
– To chyba oczywiste! – powiedziałem z zapałem i aby czym prędzej wydostać się z tej mielizny, ruszyłem śmiało do przodu: -A propos naszej akcji, może wie pani o jakimś zaniedbanym grobie? Mógłbym pogadać z moimi kolegami i chętnie się tym zajmiemy. Zamyśliła się na moment.
– Rien ne me vient à l’esprit.[9]
– Tous vos professeurs sont toujours en vie? [10] – nie zdołałem stłumić rozczarowania w głosie.
– À vrai dire, je n’en sais rien[11]- odpowiedziała chłodno, nieprzenikniona jak bazaltowa płyta.
Szukałem rozpaczliwie jakiegoś występu na tej gładkiej powierzchni, o który można byłoby się zahaczyć, lub choćby drobnej rysy, w którą dałoby się wbić klin. Czułem, że jeszcze chwila i odpadnę od ściany.
– Może pamięta pani przynajmniej jakieś nazwiska – palnąłem z desperacją – zwłaszcza tych najstarszych? Można by sprawdzić i w razie czego odszukać.
Tak, nie było to najszczęśliwsze i nie zdziwiłem się, gdy odrzekła: – Tout cet intérêt porté aux morts me paraît quelque peu exagéré…[12]
– Mais pas du tout![13] – udałem święte oburzenie i czując, że jest to ostatni moment forsowania tego podejścia, przypuściłem frontalny atak: – Spełniam tylko życzenie moich kolegów-studentów. Prosili, bym zbierał informacje. Więc przyszło mi do głowy, że pani może coś wiedzieć.
– Ja? Niby dlaczego? – uniosła ramiona w geście odpychającego zdziwienia.
Była już jednak na straconej pozycji:
– Nie kończyła pani studiów na Uniwersytecie Warszawskim?
– Si, bien sûr![14]Gdzieżby indziej? – w jej głosie dalej wibrowało pańskie rozkapryszenie, a przecież właśnie w tej chwili „oddawała figurę”: rzekła, co chciałem usłyszeć.
– No właśnie! – tryumfowałem w duchu i rozzuchwalony sukcesem posunąłem się dalej: – C’était quand, si je peux me permettre?[15]
To, naturalnie, już nie przeszło:
– Je crois que tu veux en savoir un peu trop[16]- zasłoniła się z gracją. – Zresztą, cóż za różnica?
– Ach, żadna! – odszedłem natychmiast nierozważnym skoczkiem, tracąc przez to dobrą strategicznie pozycję, a na dobitek popełniając jeszcze głupi błąd: – C’était seulement une question d’entretenir la… dialogue[17]
Nie mogła tego nie wykorzystać:
– Pas „la” dialogue – rozpoczęła błyskawicznie kontratak – mais „le” dialogue; „dialogue” est masculin.[18]W danym wypadku jednak powinieneś użyć słowa „rozmowa”, a nie „dialog”. To raz. A dwa: to nie rozmawiamy dziś o studiach, zwłaszcza o moich, tylko o cmentarzach i grobach.
Było to jej klasyczne zagranie. Gdy ktoś się za bardzo rozpędzał, a zwłaszcza zaczynał zadawać jej pytania, naprzód dostawał po łapach za gramatyczne potknięcia, po czym odprawiała go z kwitkiem.
Tym razem jednak jej sztych specjalnie mnie nie dotknął. Wyciągnąłem już od niej to, co chciałem wyciągnąć, więc fiasko ostatniej szarży, zuchwałej czy wręcz bezczelnej – przecież pytanie o rok ukończenia studiów nie było niczym innym, jak próbą ustalenia jej wieku – przełknąłem właściwie bez bólu. Jeżeli coś mnie gryzło, to tylko własna fuszerka. I właśnie to denerwujące uczucie postanowiłem w ostatniej chwili zatrzeć, sprowadzając całą rzecz do absurdu:
– Użyłem słowa „dialog”, a nie „rozmowa. tylko dlatego, żeby uniknąć rymu.
– Comment? [19] – skrzywiła się w grymasie wyniosłej konsternacji.
A ja ze spokojem dalej ciągnąłem tę bzdurę:
- Si j’avais dit „c’était seulement une question pour entretenir la conversation”, ça ferait des vers.[20] Nie słyszy pani tego?
– Qu’est-ce que c’est que ces bêtisesl[21]- machnęła ręką i kazała mi usiąść.
Na wydział romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego pojechałem jeszcze tego samego dnia – prosto ze szkoły.
W dziekanacie przedstawiłem się jako uczeń kończący liceum, które w myśl śmiałych planów Ministerstwa Oświaty ma się niebawem przekształcić w nowoczesną placówkę eksperymentalną z wykładowym językiem francuskim, i przedłożyłem sprawę, z jaką rzekomo zostałem wydelegowany.
Według mojego oświadczenia, zlecono mi opracowanie raportu na temat studiów romanistycznych na warszawskiej uczelni. Raport ten ma objąć głównie informacje dotyczące egzaminów wstępnych oraz przebiegu nauki na kolejnych latach, ponadto zaś – i na to położono szczególny nacisk – winien znaleźć się w nim tak zwany „rys historyczny”, czyli przedstawienie dziejów wydziału inkrustowane portretami co znamienitszych osobistości naukowych, a także wybijających się studentów, którzy tak czy inaczej zabłysnęli i zrobili z czasem interesujące kariery zawodowe. Otóż o ile zdołałem już zebrać, i to nawet w nadmiarze, dane do głównej części raportu (egzaminy wstępne oraz przebieg studiów), a także do części historycznej (dzieje warszawskiej romanistyki i jej sławni profesorowie), o tyle nic, ale to absolutnie nic nie mam na temat ciekawych lub wybitnych absolwentów wydziału, a Bóg mi świadkiem, iż wiele już uczyniłem, aby cokolwiek zdobyć – chodziłem, rozpytywałem, szukałem stosownych kontaktów – niestety, zawsze kończyło się to tym samym: odsyłaniem mnie wprost na wydział, tu właśnie, do kancelarii, gdzie znajduje się pełna dokumentacja. Byłbym przeto niezmiernie zobowiązany, jakoż i wdzięczny w imieniu moich przełożonych, gdyby stosowne materiały zostały mi łaskawie udostępnione.
Siedzące w dziekanacie sekretarki patrzyły na mnie z grymasem wytężonej uwagi, jakbym przemawiał do nich nie po polsku (czy nawet po francusku), lecz w jakimś egzotycznym języku. Moje exposé brzmiało jednak tak szlachetnie i przekonująco, że nie zdobyły się na odprawienie mnie z kwitkiem, lecz ograniczyły się do stwierdzenia, iż nie są pewne, czy dobrze mnie rozumieją, i spytały, czym właściwie mogłyby mi pomóc.
– Nie chciałbym robić paniom kłopotu – powiedziałem z ujmującą grzecznością – może przejrzałbym po prostu listy absolwentów. Z tym nie powinno być chyba problemu?
Spojrzały po sobie z nieopisanym zdziwieniem.
– Chodzi o podstawowe dane – dodałem pojednawczo. – Rok ukończenia studiów, tytuły prac magisterskich i tym podobne drobiazgi.
– Z jakich lat? – odezwała się wreszcie jedna z nich, zapewne najważniejsza.
– Powiedzmy, od polowy lat pięćdziesiątych – powiedziałem, wyliczywszy z grubsza, że Madame nie mogła ukończyć studiów przed pięćdziesiątym piątym.
– Od połowy lat pięćdziesiątych? – zdumiała się Najważniejsza. – Wiesz, ile tego jest?
– Trudno – rozłożyłem ręce w geście wyrażającym poczucie obowiązku – takie mam zadanie.
Wstała, podeszła do ogromnej szafy, rozstawiła przy niej drabinkę i wspięła się na nią. Następnie, z górnej półki, zawalonej stertami pękatych teczek i skoroszytów, wydobyła jakiś niepokaźny skrypt, otrząsnęła go z kurzu i zeszła na dół.
– Roczniki 55- 60 – powiedziała wręczając mi go.
Z trudem panując nad podnieceniem, walcząc z niecierpliwością i porywczymi ruchami, usiadłem przy jednym z biurek i przystąpiłem do studiowania powierzonej mi dokumentacji.
Stronice podzielone były na pięć rubryk, opatrzonych u góry następującymi nagłówkami: „Nazwisko i imię”, „Data urodzenia”, „Tytuł pracy dyplomowej”, „Promotor”, „Ocena końcowa”.
Wyjąłem z teczki zeszyt do notatek, po czym wolno, kartka po kartce, zacząłem przeczesywać wzrokiem listy absolwentów. Od czasu do czasu, gdy wyczuwałem na sobie spojrzenie którejś z sekretarek, pochylałem się nad zeszytem i przepisywałem doń jakieś nazwiska i tytuły prac, które miałem akurat przed oczami.
Na listach z lat 1955, ‘56 i ‘57 nie było nazwiska Madame. Chociaż pragnąłem, rzecz jasna, jak najrychlej zaspokoić ciekawość, a przynajmniej przekonać się, czy moje poszukiwania w ogóle mają sens, owa trzyletnia zwłoka nie wzbudzała jednak we mnie poważniejszego niepokoju, a nawet przynosiła pewną ulgę. Teoretycznie bowiem, przesuwała również do przodu rok urodzenia bóstwa, a więc czyniła je młodszym. To zaś mogło mi tylko sprzyjać. W danej sytuacji każdy rok zmniejszający różnicę wieku był na wagę złota.
Pewne napięcie zaczęło we mnie narastać, dopiero gdy sunąc wzrokiem po liście z roku pięćdziesiątego ósmego, w dalszym ciągu nie natrafiałem na poszukiwane nazwisko. Szansę wyraźnie topniały. Pozostały już tylko dwa lata. Jeśli i tam jej nie będzie, trzeba będzie poprosić o dalsze roczniki. Czy nie wyda się to podejrzane? A zwłaszcza, czy nie nadużyje cierpliwości sekretarek, i tak wystawionej już na nie lada próbę?
Rzeczywistość jednak była po mojej stronie. Oto ledwo odwróciłem kartkę z wykaligrafowaną fantazyjnie liczbą 1959, moje oczy napotkały nareszcie to, czego wyglądały. Przeszył mnie dreszcz ulgi i podniecenia zarazem. Informacje zawarte w pięciu rubrykach wchłonąłem jednym spojrzeniem, wchodząc w tej krótkiej chwili w posiadanie następującej wiedzy:
– poza imieniem, z którego była znana, szlachetnym, lecz popularnym, nosiła jeszcze drugie, znacznie rzadsze: Wiktoria;
– urodziła się dnia 27. stycznia 1935 roku;
– tytuł jej pracy dyplomowej brzmiał: „La femme émancipée dans l’oeuvre de Simone de Beauvoir”[22];
– promotorem była pani docent Magdalena Surowa-Léger;
– ocena końcowa zaś – najwyższa i spotykana najrzadziej, to znaczy: „bardzo dobra”.
Wpatrywałem się w to wszystko trochę oszołomiony, trochę otępiały, nie wiedząc, co czynić dalej. Z jednej strony, głód wiedzy został zaspokojony, z drugiej – rozjątrzony jedynie. Oto niby posunąłem się naprzód, a jednak wciąż byłem w lesie. Zdobyte informacje poszerzały krąg pytań; uświadamiały mi, jak wielu rzeczy wciąż nie wiem.
Właściwie tylko jedno było czymś ostatecznym – dokładna data urodzenia. Oto wiedziałem nareszcie, że ma w danej chwili trzydzieści jeden lat (a więc mniej niż sądziłem!) i że za trzy miesiące skończy trzydzieści dwa. Natomiast wszystko inne domagało się dalszych dociekań, ustaleń i wyjaśnień. Skąd ta „Wiktoria”, na przykład? I co napisała w pracy? A zwłaszcza, skąd w ogóle ten temat? Czy sama go wybrała, czy został jej zadany? Słyszałem, że temat pracy wybiera na ogół sam student. Jeśli istotnie tak było, co kryło się za tym wyborem? Gust literacki? Poglądy? Przeżycia osobiste?
Książki de Beauvoir były tłumaczone na polski i znałem kilka z nich – dwa pierwsze tomy autobiograficznego cyklu: Pamiętnik statecznej panienki oraz La force de l’âge[23].Nie przepadałem za nimi, wydawały mi się przegadane, w groteskowy sposób racjonalistyczne, a jednocześnie, tu i ówdzie, nie wolne od egzaltacji.
Niemniej, nie mógłbym zaprzeczyć, iż dostarczyły mi pewnej wiedzy o psychologii kobiety, a zwłaszcza o życiu umysłowym i obyczajowości paryskiej „egzystencjalistycznej” bohemy.
W sumie to, co wyniosłem z lektury, sprowadzało się do obrazu gadatliwej sawantki, która odrzuciła rozmaite wartości „kultury mieszczańskiej. i starała się odtąd żyć intensywnie i bezkompromisowo – słowem, „autentycznie”, jak ujmowali to egzystencjaliści. Nie polegało to jednak, jak można byłoby sądzić, na takim czy innym rozpasaniu lub choćby ekstrawagancji, lecz na zupełnie czymś innym. Z jednej strony, na nieumiarkowanym rozpolitykowaniu, na nieustannym byciu w opozycji do czegoś, na buncie i proteście, na ogół jednak nie zanadto kosztownym, przeciwnie, raczej przynoszącym profity i – strasznie hałaśliwym. Z drugiej zaś strony, na nieustannej, nie cofającej się przed niczym autoanalizie, na poddawaniu wszelkich przeżyć, pragnień i reakcji intelektualnej krytyce, a następnie na ich psychologicznej i filozoficznej interpretacji. Tak przynajmniej to wyglądało. Czytając te opasłe, wielosłowne tomiszcza, można było przypuszczać, iż Simone de Beauvoir od najwcześniejszego dzieciństwa żyła w stanie permanentnej autowiwisekcji, że traktując samą siebie jak badany obiekt, nie odrywała od siebie wewnętrznego oka i co spostrzegła, to zaraz notowała.
