Otwarcie wystawy w Zachęcie miało miejsce w niedzielę o godzinie dwunastej. Przybyłem tam znacznie wcześniej, co najmniej dwadzieścia minut. Mimo to, tak przed wejściem, jak (zwłaszcza) w westybulu, było już mnóstwo ludzi i wrzało od ruchu i gwaru. Przeważał język francuski, przynajmniej się wybijał – swoją koloraturą i szczególną dźwięcznością, ale słychać też było kilka innych języków – włoski, hiszpański, angielski – najsłabiej nasz rodzimy.
U szczytu pierwszych schodów, na szerokim półpiętrze, stały dwa mikrofony, a w tle widniała olbrzymia fotografia Picassa przecięta jego podpisem w ogromnym powiększeniu i ozdobiona u spodu stojącym na małym cokole szafirowym wazonem z bukietem kilkudziesięciu biało-czerwonych goździków. Nieco wyżej, z dwóch stron, znad marmurowych poręczy idących na pierwsze piętro, wystawały kamery i lampy na statywach.
Przed kontuarem szatni stał portier w uniformie i wysoka kobieta mówiąca po francusku z wpiętą w klapę kostiumu plakietką „Service – CBWA”, którzy do oddających swoje wierzchnie okrycia zwracali się z grzeczną prośbą o okazanie zaproszeń, a jej bezgłośne spełnienie kwitowali przesadnie czołobitnym „dziękuję. albo „merci beaucoup”.
Czekając na swoją kolej, zacząłem się niepokoić. Jak oni zareagują na moją carte d’entrée? Uznają ją bez słowa? Podziękują – jak innym? Czy jednak co najmniej się zdziwią lub – zgłoszą zastrzeżenia? Owszem, widniała na niej pieczątka Ambasady i zamaszysty podpis dyrektora wydziału, lecz papier ten nie był imienny. Co zrobić, gdy zaczną mnie pytać, kim jestem i skąd to mam? Mówić prawdę, jak było? Czy jednak kogoś udawać? Francuza? Ryzykowne. Człowieka powiązanego z korpusem dyplomatycznym? Nie byłem zdecydowany.
Wreszcie wpadłem na pomysł. Dobyłem z portmonetki jedną z mych nieodłącznych, nieocenionych agrafek i przekłuwszy nią kartę, przypiąłem ją sobie na piersi w najwidoczniejszym miejscu. Dochodząc do kontuaru, zacząłem odgrywać kogoś, komu bardzo się śpieszy i kto jest zamyślony, a gdy rozległ się przy mnie uprzejmy głos portiera – „zaproszenie, prosimy” – udałem zdziwionego, jakbym nie bardzo rozumiał, o co właściwie chodzi, i wskazałem dyskretnie na przypięty kartonik.
– Oh, excusez moi! - włączyła się wtedy kobieta z Service CBWA i, niczym odszkodowanie za popełnioną gafę, wręczyła mi katalog.
– Merci, merci, madame - odrzekłem na to z najlepszym, na jaki mnie było stać, gardłowym „er” i akcentem, i uśmiechając się w duchu oddałem płaszcz szatniarzowi.
Pokonawszy ten próg, przystąpiłem natychmiast do metodycznej lustracji zgromadzonych już gości, by stwierdzić, czy wśród nich znajduje się Madame. Nie odnalazłem jej. W tym stanie rzeczy zająłem najdogodniejszą pozycję do obserwacji wejścia – na schodkach po prawej stronie, za trójnożną tablicą z rozlepionym plakatem, i stamtąd, sam osłonięty, kontrolowałem wzrokiem wchodzących do galem
Zacząłem przy tym rozważać, jak ukartować spotkanie, kiedy w końcu się zjawi, a zwłaszcza w jakim momencie przystąpić do działania. I wziąwszy pod uwagę rozliczne za i przeciw, doszedłem wkrótce do wniosku, że wariant najkorzystniejszy to spotkać ją nie od razu, a nawet nie w trakcie zwiedzania, lecz raczej później, pod koniec, gdy zejdzie już całą wystawę i zacznie się zbierać do wyjścia. W tym momencie, po pierwsze, obrazy nie będą już dla niej wyłącznym lub choćby głównym przedmiotem zainteresowania: napatrzywszy się na nie, znów zacznie dostrzegać świat, na który wcześniej zapewne nie będzie zwracać uwagi lub który wręcz będzie traktować niechętnie i z rozdrażnieniem jako coś, co przeszkadza w kontemplacji dzieł sztuki; po drugie, dopiero wtedy będzie najlepszy pretekst do nawiązania kontaktu: cóż bowiem może się równać z naturalnością pytania o wrażenia z wystawy! A przecież nawet zdawkowa odpowiedź na to pytanie wystarczy już, by zadzierzgnąć i rozwinąć rozmowę; wreszcie, po trzecie, debiut w tej właśnie fazie imprezy stwarza realną szansę, aby opuścić galerię w jej towarzystwie. Razem!
Z założeń tych wynikał następujący wniosek: przez większą część wernisażu trzeba będzie ją śledzić, samemu się przed nią kryjąc; widzieć, nie będąc widzianym; panować nad sytuacją, tak by rozpocząć akcję w najstosowniejszej chwili.
Podniecające zadanie. Cóż, skoro wciąż jej nie było!
Tymczasem w westybulu robiło się coraz gęściej. Ludzie stali stłoczeni, dosłownie głowa przy głowie, i niecierpliwie czekali na chwilę inauguracji.
Sunąłem wolno wzrokiem jak okularem lornetki po twarzach zebranych gości, starając się nie pominąć ani jednej osoby. Niestety, żadna z nich nie była tożsama z Madame.
Wreszcie – zaczęło się. Rozbłysły reflektory, zaskrzeczały głośniki, operatorzy przywarli do wizjerów kamer, a na szerokie półpiętro zeszło z góry trzech mężczyzn w odświętnych garniturach i stanęło po środku przed dwoma mikrofonami.
Pierwszym przemawiającym (a ściśle, czytającym z wyjętej z kieszeni kartki) okazał się przedstawiciel Ministerstwa Kultury.
Po paru pierwszych zdaniach, poczuwszy smak drętwej mowy, przestałem go słuchać uważnie, wracając do obserwacji. Moją uwagę wskrzesiło dopiero słowo „Gurnica”, które w pewnym momencie dotarło do moich uszu, a za nim: „faszyzm”, „Franco” i „wojna domowa w Hiszpanii”. Dowiedziałem się wówczas, iż „ten genialny artysta stoi – i zawsze stał – po stronie sił postępu, czego dobitnym wyrazem jest jego przynależność do partii komunistycznej”.
– Już od dwudziestu lat – grzmiał rzecznik Ministerstwa – kroczy w jej pierwszych szeregach, będąc jej chlubą i dumą. Podobnie jak Aragon i Paweł Eluard, czołowe, najwybitniejsze pióra współczesnej Francji.
Dygnitarz, skończywszy mowę, wyrecytował z pamięci konwencjonalną formułkę, iż ma zaszczyt poprosić, by zabrał teraz głos – dyrektor wydziału kultury Ambasady Francuskiej, pan François Janvier.
Dotknąłem odruchowo mej karty przypiętej na sercu i wyginając ją nieco, w górę i w bok zarazem, przeniosłem tam spojrzenie – na zamaszysty podpis nad pieczątką z nazwiskiem. Tak jest, to było ono.
A zatem miałem przed sobą szefa Zielonookiej – człowieka, który czytał moje wypracowanie! Ba, który czytając je, „nie mógł się był powstrzymać od żywiołowych reakcji”.
Odpiąłem szybko kartę i razem z wkłutą agrafką schowałem ją do kieszeni.
Dyrektor Service Culturel był przystojnym mężczyzną lat około czterdziestu, o ogorzałej twarzy (jakby przyjechał prosto z Lazurowego Wybrzeża) i kruczo ciemnych włosach. Miał na sobie beżowy, świetnie skrojony garnitur, bladoniebieską koszulę z kołnierzykiem o rogach zapiętych na guziczki i granatowy krawat w szkarłatne, skośne pasy. Miast kamizelki z kompletu nosił cienki pulower w kolorze zgniłozielonym, jego stopy zaś były obute w zgrabne pantofle z orzechowego zamszu.
Dyrektor mówił bez kartki – potoczyście, ze swadą, lekko gestykulując. Treść jego wystąpienia była mniej więcej taka:
Współczesna cywilizacja, choć stale się powołuje na idee postępu, rozumu i wolności, choć głosi, iż jej przyświeca wzniosły cel wyzwolenia i ubóstwienia człowieka, w istocie go zniewala, zakłamuje i pęta. Mimo niesłychanego rozwoju myśli technicznej, nauki i oświaty, i wzrostu poziomu życia, człowiek w tych nowych warunkach nie czuje się szczęśliwy. Trawi go alienacja, kompleks niższości, frustracja. Jest skrępowany, sztuczny. Głęboko nieautentyczny.
Otóż Picasso, ten geniusz, co zawsze wyprzedzał epokę, widzi to jak nikt inny i wzywa do przebudzenia, do odwrotu z tej drogi.
Dokąd? – można zapytać. Otóż to! Do natury. Podobnie jak dwieście lat temu czynił to wielki Rousseau.
„Twoje rachunki kłamią!”, rzuca w twarz oskarżenie współczesnej cywilizacji. „Nie spełniasz swoich obietnic. Zamiast lepszego życia przynosisz ludobójstwo, zamiast większej swobody – skrępowanie i wstyd. Nie wierzę ci! Nie ufam!”