Co frapowało w tym wszystkim Madame? Czy literatura ta pociągała ją, czy odpychała? Czy osobowość, poglądy oraz sposób myślenia i pisania autorki Cudzej krwi były jej bliskie, czy obce? Czy wybór tematu pracy wynikał z aprobaty, podziwu, „powinowactwa duszy”, czy może wręcz przeciwnie, z zasadniczej niezgody, z repulsji, z irytacji? Bądź co bądź, Madame była dyrektorem socjalistycznej szkoły, mało więc prawdopodobne, by twórczość połowicy – nieformalnej wprawdzie – autora Mètre et le néant[24]mogła budzić jej sympatię, a co dopiero – aprobatę. Albowiem ta oświecona Egeria intelektualnego i artystycznego Paryża lat czterdziestych i pięćdziesiątych, jakkolwiek mocno stała na lewicy, jakkolwiek piła z ust francuskim komunistom i marzyła o rewolucji światowej oraz popierała, gdzie tylko się dało,,ruchy narodowo-wyzwoleńcze”, była jednak związana z egzystencjalizmem. Tymczasem egzystencjalizm, z punktu widzenia marksizmu, był doktryną „nihilistyczną”, „z gruntu burżuazyjną”, a nawet… „faszyzującą” (jako że jego współtwórcą był Martin Heidegger! – „prawa ręka Hitlera w nazistowskim szkolnictwie wyższym”). I marksizm, „jedyny system prawdziwie naukowy”, dawno już i z dziecinną łatwością rozprawił się z tą „pseudofilozofią”, obnażając jej intelektualną nędzę i moralną zgniliznę. Niemniej, jak to z chwastami bywa, pieniła się ona dalej i truła ludzkie umysły. Toteż w dalszym ciągu należało dawać jej odpór.
Po pięćdziesiątym szóstym zwalczanie egzystencjalizmu przybrało nową formę. O ile w okresie zimnej wojny był on po prostu tabu, o tyle wraz z „odwilżą” pozwolono mu się pokazać i przemówić własnym głosem, głównie jednak w tym celu, aby go kąsać i chłostać, piętnować i ośmieszać. Wymagał tego przynajmniej oficjalny rytuał i tak się właśnie działo w rozlicznych publikacjach, na sesjach naukowych i na łamach czasopism. Cóż więc dopiero mówić o pracy magisterskiej, pisanej w dodatku pod kierunkiem docenta o tak złowieszczym, a zarazem… wieloznacznym nazwisku!
Surowa-Léger! Kobieta skoligacona z burżuazyjną Francją! Najpewniej przez mężczyznę, którego poślubiła… A więc na pewno zainteresowana wyjazdami na Zachód. A zatem ideowo – nieposzlakowana, a w każdym razie – ostrożna. Już ona dopilnowała, by „wyzwolona kobieta” legendarnej Simony okazała się „błędnie” albo, w najlepszym razie, „pozornie” wyzwolona!
– Czy mógłbym skontaktować się jakoś z panią docent Surową-Leger? – spytałem, unosząc głowę znad skryptu.
– Pani docent Léger – Najważniejsza w sposób niezwykle naturalny pominęła pierwszy człon nazwiska promotorki Madame, co wydało mi się znaczące – dawno już nie pracuje na uniwersytecie.
– Przeszła do Akademii? – nadałem swemu pytaniu ton najgłębszej powagi.
– W ogóle nie ma jej w kraju – wyjaśniła druga sekretarka. – Pięć lat temu wyjechała do Francji. Na stałe.
– Ach tak… – westchnąłem, a w głowie aż zawrzało mi od dalszych spekulacji.
Wyjechała! Na stałe! Została na Zachodzie! To brzmiało jak złowieszcze zaklęcie. Ktoś, kto wyjeżdżał na Zachód i nie powracał stamtąd, był „zdrajcą” lub „renegatem” albo, w najlepszym razie, „człowiekiem bez charakteru”, który połaszczył się na błyskotki – na ciuchy i kosmetyki, na auta i nocne lokale – słowem, którego uwiódł haniebny konsumpcjonizm. Oczywiście, docent Léger wyjechała najpewniej w ślad za mężem-Francuzem, czy jednak nie było to przez nią cynicznie zaplanowane? Czy Magdalena Surowa, wychodząc za pana Léger, robiła to z miłości lub przynajmniej z powodu wspólnych zainteresowań zawodowych, czy też wyłącznie po to, aby prędzej czy później znaleźć się na Zachodzie? A zresztą, wszystko jedno! Najważniejsze, kim była, nim wyfrunęła z Polski. Ideową marksistką, krytycznie nastawioną do egzystencjalizmu i innych nowinek z Zachodu? A może całkiem przeciwnie? Może to właśnie marksizm mierził panią Léger, egzystencjalizm zaś i inne formy „dekadencji” Zachodu budziły jej uznanie, a nawet nabożny zachwyt?
Od tego, jak rzecz się miała, zależało znaczenie końcowej oceny Madame. Co kryło się za tą piątką? Druzgocąca krytyka autorki Drugiej płci, czy wzorowe ujęcie jej poglądów i myśli? A może sztuka mimikry: pławienie się z lubością w zakazanych ideach pod maską krytyki pozornej, robionej wyłącznie na pokaz?
Ba, lecz jak tu dojść do tego!
– W jaki sposób mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach? – wskazałem ruchem głowy na otwartą stronicę.
– To znaczy o kim, konkretnie? – w tonie Najważniejszej pojawił się wyraźnie cień zniecierpliwienia.
Już chciałem powiedzieć „No, na przykład, o pani…” i tu wymienić nazwisko Madame, ale ugryzłem się w język i postąpiłem inaczej. Niedbałym ruchem przerzuciłem kartki skoroszytu, chcąc stworzyć wrażenie, że jest mi obojętne, na kogo padnie wybór, w istocie zaś celując z powrotem na rocznik „59”, i znów zatrzymawszy się na nim, bąknąłem obojętnie:
– No, powiedzmy, o tych… Rocznik „59”.
– Pięćdziesiąt dziewięć, powiadasz – druga sekretarka powtórzyła za mną jak echo, po czym podniosła się z miejsca, podeszła do mnie i spojrzała na listę nazwisk. – Kogo my tutaj mamy?
Znów byłem o krok od tego, aby podsunąć jej przykład, lecz znowu się powstrzymałem. Tymczasem druga sekretarka sunęła wskazującym palcem po kolumnie nazwisk.
– Proszę bardzo! – powiedziała nagle radosnym głosem, zatrzymując się przy kimś, gdzieś w połowie listy. – Pan doktor Monteń. Jest teraz u nas wykładowcą w katedrze literatury XVII wieku. Wprost idealna osoba na wszystkie twoje problemy.
Pan doktor Monteń… Monteń!… Ależ tak się nazywał mój górski cicerone, z którym chodziłem w Tatry – ów alpinista starej daty, przedwojenny przyjaciel rodziców.
Czyżby ten, na którym spoczywał teraz wskazujący palec drugiej sekretarki, absolwent romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego z 1959 roku o rzadkim zestawie imion Jerzy Bonawentura, miał z tamtym coś wspólnego? Był jakimś jego krewnym, a może nawet – synem?
Że Alpinista miał syna, tego byłem świadomy, lecz jak ów syn miał na imię, ile lat sobie liczył i czym się w życiu zajmował, nie miałem bladego pojęcia. Jakoś nie było nigdy o tym mowy i nigdy go nie spotkałem. Obecnie, podniecony perspektywą niezwykłego zbiegu okoliczności, który w mojej sytuacji mógłby się okazać nieoceniony, zacząłem na gwałt obliczać, czy w ogóle jest to możliwe.
Było, i to jak najbardziej! Mój dostojny opiekun, gdy zabierał mnie w Tatry, dobiegał sześćdziesiątki, z powodzeniem więc mógł mieć syna w wieku trzydziestu dwóch lat. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zyskać potwierdzenie.
– Syn pana profesora Konstantego Montenia? – poszedłem na pełną blagę (mój tatrzański przewodnik nie miał tego tytułu).
– Profesora Montenia?!- zdziwiła się Najważniejsza. – Nic o tym nie słyszałam.
– No, jak to? – brnąłem odważnie, wiedząc do czego zmierzam. – Tego znanego geologa, a przy tym słynnego alpinisty.
– Nic mi o tym nie jest wiadomo – wzruszyła ramionami i spojrzała pytająco na drugą sekretarkę, która z kolei wybałuszyła oczy i wykrzywiła twarz w grymasie oznaczającym, że również nic nie słyszała.
– No, mniejsza z tym – zagrałem z pokerową twarzą. – Choć właściwie można to łatwo sprawdzić.
– Można po prostu zapytać – powiedziała druga sekretarka, dając mi intonacją do zrozumienia, że skoro z jakichś powodów jest to dla mnie ważne, winienem się zwrócić z tą kwestią bezpośrednio do pana doktora.
– Po co od razu pytać… – uśmiechnąłem się skromnie. – To byłoby natręctwo. Wystarczy sprawdzić imię.
– Jakie imię?! – Najważniejsza z coraz większym trudem panowała nad zniecierpliwieniem.
– Ojca doktora Montenia – wyjaśniłem łagodnie. – Jeśli nazywa się Konstanty, to na pewno to ten. To nie tak częste imię.
– No, ale gdzie niby miałybyśmy to sprawdzić? – druga sekretarka również nie ukrywała zniecierpliwienia.
– Czyżby nie było tu żadnej dokumentacji? – wyraziłem zdziwienie. – Przecież imię ojca trzeba u nas podawać w najgłupszym kwestionariuszu.
– Trzeba by zadzwonić do kadr… – powiedziała druga sekretarka ni to do siebie, ni to do swojej przełożonej.
– O, właśnie! – podchwyciłem, uwydatniając głosem łatwość tego zadania.
– No dobrze, ale co to ma do rzeczy? – zirytowała się wreszcie Najważniejsza. – O co w tym wszystkim chodzi? Jakie to ma znaczenie, czy doktor Monteń jest, czy nie jest synem jakiegoś profesora?
– O, ma! I to kolosalne! – westchnąłem zagadkowo. – Nawet nie zdaje pani sobie sprawy, jak wiele od tego zależy!
Najważniejsza potrząsnęła nerwowo głową na znak, że trzeba być chyba aniołem, żeby ze mną wytrzymać, po czym sięgnęła energicznie po słuchawkę telefonu i wykręciła kilka cyfr.
– To znowu ja, z dziekanatu – przedstawiła się, gdy ktoś z drugiej strony odebrał. – Moglibyście mi sprawdzić imię doktora Montenia…
– Ojca doktora Montenia! – syknąłem zdesperowany.
– To znaczy, chciałam powiedzieć: ojca doktora Montenia – zabębniła ze złością palcami w blat biurka, po czym zaległa cisza, a ja przymknąłem powieki i zacisnąłem kciuki. – Dziękuję, dziękuję bardzo – znów usłyszałem jej głos i trzask odkładanej słuchawki. – Tak, ma na imię Konstanty. I to jest ostatnia rzecz, którą dla ciebie dziś robię. My tutaj pracujemy.
– Doprawdy, nie wiem, jak pani dziękować! – zerwałem się z miejsca i pocałowałem ją w rękę. – I pani również – poskoczyłem ku drugiej sekretarce. – A teraz już nie przeszkadzam, już mnie nie ma, już nie ma! – dopadłem drzwi jednym susem. -Au revoir, mesdames!
Kiedy puszczałem klamkę, stojąc na korytarzu, mych uszu doszedł jeszcze stłumiony głos Najważniejszej:
– Boże, co za dziwadło! Jaki czort go tu nasłał!
Zająwszy mój ulubiony kącik przy tylnych drzwiach autobusu, stanąwszy tam, jak zwykle, plecami w kierunku jazdy (by nie mieć przed oczami tłoczących się pasażerów, lecz – poprzez tylną szybę – perspektywę ulicy), zacząłem porządkować w głowie wyniesione łupy.
Rzecz, która wyszła na końcu wizyty w dziekanacie – że ktoś z roku Madame, ktoś kto z nią razem studiował, jest prawie na pewno synem mojego Alpinisty – przyćmiła w znacznym stopniu pozostałe trofea, jak data urodzenia czy tytuł dysertacji. Czymże bowiem były owe suche, urzędowe dane wobec soczystej wiedzy czerpanej prosto z życia, jaką z pewnością posiadał pan Jerzy Bonawentura, do którego wspaniałomyślny los otwierał mi oto drogę? W najlepszym razie – namiastką.
Tak, ale otwarta droga do bogatego źródła – to tylko dana mi szansa. Trudno przecież założyć, że syn pana Konstantego na samo moje nazwisko albo na sam mój widok zacznie jak nakręcony mówić, co wie o Madame. To trzeba dopiero wywołać. No właśnie, ale jak? Przecież nie zapytaniem wprost! – Że znów będę musiał coś grać, to było dla mnie jasne. Na razie jednak nie świtało mi nawet, jaka to będzie komedia. Jedyne, co wiedziałem, to że początek akcji wiedzie przez Alpinistę.
Wieczorem, po kolacji, gdy rodzice w stołowym słuchali „Wolnej Europy”, wyniosłem stamtąd telefon (że niby nie chcę przeszkadzać), podłączyłem go w swoim pokoju i zamknąwszy za sobą wszelkie możliwe drzwi, wykręciłem znajomy numer do pana Konstantego.
– Dzwonię dzisiaj do pana w nietypowej sprawie – przystąpiłem do rzeczy po wymianie wstępnych grzeczności.
– Słucham, w czym mogę ci pomóc?
Nawet jeszcze w tej chwili nie miałem jasności, jakie wybrać „otwarcie”. Rozsądek nakazywał, aby mimo wszystko upewnić się na początku, czy drogocenny doktor z wydziału romanistyki rzeczywiście jest synem mojego rozmówcy. Poszedłem jednak na wariant nieco śmielszy.
– Pan Jerzy dalej pracuje na uniwersytecie… – spytałem w oznajmującym trybie, jakbym nawiązywał do czegoś, co było mi wiadome.
– Pan Jerzy? – powtórzył zdziwiony. Struchlałem. Więc jednak nie! Cóż za fatalny traf!
– No, pana syn – wybąkałem, z trudem panując nad głosem.
– Ach, chodzi ci o Jerzyka! – Odetchnąłem z ulgą, a on kontynuował: – Nazwałeś go tak poważnie, że aż nie zrozumiałem, o kogo może ci chodzić. Oczywiście, uczy dalej w tej szkółce.
– W szkółce? – znowu poczułem niepokój.
– No a czymże jest dzisiaj ten cały uniwersytet, jak nie najzwyklejszą freblówką! To nawet nie gimnazjum! Uniwersytet to był przed wojną. A teraz… ech, szkoda gadać!
– Poważnie, tak niski jest poziom? – uderzyłem w ton troski.
– Mówię ci, szkoda słów.
– Dobrze, że pan mi to mówi, bo dzwonię poniekąd w tej sprawie. Jak pan, być może, pamięta, kończę w tym roku szkołę i oto nadszedł czas wyboru kierunku studiów. Otóż myślę ostatnio o filologii romańskiej. Ale mam wątpliwości. Waham się, krótko mówiąc. Przyszło mi więc do głowy, że pan Jerzyk – wprowadziłem skwapliwie poznane przed chwilą zdrobnienie – jako wykładowca, a zwłaszcza jako absolwent tego słynnego wydziału, mógłby mi służyć radą. Sądzi pan, że jest to możliwe?
– Rzekłbym, że nawet wskazane – powiedział sardonicznie.
– To świetnie. Z góry dziękuję. Tylko jeszcze jedno… – zawiesiłem głos.
– Tak?
– Prosiłbym o dyskrecję. Zwłaszcza wobec rodziców. Moje humanistyczne mrzonki szalenie ich denerwują. Chcieliby, żebym zdawał na jakiś wydział „ścisły”.
– Po prawdzie, mają rację.
– Wiem, że pan z nimi trzyma, niemniej bardzo bym prosił…
– Zgoda, nie powiem im. Uprzedzam cię jednak lojalnie, że zrobię, co w mojej mocy, aby cię Jerzyk zniechęcił. Zresztą, nie będę musiał specjalnie się wysilać. I tak to zrobi, beze mnie. Ma jak najgorszą opinię o całym tym interesie.
– Wysłucham jego zdania z największą uwagą. I wezmę to sobie do serca. Sądzę, że ważną rolę w podjęciu przeze mnie decyzji mogą odegrać wspomnienia z okresu jego studiów. To dla mnie jest bardzo ważne, poniekąd decydujące. A zatem, kiedy i gdzie?
– Jerzyk w następną niedzielę przychodzi do mnie na obiad. Przyjdź, powiedzmy, o piątej. Będzie do twej dyspozycji.
– Dziękuję. Do zobaczenia – odłożyłem słuchawkę i wyczerpany opadłem na łóżko.
Przez kolejne dni, niczym szachista przygotowujący się do arcyważnego pojedynku, ćwiczyłem w wyobraźni czekającą mnie wkrótce rozmowę, wynajdując rozmaite posunięcia i całe kombinacje, by w każdej sytuacji mieć jakiś punkt odbicia. Że interesujący mnie temat prędzej czy później wypłynie, to było oczywiste. Nie mogło nie paść pytanie, kto uczy mnie francuskiego. Więcej, aż narzucała się myśl, że padnie ono od razu, na samym początku spotkania. A nawet gdyby nie padło, to jeszcze żadne nieszczęście, bo przecież bardzo łatwo można je sprowokować.
No dobrze, ale co dalej? Co zrobić, jeśli pan Jerzyk, z jakiegokolwiek powodu, w ogóle nie zareaguje na nazwisko Madame? Gdy przejdzie nad nim do porządku dziennego – jakby nigdy o nim nie słyszał? Oczywiście, zawsze można podjąć działanie zaczepne, rzucając niby od niechcenia, powiedzmy, takie pytanie: „Nie zna jej pan przypadkiem?” Lecz to – to już ostateczność. Przede wszystkim należało uważać, aby się nie odsłonić; by nie padł cień podejrzenia, że węszę za czymś innym. Myśl, że ktoś mógłby odkryć moje prawdziwe intencje i powziąć przypuszczenie, że jestem w niewoli Madame, wprawiała mnie w istny popłoch i przenikała strachem, który mnie obezwładniał.
Wstyd – oto tyran mej duszy, nieprzyjaciel poznania, wymuszający na mnie działanie pod pseudonimem, w konspiracyjnym przebraniu.
Ach, żeby tak pan Jerzyk, na samo hasło nazwiska, bez żadnej zachęty z mej strony, dał się ponieść wspomnieniom i popadł w trans narracyjny, snując przed mymi uszami jedną historię za drugą z życia młodej Madame – byłoby to cudowne! Słuchałbym tego wszystkiego z udaną obojętnością, rzucając tylko czasami podtrzymujące „no, no…” a nawet nieco śmielsze „naprawdę? coś podobnego!” – Niestety, liczyć na to – znaczyło oddawać się mrzonkom.
Czas dzielący mnie od wizyty u pana Konstantego i spotkania z Jerzykiem upłynął mi również pod znakiem pokusy (a także walki z nią), by zrobić jakiś użytek z tego, co już wiedziałem.
Na kolejnej lekcji francuskiego miejsce rutynowej konwersacji zajęła głośna lektura popularno-naukowego artykułu w jakimś bajecznie kolorowym periodyku, na temat budowy kosmosu. Madame wypisywała na tablicy kluczowe pojęcia, takie jak „Układ Słoneczny”, „Wielki Wóz”, „Droga Mleczna”, które należało notować w zeszycie. W sumie uzbierało się w ten sposób dobrych kilkanaście nowych wyrazów. Na koniec zadała wypracowanie do domu. Trzeba było napisać coś na dowolny temat związany z kosmosem lub kopułą niebieską, tak aby jeszcze poszerzyć zasób słów z tej dziedziny.
Tym razem zadanie sprzyjało moim celom. Pomysł przyszedł mi już na lekcji, tak że w domu pozostało mi tylko rzecz opracować pod względem językowym. Oto co napisałem (dla ułatwienia lektury przytaczam tekst w tłumaczeniu):
„Gdy mówimy o niebie, o planetach i gwiazdach, przywodzi to również na myśl domenę astrologii – przyrodniej czy starszej siostry wiedzy o kosmosie – zwanej Królową Nauk przez dobrych wiele stuleci. Astrologia zakłada, że ciała niebieskie, układy gwiazd i planet, wpływają na glob ziemski, zwłaszcza zaś na człowieka, na jego los i charakter.
Zasadnicze pojęcia właściwe astrologii to zodiak i horoskop. Zodiak to gwiezdna obręcz na niebieskiej sferze, dwanaście konstelacji, wzdłuż których nasze Słońce wędruje w ciągu roku. Konstelacje te mają swoje nazwy i znaki. Ich geneza i sens toną w mrokach przeszłości, w mitach i dziwnych legendach starożytnego świata.
W świetle dzisiejszej nauki ta rozległa domena jest raczej poezją niż wiedzą, dziecinnym fantazjowaniem. A jednak są jeszcze ludzie, którzy jej nadal ufają. I nie są to bynajmniej tylko nieoświeceni. Astrologia bowiem to rodzaj wyzwania dla nowoczesnej nauki – synonim tajemnicy, innej drogi poznania.
Ów problem wątpienia w Naukę i fascynacji Magią w niedościgniony sposób wyraził J. W. Goethe w swym arcydziele Faust. Oto co zaraz na wstępie mówi jego bohater, który zgłębiwszy arkana nieomal wszelkiej wiedzy, uznał, że stoi w miejscu:
Ku magu przeto zwracam wzrok
Czy za nieczystych duchów sprawą
nie pryśnie tajemniczy mrok,
nic stanic się przeczucie jawą?
a zwłaszcza w chwilę później, gdy bierze do ręki tom przepowiedni Michela de Nostre-Dame, szesnastowiecznego lekarza, uchodzącego za największego astrologa ery nowożytnej (nawiasem mówiąc, Francuza):
Może ta tajemnicza księga
pisana Nostradama ręką
wskaże mi wreszcie jakiś ślad?
Może wyczytam i nie gwiazd ruchy
i staną mi się oczywiste
natury ta nic i zamysły,
bym pojął, o czym mówią duchy?
Co do mnie, przez długi czas odnosiłem się do astrologii i horoskopu z ogromnym sceptycyzmem. Aż wreszcie – niczym Faust – sięgnąłem po ‘tajemniczą księgę Nostradama’, czyli po jego Centuries astrologiques z 1555 roku. Zacząłem czytać, studiować, a zwłaszcza badać i sprawdzać, na ile mój horoskop znajduje potwierdzenie. Byłem zdumiony wynikiem. Wszystko mi się zgadzało.
Urodzony we wrześniu, dokładnie: dziesiątego, jestem spod znaku Panny.
Panna to żywioł Ziemi, a Ziemia to stałość i pewność. Ludzie tego żywiołu mają jasny cel w życiu i pewnie ku niemu zmierzają. Cechuje ich logika i racjonalne myślenie. Są precyzyjni i pilni. Nie ustąpią, dopóki nie rozwiążą problemu, jaki sobie postawią. Do wszystkiego podchodzą z namysłem i metodycznie. Ta skłonność do porządku bywa czasem przesadna, a nawet chorobliwa. Panna staje się wtedy niewolnicą swych zasad. Ludzie spod znaku Panny odznaczają się wreszcie doskonałą pamięcią, znają się na muzyce i dobrze grają w szachy.
Czyż charakterystyka ta nie jest obrazem mojej osoby? Niechaj poświadczą to ci, co znają mnie nie od dzisiaj.
Wiem, wiem… Znam zastrzeżenia! Że tego rodzaju portrety można dowolnie cieniować. – Dobrze, lecz cóż powiedzieć, gdy zgadza się coś więcej niż tylko mglisty portret? Gdy natrafiamy na ślady daleko głębszych powiązań?
Pragnę przedstawić sprawę, która, gdy ją odkryłem, po prostu mną wstrząsnęła…”
(O ile do tego miejsca rzecz, przynajmniej w zarysie, miała ręce i nogi, o tyle od tych słów zaczynała się blaga.)
„Zacząć trzeba od mitu o Wodniku i Pannie.
Z pewnością każdy z nas zadawał sobie pytania, dlaczego znaki zodiaku to w większości zwierzęta; i czemu akurat takie; i czemu wśród nich jest Waga, a zwłaszcza dwoje ludzi; a wreszcie, dlaczego tych dwoje to właśnie Wodnik i Panna, a nie po prostu mężczyzna i nie po prostu kobieta.
Otóż pradawne podania, które stanowią źródło tej misternej konstrukcji, opowiadają historię Kosmicznego Podziału.
Na początku był Monos, homogeniczny byt, zamknięty i nieskończony niczym powierzchnia kuli. Ta zasada istnienia była jednak wadliwa: Monos w swej monomanii zapadał się w głąb siebie i szukał samozagłady. Wreszcie, po osiągnięciu krytycznego momentu – jakby w ostatnim odruchu ginącej woli istnienia – wydobył z siebie głos. Powiedział ‘ja’: ‘ja jestem’, a przez to się usłyszał, a skoro się usłyszał, przestał być monolitem: stał się Głosem i Słuchem. Podzielił się, rozdwoił. Słowem, poprzez akt mowy przemienił się w Heterosa.
Ta nowa zasada istnienia do dzisiejszego dnia stanowi fundament świata.
Zodiak w przemyślny sposób wyraża ów dualizm. Wszystko co jest, jest podwójne, ma ‘tezę’ i ‘antytezę’, które jak w wiecznym konflikcie wprawiają świat w wahanie. Cecha ta jest właściwa wszelkim formom istnienia. Stąd właśnie naprzód dwie Ryby, a dalej – bliźniacza para. Rys dwoistości widzimy niemal u wszystkich zwierząt: Baran, Byk, Koziorożec mają podwójne rogi; Skorpion zaś oraz Rak – podwójne przednie szczypce.
Najdoskonalszą formą, jaką dwoisty byt zdołał przybrać w naturze, jest para dwojga ludzi: właśnie Panna i Wodnik. Każde z nich, w oderwaniu, jest istotą niepełną, dopiero razem, w złączeniu, tworzą całość i jedność. O ile para Lew-Strzelec jest parą nieprzyjaźni, parą konfliktu i walki (człowiek zmaga się z bestią, jaka w nim ciągle tkwi, i pragnie ją w sobie zabić), o tyle Panna i Wodnik stanowią parę miłości: to ‘plus’ i ‘minus’ kosmosu, to jego dwa bieguny przyciągające się wzajem, tworzące między sobą magnetyczne napięcie.
Echo tej pięknej idei pobrzmiewa w poemacie boskiego Florentczyka – jeszcze w XIV wieku! Przypomnijmy w tym miejscu ostatni wiersz tego dzieła. Oto jak Dante kończy swoją Boską Komedię:
M i ł o ś ć, która porusza Słońce i inne gwiazdy.