I stary mistrz się obraca ku temu, co pierwotne, co pozostało niewinne – ku źródłom i korzeniom! Le corps. Le corps humain. [127]Oto rajska kraina, w której człowiek jest sobą, sobą i tylko sobą, i gdzie śpi jego szczęście, jego jedyne szczęście: l’amour. Lamour physique. [128]
– Tak, mesdames et messieurs – kończył Dyrektor orację. – Przesłanie Pabla Picassa zawarte w tych arcydziełach ostatniego okresu przywodzi mi na myśl słynną, obrazoburczą kwestię, jaką wygłasza w reakcji na wieść o poselstwie z Rzymu Szekspirowski Antoniusz. Pozwólcie, że ją przypomnę. Otóż mówi on tak:
Niech Tybr pochłonie Rzym i niech się walą mury cesarstwa. Dla mnie świat jest tu! Królestwa, ziemia przesycona gnojem, żywiąca bydło, jako i człowieka, to marna glina. Szlachectwo istnienia jest w tym jedynie: o, gdy taka para -
w tym momencie Dyrektor zawiesił nagle głos i zadarł głowę do góry, jakby szukał tam kogoś lub – w myślach – dalszego ciągu, co okazało się jednak tylko chwytem aktorskim: wyjaśnił bowiem zaraz, wychodząc na chwilę z roli, że na tych słowach Antoniusz przygarnia Kleopatrę i łączy się z nią w uścisku (użył słowa „étreinte”); po czym dokończył kwestię, a wraz z nią całą mowę:
– o, gdy taka para bierze się wzajem i może to robić!
Wystąpienie Dyrektora spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Rozległy się gromkie oklaski i okrzyki „Bravo!” z gardłowym „er” i akcentem na ostatnią sylabę, zupełnie jak po występie jakiejś gwiazdy w operze. Dyrektor zaś się ukłonił jak zawodowy aktor i znowu spojrzał w górę w kierunku pierwszego piętra, jakby i tam miał publiczność, niczym w loży balkonu.
Ostatni punkt otwarcia był krótki i czysto formalny. Reprezentant Zachęty i Biura Organizacji, chudy jegomość z wąsikiem o zastraszonym spojrzeniu i w szarym garniturze z kolekcji Mody Polskiej, złożył podziękowanie „tym wszystkim wspaniałym ludziom, dzięki którym wystawa dochodzi oto do skutku”, a w szczególności galerii Louise Leiris w Paryżu w osobach panów Daniela Henry’ego Kahnweilera i Maurice’a Jardot. Oni to bowiem podjęli wspaniałomyślną decyzję o użyczeniu zbiorów – bez żadnej należności, nawet za wymagane koszty ubezpieczenia, które w danym wypadku trzeba by płacić w dewizach.
– Polscy artyści-plastycy i miłośnicy sztuki zachowają ten gest niezwykłej szczodrobliwości na zawsze we wdzięcznej pamięci – chudzielec-biedaczysko, wypowiadając te słowa, giął się w kornym ukłonie w kierunku Dyrektora, który w replice na to położył rękę na sercu i schylił lekko głowę.
Tymczasem gość z Ministerstwa, nieruchomy jak głaz, patrzył na ów „hołd polski” z nietajoną odrazą.
– Wystawę grafiki Picassa – zakończył muzealnik pełnym wzruszenia głosem – ogłaszam za otwartą!
Tłum zbity w westybulu ruszył schodami w górę. Nie dołączyłem do niego. Czekałem, aż się przetoczy, kontynuując wytrwale przepatrywanie twarzy. Na schody wstąpiłem dopiero, gdy prawie wszyscy przeszli.
Skręciwszy na półpiętrze ku schodom prowadzącym na pierwszą kondygnację, spojrzałem tam odruchowo – na białą balustradę ciągnącą się wzdłuż pasażu – i stwierdziłem, że, owszem, jest to rodzaj galerii, i całkiem prawdopodobne, że podczas inauguracji tam także stali ludzie (przedstawiciele korpusu? bywalcy „klasy A”?), i że to ku nim pewnie kierował wzrok Dyrektor, recytując Szekspira i po skończonym występie.
Dotarłem w końcu na górę, wszedłem do pierwszej sali i – co tu kryć -zamarłem, ujrzawszy com był ujrzał. Nie, to nie była Madame. Chodzi o malowidła – o obrazy na ścianach.
Przychodząc na wystawę, wiedziałem, oczywiście, co mniej więcej mnie czeka. Znałem twórczość Picassa, z różnych jego okresów, włącznie z powojennymi, i byłem przygotowany na rzeczy śmiałe, pikantne, a nawet obsceniczne; miałem poza tym w pamięci uwagę Zielonookiej, że dla drobnomieszczaństwa c’est très scandalisant, a także to, co przed chwilą obwieścił był publicznie Dyrektor Service Culturel – że mamy tu do czynienia z kultem du corps humain i de l’amour physique. A jednak, mimo to, stanąwszy twarzą w twarz z utrwalonym graficznie wyrazem tego kultu, poczułem się zmieszany i swoiście speszony – jakby mnie kto obnażył i naigrawał się ze mnie.
Na różnej wielkości planszach kłębiły się nagie ciała, częściej kobiece niż męskie – pokraczne, monstrualne, dziwacznie zniekształcone. Nie deformacja jednak ani nie sama nagość były tym, co najbardziej bulwersowało widza, ale uwydatnienie, a zwłaszcza jego sposób, pierwszorzędnych cech płciowych, czyli narządów rozrodczych. Przede wszystkim obrazy były tak pomyślane, że krocze lub genitalia stanowiły na ogół swoisty punkt ciężkości lub pierwszy plan kompozycji, po drugie zaś, owe organy, niby ledwie muśnięte, odwzorowane szkicowo, nieomal symbolicznie (kropki, kreski i kółka, niekiedy czarna plama), były jednak zarazem piekielnie wyraziste, a w swej formie – dosadne. Przypominały czasem ikonografię dziecięcą z okresu genitalnego, w której mali artyści dają wyraz swym pierwszym odkryciom anatomicznym, przede wszystkim stwierdzeniu zagadkowej różnicy między ludzkimi ciałami – ciałami dziewczynek i chłopców. Innym znów razem to wszystko natrętnie się kojarzyło ze sztuką ludów pierwotnych, w której też, jak u dzieci, niebagatelną rolę odgrywa motyw płci.
Wszelako u Picassa nie było to naiwne jak u nieletnich grafików i jaskiniowych artystów. U niego tchnęło to cierpką, wręcz zjadliwą ironią. Z pokrytych farbą lub tuszem płócien i kart papieru bił drwiąco-rubaszny śmiech.
Lecz z czego właściwie się śmiał sędziwy mistrz z Malagi?
Najprościej rzecz ujmując: z wątpliwej, podejrzanej dorosłości Człowieka; ze śmiertelnej powagi, z jaką traktuje sam siebie jako twórcę kultury; z jego poczucia wyższości względem fauny i flory, nad które, jak mu się zdaje, raz na zawsze się wybił.
„Cóż to”, spoza obrazów dochodził mnie kpiarski głos, „myślicie, że już jesteście istotami boskimi i wszystkie rozumyście zjedli? A w każdym razie, że wzniósłszy to wasze królestwo na Ziemi, z tym całym jego obrządkiem, obyczajem i duchem, dalekoście odbili od krewnych czworonogów? Otóż chcę wam przypomnieć, jak rzeczy wyglądają. Jesteście w dalszym ciągu i w sposób nieodwołalny poddanymi Natury – we władzy ślepych instynktów, popędów i tropizmów. Wbrew temu, co sądzicie o swoim powołaniu, jedyną waszą misją – każdego z was z osobna – jest przedłużenie gatunku. Płodzenie. Prokreacja. Reszta nie ma znaczenia. Reszta to pozór, ułuda i gonienie za wiatrem.
Patrzcie go, homo sapiens! Puszy się, stroi miny. A niżej pasa jest dziki, nieobliczalny i – śmieszny. Te wszystkie bruzdy, odroślą, okrągłości i dziurki, przez które właśnie dochodzi do aktu odrodzenia – ależ to jest ucieszne, gdy spojrzeć z tej perspektywy!”
Brnąłem przez tłum publiczności, nie wysuwając się zbytnio na czoło oglądających i prawie nie przystając przed stacjami bezwstydu. Chwytałem je jednym spojrzeniem, krótkim jak błysk migawki, i przechodziłem dalej, udając obojętność. Byłem napięty i czujny. Starałem nie rzucać się w oczy (najchętniej bym w ogóle zniknął), a sam chłonąłem wzrokiem, ile tylko się dało. Przyłapałem się naraz, że więcej uwagi poświęcam osobom zwiedzających niż samej ekspozycji. Ale już nie z powodu wypatrywania Madame; dla czegoś całkiem innego.
Otaczający mnie ludzie w przeważającej mierze byli ucieleśnieniem kondycji dojrzałości, zarówno pod względem wieku, jak i pozycji społecznej. Stanowili elitę – służbową, majątkową, artystyczną, fizyczną. Ich ciała były syte, wyraziste, zadbane, ich ubiory – kosztowne, a doświadczenie życiowe wypisane na twarzach – bogate i różnorodne. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że w szkole uczuć, namiętności i zmysłów, przeszli wiele już klas i zdali niejeden egzamin; że program w tym zakresie mają już przerobiony, materiał – opanowany, i to solidnie, gruntownie, a nie byle jak, po łebkach.
Krótko mówiąc, liczyłem (choć niezupełnie świadomie), że przyglądając się im, zwłaszcza kiedy patrzyli na owe akty i sceny, odczytam coś z ich wiedzy, odkryję ich sekrety; że ich perceptio picturae[129]schwytane in flagranti ujawni jakiś ślad całkowicie innego „gorącego” uczynku, popełnionego przez nich w mroku czasu przeszłego.
Była to złudna nadzieja, niemniej – podniecająca. A żyła w litanii pytań:
„Co czują, kiedy patrzą? A ściślej: co się w nich dzieje? Jakie echa lub cienie jakich doświadczeń lub doznań budzą się i wracają pod wpływem widzianych kształtów? I w jakiej postaci się jawią? Wspomnienia jakiegoś przeżycia? Fascynacji, odrazy, dreszczyku pożądania?”