Ale to jeszcze nie wszystko, co mówią prastare mity o Wodniku i Pannie. Okazuje się oto, że owa królewska para, która ciążąc ku sobie porusza cały świat, mieni się znaczeniami. Z jednej strony, z wyglądu, jest to młoda dziewczyna i dojrzały mężczyzna. Z drugiej, ze względu na to, co postaci te robią, każda z nich wyobraża przeciwne sobie żywioły.
Wodnik tkwi na pustkowiu i poi spragnione ryby. Uważnie przelewa wodę z wiecznie pełnego dzbana. Panna zaś siedzi lub klęczy i z gęsim piórem w ręce patrzy w zadumie w dal.
Co znaczą te czynności, te przedmioty, te pozy?
Naprzód zwróćmy uwagę na podstawową różnicę: otóż o ile Wodnik wyraźnie jest czymś zajęty (wylewa z naczynia wodę), o tyle Panna – praktycznie – raczej nie robi nic. Marzy… patrzy… chce pisać? – nie jest to jednak praca.
Następnie przypomnijmy, czego symbolem jest woda. Woda w różnych kulturach jest nieodmiennie symbolem źródła lub prapoczątku. Jest to materia prima. Na przykład, w tradycji indyjskiej, w wodzie tkwi Jajo Kosmiczne, a w hebrajskim Genezis, u zarania wszystkiego, właśnie ponad wodami unosi się Boży Duch. Dlatego też woda jest zawsze łączona z pierwiastkiem żeńskim, z płodnością, z ciemną głębią, z życiodajną potęgą.
I rzeczywiście, czyż życie nie zalęgło się w wodzie? Czyż nie wypełzło na ląd z ciemnego łona mórz?
A zatem gwiezdny Wodnik, choć ma postać mężczyzny, reprezentuje w istocie to, co w naturze kobiece. Poi, aby ożywić. Czuwa nad dziełem życia. A przy tym – pluskiem wody – przyzywa, wabi i kusi.
Teraz kolej na Pannę. Jak już zwróciłem uwagę, nie robi ona nic – tyle że trzyma w ręce pokaźne gęsie pióro i patrzy w zadumie w dal.
Gęsie pióro to symbol sztuki pięknego pisania. Ta dziedzina z kolei to rzecz pierwotnie męska. ‘Poezja’, wyraz ‘poezja’ pochodzi z greckiego poiein, co znaczy ‘tworzyć, działać’. Tworzenie – zwłaszcza z niczego! – jest atrybutem boskim, a bóg jako siła sprawcza ma zawsze charakter męski. (Kobieta nie tworzy z niczego, kobieta przetwarza, co jest.) Poeta jest więc z natury mężczyzną, duchem męskim, nawet jeśli fizycznie należy do płci pięknej. Weźmy choćby Safonę. Wiadomo, jak to z nią było.
A zatem gwiezdna Panna, choć ma postać niewieścią, reprezentuje w istocie to, co w naturze męskie.
Przemawia za tym również jej stan wyrażony w nazwie. Dziewictwo, czystość, niewinność… Cechy te tylko z pozoru są właściwe kobiecie. W sferze idei dziewictwo jest atrybutem męskości. Kobiecość z istoty rzeczy nigdy nie jest dziewicza – jest zawsze wtajemniczona. Inicjacja to akt, który ma zawsze za sobą. Natomiast pierwiastek męski, wydziedziczony z krwi – periodu, defloracji, wydawania na świat – nie tylko że jest dziewiczy, po prostu nie może nie być. Męskość z natury rzeczy jest wiecznie niedoświadczona i zawsze przed inicjacją.
Że dziewiczość się wiąże nierozerwalnie z męskością – to widać gołym okiem. Znajduje to swój wyraz nawet w niektórych językach wyrastających z łaciny, a zwłaszcza we francuskim: virginité, virginal [25]pochodzi od słowa vir, co znaczy ‘mąż’, ‘mężczyzna’. Czy trzeba więcej dowodów?
A zatem Panna i Wodnik – królewska para miłości – to tylko z pozoru dziewczyna i starszy od niej mężczyzna. W istocie jest to młodzieniec i dojrzała kobieta. On, zapatrzony w dal, niedoświadczony, niewinny, marzy, układa wiersze. Ona natomiast, wiedząca, świadoma tego co ważne, przyzywa go pluskiem wody. ‘Chodź, tu jest źródło’, powiada nie wymawiając słów, ‘przyjdź do mnie, to cię napoję, ugaszę twoje pragnienie’.
Zejdźmy teraz z tych wyżyn – z firmamentu na ziemię.
Odkąd poznałem ten mit i głębokie znaczenia kryjące się w znakach zodiaku, zacząłem badać i sprawdzać, czy to się potwierdza w życiu, czy ludzi spod znaku Panny rzeczywiście coś łączy z ludźmi spod znaku Wodnika. Zacząłem, rzecz jasna, od siebie. Czy istnieje ktoś taki, o kim mógłbym powiedzieć, iż w czarodziejski sposób wabi mnie, oszałamia, uwodzi jak Król Elfów? Owszem, jest taki człowiek: największy geniusz wszechczasów, cudowne dziecko – Mozart. Jego muzyka wprawia mnie w stan niebiańskiego zachwytu. Mogę jej słuchać bez końca, chłonąć do zatracenia. To miłość mojego życia.
A spod jakiego znaku jest ów arcy-czarodziej? Którego dnia i miesiąca zjawił się on na świecie?
Datę jego narodzin mam wyrytą w pamięci niczym święte litery. Wbiła mi ją do głowy nauczycielka muzyki bodaj na pierwszej lekcji:
dwudziesty siódmy stycznia
Oto mój ołtarz i kult, talizman i przeznaczenie. Słońce jest tego dnia w pierwszej dekadzie Wodnika.
Ba, żeby mój przypadek był wyjątkowy, jedyny… Rzecz w tym, że jest typowy, powiedziałbym – wręcz klasyczny.
Weźmy przykład wzorcowy – Goethego – największą z Panien (przypomnę: dzień urodzenia – dwudziesty ósmy sierpnia).
Jak wszyscy dobrze wiemy, Goethe miał życie bogate. Znał setki, tysiące ludzi, spośród których z wieloma łączyły go związki szczególne. Otóż na czele tej listy plasują się trzy nazwiska: Mozarta, Mendelssohna i Franciszka Schuberta.
Goethe spotkał Mozarta zaledwie jeden raz w życiu. Miał wtedy czternaście lat, Mozart zaś liczył siedem. Było to na występie we Frankfurcie nad Menem. Genialny siedmiolatek grał najtrudniejsze utwory na fortepianie i skrzypcach, po czym, nie patrząc, określał dźwięki zegarów i dzwonów. Na Goethem postać Mozarta zrobiła tak wielkie wrażenie, że nie mógł o nim zapomnieć do końca swoich dni. Nawet na łożu śmierci podobno mówił coś o nim. ‘Widzę go, widzę wyraźnie…’ – miał szeptać zwiędłymi wargami. ‘Mały mężczyzno ze szpadą… nie odchodź!… Więcej światła!’ Wcześniej zaś, w sile wieku, stale i z uwielbieniem słuchał jego muzyki. Gdy został dyrektorem słynnego teatru w Weimarze, zaczęto tam wystawiać głównie opery Mozarta. Uwiedziony urodą Czarodziejskiego fletu, pracował przez wiele lat nad jego drugą częścią. Nie mógł też odżałować, że Mozart nie skomponował muzyki do jego Fausta. ‘Tylko on mógł to zrobić’ – miał powiedzieć na starość. ‘Mógł i powinien był! Muzyka do tego dzieła winna być w charakterze jego Don Giovanniego’.
Przejdźmy do drugiej historii: Goethe i Mendelssohn.
Mendelssohn w życiu Goethego zjawił się dosyć późno, gdy boski Olimpijczyk miał siedemdziesiąt dwa lata. Muzyk zaś – jedenaście, niewiele więcej niż Mozart. I oto co się dzieje. Mały, zuchwały kobold dosłownie w ciągu godziny podbija serce Jowisza. Goethe po prostu szaleje, chłonie go wzrokiem i słuchem, rozpływa się w zachwycie.
Lecz na czym właściwie polega rola młodego Felixa? Cóż on w istocie robi, występując przed Mistrzem? Ależ tak! On go uczy! Otwiera mu oczy i uszy: gra Beethovena i Bacha, których ten nigdy nie słyszał. Wprowadza go w różne techniki, wtajemnicza w harmonię. Słowem, udziela lekcji, uświadamia, oświeca.
Dziecko naucza Starca! Zdumiewające! Niezwykłe!
Niezwykłe? Tylko w przypadku, gdyby nie było Wodnikiem. Tymczasem cudowny Félix – tak samo jak boski Mozart – to Wodnik (trzeci lutego), a więc pierwiastek żeński – starszy z natury rzeczy.
I wreszcie ostatni związek: Goethe – Franciszek Schubert. Relacja nieco inna, niemniej równie znacząca.
Tym razem inicjatywa należy do poety, tym razem druga strona ulega fascynacji. Spiżowe strofy Goethego olśniewają muzyka. Czyta je, recytuje, nie może wyjść z podziwu. Jeden zaś fragment z Fausta tak go chwyta za serce, że łzy mu płyną z oczu… Ależ tak, oczywiście, monolog Małgorzaty – w jej izdebce, przy krosnach. Pamiętne początkowe cztery krótkie linijki pulsują mu w głowie, łomoczą, nie pozwalają zasnąć:
Co dzieje się ze mną?
Tak serce mi wali!
Ni chwili spokoju
nic mogę już znaleźć!
I Schubert pojmuje w końcu, że nie uwolni się od nich, że nie zazna spokoju, dopóki nie skomponuje do tych słów muzyki.
W ten właśnie sposób powstaje jedna z najsłynniejszych jego pieśni – Dziewczyna przy kołowrotku – a zarazem otwarty zostaje nowy rozdział… co tam, rozdział! – cała nowa epoka w historii artystycznej pieśni. Olśniewająca Gretchen pociąga za sobą wprost lawinę arcydzieł – łącznie bodaj sześćdziesiąt utworów stworzonych do słów Goethego.
Czy trzeba mi jeszcze dodawać, kiedy się Schubert urodził? Mógłżeby ten miłośnik natchnionej poezji Panny nie być spod znaku Wodnika? Retoryczne pytanie. Dzień jego przyjścia na świat: trzydziesty pierwszy stycznia.
Ostatni z podanych przykładów jest bodaj najwymowniejszy. To rodzaj archetypu.
Goethe, największa z Panien, pisze niezwykły tekst: pieśń zakochanej dziewicy. W tej pieśni oddaje głos swojej najgłębszej istocie: temu, kim jest z mocy gwiazd. ‘Małgorzata to ja’ – mógłby spokojnie powiedzieć (ubiegając Flauberta, który w wiele lat później wyraził się w ten sposób o swojej Madame Bovary).
No, bo i w samej rzeczy! Kto przeżywa tak miłość? Kto odchodzi od zmysłów, szaleje, chciałby umrzeć, gdy pała afektem ku komuś? Dziewczyna? Wolne żarty! Dziewczyna jest w miłości spokojna, opanowana. Bo miłość to jej królestwo i naturalny stan. Kobieta, kiedy kocha, wie dobrze, czego chce i śmiało ku temu zmierza. Chce począć i urodzić. Chce życia, a nie śmierci.
Natomiast żywioł męski, zraniony strzałą Amora, tak właśnie reaguje jak Małgorzata Goethego. Posłuchajmy tej skargi:
I gubię się ciągle
w tysiącach domysłów
– Ach, rozum już tracę!
Odchodzę od zmysłów!
Wciąż w oknie wystaję,
by patrzyć w dal za nim,
i z domu wybiegam
na jego spotkanie…
Ach, rzucić się wreszcie w ramiona miłego, pochwycić go w uścisk i przywrzeć do niego!
I tak go całować, aż tchu już nie stanie, aż śmiercią zakończy się to całowanie.
I cóż na ten krzyk zranionej, zdesperowanej Panny robi wzruszony Wodnik? Co czyni dojrzała kobieta (w osobie Franciszka Schuberta), gdy słyszy lament młodzieńca (wiecznie młodego Goethego)? Otóż idzie ku niemu, wyciąga ku niemu rękę. Połyka ambicję i dumę, nie lęka się upokorzeń i przemawia do niego. Udziela mu swego głosu: komponuje muzykę. Przemienia słowo w śpiew. Sprawia, że dziki krzyk staje się słodką pieśnią.
Pieśń – oto pojednanie, pogodzenie sprzeczności, ostateczna synteza, harmonia ciała i ducha. W pieśni Wodnika i Panny spełnia się Gwiezdna Wiktoria.
Marzę o tej wiktorii, która mnie czeka z Wodnikiem!”
Było już dobrze po północy, gdy odłożyłem pióro. Wypracowanie zajmowało blisko dwadzieścia stron. Zamknąłem zeszyt i, dziwnie odurzony, położyłem się spać.
Następnego dnia znowu pojechałem na Uniwersytet, tym razem do wydziałowej czytelni na romanistyce, żeby wynaleźć przytoczone w wypracowaniu wyimki z Fausta po francusku i posprawdzać w Laroussie, Robercie i innych dictionnaires słowa i wyrażenia, których nie byłem pewien. Uporawszy się z tym, a także wprowadziwszy tu i ówdzie poprawki, wróciłem do początku i raz jeszcze przejrzałem całość, tym razem zaznaczając ołówkiem wszelkie liaisons oraz te wyrazy, które w głośnej lekturze należało intonacyjnie podkreślać.