Gorączka tych pytań wzrosła, gdy znalazłem się w sali, w której wisiał cykl grafik pod tytułem Uétreinte (tego właśnie wyrazu użył Dyrektor Service w komentarzu do sceny Antoniusz-Kleopatra; na metrykach Zachęty był on przetłumaczony równoważnikiem „w uścisku”).
Obrazy te przedstawiały parę in coitu z różnych punktów widzenia i w rozmaitych pozycjach. Najczęściej kudłaty mężczyzna podobny do satyra wnikał w ciało kobiety ni to klęcząc, ni leżąc, ona zaś z zadartymi i zgiętymi nogami albo go przygarniała trzymając za pośladki, pod którymi pęczniała pokaźna gula jąder, albo wraz z ramionami wyginała się w tył, wypinając do góry rozlewające się piersi. W innych wariantach ów splot i przyleganie do siebie ukazywane było z wielu perspektyw naraz, włącznie z niemożliwymi. Picasso przedmiot obrazu – actus copulationis - jakby rozkładał na części czy nawet czynniki pierwsze i ukazywał je łącznie w abstrakcyjnej syntezie. – Oto jak wyglądają – zdawały się mówić te plansze – ziemskie gody człowieka (w różnych „rzutach”, ujęciach, „przekroJach” i detalach); oto jak rzecz się przedstawia w całokształcie zjawiska.
W tej sali było najtłoczniej; panował dosłownie ścisk. Aby przejść od jednego do drugiego obrazu, trzeba się było przepychać. Nie mogłem się zdecydować, czy patrzyć na eksponaty, czy obserwować ludzi. Miałem gonitwę myśli. Byłem podminowany.
Co to jest? Co oznacza ta cała sytuacja? – mnożyły się pytania. – Co właściwie tych ludzi tak w tym wszystkim pociąga? Dlaczego się tak gapią? Tak narkotycznie lub chciwie. Dlaczego tu panuje dwuznaczna atmosfera? Przecież to jest Natura, co pokazuje Picasso – natura elementarna, znana im wszystkim z autopsji. Skąd więc ta ekscytacja? Skąd te wypieki na twarzach i nerwowość w spojrzeniu? Dlaczego ich nie mają, gdy patrzą na dzieła sztuki przedstawiające człowieka w innych przejawach natury, jak macierzyństwo, uroda, cierpienie, a nawet śmierć?
Lecz właśnie! Może inaczej należy postawić pytanie? Może trzeba je odnieść nie do oglądających, ale do tych, co tworzą – do portrecistów Natury? Dlaczego mianowicie, malując prawie wszystko, ten temat omijają? Dlaczego nie pokazują poczęcia i narodzin? – Nie mogłem znaleźć w pamięci ani jednego przykładu klasycznego obrazu, który by ukazywał te dwa kluczowe akty. – Dlaczego to jest tabu? Przecież to także ludzkie. Więc czemu się o tym nie mówi? Nie pokazuje się tego? Albo, jeżeli już, nazywa się pornografią? „Porne” znaczy po grecku „uprawiająca nierząd”, a więc akt płciowy – to nierząd?
Nie mogłem tego wszystkiego nijak uporządkować. Gubiłem się w dociekaniach. Nie rozumiałem sam siebie. O co właściwie pytam? Czemu mam zamęt w głowie? Dlaczego się denerwuję – ja, zwolennik rozumu?
Wreszcie jednak odkryłem przyczyny niepokoju. Były związane z Madame, i to na różne sposoby. Po pierwsze, ekspozycja miast być pomocną odskocznią do nawiązania kontaktu (gdyby się miało okazać, że w ogóle jest możliwy), stała się niespodzianie kłopotliwą przeszkodą. No bo co tu powiedzieć? – „Jak się pani podoba? Co pani o tym sądzi? Jak pani ocenia weryzm tego malarstwa?” – Jakoś głupio. Niezręcznie. Gotowa by pomyśleć, że robię sobie kpiny. A znowu nic nie powiedzieć? O tym co, bądź co bądź, było tu głównym powodem przybycia i obecności. Udawać, że tego nie ma, mówić na inny temat? Też niedobrze. Dziwacznie.
No, ale to utrudnienie, jakkolwiek kłopotliwe, nie stanowiło jeszcze o istocie bolączki. Ostatecznie, możliwość, że w ogóle spotkam Madame, wciąż była problematyczna. Źródło trującej krwi biło gdzie indziej, głębiej. W zbudzonej przez Picassa świadomości pozoru, jakim był świat moich uczuć, moich pragnień i marzeń, i w skutkach tej deziluzji.
Choć umysł miałem trzeźwy, a nawet, jak sądziłem, zbyt racjonalistyczny, swój afekt traktowałem jako namiętność duszy. Brałem go za fenomen samoistny, odrębny. I jako takiemu – ufałem, szukając dlań spełnienia w dziedzinie mowy, słów. Tymczasem nagle Picasso, ten Dionizos-Poganin, z szyderczym, sprośnym rechotem, wylewał mi na głowę kubełek zimnej wody:
„A więc powiadasz, jeune homme, że zadurzyłeś się… że wielbisz panią profesor… i marzysz o jakiejś Wiktorii. – Na czym ma ona polegać, jeśli wolno zapytać? Na tym, że spojrzy na ciebie? Że powie ci coś miłego? Że ci okaże sympatię i będziecie prowadzić eleganckie dialogues… tfu! conversations? - Otóż, mój pięknoduchu, jest to słodka ułuda, którą cię wabi Natura. W istocie chodzi o to, abyś się z nią połączył i oddał jej nasienie. A to wygląda tak, jak ci tu pokazuję. Patrz, oto meta twych tęsknot, cokolwiek jest ich treścią, jakkolwiek się objawiają. Oto punkt docelowy twojej błogiej wędrówki. A pamiętaj, mój mały, że to zaledwie obrazki – sztuka, kreacja, ironia. Wżyciu rzecz jest o wiele… nieporównanie mocniejsza i mniej cywilizowana. Dzika, gwałtowna, obłędna. Deliryczna, pijana…
Patrzyłem oniemiały na wyuzdane ciała skłębione w płciowym uścisku, zadając sobie wreszcie pytanie dotychczas tłumione, czy pragnąłbym z nią tego. W utopijnym, rzecz jasna, projekcie rozwoju zdarzeń, zakładającym jej wolę, inicjatywę i śmiałość.
Lecz igła magnetyczna busoli mojego „ja. – tego, com brał za siebie, z kim się utożsamiałem – zachowywała się dziwnie. Nie wskazywała co prawda jednoznacznie na „nie” (kolor niebieski, „północ”), ale i nie na „tak” (kolor czerwony, „południe”). Wirowała szaleńczo jak w polu zmiennych sił lub zastygała w miejscu – pośrodku, w punkcie zero, jakbym stał na biegunie.
„Dlaczego…”, ostatkiem sił przyparłem siebie do muru, „dlaczego nie odpowiadasz? I czemu właściwie nie ‘tak’?”
„Bo to nie czyni zadość”, odezwał się na to głos, który choć mówił we mnie, brzmiał obco i lodowato. „To jedynie uśmierza, to znaczy, zabija ułudę. Ale nie zaspokaja”
„Nie zaspokaja?”
„Nie. W dziedzinie słodkiej ułudy zaspokojenia nie ma”
„Bo co?”
„Bo nie ma formy, w której by mogło się ziścić”
Opuściłem powieki i pochyliłem głowę, po czym ruszyłem dalej, w kierunku następnej sali. W przejściu do niej jednakże stały niklowe słupki połączone pluszową, stylizowaną liną, która szerokim łukiem swojego zawieszenia zdawała się uśmiechać. No, bo i rzeczywiście, wnętrze przez nią strzeżone bynajmniej nie było smutne – ciemne czy wyludnione. Tonęło w rzęsistym świetle, gościło haute société i kipiało rozgwarem.
Na zestawionych stołach, pokrytych prawie do ziemi białymi obrusami, stały baterie kieliszków, platerowane kubełki z butelkami szampana i kryształowe naczynia pełne słonych paluszków, krakersów i oliwek nadzianych na wykałaczki. Pośrodku, na krągłym plateau ze złocistego drewna spoczywał wianuszek serów z wbitymi w nie nożykami.
Ludzie, trzymając kieliszki i paląc papierosy, stali w niewielkich grupkach i żywo rozmawiali. Co jakiś czas, leniwie, podchodzili do stołów, by dolać sobie szampana i przekąsić oliwką, albo schrupać krakersa, albo jedno i drugie, i jeszcze zagryźć serem, po czym wracali na miejsca, do życia towarzyskiego. O ile w westybulu, przed otwarciem wystawy, język polski, choć z rzadka, przebijał się tu i ówdzie, o tyle tu całkiem zamilkł, ustępując gościnnie przemożnej francuszczyźnie.
Udając, że patrzę w katalog, badałem wzrokiem salę.
Srebrnowłosa Mariannaf… Zielonooka!… Dyrektor!… Profesor Levittoux! (którego znałem ze zdjęć)… I w końcu – ona, tak jest! We własnej osobie. Madame.
W czarnym, obcisłym golfie, na którym się srebrzył łańcuszek zwieńczony dorodną perłą, w spodniach w tym samym kolorze, zaprasowanych w kant, i w wysmukłych pantoflach na kształtnym, wysokim słupku, stała wyprostowana z lekko zadartą głową, trzymając lewą rękę na niewielkiej torebce przewieszonej przez ramię (zupełnie innej niż ta, którą widziałem był w szkole), a prawą dzierżąc kieliszek z musującym szampanem. Jej rozmówcami byli nobliwi starsi państwo: on w muszce (jak Konstanty), wysoki, szpakowaty; ona w sukni z żorżety i kapeluszu na głowie. Jak miało się wkrótce okazać, był to sam ambasador i jego połowica.