Po powrocie do domu, korzystając z nieobecności rodziców, przeprowadziłem coś w rodzaju generalnej próby: cały tekst odczytałem sobie na głos. O ile do tej pory byłem z siebie raczej zadowolony, o tyle głośna lektura tekstu poważnie nadwątliła moje dobre samopoczucie. Nie żebym czytał źle. Nawet jeśli gdzieniegdzie zdarzały mi się potknięcia, nie było tego zbyt wiele, a poza tym mankamenty te można było łatwo usunąć: wystarczyło wyćwiczyć newralgiczne miejsca. Chodziło jednak o coś innego. Głównie o czas czytania. Okazało się bowiem, że nawet zupełnie płynna lektura mojej zmyślnej rozprawki zajmuje trzydzieści pięć minut, czyli prawie całą godzinę lekcyjną. Nie pozostawiało to większych nadziei na zaprezentowanie tekstu w całości. Znając zwyczaje Madame, można było być pewnym, iż przerwie mi po paru minutach, i to bez względu na to, czy popełniłem jakieś błędy, czy nie. Jeśli nic nie wzbudzałoby jej zastrzeżeń, ucięłaby moją lecture swoim bezdusznym „bien”, powiedzmy, po szóstym akapicie, honorując tę pozytywną ocenę nawet wpisem do dziennika; jeśli zaś okazałoby się, iż moja art d’écrire kuleje jednak gdzieniegdzie, zaczęłaby mnie co chwila poprawiać, odwracając w ten sposób uwagę od treści, a wreszcie, po kolejnej korekcie, podziękowałaby za ciąg dalszy. W rachubach tych należało również uwzględnić nieufność, jaką wzbudzało w Madame zgłaszanie się na ochotnika.
Ale nawet gdyby to wszystko pominąć i przyjąć założenie, że Madame pozwala rni jakimś cudem na odczytanie całości, a przy tym się nie wtrąca z żadnymi poprawkami – i tak rzecz budziła daleko posunięte wątpliwości. Przecież tego rodzaju spektakl nie mógłby pozostać nie zauważony przez klasę. Ponad pół godziny czytania! Dwadzieścia stron zamiast kilku! I to jakiego tekstu! Pełnego wymyślnych historii – luźno związanych z tematem. A przy tym brzemiennego w motywy i odniesienia, jeśli nawet nie w pełni przejrzyste dla postronnych, to na pewno czytelne w samym swym charakterze. „Młodzieniec”, „dojrzała kobieta”, „dziewictwo”, „inicjacja” – któż by się nie domyślił, o co w tym wszystkim chodzi, do czego autor zmierza i co nim powoduje! Nawet najsłabsi z francuskiego, a także ci, co z reguły nie uważali na lekcji, z pewnością obudziliby się z letargu, zaintrygowani ciągnącym się ponad miarę seansem czytania pracy, i nastawiliby uszu. I pewnie by się ocknęli akurat w drugiej połowie, gdzie jest najwięcej podtekstów.
Jak odebrano by ów lingwistyczny popis, pełen podejrzanej erudycji i jednoznacznych odniesień? Nie można było mieć złudzeń: nikt nie wziąłby tego za akcję służącą podwyższeniu lub choćby umocnieniu oceny z francuskiego. Nie traktowano by też tego jako dziwacznej, pracochłonnej fanaberii mającej na celu olśnienie nauczyciela, a jednocześnie przypodobanie się klasie, zyskanie jej wdzięczności za „zamrożenie” lekcji na ponad pół godziny. Moje kunsztowne oratorium zostałoby uznane tylko i wyłącznie jako dowód, iż wbrew ostentacyjnej obojętności, z jaką się odnosiłem do osoby Madame, jestem jej niewolnikiem, że – jak dziesiątki innych – straciłem dla niej głowę.
„Już nie tylko czyta pod ławką Popioły”- oto jak bez wątpienia skomentowano by mój występ – „już zgłasza się na ochotnika! Już płaszczy się przed nią i zabiega bezwstydnie o uwagę i względy!”
Gdy dotarło do mnie to wszystko, gdy wyobraziłem sobie wszelkie szyderstwa i kpiny, na jakie bym się naraził czytając swój elaborat, nie dość że porzuciłem myśl, aby się z nim wyrywać, to wręcz powziąłem decyzję, że nie odczytam go, nawet gdybym został wezwany; odmówię, tłumacząc się zagadkowo, że zbytnio się rozpisałem i nie chciałbym swoimi wypoci-nami zajmować cennego czasu; tekst, oczywiście, w każdej chwili mogę przedłożyć do wglądu, oto on, voilà, regardez mon cahier, j’ai écrit presque vingt pages[26]; jeśli zaś zdawanie zeszytu nie jest rzeczą wskazaną, jeżeli jest za ciężki, to… – tu przyszedł mi do głowy zupełnie nowy pomysł – to służę jeszcze kopią, rzec można: czystopisem, zaledwie kilka kartek papieru podaniowego.
Tak, to było całkiem zmyślne. Przepisać wypracowanie na kartkach formatu A-4, po to, by w razie potrzeby móc je wręczyć Madame. Nagle to rozwiązanie wydało mi się najlepsze. Wszystkie inne miały wyraźne minusy. Toteż zamiast szlifować płynne czytanie na głos, znów chwyciłem za pióro i przepisałem całość (dbając o kaligrafię) na kratkowanych arkuszach z bloku listowego.
Gdy jednak nadszedł dzień, w którym miała się odbyć kolejna lekcja z Madame i prezentacja prac, opadły mnie wątpliwości.
„Nawet jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli”, raz jeszcze roztrząsałem całą rzecz wczesnym rankiem, wychodząc z domu do szkoły, „jeżeli, rzeczywiście, tekst trafi do jej rąk, i to niby przypadkiem, jak gdyby nigdy nic – czy to właściwie dobrze? Co dzięki temu osiągnę? Odsłonię się, i tyle. Ujawnię swoją pozycję. I po co mi to teraz? Na to jest jeszcze za wcześnie. Tego rodzaju gambit może mnie wiele kosztować…
Gdy przekraczałem próg szkoły, byłem już jak najdalszy od kombinacji z kopią, a gdy zaczęła się lekcja, wręcz zaklinałem los, by nie zostać wyrwanym.
Madame była tego dnia w nadzwyczaj dobrym nastroju. Pogodna i rozluźniona, mówiła więcej niż zwykle i jakby nieco swobodniej, w sposób mniej oficjalny. Prowadząc konwersację, chodziła między ławkami, co rzadko się jej zdarzało, i z bliska zagadywała wybierane osoby. Raz pozwoliła sobie nawet na żartobliwy ton. Kiedy ktoś opowiedział, jak latem, w straszne upały, kąpał się w wiejskiej gliniance, rzekła z uśmiechem na ustach:
– On peut dire que tu a joui de la vie comme un loup dans un puits [27]Rozmówca chyba nie w pełni zrozumiał tę uwagę. Wydawał się zachwycony. Kiwał radośnie głową i potakiwał z zapałem.
– A jak tam nasze wypracowanie o niebie i gwiazdach? – przeszła wreszcie do następnej fazy lekcji. – Napisane? Jest ktoś, kto chciałby je przeczytać?
Niesłychane! Czegoś takiego jeszcze nie było! Żeby sama proponowała zgłaszanie się do odpowiedzi! Klasę aż zamurowało, a Madame kontynuowała z figlarną ironią:
– Quoi donc? Il n’y a personne? [28]Nikt nie chce dobrego stopnia? Co się z wami dzieje?!
Poczułem, że serce zaczyna mi bić w przyspieszonym tempie. Może się jednak zgłosić? W takich okolicznościach! Skoro sama zachęca, a przy tym nikt się nie kwapi… Nie! Po stokroć nie! Wybić to sobie z głowy!
– Bon, skoro nie ma chętnych, muszę kogoś wyznaczyć. Powiedzmy, mademoiselle Kloc.
Podobna do tapira, pulchna Adrianna Kloc wstała i, czerwona jak burak, zaczęła czytać swą pracę. Nie była zbyt zajmująca, i to oględnie mówiąc. Nie spełniała nawet kryteriów formy composition. Był to raczej zbiór zdań, prawie nie powiązanych ze sobą, przypominających definicje albo proste stwierdzenia jak z czytanek dla dzieci:
„Quand il n’y a pas de nuages, nous voyons le ciel, le soleil et la lune… Le ciel est bleu ou bleu pâle… Les étoiles sont loin… des millions de kilomètres d’ici… [29]I tak dalej w tym stylu. Na szczęście, nie trwało to długo.
Madame, choć ani razu nie przerwała czytania, nie była zbudowana i dała temu wyraz:
– Je ne peux pas dire[30], żebym była olśniona twoją pomysłowością. Szczerze mówiąc, spodziewałam się więcej po tobie. Niestety! Nie zadowala mnie to. Trudno. W najlepszym wypadku: trójka. – Wpisała skrupulatnie stopień do dziennika. – W porządku. Kto następny? – sunęła wzdłuż listy nazwisk wymodelowanym paznokciem wskazującego palca prawej ręki, pokrytym starannie lakierem koloru jasnej perły. – Qui va me stimuler… qui va m’exciter?[31] Też chciałabym mieć coś z tego… jakąś przyjemność… plaisir… że w końcu nauczyłam was czegoś.
Nie wiem, jak na innych, ale na mnie słowa te działały wprost piorunująco. To właśnie było to, o co mi chodziło, gdy obmyślałem swój plan, siedząc w parku na ławce w popołudniowym słońcu. Zdania czy wypowiedzi mieniące się znaczeniami. Dla niej – najniewinniejsze, mówione w dobrej wierze, dla mnie – brzmiące inaczej, jakby w innym rejestrze. Brakowało tu tylko jednego: inicjatywy z mej strony. To, co padło z jej ust, nie było przeze mnie wywołane świadomie. Wywołała to sytuacja – przy moim biernym udziale. Toteż i wartość kwestii nie była najwyższej próby: odnosiła się do mnie jedynie w pewnym stopniu. Czy można było coś zrobić, aby uzyskać więcej?
– Bon, alors – wypielęgnowany paznokieć zatrzymał się tymczasem gdzieś u dołu listy. – Co nam zaproponuje mademoiselle Wąsik?
Agnieszka Wąsik, córka podpułkownika wojsk lotnictwa, który z okazji rozmaitych rocznic i świąt państwowych przychodził do szkoły z pogadankami o obronności kraju lub wspominkami z okresu drugiej wojny światowej, była klasowym prymusem, z wszystkimi typowymi dla tego gatunku cechami. Układna, przypochlebna, z wiecznie wzniesioną ręką (dwa grzecznie złożone palce plus lekko zadarta głowa), a przy tym niezbyt uczynna i nie grzesząca urodą. Siedziała w pierwszej ławce i stroniła od wszystkich, a raczej od wszystkiego, co mogłoby ujść za zdrożne. W klasie zjawiała się jako jedna z pierwszych, pauzy spędzała wzorowo, spacerując po korytarzu, drugie śniadanie zawsze jadła w stołówce, a nie jak większość uczniów gdzie bądź (nawet w klozecie), po lekcjach zaś zaraz wracała do domu. Żadnego wałęsania się, żadnej niesubordynacji, nie mówiąc o wagarach. Była pod każdym względem do znudzenia poprawna; robiła czasem wrażenie nakręconego robota. Stroje, rozrywki, flirty – była kompletnie wyzuta z potrzeb tego rodzaju. Poza dobrymi stopniami nic jej nie obchodziło i nie wzbudzało emocji – w tym również osoba Madame. Owszem, robiła wszystko, by mieć najlepszą ocenę, jednakże zabiegi te nie miały nic z zalotów czy bałwochwalczych hołdów.
Teraz, kiedy Madame wyrwała ją do czytania – w obliczu zachowania nietypowego dla niej (nie uniosła dwóch palców nawet po słowach zachęty) – odebrałem to jako przestrogę rozsierdzonej bogini, której ktoś karygodnie zaniedbał złożyć ofiarę.
„Widzę, że mnie nie wielbisz, i nie jest mi to miłe”, zdawało mi się, że słyszę jej nieme upomnienie. „Lecz nie myśl, że ci wolno nie okazywać mi czci! Że na ogół nie zważam na twoją rękę w górze, nie znaczy to, że możesz nie podnosić jej więcej. To jest twój obowiązek, skoro odmawiasz miłości”.
Wezwana do odpowiedzi pilna Agnieszka Wąsik wstała, podniosła zeszyt i z przesadną dbałością o akcent odczytała tytuł:
– „De Copernic à Gagarin”[32]
Z tylnych ławek doszedł pomruk szyderstwa i drwiny. Madame posłała w te zapadłe rejony klasy piorunujące spojrzenie, po czym rzekła uprzejmie:
- Bon, alors. On t’écoute. [33]
Wypracowanie Agnieszki Wąsik opatrzone było łacińskim mottem „Per aspera ad astra” i stanowiło wybór przykładów rozmaitych dokonań w zakresie odrywania się człowieka od Ziemi i wznoszenia coraz wyżej w przestworza. Zaczynało się od prezentacji osoby i odkrycia Kopernika, następnie opowiadało o braciach Montgolfier i ich lotach balonem; trzecia część poświęcona była Łomonosowowi i jego rozlicznym wynalazkom (głównie legendarnemu śmigłowcowi, którym miał on latać w górach Kaukazu wraz z pewnym Gruzinem, żyjącym jeszcze później sto lat i dającym świadectwo prawdzie); wreszcie część czwarta, ostatnia i najdłuższa, dotyczyła niezliczonych osiągnięć współczesnej awiacji sowieckiej, uwieńczonych tryumfalnym lotem w przestrzeń kosmiczną Jurija Gagarina.
Gdy słuchało się tego wszystkiego, nie miało się wątpliwości, kto zaprojektował tę pracę i dostarczył do niej materiału. Gawędy podpułkownika Wąsika pozostawiały w pamięci niezatarty ślad. Odczytywany tekst odznaczał się tym samym stylem myślenia, porządkiem i rozkładem akcentów. Naprzód rytualny pokłon wobec nauki polskiej (akcent patriotyczny); następnie kurtuazyjny gest wobec nauki francuskiej – z uwagi na język, w którym praca była pisana (akcent internacjonalistyczny); dalej, niezwłoczne zrównoważenie owej daniny potężnym przykładem z niewyczerpanego skarbca wielkiej nauki rosyjskiej (akcent polityczny); wreszcie, pean na cześć nauki i techniki bratniego Kraju Rad, ojczyzny proletariatu i przodującego ustroju (akcent hołdowniczy). Dobór materiału, wywód i kompozycja były absolutnie wzorowe.
Zanim jednak Agnieszka Wąsik dobrnęła z wypracowaniem do końca, miał miejsce pewien incydent, który zakłócił jej pełną powagi i namaszczenia lekturę. Jego sprawcą i głównym aktorem był – któż by inny! – piekielny Rożek Goltz, nasz enfant terrible, nie liczący się z nikim i z niczym. Otóż zaraz na wstępie, gdy czytająca pracę, w części o Koperniku, przytoczyła popularny polski dystych, definiujący istotę naszego największego uczonego:
Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię.
Polskie wydało go plemię.
(w jej przekładzie, pozbawionym co prawda rymu i rytmu, przybrało to formę jeszcze bardziej podniosłą:
Il a arrêté le Soleil, il a remué la ‘t’erre.
Il tirait son origine de la nation polonaise.
Rożek Goltz wpadł jej brutalnie w słowo, wykrzykując po polsku:
– Jakie polonaise, jakie polonaise!To był Niemiec, a nie Polak! A traktat napisał po łacinie.
– Calme-toi! [34]- skarciła Rożka Madame, lecz ten nic sobie z tego nie robił.
– Matka była z domu Watzenrode, to nie jest polskie nazwisko, a studia odbył we Włoszech: w Bolonii, Ferrarze i Padwie.
– No i co z tego? – obruszył się jeden z „romantyków”, tradycyjnych adwersarzy bezlitośnie rzeczowego Rożka. – Urodził się w Toruniu, pracował i zmarł we Fromborku…
– To były miasta krzyżackie – uciął natychmiast Rożek. – Wybudowane przez Niemców. Jeszcze dzisiaj to widać.
– Nie znasz historii Polski! – wrzasnęli „romantycy”.
– Silence, et tout de suite![35]- wkroczyła między zwaśnione strony z całym impetem Madame. – Co się z wami dzieje! Dyskutować będziecie później, po odczytaniu pracy. I po francusku, nie po polsku!
- Je préfère en polonais[36]- Rożek, wciągnięty w utarczkę, nie dawał się łatwo poskromić, stawał się zapalczywy i tracił panowanie. – „Polskie wydało go plemię!” – przedrzeźniał podniosły ton nielubianej prymuski. – Co to właściwie znaczy? Że gdyby nie był Polakiem, to nie byłby tym, kim był? Czy że jego teoria jest powodem do chwały dla całego narodu? Jakkolwiek to rozumieć, jest to bezdennie głupie. Twierdzić, że przynależność do danego narodu jest przyczyną odkrycia w dziedzinie astronomii, to dawać świadectwo temu, że ma się niedobrze w głowie. A znowu wbijać się w dumę, dlatego że jakiś rodak zrobił coś ciekawego i stał się przez to sławny, to przyznać się, że samemu jest się zerem, tumanem, w dodatku z kompleksem niższości. Jedno warte drugiego. Gdyby z Polski pochodził nie jeden biedny Kopernik, lecz tysiąc takich uczonych, podczas gdy z innych krajów po jednym lub jeszcze mniej, wtedy to co innego. Chociaż nawet i wtedy nie stwierdziłbym nic ponad to, iż w Polsce, statystycznie, rodzi się więcej odkrywców.
„Romantycy” parsknęli śmiechem, Agnieszka Wąsik stała nieporuszona, a Madame, bodaj pierwszy raz, robiła wrażenie bezradnej.
– Nie ma się z czego śmiać! – znów zaperzył się Rożek. – A skoro tak wam wesoło, to powiem wam jeszcze więcej. Polacy są tak drażliwi na punkcie swojej wartości, bo czują się niepewni. Gdyby byli tak dobrzy, za jakich pragną uchodzić, po pierwsze, ich historia byłaby całkiem inna, a po drugie, nie podkreślaliby w kółko swoich osiągnięć i zasług. Czy Włosi podkreślają, że Leonardo był Włochem? Albo Anglicy, że Newton to z krwi i kości Anglik? A u nas? Na każdym kroku! Bo sprawa pochodzenia najwybitniejszych jednostek jest na ogół niejasna. Chopin: wiadomo, pół-Francuz. Tak samo Gall Anonim, pierwszy polski historyk. Nawet autor pierwszego słownika języka polskiego, Samuel Linde: Niemiec. Natomiast jedyny pisarz polskiego pochodzenia, który się wybił w świecie i wszędzie jest czytany, niestety, nie pisał po polsku. Chodzi mi o Conrada. I Bogu niech będą dzięki! Bo gdyby pisał polsku, to pewnie by tak pisał jak ten wasz cud, Żeromski. No i co, nie mam racji?
– Mówisz, jakbyś sam nie był Polakiem – rzekł któryś z „romantyków”
– Bo nie jest – burknął inny. – „Goltz” to nie polskie nazwis…
– Dość! – krzyknęła Madame. – Nie życzę sobie dłużej tego słuchać! Macie w tej chwili przestać!
Rożek nie mógł jednak zostawić komuś ostatniego słowa.
– To, czy jestem Polakiem, to się dopiero okaże. Jeśli dokonam czegoś, a zwłaszcza zdobędę rozgłos, to będę arcy-Polakiem. Będą mnie nosić na rękach! A wy się będziecie chwalić, że byłem z wami w klasie. Niestety, tak to jest. I zawsze tak tu będzie. Najlepsi albo są obcy, albo zwiewają stąd.
Po tych słowach stało się coś niezwykłego. Madame energicznym krokiem zbliżyła się do Rożka i powiedziała po polsku:
– Jeszcze słowo i usunę cię z klasy! – Zaległa grobowa cisza. – Wstań, jak do ciebie mówię! – huknęła jeszcze głośniej.
Rożek podniósł się w ławce. Był wyraźnie stropiony.
– Po lekcjach, o czternastej, stawisz się w gabinecie. A teraz ostrzegam cię: jeżeli od tej chwili odezwiesz się nie pytany lub przeszkodzisz mi w lekcji, napytasz sobie biedy i będziesz gorzko żałował. Ze mną nikt jeszcze nie wygrał, zapamiętaj to sobie.
Wróciła przed tablicę. Rożek przysiadł potulnie.
– Continue, s’il te plaît[37]- zwróciła się spokojnie, jak gdyby nigdy nic, do czekającej cierpliwie, z otwartym zeszytem w ręku i pochyloną głową, bezkrwistej Agnieszki Wąsik, a ta, jak ponownie włączony aparat, zaczęła czytać dalej.
W klasie panowała niesamowita cisza, w której głos uczennicy z pierwszej ławki rozchodził się niczym regularne kręgi na tafli stojącej wody. – Oto ktoś po raz pierwszy zachwiał niezłomną Madame. Przynajmniej na krótką chwilę wytrącił ją z równowagi, zepchnął do defensywy, sprawił, że wbrew swojej woli przemówiła po polsku! I jeszcze jak na tym skorzystał! Wezwany do gabinetu! Po lekcjach, na „sam na sam”! Iluż o tym marzyło! Do czegóż się posuwano w nadziei na cień takiej kary!
Spoglądano na Rożka z zazdrością zmieszaną z podziwem. Szczęśliwiec! Szczwany lis! Ma jednak łeb ten cudak! Wzywając go „na dywan”, uznała w nim… partnera.
Ale incydent z Rożkiem miał jeszcze inny aspekt – chyba nawet ważniejszy. Kontrofensywa Madame. Zdławienie przez nią buntu. Spektakularny finał. To właśnie ta krótka scenka zaparła klasie dech. Oto gdy już się zdawało, że wzniecona anarchia nie da się opanować, że rozpętany żywioł wymknął się spod kontroli i obróci się zaraz przeciw osłabłej Madame, ta – niczym pogromczyni dzikich, drapieżnych zwierząt – jednym gestem i słowem (jakby chlaśnięciem bicza) przywróciła porządek. W tym ułamku sekundy była jak pyszna lwica, która pacnięciem łapy powala krnąbrnego zuchwalca, co się ośmielił sprzeciwić albo choćby zanadto zwrócił na siebie uwagę. Zalśniła. Z jej ciemnych oczu posypały się skry. Jej drobna, szczupła sylwetka otoczyła się blaskiem. To było piękne i straszne. Chciało się zginąć od tego. I jeszcze to ostrzeżenie: „ze mną nikt jeszcze nie wygrał”, brzmiące jakby wyzwanie, prowokujące do walki!
Izyda. Artemida. Amazonka. Brunhilda.
Nie taję, że i na mnie zrobiła wrażenie ta scena. A nawet wzbudziła pokusę, by podnieść rękawicę. Znów więc zacząłem myśleć, co byłbym mógł uczynić, by zwrócić na siebie uwagę i zyskać respekt Madame, choćby zrodzony z gniewu. Pomysł, by czytać pracę, dawno już porzuciłem, w danej zaś sytuacji, po incydencie z Rożkiem, uznałem go wręcz za szaleńczy. Niezależnie od tego, że cel, jaki mi przyświecał podczas pisania tekstu, już od dłuższego czasu wydawał mi się wątpliwy, to teraz dostrzegałem jeszcze inne niebezpieczeństwo, bez porównania groźniejsze niż „podniesienie przyłbicy”. Rożek! Potworny Rożek! Nawet jeśli Madame byłaby mi przychylna i pozwoliła czytać, nawet jeżeli klasa – znudzona lub uśpiona dłużyzną wypracowania – nie chwyciłaby sensu mojej „miłosnej pieśni”, zawsze trzeźwy i czujny, wszystkowiedzący Rożek nie puściłby mi płazem moich szalbierczych wywodów. Niewrażliwy na żarty, nieczuły na błazenadę, stojący na straży rozsądku i naukowej prawdy, z pewnością podniósłby raban i skoczyłby mi do gardła – za mit o Wodniku i Pannie, za zmyślonego Monosa i inne bujdy z chrzanem. Gdy tylko by posłyszał pierwsze z bezwstydnych łgarstw, przerwałby mi w pół słowa (tak jak Agnieszce Wąsik) i wyśmiał je bezlitośnie. „O czym bredzi ten tuman!”, wyobraziłem sobie jego szyderczy głos i przeszedł mnie dreszcz przerażenia. „To jakieś wierutne bzdury! Albo ma mętlik w głowie, albo struga wariata!”
Uzmysłowiłem sobie, że tak jak na Przeglądzie Scen Amatorskich i Szkolnych ostateczną instancją nie był ES ani inni uczestnicy imprezy, lecz „czerń” na tyłach sali podczas rozdania nagród, tak tu, na tej lekcji z Madame, takim krzywym zwierciadłem jest właśnie Rożek Goltz. Jeśli tu chciało się wygrać, jeśli chciało się podbić serce Żelaznej Damy, należało w strategii uwzględnić jego obecność. Był on jak smok strzegący przejścia do zamku na szczycie, jak Cerber o trzech głowach i strasznym, spiżowym głosie.
Czyżby Madame nie widziała, że ma w nim sprzymierzeńca? A może właśnie widziała? I może tylko dlatego nie ukarała go srożej. Przecież za coś takiego, czego się był dopuścił, u innych nauczycieli (z Soliterem na czele) zapłaciłby znacznie drożej. Z miejsca wyleciałby za drzwi, i to z podwójną dwóją (z przedmiotu i z zachowania), a następnego dnia musiał by przyjść do szkoły co najmniej z jednym z rodziców. Na okres ze sprawowania wylądowałby z tróją, a na sobotnim apelu otrzymałby jeszcze naganę. Jego przestępstwo bowiem było szczególnej natury. To że zakłócił tok lekcji, było niewinną igraszką. Zbrodnia tkwiła nie w czynach, lecz w słowach – w wypowiedzi. Nie w tym, że w ogóle mącił, ale j a k mącił i po co. Gdyby natrząsał się tylko z samej Agnieszki Wąsik, gdyby swoimi kpinami obnażał jej niesamodzielność, podejrzewając jej ojca o współautorstwo pracy, to wszystko byłoby jeszcze w granicach tolerancji. Ale on najbezczelniej dźgał narodową dumę. Uwłaczał historii Polski! Degradował, poniżał! Odbierał największą jej chlubę. – Kopernik to nie Polak! Boże, co za horrendum! Chopin po ojcu Francuz! I jeszcze to zdanie ostatnie, że najlepsi to obcy albo ci, co uciekli!
A jednak pani dyrektor nie ukarała Rożka stosownie do jego winy. Osadziła go tylko i poleciła mu przyjść po lekcjach do gabinetu. Po co? By co mu powiedzieć? By w jaki sposób go chłostać? A może wcale nie chłostać? Może tylko pouczyć, jak ma pełnić swą służbę? By nie wyrywał się głupio, gdy wcale tego nie trzeba. Czyż nie tak się traktuje najbardziej oddanych podwładnych? Publicznie beszta się ich, a nawet miesza z błotem, na stronie zaś, w cztery oczy, klepie się po ramieniu, upominając najwyżej, by z czymś tam nie szarżować.