Osłupiałem z wrażenia. Przede wszystkim dlatego, że w ogóle ją ujrzałem i że moje rachuby potwierdzały się w końcu. Niemałą jednak rolę odgrywał w tym również jej wygląd i wielkopański styl w postawie i zachowaniu. Ileż razy widziałem, jak ludzie skądinąd śmiali, pewni siebie i zręczni, gubili się w sytuacji niecodziennej, odświętnej, wymagającej refleksu, dobrych manier i wdzięku! Jak maleli znienacka, stawali się nieporadni, zapominali języka i – wypadali fatalnie. Z nią zaś było na odwrót. W tym ekskluzywnym milieu, pełnym esprit i brillant, nie tylko nie traciła, lecz jeszcze zyskiwała. Mówiąc o czymś ze swadą godną zapewne samej Simone de Beauvoir, spowita w obcisłą czerń, na której się pyszniła połyskująca perła, z jedną nogą nieznacznie wysuniętą do przodu i lekko zgiętą w kolanie, a drugą wyprostowaną, mocno stojącą na ziemi na podwyższonym obcasie – była olśniewająca!
Lecz ta apoteoza słono mnie kosztowała. Bo niweczyła do reszty i tak gasnące nadzieje na nawiązanie kontaktu (o wspólnym wyjściu z galerii nie warto nawet wspominać), a na dobitek jeszcze boleśnie ośmieszała moje wyobrażenia o jej pozycji w świecie. Zakładać, że będzie tu gościem takim samym jak ja, przeciętnym, anonimowym, zwiedzającym wystawę samotnie wśród gawiedzi, i liczyć, że na koniec wpadnie w pajęczą sieć, jaką na nią zastawię – było, doprawdy, naiwne i godne pożałowania.
Ale i to jeszcze nie wszystko. Bo jej żywa sylwetka, tak jak się przedstawiała, w tej efektownej czerni i władczej, dumnej pozie, stanowiła niejasne, niepokojące wyzwanie wobec obrazów Picassa – nagości i fizjologii. Pomiędzy tym, co widniało na płaszczyźnie papieru, a tym, co się oto jawiło w przestrzeni jasnej sali, zachodził dziwny spór, trudny do wyrażenia. Sztuka – będąca pozorem – stała po stronie „prawdy”. Życie w osobie Madame – będące rzeczywistością – było po stronie „pozoru.”
Picasso obnażał, odsłaniał, pokazywał biologię i mówił:
„Ecce Homo…
„Mais non!” - replikował kształt ludzki odziany w kruczą czerń i na wysokich obcasach. „C’est moi qui suis LHomme!”[130]I wybierając mnie z tłumu na koronnego świadka, zaczynał przesłuchanie:
„No, i co wolisz, chłopcze?. zwracał się z niemym pytaniem. „Nagość, bezwstyd, zwierzęcość? Le corps sauvage et nu?[131]Czy szatę? Ciało odziane, i to o tak, voilà, że wygląda w ten sposób? – No właśnie! Widzisz sam! – Bo kim jest człowiek nagi? Kimś pozbawionym godności, a w każdym razie mniej wartym od kogoś ubranego. Nagi w rozmowie z ubranym nie ma… nie może mieć racji, jakkolwiek byłby piękny albo pociągający! – Ten kpiarz, Picasso, powiada, że Prawdziwy to Nagi czy też że Nagość to Prawda… Powiedzmy. Niech mu będzie. – Cóż to jednak za prawda, której każdy się wstydzi? To może być tylko jedno: hańba i nic innego. – Dziękuję. Wolę inną. A mianowicie taką, że jest nią właśnie strój, a nie bynajmniej nagość. Prawdziwie ludzki to taki, który jest właśnie odziany, tak samo jak dwunożny, a zwłaszcza ten, co mówi. A im lepiej odziany, tym bardziej ludzki. Boski! – No, a teraz wybieraj! Wolisz mnie taką, jak widzisz, elegancko ubraną, w postawie wyprostowanej, zniewalającą spojrzeniem, a zwłaszcza giętką mową? Czy obnażoną do cna, leżącą i rozwaloną w nieprzystojnej pozycji i, miast czarować słowami, wyjącą jak zwierzę w rui? Chcesz wspinać się ze mną? Iść w Alpy? Wejść na Mont Blanc – szczyt ludzki? Czy stoczyć się w Rów Mariański? W prawieczną głębię i mrok? W matecznik pierwotniaków?.
Na tych pięknych pytaniach, choć jakże dojmujących, monolog jej postaci adresowany do mnie urwał się niespodzianie. Moja stacja odbiorcza przestała go dyktować. To zaś było wynikiem zmiany w polu widzenia.
Do konstelacji trzech osób, które obserwowałem, zbliżył się mianowicie Dyrektor Service Culturel, trzymając odkorkowaną, lśniącą butelkę szampana (z białą serwetką na szyjce zawiązaną jak szalik), i po dolaniu wszystkim musującego trunku poprosił prawdopodobnie, ażeby przeszli z nim dokądś – bo tak się właśnie stało.
„Znają się”, pomyślałem i straciłem ich z oczu.
Starszego pana w muszce i damę w kapeluszu ujrzałem jeszcze raz w jakąś godzinę później, gdy pożegnawszy Zachętę, przechodziłem samotnie przez skwer u jej podnóża. Wsiadali do limuzyny – czarnego citroena DS 21, któremu z przedniego błotnika po prawej stronie maski wyrastał srebrny drążek z niewielką chorągiewką – niebiesko-biało-czerwoną.
Wystawa wzbudziła w Warszawie niesłychany rezonans i to niemal z dnia na dzień. Gazety i czasopisma, radio i telewizja – wszystko to było pełne sprawozdań, omówień, dyskusji i artykułów wokół malarstwa Picassa pokazanego w Zachęcie. Przeważał entuzjazm i zachwyt. Sypano komplementami, podziwiano, cmokano. „Niespożyta witalność”, „wielka pochwała życia”, „ekstatyczny optymizm wywiedziony z Natury” – krzyczały nagłówki recenzji albo ich podrozdziałów.
Jednocześnie dzienniki w informacyjnych notach donosiły o dzikich, iście dantejskich scenach, do jakich dochodziło u podwoi galerii przed godziną otwarcia. „Takiego napływu gości nie pamiętają najstarsi pracownicy Zachęty. Tego jeszcze nie było!” – anonsowały gazety (zwłaszcza popołudniówki). „Potrójna ekipa bramkarzy nie może sobie poradzić ze szturmującym tłumem wielbicieli Picassa”
Lecz były też inne głosy. Krytyczne, pełne niechęci, a nawet potępienia. „Obsesja erotyczna”, „odrażająca mania na tle organów płciowych”, „żałosny ekshibicjonizm artysty z uwiądem starczym. – srożyli się recenzenci z najróżniejszych pozycji. I kpili z publiczności oraz… władz oświatowych:
„Na co walą te tłumy? Co je tam tak przyciąga?’ – grzmiał pewien stróż moralności w oskarżycielskiej tyradzie. „Malarstwo? Sztuka? Piękno? Nie dajmy się zwariować! – Odpowiedzi udziela przekrój wiekowo-społeczny tej masy zwiedzających. Zasadniczy odsetek stanowią licealiści i wojsko na przepustce! Następnie – brać studencka, a wreszcie – gawiedź miejska, która, jak wiemy z badań, nie chadza do muzeów, ba! której przedstawiciele w przeważającej liczbie (jak wynika to z ankiet) znaleźli się tam obecnie, o zgrozo, pierwszy raz w życiu!
Od kiedy to, zapytuję, nasza młodzież i armia, i szary obywatel, pałają taką miłością do sztuki awangardowej?
I odpowiadam państwu: odkąd jej głównym tematem stały się treści i sceny… Małżeństwa doskonałego, a środki wyrazu zostały pomyślane w ten sposób, by rzecz była ukazana naraz ze wszystkich stron: z góry, z dołu, z profilu, a nawet en face i w środku.
Komu jest to na rękę? Kto sprzyja temu po cichu?
Niestety, wstyd powiedzieć, gremia i instytucje będące spadkobiercami chlubnej polskiej tradycji nauki i oświaty, z Komisją Edukacji Narodowej na czele. Od lat zupełnie bezradne wobec palącej kwestii przygotowania młodzieży do życia seksualnego, z uczuciem wdzięczności i ulgi przyklasnęły wystawie.”
Głos ten i temu podobne podsunęły mi pomysł zrobienia pewnej intrygi. Początkowo myślałem, że przeprowadzę ją sam, z czasem jednak uznałem, iż będzie dla mnie lepiej, jeśli się kimś posłużę. Wybrałem do tej roli klasowego kolegę, który względnie najsprawniej radził sobie z francuskim, a nadto miał wyraźne uzdolnienia aktorskie (swego czasu brał udział w pracach teatru szkolnego; w moim pamiętnym spektaklu grał Mef istofelesa).
Pokazałem mu kilka najsmaczniejszych omówień i komentarzy prasowych wokół Picassa w Zachęcie i zacząłem namawiać, by na najbliższej lekcji, gdy przyjdzie do konwersacji, wyskoczył z tym tematem i najpoważniej w świecie zgłosił Madame postulat załatwienia przez szkołę zbiorowego biletu na tę głośną wystawę.
– Dlaczego sam tego nie zrobisz? – spytał nieufnie Mefisto.
– Wiesz, jak mnie ona traktuje… – wzruszyłem ramionami. – Nie lubi mnie. Nie znosi! We wszystkim węszy podstęp. Cokolwiek mówię czy robię, podejrzewa, że kpię. Mnie nie wyjdzie ten numer.
– Uważasz, że mnie wyjdzie? – wciąż nie był przekonany.
– Będę cię ubezpieczał – zapewniłem żarliwie. – Podrzucę tekst w razie czego.
W końcu dał się przekonać. Opracowaliśmy plan, to znaczy, scenariusz działania i „listę dialogową” z różnymi wariantami. W obranym dniu, na francuskim, usiedliśmy obok siebie.