Jakkolwiek rzecz się miała, ten barwny i dziwny incydent podsunął mi pomysł zagrania, którego do tej pory nie brałem był pod uwagę: poprzeć dyskretnie Rożka przeciw Agnieszce Wąsik. W ten sposób, z jednej strony, zyskać jego przychylność (co może się przydać w przyszłości), a z drugiej, pokazać Madame, że się nie boję jej gniewu (zasłużyć na jej szacunek).
Zmusiłem się do uwagi i tak też wysłuchałem reszty wypracowania. Kiedy Agnieszka Wąsik dojechała do końca, Madame, jakby trzymając jej stronę, zwróciła się do klasy z ironicznym wyzwaniem, że skoro tak gorąco reagowano na tekst, „łamiąc wszelkie zasady przyzwoitej dyskusji”, to na pewno i teraz wielu chce zabrać głos. Otóż jest bardzo ciekawa, czy w tej klasie ktoś umie powiedzieć coś do rzeczy, czy tylko siać anarchię, gardłować albo kpić; a zwłaszcza, czy ktokolwiek zdoła swoje mądrości wydukać w obcym języku, i to nie po murzyńsku, lecz choćby na poziomie najbardziej elementarnym. Voilà! Słucha. Czeka. Niech się wreszcie przekona.
Ta gorzka, szydercza tyrada, zakładająca, rzecz jasna, że nikt się nie odezwie, dawała mi dobre odbicie. Gdy więc tylko wybrzmiało ostatnie słowo Madame i nastąpiła wymowna, przewidywana cisza, podniosłem do góry rękę i oświadczyłem, że owszem, mam coś do powiedzenia i umiem to przekazać w nauczanym języku.
– Ah, notre poètel[38] – stwierdziła z drwiącym uśmiechem Madame. – Brawo! Słuchamy, słuchamy – udzieliła mi głosu. – No więc cóż tam takiego masz nam do powiedzenia?
– Dlaczego niby poeta? – zapytałem ozięble, niby lekko dotknięty.
– Et qui divagait récemment[39]na temat rymowania? – odparła błyskawicznie. – I jeszcze mi zwrócił uwagę, że czegoś jakoby nie słyszę? „Question”, „conversation”, „nie słyszy pani tego?” – przedrzeźniła mój głos. – Może nie było tak?
A więc odczuła to! I teraz wypomina! Doskonale! Trafione! Oby tylko tak dalej!
– Ah bon, c’est ça… – westchnąłem, jakbym z największym trudem przypomniał sobie te słowa, a jednocześnie się dziwił, że tak je odczytała („Ach, o to pani chodzi! Doprawdy, jest o czym mówić!”).
– Ce ne sont pas des traits.[40]poetyckiego ducha? – nie przestawała drwić.
– Być może – odpowiedziałem. – Choć nie wydaje mi się, by były wystarczające. W każdym razie – przyszło mi do głowy dobre sformułowanie – si je vous ai blessée, pardonnez-le-moi, c’était sans intention.[41]
– Blessée?! - podchwyciła bezbłędnie. – Tu voulais dire „offensée”…[42]
- Est ce qu’une offense n’est pas une blessure?[43]
- Mais finis-en avec ces subtilités[44]- rzekła zniecierpliwiona – i mów, co tam chcesz powiedzieć.
– Chcę zadać jedno pytanie autorce wypracowania.
– To zadaj, s’il te plaît, byleby tylko do rzeczy – nie dawała chwili wytchnienia.
– Je ferai de mon mieux[45] – odrzekłem z zimną uprzejmością, po czym zwróciłem się do Agnieszki Wąsik: – Jak rozumiesz łacińską sentencję, której użyłaś jako motto w swoim wypracowaniu?
– D’accord, ça peut aller[46]- uznała moje pytanie Madame i rzekła do Agnieszki: – Proszę, wyjaśnij mu to.
- Par les aspirations… par les espérances aux étoiles[47]- wyrecytowała bez zająknienia Agnieszka, podnosząc się z miejsca.
– Bon – skwitowała, jak zwykle, jej odpowiedź Madame i znów zwróciła się do mnie: – No, zadowolony?
– Oui, ça confirme bien[48] – stwierdziłem ironicznie – słuszność moich przypuszczeń – i zabrałem się do siadania.
– Attends![49]- wstrzymała mój ruch. – Co chcesz przez to powiedzieć? Coś takiego przypuszczał?
– Że ona po prostu nie wie, co znaczy ta sentencja. „Aspera” po łacinie nie znaczy „aspiracje” et encore moins „espérances”, mais…[50]- utknąłem niespodziewanie, nie mogąc sobie przypomnieć, jak jest „cierń” po francusku.
– Mais quoi?[51]- zapytała z upozowaną grzecznością, zza której przebijało wyraźne rozbawienie, że w kluczowym momencie zabrakło mi wyrazu. Przy tym zabrzmiało to tak, że przestałem mieć jasność, czy istotnie udaje, że nie wie, co to znaczy, czy może naprawdę nie wie.
– Eee… – nie mogłem się wydostać z czarnej dziury pamięci – alors… ce qui nous blesse parfois [52].
– Tu veux dire „offense”?…[53]- udawała, że usiłuje mi pomóc.
– I po co to szyderstwo? – odparowałem ten sztych. – Les rosés en ont… les rosés… quand elles sont mûres et belles…[54]
- Ah, tu veux dire „épines”[55]- na jej mówiących ustach błąkał się drwiący uśmieszek.
– O właśnie! Otóż to! – rzuciłem pojednawczo. – Chciałem powiedzieć „żądła”, lecz czułem, że to nie to.
– Jak na to odpowiesz, Agnieszko? – Madame znów się zwróciła do bladej Wąsikówny.
– Oh, je ne sais pas encor[56] – odpowiedziała chłodno, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi – naprzód muszę to sprawdzić w słowniku.
– Ce n’est pas nécessaire[57]- przypomniałem jej, że istnieję – każde dziecko to wie. A zresztą – nie opuszczała mnie wena – niech pani profesor ci powie. Komu jak komu, lecz pani chyba ufasz…
„No, i co na to powiesz?”, zatarłem w myślach ręce, spoglądając Madame prosto w jej ciemne oczy. „Już teraz się pani nie wymknie… A jednak zrobiła to – chociaż nie najfortunniej.
– D’accord - powiedziała do mnie, nadając tonowi odcień trybu warunkowego – powiedzmy, że masz rację. „Aspera” znaczy „ciernie”, a nie „aspiracje”. Jakie to ma znaczenie dla tego wypracowania?
Co tu wiele mówić, wystawiała się tym na bicie. Ruszyłem do ataku.
– Oh, tout à fait essentielle![58]- żachnąłem się wzburzony. – Jeśli „aspera” znaczy „ciernie”, to znaczy, że chodzi o trudy, o przeszkody, porażki. A jest coś o tym w tej pracy? – spytałem dramatycznie, starając się nie użyć imienia szpetnej prymuski. – Nic! Ani słowa! Przeciwnie! Wymienione przykłady to jedno pasmo sukcesów.
Spostrzegłem kątem oka, że Rożek Goltz, pod ławką, bezgłośnie bije mi brawo. Nie patrząc w jego stronę, skinąłem dyskretnie głową, dając mu znak w ten sposób, że widzę to i doceniam, i – pobudzony dopingiem – tak jeszcze pociągnąłem:
– Quand j’ai entendu cette phrase dans le titre[59], spodziewałem się przynajmniej jakiejś wzmianki o sprawie Kopernika, gdy zwalczany był jego system; spodziewałem się usłyszeć o jakiejś katastrofie lotniczej lub choćby o Ikarze, tym symbolu niebezpieczeństwa, które czyha na człowieka podbijającego niebo. Ale o czym ja mówię! Jeśli ona nie wie, co znaczy „aspera”, to co ona może wiedzieć o Ikarze!
Tak, to było za ostre. Zanadto mnie poniosło w retorycznym ferworze. Ale skutek był niezły. Wściekła Agnieszka Wąsik, niemal sina ze złości, wrzasnęła piskliwym głosem:
– Wyobraź sobie, że wiem, kto to był Ikar! I to lepiej od ciebie! W konkursie z mitologii dostałam pierwszą nagrodę.
Zrobiłem zgorszoną minę i z błazeńską emfazą zwróciłem się do Madame:
– Mais elle parle polonais! C’est inadmissible! [60]
Tego było za wiele. Agnieszka buchnęła płaczem, a Madame rzekła ostro:
- C’est moi qui décide de ce qui est admissible ou non![61]Więc nie pouczaj mnie, proszę.
– Nie miałem takiego zamiaru – zacząłem się wycofywać, widząc że przeholowałem. Było już jednak za późno.
– Assez! – przerwała mi. – Mam powyżej uszu tego mądrzenia się! I bardzo jestem ciekawa, co sam napisałeś, skoroś taki mądry. Przekonajmy się wreszcie, co kryje się za tą twoją elokwencją. Czy aby nie wielkie nic?
„Merde!”, zakląłem w myśli z rozpędu po francusku. „No, i się doigrałem. Jak teraz z tego wybrnąć?”
Zerknąłem na zegar ścienny. Do dzwonka zostało nie więcej niż dziesięć minut. W porządku, dobra nasza! W tym czasie, wolno czytając, zdążę dojechać najwyżej do czwartej, piątej strony, czyli akurat dotąd, dokąd nic jeszcze nie ma.
– Jak pani sobie życzy – powiedziałem uprzejmie i rozpocząłem lekturę.
– Le titre! - przerwała od razu. – Jaki jest tytuł „dzieła”? Jak każde dziecko wie – podjęła z ironią me słowa – zaczyna się od tytułu.
Zgłupiałem. Nie miałem tytułu. Nie pomyślałem o tym. Teraz lepiej było się z tym nie ujawnić. Sytuacja nie dawała mi wiele czasu do namysłu. Wróciwszy wzrokiem do tekstu, rzekłem niby czytając:
– „L’astrologie: magie ou science?”[62]- I tu mnie coś podkusiło. Pewny, że nie doczytam wypracowania do końca, ba! nawet do połowy albo i jeszcze mniej, dodałem po krótkiej pauzie niby intrygujący podtytuł: – „Le mystère du 27 janvier” [63]
Podniosłem wzrok na Madame. Jej twarz była nieprzenikniona.
– Lis, vas-y, on t’écoute[64] – usiadła bokiem przy biurku i wsparła głowę na ręce.
Zacząłem jeszcze raz.
Czytałem wyraźnie i głośno, dbając o dobry akcent i neutralny ton chłodnego referenta. Nie podnosiłem oczu znad tekstu, by przelotnym spojrzeniem ogarniać audytorium i sprawdzać reakcję słuchaczy. Byłem rzeczowy i skromny; skupiony; oddany lekturze. Jedyne, co nie służyło tworzeniu tej kreacji, to było ukradkowe zerkanie na zegarek, który w ostatniej chwili przed rozpoczęciem czytania przesunąłem dyskretnie na spodnią część przegubu. Lecz to sprawdzanie czasu nie mogło być widziane. Trzymając zeszyt w rękach, miałem tarczę zegarka nieomal przed oczami.
Gdy dojechałem z lekturą do pierwszych cytatów z Fausta, do końca lekcji wciąż jeszcze było ponad pięć minut. Niedobrze. Wciąż za dużo. Zrobiłem krótką pauzę, po czym, począwszy od słów „Co do mnie, przez długi czas…”, zwolniłem tempo czytania.
Po zdaniu „Urodzony we wrześniu, dokładnie: dziesiątego, jestem spod znaku Panny” Madame nie wytrzymała i zwróciła się do mnie zniecierpliwionym tonem:
– Ne pourrais-tu pas faire un peu plus vite?! [65]
No no, tak smacznych kąsków nie brałem był pod uwagę nawet w najśmielszych marzeniach, gdy się zastanawiałem, jakby tu z niej wydobyć coś brzmiącego dwuznacznie. Teraz, na dźwięk tych słów, aż mnie zamurowało.
– Plus vite? - spytałem cicho, jak gdyby w roztargnieniu, by jeszcze raz to usłyszeć.
– Oui, plus vite, bien plus vite! – powtórzyła z naciskiem – jeżeli nie chcesz, żebym zasnęła za chwilę.
„A gdybym powiedział, że chcę?”, przemknęła mi przez głowę prowokacyjna odpowiedź. Odrzuciłem ją jednak i zagrałem rozważniej:
– Bon, j’essaierai[66] – powiedziałem uprzejmie i dorzuciłem dla hecy: – chociaż to ryzykowne…
– Och, przestań się wreszcie zgrywać i czytaj dalej, proszę – zabębniła palcami w blat biurka i podniosła się z miejsca.
Do końca lekcji zostało dwie, może trzy minuty. Zgodnie z życzeniem Madame, zacząłem czytać szybciej. W ten sposób przejechałem kolejnych sześć akapitów. Dzwonek zabrzmiał na zdaniu: „Zacząć trzeba od mitu o Wodniku i Pannie…”
Uniosłem wzrok znad zeszytu i opuściłem ręce, po czym miną i gestem wyraziłem bezradność: „Cóż zrobić! Siła wyższa! Ja chciałem jak najlepiej!”
– Combien il y en a encore? [67] – zapytała Madame, jakby chciała oznajmić, że dzwonek jej nie obchodzi i że jeżeli zechce, to zajmie i całą pauzę.
Odegrałem pobieżne liczenie reszty stron.
– O, niemało, niemało… – stwierdziłem niby z troską. – Nawet całej pauzy nie starczyłoby, żebym skończył.
I wtedy znów się stało coś zaskakującego. Madame podeszła do mnie, obróciła na ławce mój zeszyt w swoją stronę i zaczęła w milczeniu przekładać kartkę po kartce do końca wypracowania. Na ostatniej stronicy, na której widniały strofy z monologu Małgorzaty oraz finalne zdanie („Marzę o tej wiktorii, która mnie czeka z Wodnikiem”), zatrzymała się dłużej.
– Bon – odezwała się wreszcie – on verra ce que tu as écri.[68]- i zabierając zeszyt, opuściła klasę.
Byłem wycieńczony. Oszołomiony i roztrzęsiony wewnętrznie. Jak po jakimś ważnym, trudnym i wyczerpującym egzaminie. Tyle rzeczy się wydarzyło! Niezwykły incydent z Rożkiem. Potyczka z Agnieszką Wąsik. No, ale przede wszystkim pojedynek z Madame i puenta tego wszystkiego: wyrwanie do odpowiedzi, a na dobitek jeszcze – rekwizycja zeszytu! Wypadek bez precedensu. Nie brała nigdy zeszytów nawet do rutynowych przeglądów, a co dopiero mówić o inspekcji specjalnej, w dodatku tak selektywnej. Na pewno coś ją tknęło i obudziło jej czujność, choć nie umiałbym wskazać, kiedy to nastąpiło. Na zagadkowy podtytuł z datą jej urodzenia nie drgnęła jej nawet powieka. Potem była znudzona, przynajmniej taką grała. A gdy stała już przy mnie i kartkowała zeszyt, jej twarz nie wyrażała nic poza kpiącym zdziwieniem, że napisałem aż tyle. Może jedynie ten moment, gdy zatrzymała wzrok na ostatniej stronicy – tam gdzie znajdował się klucz: jej imię jako słowo wplecione w końcowe zdania – ale nawet i wtedy było to tylko spojrzenie, a nie wyraźna reakcja.
Kiedy wróciłem do domu, zamknąłem się w pokoju i położyłem na łóżku, licząc, że może zasnę. Nie udało mi się to jednak. W głowie wciąż miałem zamęt. Nie mogłem przestać myśleć o niedawnych zdarzeniach i w kółko rozpamiętywałem niektóre szczegóły.
Na przykład, kiedy Madame rzuciła się do Rożka po jego gorzkiej uwadze, że w Polsce najlepsi to „obcy”, albo ci, co „zwiewają”. Im dłużej lustrowałem ten epizod w pamięci (jakbym tam i z powrotem przesuwał, klatka po klatce, wycinek taśmy filmowej), nabierałem wrażenia, że gdy padły te słowa, gniewne oblicze Madame ściął na ułamek sekundy jakiś grymas czy skurcz. Coś za nią pociągnęło stery nerwów i mięśni. Dziwne. Niezrozumiałe. Co ją w tym tak zakłuło? Dlaczego akurat to? Dlaczego znacznie wcześniej nie osadziła Rożka?
Albo gdy zażądała, ażebym czytał szybciej… Nie, nie chodziło mi już o smak owej dwuznaczności, jaką mieniła się prośba „ne pourrais-tu pas faire plus vite?”i dalsza wymiana zdań – myślałem o czymś innym. Czy ponagliła mnie wtedy rzeczywiście dlatego, że to rozwlekłe czytanie nużyło ją lub drażniło, czy może jednak dlatego, że była ciekawa, co dalej, to znaczy, głównie tego, co zapowiedział podtytuł dodany przeze mnie naprędce. Na datę własnych urodzin każdy by zwrócił uwagę. A jeszcze w takim kontekście! „Tajemnica”, „zagadka”, „rzecz dziwna, niewyjaśniona”. Trudno byłoby przyjąć, że nic jej to nie obeszło. A że się z tym nie zdradziła? Że miała kamienną twarz? Cóż, w jej przypadku było to naturalne. Tak, ponaglała mnie, a potem zabrała zeszyt, ponieważ coś wyczuła i chciała po prostu wiedzieć, co kryje się za tym wszystkim.
Naraz przyszło mi na myśl, że pewnie już przeczytała lub właśnie w tej chwili czyta. Zerwałem się na nogi, dopadłem szkolnej teczki, którą po wejściu do domu rzuciłem gdzieś w korytarzu, i wydobyłem z niej kopię mego wypracowania – ów czystopis na kartkach z bloku formatu A-4. Wróciłem do pokoju i znów opadłem na łóżko, tym razem jednak przyjmując pozycję półsiedzącą i znowu, wolno, uważnie, zacząłem czytać tekst – niby oczami Madame.
W którym momencie odkryła moją subtelną grę? Gdzie się zorientowała, do czego zmierzam i po co? I cóż mogła o tym myśleć? Wierzyła w te banialuki? Przynajmniej w to, że istnieją takie legendy i mity, i takie, interpretacje? Czy było dla niej jasne, że zmyślam na potęgę? Ale jeśli widziała, że się bawię fantazją, i od razu przejrzała moje intencje i plan, to jakie właściwie uczucia mogło to w niej obudzić? Złość? Rozbawienie? Kpinę? A może jednak – uznanie? A nawet rodzaj wzruszenia? Przecież chodziło tylko o ćwiczenie pisania, a tu – taka historia!
„Że mu się chciało tak trudzić! Boże, co za romantyk! Przecież nie robił tego ani dla dobrej oceny, ani by zadać szyku: nie zgłaszał się, nie wyrywał; wyrwany został przypadkiem. No cóż, widać mnie wielbi…”
Lecz mogła też myśleć inaczej.
„Ale pokrętny typ! Pokrętny i podejrzany! Mądrzy się, peroruje, na wszystko ma odpowiedź i jeszcze sobie pozwala na dwuznaczne zaloty! Lecz przede wszystkim, skąd wie?! Skąd wygrzebał te dane? Węszył za nimi, wyśledził? Wyciągnął od kogoś, wykradł? Jak śmiał coś takiego robić! I jeszcze się tym chwalić! Bezczelny! Bezczelny smarkacz!”
Miałem, niestety, wrażenie, że ta druga reakcja jest bardziej prawdopodobna.
Dobrze, lecz tak czy owak, to musi się jakoś skończyć… – odłożyłem czystopis i znowu przymknąłem oczy. – No właśnie, ale jak? Odda mi zeszyt bez słowa i bez żadnych poprawek, udając że nie czytała albo, jeżeli nawet, to mało ją to obeszło? – Owszem, wzięła mi zeszyt, bo ją sprowokowałem, i w ogóle była wzburzona, lecz potem jej minęło i zapomniała o tym, tyle ma spraw na głowie! Proszę, teraz oddaje, i nie ma o czym mówić, uznaje rzecz za niebyłą.
Lecz jawił mi się również scenariusz dużo gorszy.
Wchodzi do klasy na lekcję. Mój zeszyt – ostentacyjnie – kładzie na brzegu biurka, zapowiadając w ten sposób, że w stosownym momencie stanie się on przedmiotem widowiskowej rozprawy, po czym zaczyna lekcję. Konwersacja. Ćwiczenia. Mnie jakby nie zauważa. Wreszcie, na kwadrans przed dzwonkiem, przystępuje do akcji. Sięga po corpus delicti: otwiera zeszyt i – czyta. Na głos, wyrwane z kontekstu, co bardziej ucieszne kawałki. I szydzi, i wyśmiewa, i pastwi się nad tekstem. By mi się raz na zawsze odechciało zalotów.
„Oto prawdziwe oblicze naszego myśliciela!” grzmi po francusku zza biurka. „Filozofa! Poety! I Bóg wie jeszcze kogo! – Zabobon i ciemnota. Oto co mu jest bliskie i czemu hołduje w głębi. I cóż że umie gadać, że gada jak nakręcony, gdy plecie takie androny? – Dawno się nie spotkałam z podobnymi bzdurami. Kobiecość – wtajemniczona! Męskość – wiecznie dziewicza! Dziewica to młodzieniec! Mężczyzna to kobieta! – I co nam jeszcze mądrego powie czcigodny guru? Jakie prawdy objawi, jakie odkryje głębie? Pewnie że sam nie jest chłopcem, tylko płochą dziewicą…”
No, może tak daleko by się nie posunęła, lecz nawet łagodniejszy wariant takiej repliki napawał mnie przerażeniem i ścinał w żyłach krew. By się uwolnić czym prędzej od tej koszmarnej wizji, oddałem się marzeniom.
Dlaczego właściwie tak źle miałoby się to skończyć, dlaczego tak okrutnie miałaby ze mną postąpić? Ostatecznie w czym rzecz? Że sobie zażartowałem? – Ale jak pomysłowo! A przy tym z taktem i wdziękiem. – Nie ma najmniejszych powodów, by czuła się urażona lub wystrychnięta na dudka. Przeciwnie, to winno jej schlebiać, i jako pedagogowi, i jako osobowości. -Tak starać się dla niej! Tak pisać! – Czemuż by więc nie miała zachować się całkiem inaczej? Na przykład, w taki sposób:
Przychodzi, zaczyna lekcję, nie oddaje zeszytu, w ogóle nie powraca do sprawy wypracowania, dopiero pod koniec zajęć, powiedzmy: wychodząc już z klasy, przystaje na moment przy mnie (niby przypomniawszy coś sobie) i mówi: „Ah oui, ton cahier! Viens le chercher dans mon bureau. Après les cours, à deux heures. [69]
A kiedy się tam stawiam, sięga po zeszyt do biurka, lecz zamiast mi go podać z rzeczowym „voilà”i zamknąć na tym sprawę, jeszcze raz go otwiera i przerzucając kartki zwraca się do mnie w te słowa:
„A więc powiadasz, że w gwiazdach… pisany Ci jest Wodnik. – na jej ustach i w oczach igra figlarny uśmiech – „że marzysz o wiktorii, która cię czeka z Wodnikiem… Czy spotkałeś już kogoś spod tego pięknego znaku? Poza Mozartem, rzecz jasna, Schubertem i Mendelssohnem.”
Jak na takie pytanie należałoby odrzec?
„Dlaczego nie odpowiadasz? Dlaczego nic nie mówisz? Rozpalasz naprzód ciekawość, a potem milczysz jak sfinks. No więc? Czy znasz kogoś takiego?”
„O ile się nie mylę, Rożek Goltz jest Wodnikiem.”
Niezłe. Cóż by to dało? – Mogłaby tak to podjąć:
„No i co? Rzeczywiście jest tym, za kim tęskni twa dusza? Znajdujesz w nim swój ideał, swoją drugą połowę?. – jej głos rezonowałby udanym zainteresowaniem. „Że chcesz mu się przypodobać, to widzę, aż nadto dobrze. Ale czy o n to widzi, czy o n nie jest na to głuchy?”
Na to można by tak:
„Nie sądzę. Sam widziałem, jak bił mi brawo pod ławką, kiedy krytykowałem ostatnio wypracowanie Agnieszki…
Wtedy powinna by przerwać:
„Nie, nie rozumiesz mnie, mnie chodzi o coś innego. Czy aby jesteś pewien, że ten, za kim tęskni twa dusza, wyjdzie ci na spotkanie? Że odwzajemni uczucie? Że choćby na nie odpowie? A co, jeśli będzie inaczej? Jeżeli się okaże, że nie jest on jednak Schubertem, który napisze muzykę do twojej pieśni dziewicy? Co wtedy… co wtedy, mój chłopcze?”
Na ostatnim pytaniu powinna by spojrzeć mi w oczy. – Na to zaś taka odpowiedź zostałaby udzielona:
„Byłoby to, rzecz jasna, bolesne i dosyć smutne. Wszelako, z drugiej strony – byłoby dobrodziejstwem. Bo szczęście nie polega na tym, że jest się kochanym” – tu można by zręcznie wpleść cytat z noweli Manna – „jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia do tego, co się miłuje…”
No tak… Taka wymiana zdań w zaciszu gabinetu byłaby rzeczą piękną. Byłby to rodzaj spełnienia – przynajmniej w wąskim zakresie nadziei i oczekiwań wiązanych z wypracowaniem.
Nie muszę chyba dodawać, że nawet blady cień podobnej sytuacji nie powstał wewnątrz jaskini szkolnej rzeczywistości. Ale i inne prognozy rozpatrywane przeze mnie nie potwierdziły się. Rzecz zakończyła się szaro, nijako, nieciekawie, zarazem jednak w sposób zupełnie niespodziewany. Można by też powiedzieć, że w ogóle się nie skończyła albo że się skończyła przez brak dalszego ciągu – jak zarzucona partia.
Madame, mianowicie, nie tylko nie powróciła do sprawy (nie oceniła pracy, nie poświęciła jej słowa), lecz – najzwyczajniej w świecie – nie oddała zeszytu. Otóż to, nie o d d a ł a! I to bez dania racji. Jak gdyby nigdy nic, jakby nic się nie stało.
Dlaczego na to przystałem? Dlaczego nic nie zrobiłem, aby uzyskać przynajmniej jakieś wytłumaczenie? Dlaczego się nie upomniałem o zwrot zajętej własności?
Gdy nie oddała zeszytu z początkiem następnej lekcji, uznałem to za dziwne, lecz, prawdę powiedziawszy, wolałem nie wywoływać na razie wilka z lasu. Potem przyjąłem taktykę prowokacyjnej bierności: kiedy coś dyktowała lub kazała notować, siedziałem nieporuszony, wpatrując się w nią natrętnie, z przygotowaną do strzału wyzywającą repliką „mais je n’ai pas de cahier, vous ne me l’avez pas rendu” [70]. W końcu odniosłem wrażenie, że omija mój wzrok, że stara się nie widzieć tej niemej demonstracji. Nic w każdym razie nie rzekła. Nie zareagowała. Potem zaś, na kolejnych lekcjach… – Ale nie wybiegajmy naprzód! Bo zanim przyszedł ich czas, odbyło się moje spotkanie z panem Jerzykiem Monteniem w mieszkaniu jego ojca, a to w zasadniczy sposób zmieniło moją optykę.