– Depuis plus d’une semaine[132] – zaczął śmiało Mefisto, gdy pozwoliła mu mówić – Warszawa żyje Picassem. Wystawa jego grafiki przyciąga od ponad tygodnia tysiące ludzi. Mówi się o niej w radio, pisze się o niej w gazetach. Jest to événement, który trzeba zobaczyć. Niestety, dostać bilet to prawie beznadziejne. Zachęta jest oblężona. Kolejka się ustawia od wczesnych godzin rannych. Praktycznie, zamyka to drogę takim osobom jak my, licealistom mającym zajęcia przed południem. Zdani na samych siebie, działając w pojedynkę, nie mamy najmniejszych szans. Dlatego też wnosimy, by, wzorem innych szkół, zorganizować wycieczkę i wybrać się na wystawę grupowo, całą klasą. Rokuje to jak najlepiej, bo, dzięki zaleceniu Ministerstwa Oświaty, szkoły w danym wypadku są uprzywilejowane…
Na obliczu Madame pojawił się blady uśmiech.
– Je ne suis pas au couranf[133] – stwierdziła przerywając.
– La presse en a parlé - szepnąłem pochylony, kładąc zarazem palec na „liście dialogowej” pod kwestią, od której powinien kontynuować akcję.
– La presse en a parlé[134] – powtórzył wiarygodnie i przejął sprawnie pałeczkę. – Poza tym zwiedzać wystawę pod przewodnictwem Madame to dodatkowy przywilej. Bo pani profesor z pewnością zna się na tym malarstwie i mogłaby nam niejedno commenter… expliquer…[135]
– Moi? - znów wpadła mu w słowo. – Czemu bym miała się znać na malarstwie Picassa?
– Jest cząstką kultury francuskiej – wypalił sam z siebie Mefisto.
– I co to ma do rzeczy? – wzruszyła ramionami. Pośpieszyłem z pomocą.
– Vous êtes pour nous non seulement…- zacząłem dyktować szeptem.
– Vous êtes pour nous non seulement…[136]- powtórzył głośno Mefisto.
– la lectrice de français…
– … la lectrice de français…[137]
– mais aussi notre maîtresse…
– mais aussi notre maîtresse…
-… mais aussi notre maîtresse…[138]
– de culture et de vie.
-… de culture et de vie.[139]
Parsknęła krótkim śmiechem.
– J’ai grand plaisir à l’entendre[140] – zagrała (całkiem zręcznie) dworne podziękowanie w stylu późnego rokoko – choć byłabym szczęśliwsza, gdyby to jeszcze było mniej śmiesznie powiedziane.
– Co w tym było śmiesznego? – zapytał zdziwiony Mefisto.
– Passons[141] – potrząsnęła głową.
– No więc co z tą wystawą… – wróciłem do podpowiedzi.
– Więc jak? Możemy liczyć, że pójdziemy tam z panią? – przełożył sprawnie Mefisto.
– kllezy dimanche [142]- poradziła rzeczowo.
– W niedzielę? – Mefisto zgłupiał.
– Dostała się w niedzielę? – udałem niedowierzanie.
– Dostała się pani w niedzielę? – przekazał głośno Mefisto.
– Ça n’a pas d’importance[143]
– A w jaki dzień tam poszła? – znów szepnąłem przez zęby.
– To kiedy pani tam była? – spytał uprzejmie Mefisto.
– Je n’y suis pas allée[144] – odpowiedziała spokojnie.
– Pas allée? – osłupiałem.
– Pas allée? – podał dalej.
– Non. Pas encore[145] – dodała i szybko zmieniła temat.
Że odrzuci petycję, a nawet że nie będzie traktować jej poważnie – to było oczywiste i co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Że jednak zaprzeczy faktom, że wyprze się samej bytności na wystawie w Zachęcie – tego, przynajmniej w tej formie, nie wziąłem był pod uwagę. Teraz, gdy się to stało i po chwili namysłu doszedłem do przekonania, że jest to w gruncie rzeczy tak samo oczywiste (czyż istniał prostszy sposób na uniknięcie pytań na niewygodny temat?), stwierdziłem, że to kłamstwo sprawiło mi satysfakcję. Bo czemukolwiek służyło, dawało mi przewagę, a nadto stanowiło podstawę do gry wyobraźni:
Zwodzi, mówi nieprawdę – jak ktoś, kto kogoś zdradza. Zapiera się w żywe oczy, że była na tej wystawie; jak gdyby nie chodziło bynajmniej o wystawę, lecz o sekretną schadzkę, lub jakby za tą imprezą kryło się co innego niż oglądanie obrazów, coś występnego, tajnego – namiętność?, spotkanie z kochankiem? (Rzecz zupełnie jak z Prousta!) No, bo i w samej rzeczy, czyż oglądanie tych dzieł, jakkolwiek jawne, publiczne, nie było czymś intymnym… bezwstydnym… wiarołomnym? Czyż patrząc na owe scenki, dając im przystęp do siebie, nie zdradzała Kostiumu, a przez to i mnie, którego – Kostiumem uwodziła? Przecież widzenie bywa namiastką samego aktu. A zatem, rzeczywiście, miała powó, by kłamać!
Ta zabawa myślowa w Marcela i Albertynę czy Swanna i Odetę – w kogoś owładniętego zazdrosną namiętnością i wolą poznania prawdy o kłamliwej kochance – była podniecająca i wciągała jak wir. Stopniowo, niepostrzeżenie stawała się samoistna, traciła znamiona fantazji, przeradzała się w życie. Spostrzegłem, że na serio nie biorę już pod uwagę założonej rozgrywki na neutralnym terenie, a nawet że mi na tym właściwie nie zależy. Więcej: że raczej wolę, aby do tego n i e doszło! Natomiast coraz bardziej ogarniał mnie szał śledzenia, pasja inwigilacji, obserwowania z ukrycia. Stało się to potrzebą jak raz zażyty narkotyk.
Dlatego też niecierpliwie, z mroczną, niezdrową emocją wyczekiwałem przyjazdu Comédie Française i jej gościnnych występów na scenie Teatru Polskiego.
Spektakle miały się odbyć w sobotę i niedzielę. Postanowiłem, rzecz jasna, wybrać się na premierę, i pójść ewentualnie po raz drugi nazajutrz, gdyby pierwszego wieczoru Madame się nie pojawiła.
Wyposażony w kartę, nie miałem żadnych trudności z uzyskaniem biletu. Jedynie wybór miejsca stanowił pewien problem. Podjęcie decyzji w tej sprawie przypominało zadanie na ustawienie króla w optymalnej pozycji do ataku w końcówce. Należało ustalić w drodze eliminacji, który punkt audytorium jest dla mych celów najlepszy, i to bez względu na to, gdzie „przeciwnik. postawi… posadzi swoją figurę. Logicznie, było nim miejsce, skąd w naturalny sposób, bez szczególnych zabiegów, widziało się oprócz sceny jak najwięcej widowni. Warunek ten, w danym wnętrzu, spełniały dwie skrajne loże na pierwszym, wąskim balkonie, opasującym salę linią wielkiego „U”. Dawały perspektywę nie tylko na cały parter i pozostałe loże, lecz i na część drugiego, nisko zawieszonego i stromego balkonu. Lokalizacja ta jednak miała istotny minus. Wchodziła w obręb miejsc przeznaczonych dla osób uprzywilejowanych, słowem, dla haute société. W obliczu obserwacji poczynionych w Zachęcie, nie można więc było wykluczyć, że znajdzie się tam Madame, a nawet należało poważnie się z tym liczyć. Tymczasem taka koincydencja już by mi nie sprzyjała, przeciwnie, psułaby szyki. Pragnąłem, tylko patrzyć, samemu nie będąc widzianym. Dlatego też, po namyśle, wybrałem drugi balkon: środek pierwszego rzędu. Traciłem stąd co prawda widok loży centralnej i kilku jej przyległych oraz tylnego parteru, lecz większość miejsc pozostałych, gdzie najprawdopodobniej mogła się znaleźć Madame, miałem jak na talerzu.
Nie skierowałem tam jednak swoich kroków od razu, gdy owego wieczoru, wyposażony w lornetkę, przyszedłem był do teatru, podobnie jak na wernisaż, z dużym zapasem czasu. Zatrzymałem się w hallu, stanąłem za jakąś planszą i znowu, jak w Zachęcie, wziąłem na muszkę wejście.
Tym razem los mi sprzyjał, choć kazał długo czekać. Przyszła w ostatniej chwili, bodaj po drugim dzwonku. W jej zachowaniu jednak nie było nic z pośpiechu, który cechował innych przybyłych w tym samym czasie. Ci wpadali do środka jak burza, z rozwianym włosem, i gnali na oślep do szatni, zdejmując okrycia w biegu; ona zaś -w zgrabnym kożuszku, z barwną chustą na szyi i w botach na obcasie z cholewkami do kolan – weszła spokojnie, godnie, zgoła majestatycznie, a bilet wyjęła z torebki (tej samej, którą miała na wernisażu w Zachęcie) nie wcześniej niż dopiero w przejściu do foyer, gdzie stały bileterki. Robiła wrażenie osoby o niezachwianej pewności, że spektakl nie zacznie się bez niej.
Trzymając stosowny dystans, postąpiłem w ślad za nią. Oddała ubranie szatniarce, sprawdziła w lusterku makijaż i poprawiła włosy, po czym nabyła program i weszła na teren parteru. Serce zabiło mi raźniej. „W porządku”, pomyślałem, „oby tylko nie z tyłu”, i zanim zdjąłem płaszcz, zajrzałem – przez inne wejście – na parterową widownię. Wkraczała w piąty rząd, przepuszczana przez ludzi, którzy już tam siedzieli. Popędziłem na balkon (była tam druga szatnia).
Z mojego miejsca na górze widziałem ją jak na dłoni. Wystarczał ruch samych oczu, i to bardzo nieznaczny, aby z kurtyny (sceny) przenieść spojrzenie na nią. Siedziała pośrodku rzędu, czytając w skupieniu program. Po swojej prawej stronie miała dwie starsze panie rozmawiające ze sobą, po lewej zaś – puste miejsce.
Wzbudziło to we mnie, rzecz jasna, lawinę domysłów i pytań. Kto miał tam przy niej siedzieć? Ktoś przypadkowy, obcy? Czy osoba znajoma mająca jej towarzyszyć? Jeśli to drugie, to kto? Z kim była umówiona lub miała razem przyjść? I czy ten ktoś nie przyszedł w sposób definitywny, czy może miał jeszcze przyjść, choćby na drugą część? Jej niewzruszony spokój zdawał się przekonywać, że na nikogo nie czeka. To zaś mogło oznaczać, że, istotnie, jest sama – jak sama tu przybyła.
Sama! Bez towarzystwa! I jeszcze, na dokładkę, jest obok niej wolne miejsce! Czyż można było marzyć o lepszej konfiguracji? Czyż nie z takich założeń, z takiego imaginaire wyrastał plan podboju na „neutralnym gruncie”? Dokładnie! No i co? – Wobec rzeczywistości byłem jak porażony. Niezdolny do działania, a nawet do fantazji. Uciekałem przed myślą, co i jak by to było, gdybym na owym miejscu znalazł się wskutek przypadku. Zwłaszcza gdy siadłbym tam pierwszy, nie przeczuwając niczego…
Przyczyną tej niemocy był lęk przed odtrąceniem, przed odruchem niechęci na widok mojej osoby, przed upokarzającym poczuciem odrzucenia – że ją męczę lub drażnię, że jestem dla niej zawadą; i było to tak silne, że wolałem nic nie mieć, ale za to gwarancję, że nie poniosę klęski, niż narażać się na nią, choćbym miał odnieść zwycięstwo.
Wyjąłem z futerału szylkretową lornetkę i nastawiwszy ostrość na postaci Madame, ruszyłem obiektywem po długich rzędach parteru szukając znanych twarzy. Było wielu aktorów (między innymi Prospero i piękna Helena de With), reżyserzy filmowi (wśród nich twórca Popiołów) i kilku ludzi pióra starszego pokolenia. Przeniosłem spojrzenie na loże i – zamarłem z wrażenia. W skrajnej prawej (tej właśnie, którą w pierwszym odruchu brałem był pod uwagę, by wykupić w niej miejsce) siedział pośrodku Jerzyk. Nieznacznie pochylony, wsparty łokciami o rant, oddawał się zajęciu temu samemu co ja – lornetowaniu widowni. Podążyłem spojrzeniem po linii jego wzroku i w polu mego widzenia znów się znalazła Madame.
Dalej czytała program. Wróciłem do Jerzyka. Trwał w niezmienionej pozycji – z czarną lornetką przy oczach. Nie przerwał tej obserwacji, nawet gdy rozległ się gong i światło na widowni zaczęło wolno przygasać.
Widziałem był już raz Fedrę - po polsku, w telewizji, przed dwoma, trzema laty. Spektakl ów, chociaż grany przez czołowych aktorów, niezbyt mi się podobał i pozostawił uczucie rozczarowania sztuką. Gasiłem telewizor zawiedziony Racinem. – To ma być ów chef d’oeuvre francuskiego dramatu? – Wzruszałem ramionami. – I to ma być ów drugi, „kontynentalny. Szekspir? (jak twierdził z całą mocą prelegent w słowie wstępnym, powołując się w kółko na opinie Stendhala). Dziwiłem się. Zżymałem. Dla mnie było to martwe. Bezkrwiste. Retoryczne. Mało mnie obchodziły te bomba-styczne szały trawiące bohaterów. Były tak gigantyczne, że całkiem niewiarygodne. Tragedia nie przejmowała. Nikomu nie współczułem.
Tym razem rzecz mnie olśniła, i to od pierwszych słów. Przede wszystkim sam tekst brzmiał zupełnie inaczej. Nieporównanie czyściej aniżeli po polsku, nie archaicznie, jasno, a nade wszystko – pięknie w swej melodii i rytmie. Klasyczny aleksandryn, obcy polskiej prozodii, stukotał jak koła pociągu: ta-ta-tà ta-ta-tà, albo w śpieszniejszym rytmie: ta-tà ta- tà ta-tà – wprawiając w trans słuchania. Rygorystyczna forma nie czyniła zarazem wypowiedzi sztucznymi. Ich ekspresja i tok, mimo owej konwencji, były zgodne z naturą języka mówionego, a nawet jeszcze więcej: były jej ideałem. Śladu patosu, przesady, operowego stylu, wszystko – bardzo prawdziwe, wiarygodne w wyrazie, a przy tym – kryształowe, nieskazitelnie czyste.
Nie mniej istotną rolę odgrywali aktorzy – i to nie tyle ich gra (powściągliwa, dyskretna, wirtuozerska w mówieniu), co sama ich prezencja – ich uroda i wygląd. Byli to ludzie piękni, szlachetnie uformowani, dorodni, pełni wyrazu – doprawdy, jakby stworzeni na podobieństwo bogów. Zwłaszcza czwórka grająca pierwszoplanowe postaci: Hipolita i Fedrę, Arycję i Tezeusza. Mieli w sobie to coś, co zwykło się zwać rasą. Wysocy, o smukłych szyjach i harmonijnych rysach, poruszający się godnie, a przy tym lekko i z gracją, promieniowali mocą połączoną z powabem. Byli w swych typach wzorcowi. Surowy Dumny Młodzieniec. Dojrzała Wielka Dama. Urocza Młoda Piękność. Mąż w sile wieku – Pan. Wszyscy oni wzbudzali adorację i podziw, uwielbienie zmieszane z nieokreśloną tęsknotą i dojmującym żalem. Że są jakby skądinąd, a przez to -nieosiągalni. Że się ich nie zna, nie pozna, a gdyby nawet poznało – prywatnie, poza teatrem – to pewnie by już nie byli takimi jak na scenie.
Spełniali-można powiedzieć – największy ideał sztuki: wzniecali uczucia do czegoś, co istniało pozornie – do fikcyjnych postaci, do zmyślonego świata, a w ślad za tym marzenie – niedorzeczne, dziecinne – by znaleźć się w owym świecie. Bo tylko w nim – w iluzji – była możliwa szansa na zadośćuczynienie. Lecz właśnie! Tylko szansa. Bo w namiastce przeżycia, jaką stanowił akt odegrania na scenie burzliwego dramatu, szansa ta była zawsze, nieodwracalnie tracona. Los owych pięknych istot był nieodmiennie tragiczny. Skazany na przegraną, na niespełnienie i śmierć.
Oto Tezeusz, król Aten, mąż owiany legendą herosa i zalotnika – słynny pogromca Skirona, Prokrusta i Minotaura; ukochany Ariadny, którą zdradziecko porzucił, i zdobywca Antiopy, królowej Amazonek, z której się począł Hipolit; wreszcie, stateczny małżonek młodszej siostry Ariadny, ognistokrwistej Fedry – wyruszywszy z wyprawą do odległego Epiru, by wesprzeć tam przyjaciela, już od ponad pół roku przebywa za granicą i nie daje o sobie żadnego znaku życia.
Przez ten czas, w jego domu, w rodzinnym mieście Trojzenie, zaszły poważne zmiany:
Hipolit, jego syn, pozostawiony na straży domowego ogniska, młodzieniec czysty i dumny, gardzący dotąd miłością, uległ temu uczuciu do trzymanej w pałacu pod surowym nadzorem ateńskiej księżniczki, Arycji, ostatniej potomkini wrogiego ojcu rodu.
Fedra zaś, jego żona, od dawna skrycie wielbiąca szlachetnego pasierba, zapałała ku niemu szaloną namiętnością.
Oboje dumni, wyniośli, zgorszeni własną hańbą, bronili się, jak mogli, przed działaniem trucizny tkwiącej w strzałach Amora: on szukał zapomnienia w straceńczych jazdach rydwanem i trudach polowania; ona grała niełaskę, udając złą macochę. Daremnie. Afrodyta była od nich silniejsza. W rozpaczy doszli wreszcie do kresu wytrzymałości. On postanawia wyjechać; ona – zejść z tego świata.
Tu właśnie się zaczyna sceniczna akcja tragedii.
I oto co się dzieje:
Ledwo zapadły decyzje – gdy bohaterom zostało już tylko się pożegnać -nadchodzi nagle wieść o śmierci Tezeusza. Jest smutna, lecz jednocześnie przynosi pewną ulgę, a nawet rodzi nadzieję. Z jego odejściem bowiem przynajmniej maleje wstyd i hańba występnych uczuć, a może i wzrasta szansa na jakieś ukojenie. Przecież Hipolit dla Fedry, pod względem krwi, jest obcy. Ich związek zatem – obecnie – nie naruszałby tabu. A z punktu widzenia władzy i interesów państwa, byłby nawet korzystny, przeciwdziałając waśniom na tle praw do sukcesji. Czymś jeszcze naturalniejszym byłoby poślubienie Arycji przez Hipolita. Tych bowiem dzieli jedynie wrogość zmarłego ojca do rodu pięknej księżniczki. Czyż jednak sam Tezeusz nie pojął ongi za żonę nieprzyjacielskiej królowej, z którą prowadził był wojnę?
W ten sposób Afrodyta dolewa oliwy do ognia. Mrzonki, pragnienia, żądze, które już miały zostać raz na zawsze zgaszone, buchają nowym płomieniem.
Dochodzi do spotkania – Hipolita z Arycją i Fedry z Hipolitem. Dwoje płonących miłością pozornie trwa przy swoim: mimo nowych warunków, powstałych wskutek wieści o śmierci Tezeusza, chcą oni przeciąć węzeł, który spętał im wolę i ściska boleśnie serce. Pragną jednak się rozstać przynajmniej pojednani – przez wyrównanie krzywd wyrządzonych w przeszłości.
Hipolit więc odwołuje okrutny wyrok ojca skazujący Arycję na wieczyste poddaństwo i zwraca jej Ateny, do których ma ona prawo; Fedra zaś ubolewa z powodu wyrazów wrogości w stosunku do Hipolita i czynionych mu wstrętów, prosząc o wielkoduszność.
Jednakże w te akty skruchy i gesty pojednania wkrada się inny ton i całkiem inne treści. Wyrównywanie rachunków i prośby o wybaczenie przeradzają się raptem w otwarte miłosne wyznania. Puszczają wodze dumy, walą się tamy wstydu: zrazu dwuznaczne słowa stają się jednoznaczne. Puisque j’ai commencé de rompre le silence[146]- Hipolit zmienia naraz kierunek wypowiedzi i skacze w przepaść prawdy (podaję w tłumaczeniu):
Trzeba iść dalej, pani, trzeba ci objawić
To, czego dłużej w sobie nie zdołam już trawić.
I w długiej, namiętnej tyradzie nazywa rzecz po imieniu. Mówi, jak został zraniony, jak się dręczył i bronił, i jak na koniec uległ d’un amour si sauvage[147].
Wyznanie Hipolita – wbrew jego przypuszczeniom – uszczęśliwia Arycję. Wszystkiego się spodziewała, tylko nie czegoś takiego. Dla niej to istny cud. Błogi sen. Wniebowzięcie. Oto, skazana przez lata na wieczyste panieństwo i pogodzona poniekąd z tym niewesołym losem, dostaje w jednej chwili – wolność, królestwo i miłość, i to ze strony kogoś, kto ją swoiście urzeka. Rozkwita przeto jak kwiat dotknięty światłem słońca:
Dzięki ci za te wszystkie szczodrobliwe łaski.
Lecz wiedz, że nic królestwo, chociaż najznaczniejsze,
Jest spośród tych dobrodziejstw dla mnie najcenniejsze.
Akceptacja wyznania! Odwzajemnienie uczucia! Szczęście: chwila wytchnienia w udręce samotności! Czyż jest coś dla człowieka bardziej upragnionego i godnego doznania?
Scenę tę odegrano z urzekającą finezją:
Hipolit, ośmielony przyzwoleniem Arycji, wyciągał ku niej wolno otwartą prawą dłoń (jakby ją prosił do tańca), a wtedy ona swoją unosiła ku niemu. Nie dotykali się jednak. Kiedy końce ich palców dzielił dosłownie centymetr, zastygali w bezruchu – na podobieństwo Boga i stworzonego Adama z fresku Michała Anioła.
Zapadła chwila ciszy, po czym rozległy się brawa. Spojrzałem natychmiast w dół, na piąty rząd parteru.
Nie klaskała jak inni. Siedziała nieporuszona.
Tymczasem akcja dramatu zmierzała ku kulminacji. Na scenę wkraczała Fedra ze swoją wielką „arią”.
Tak, zdaje sobie sprawę, że mierzi Hipolita, że uczyniła wszystko, aby go sobie zrazić, a jednak w sytuacji, jaka oto powstała, ośmiela się apelować, by nie brał teraz odwetu za doznane przykrości, a zwłaszcza by się nie mścił na jej nieletnim synu, a jego przyrodnim bracie. Więcej, niechaj go uzna i otoczy opieką. On jeden może to dziecko obronić przed wrogami!
Tylko ty bezpieczeństwo możesz mu zapewnić.
Już ta kwestia pobrzmiewa niejaką dwuznacznością („zostań jego obrońcą”, więc – jakby moim mężem?). Ale to jeszcze nic. Fedra rozpędza się i traci panowanie nad potokiem wymowy. Zaczyna utożsamiać pasierba z jego ojcem:
Nic, co mówię! On żyje, gdy oddycha w tobie. Czyż nie męża mojego widzę w twej osobie?
I przywołuje czas pamiętnych wydarzeń na Krecie, gdy przybył tam Tezeusz, by zabić Minotaura, i jak tego dokonał z pomocą jej siostry, Ariadny. Był wtedy dokładnie taki, jakim jest teraz Hipolit – młody, wspaniały, piękny. To właśnie wtedy w jej sercu zbudził miłość ku sobie. Lecz cóż! Spóźniła się! Ariadna była pierwsza! A kiedy, w lata później, poślubiła go jednak, był to już inny człowiek. Wiązała się z mężczyzną, z którego tamten uleciał. Zrozumiała to w pełni, gdy po raz pierwszy ujrzała (w Atenach) Hipolita – ową replikę ojca z okresu jego świetności. Tak, to właśnie ten kształt, ta czarująca postać, do kogokolwiek należy! – do ojca, czy do syna – stanowi jej przeznaczenie.
Lecz właśnie to jest straszne! Że człowiek nie wybiera! Jest on igraszką losu na pośmiewisko bogów! Miota się, płonie, cierpi, a oni czerpią z tego niewysłowioną rozkosz albo świetnie się bawią. W jękach i szlochach ofiary zdaje się czasem pobrzmiewać ich sardoniczny śmiech.
Jest to nie do zniesienia. Więc jeśli śmiertelny ma godność, musi przerwać ten spektakl, ową nierówną grę. Skończyć ze sobą! Skończyć! Położyć kres upodleniu.
I Fedra, wyznawszy miłość, czyli – we własnym mniemaniu – sięgnąwszy dna upadku, zaklina Hipolita, aby teraz ją zabił. Przynajmniej niech zada jej śmierć, skoro niczego innego nie może dla niej uczynić.
Oto me serce. Przebij! Tutaj cios mi zadaj.
Czuję, jak się wyrywa naprzeciw twej ręce,
Niecierpliwe, by z grzechu oczyścić się w męce.
Uderz. Albo, jeżeli to niegodne ciebie,
Jeśli nie chcesz mnie, w gniewie, wspomóc w tej potrzebie
Lub ręki sobie kazić moją krwią nikczemną,
Użycz chociaż żelaza. Zlituj się nade mną.
Daj.
Po tych słowach znów następowała krótka scena mimiczna – odpowiednik poprzedniej, tyle że negatywny (jakby w tonacji moll). Tę odegrano z kolei z imponującą precyzją, jak układ baletowy:
Na brzmiącym wieloznacznie, ostatnim, króciutkim „daj”, Fedra stojąca na scenie na lewo od Hipolita (z punktu widzenia widowni) sięgała prawą ręką po jego krótki miecz, przytroczony rzemieniem do pasa na lewym boku. Na to Hipolit – też prawą – kierował ku rękojeści, chcąc wzbronić do niej przystępu. Wtedy zaś Fedra – lewą – chwytała to prawe ramię – od góry, powyżej nadgarstka – i odciągała ku sobie; natomiast prawą, powoli, wydobywała miecz i unosiła go w górę.
W tej pozycji, zwróceni trois quarts ku widowni, zastygali w bezruchu na dobrych kilka sekund.
Był to wspaniały obraz – mieniący się znaczeniami. Kiść ręki Hipolita zwisała w uchwycie Fedry jak głowa martwego ptaka. Kontrastował z nią miecz wzniesiony ostrzem do góry. Mierzyli się spojrzeniami. Wszystko to miało coś w sobie z perwersji i masochizmu: prowokowanie gwałtem do popełnienia gwałtu.
„Zabij mnie, bo cię zetnę!” wołało ramię Fedry przedłużone o miecz. „Odbierz mi broń i przebij! Lub, skoro już jej nie masz, uduś własnymi rękami! Niech zginę w tym słodkim uścisku! Albo… przynajmniej rusz ręką, zrób coś z tą wiotką garścią, bezwolną, niegodną mężczyzny, która mnie upokarza i poniża do reszty. Przynajmniej ją obróć i weź… weź mnie… na chwilę… za rękę!”
Gdyby Hipolit to zrobił – gdyby swoją prawicą wywinął się z uścisku i ujął lewą dłoń Fedry – przekształciłby ich pozycję w klasyczną pozę zaślubin. Staliby przed widownią jak para przed ołtarzem. Lecz on tego nie robił – być może właśnie dlatego. Stał oniemiały, „cofnięty”, z grymasem wstrętu na twarzy.
Była to alegoria wzgardy i odrzucenia. Mówiła, że brak wzajemności jest czymś nieodwołalnym. Nic nie zdoła jej wzniecić, jeżeli sama nie płonie. Ani zaklęcia, błagania, ani groźba i gwałt. Te dwie cząsteczki ludzkie nie łączą się ze sobą, nie mogą się połączyć. Im jedna bardziej przyciąga, tym druga bardziej odpycha. – Niespełnienie. Nieszczęście. Samotność spotęgowana.
Po chwili napiętej ciszy znów się zerwały oklaski. Znowu spojrzałem w dół. Tym razem biła brawo, choć nie tak gorąco jak inni. Przeniosłem wzrok na loże. Jerzyk, z lornetką przy oczach, wpatrywał się w aktorów.
Gdy brawa w końcu umilkły, Fedra ciskała wściekle ramieniem Hipolita w geście zranionej ambicji i schodziła ze sceny nie oddawszy mu miecza. Wkrótce zaś potem spadała – jak grom z jasnego nieba – wieść, że Tezeusz żyje i właśnie zawija do portu. I na tym się kończyła pierwsza część przedstawienia.
Ludzie zaczęli wstawać i wychodzić na przerwę.
Wspierając brodę na rękach, obserwowałem parter. Nie ruszała się z miejsca. Początkowo myślałem, że tylko odczekuje, aż minie fala tłoku w przejściach między rzędami i w drzwiach do foyer; z czasem jednak, gdy sala zaczęła świecić pustkami i prawie wszyscy wyszli (w tej liczbie również i Jerzyk), ona zaś dalej siedziała, co więcej, powróciła do lektury programu, pojąłem, że nie zamierza opuszczać fotela w antrakcie.
Była to sytuacja, doprawdy, jak wymarzona. Prawie pusta widownia, a na niej – ona, sama. I blisko piętnaście minut danych do dyspozycji. Zupełne przeciwieństwo konfiguracji w Zachęcie. Znowu poczułem niepokój i szybsze bicie serca, a w głowie odezwał się głos, który już nieraz słyszałem:
„Zejść tam szybko i podejść! Czego się tutaj bać?! Jeżeli w tych warunkach nie zdobędziesz się na to, to nigdy się nie odważysz. A skoro się nie odważysz, to nie jesteś jej wart. – Daj się unieść prądowi!… Błogosławiona mgła!… No, dalej! Nie ma co zwlekać! Każda chwila jest cenna! – I podejść od lewej strony, tam gdzie jest puste miejsce. Być może drugą część będziesz oglądał już stamtąd…”
Podniosłem się i, jak w transie, ruszyłem po „złote runo”.
Choć szedłem, jak się zdawało, krokiem zdecydowanym, droga z balkonu na dół zabrała mi więcej czasu, niż w przeciwnym kierunku przed rozpoczęciem spektaklu. Kiedy zaś w końcu dobrnąłem do jednych z drzwi na parter i stanąłem w ich progu, oto jaka odsłona zjawiła się moim oczom: w ścieżce czwartego rzędu, przed siedzącą Madame, zwrócony do niej przodem, stał nieco pochylony – Dyrektor Service Culturel. Rozmawiali, a raczej – on nieprzerwanie mówił, żywo gestykulując. Ona, nieporuszona, patrzyła ku niemu w górę i tylko od czasu do czasu wtrącała kilka słów. W końcu, gdy rozległ się dzwonek i publiczność powoli zaczęła wracać na salę, Dyrektor się wyprostował i, rzuciwszy spojrzenie w stronę loży centralnej, wykonał kilka gestów, mówiących, że musi już iść. Z mimicznym „à bientôt!” wycofał się z rzędu foteli i zniknął w foyer. I rzeczywiście, po chwili zjawił się w tamtej loży – w ślad za ambasadorem i jego połowicą.
Znów pognałem na górę. Po drodze, od bileterki, na którą się natknąłem, kupiłem w pośpiechu program. Swoje miejsce zająłem na krótko przed podniesieniem kurtyny. Fotel obok Madame w dalszym ciągu był pusty. Jerzyk przeglądał program. Zajrzałem do niego i ja. W gasnącym świetle widowni, u góry jednej ze stron, mignęło mi jego nazwisko.
Druga część przedstawienia nie miała już takiej siły i urody jak pierwsza, choć grano równie dobrze, w tym samym tempie i rytmie. Przyczyna tkwiła zapewne w materii samej akcji, w danej fazie dramatu. Bo odkąd wrócił Tezeusz, linia rozwoju wypadków czy ich temperatura zaczęła z wolna opadać ku nieuchronnej klęsce. Właściwie od pierwszej sceny (dialog: Tezeusz – Fedra) rzecz była przesądzona. Nic się już nie dawało odwrócić czy naprawić. Można było jedynie odwlekać katastrofę: prowadzić grę pozorów, ukrywać prawdę, kłamać. Zmowa milczenia jednak, nikczemne oskarżenia – nie, mimo wszystko te sprawy nie miały już owej mocy, co dramat samej pasji; co konflikt duszy i ciała, powinności i serca. Tamto, mimo kostiumu i wyszukanej formy, tchnęło mocą i prawdą; intryga niedopowiedzeń i tragedia pomyłek, jakkolwiek prawdopodobne, były jednak umowne, typowo teatralne.
Blaskiem z pierwszej połowy rozjarzyły się jeszcze dwa krótkie epizody: scena zazdrości Fedry i ta, w której Hipolit przekonuje Arycję do wspólnej ucieczki z Trojzeny.
Dreszcz przechodził po plecach, gdy Fedra, usłyszawszy w tyradzie Tezeusza zdanie o Hipolicie, iż ten kocha Arycję, wpadała mu w pół słowa pełnym zgrozy „Co, panie?” i, jakby ścięta z nóg, chwytała się kolumny, szukając w niej oparcia.
Brak wzajemności, wzgarda ze strony Hipolita – dopóki się zdawały podyktowane dumą lub zawierzeniem czystości – dotykały jak susza albo surowy chłód; kiedy niespodzianie okazywały się jednak pochodną namiętności żywionej ku innej kobiecie, nabierały wymiaru katastrofy kosmicznej. Fedrze, niejako fizycznie, usuwał się grunt spod nóg i pochłaniało ją piekło. Ból odrzucenia „dla innej. był czymś nie do zniesienia.
Drugi atak histerii następował po słowach powiernicy, Enony, pragnącej ją pocieszyć. Gdy piastunka mówiła:
I cóż im po miłosnym bezowocnym szale?
Nie będą się już widzieć.
Fedra wpadała jej w słowo dzikim, wulgarnym wrzaskiem, zupeł nie nie licującym z jej pozycją i krwią:
Ale kochać dalej!
Te nagłe zmiany tonu – z wysokiego na niski, z królewskiego na gminny – fenomenalnie zresztą robione przez aktorkę, zdawały się uzmysławiać, jak krucha jest w człowieku powłoka jego szlachectwa. Wystarcza oto, podrażnić nienasyconą wolę i wtrącić do wrzącej krwi szczyptę soli z piołunem, by puścił natychmiast kręgosłup i kościec sublimacji, dojrzewające przez lata czy nawet pokolenia – te wszystkie nawyki i formy szlifujące naturę – i aby z wyniosłej damy wyszła bezwstydna hetera, czy nawet jeszcze gorzej: z królowej – goniąca się suka.
Zupełnie inny klimat miało spotkanie i dialog Hipolita z Arycją.
Tutaj po raz ostatni odżywa w tragedii nadzieja. Choć sprawa bierze zły obrót, choć pętla sprzecznych racji zaczyna się zaciskać, nie wszystko jest jeszcze stracone: z pożogi namiętności, jak z płonącego domu, można jeszcze ocalić przynajmniej jedno – ich szczęście. Wystarczy, że ujdą razem, że uciekną z Trojzeny – tak jak stoją, natychmiast.
Pięknie Hipolit zaklinał honorową Arycję, by porzuciła wahanie i by mu zaufała:
Zerwij pęta, odepchnij niewolę nikczemną;
Odważ się i jedź ze mną, odważ się być ze mną;
Rzuć to miejsce plugawe, zepsuciem skażone,
Gdzie oddychasz trucizną, idąc w każdą stronę…
Ach, gdybyż z takim apelem zwróciła się do mnie Madame!
Uprzytomniłem sobie, że śledzę to przedstawienie, podobnie jak odbierałem Zwycięstwo i strofy Renu, i grafiki Picassa – przez pryzmat „mojej biedy”, jak pewną swoją miłość nazwał Fryderyk Chopin. Nie polegało to jednak na czerpaniu emocji z luźnego podobieństwa dwojga głównych postaci do osób rzeczywistych (że niby Hipolit to ja, a Fedra to Madame) – bądź co bądź, ich historia była zupełnie inna. Istota mego odbioru tkwiła w duchu fantazji, w swobodnej grze wyobraźni. Na osnowie dramatu odgrywanego na scenie, i z jego elementów, snuł mi się w głowie bezwiednie dramat zupełnie inny, który stanowił projekcję niewyrażonych marzeń.
Oto ojciec Madame, duch niespokojny i śmiały, szlachetny idealista wyzywający los, popełnia – niczym Tezeusz jadący do Tartaru – katastrofalny błąd. Owładnięty szaleństwem czy manią prześladowczą, na przekór rozsądkowi i przestrogom przyjaciół, powraca z wojennej tułaczki do rodzinnego kraju, zniewolonego przez reżim moskiewskich barbarzyńców i rządzonego nikczemnie przez ich miejscowych kamratów. Co gorsza, wlecze tam z sobą swoją jedyną córkę -dziewczynę piękną i dumną, zrodzoną w sercu Alp, której – na znak ufności w sprzyjające mu szczęście – nadał był niegdyś imię: „Zwycięstwo” – Victoire.
Fałszywy krok mści się szybko: nieszczęsny Maks-Tezeusz ginie w lochach UB – niczym w czeluściach Tartaru, piękna zaś Victoire, zdana na samą siebie, zostaje odcięta od świata szczelną „żelazną kurtyną”.
Zrazu zdesperowana, zaczyna jednak z czasem – jak Ren urodzony wolnym – torować sobie drogę ku otwartej przestrzeni, tam gdzie zachodzi słońce – ku galijskiej równinie. Ima się różnych forteli, prowadzi podwójną grę. Wreszcie, po wielu porażkach i bezowocnych próbach, staje w obliczu szansy znacznie większej niż dotąd, bo uwikłanej swoiście w interes ciemiężycieli. Czy uszczkną coś z dóbr Zachodu, do których cieknie im ślina, zależy w pewnym stopniu od tego, czy zwrócą jej wolność. Tym razem tak rzecz wygląda. Ona zaś ma jedynie wykazać się jako pedagog – przed cudzoziemskim gremium.
I tu się właśnie zaczyna główna akcja dramatu.
Gimnazjon, w którym się zjawia i który ma przysposobić do nowego systemu, jest – jak wszystko w tym kraju, spodlonym, znieprawionym przez bolszewicką tyranię – spaczony i zacofany. Wychowawcy – zgorzkniali, nieciekawi, kostyczni. Wychowankowie – gnuśni, ograniczeni, krnąbrni. Nauka w tych warunkach to orka na ugorze, a życie – istna gehenna. Samotność. Wyobcowanie. Brak wspólnego języka choćby z jedną osobą.
I oto w tym ostępie – ponurym i zatęchłym – na krótko przed terminem odzyskania wolności, w ciżbie nieokrzesanych, niemrawych podopiecznych napotyka młodzieńca o szczególnych zdolnościach, manierach i wymowie, i równie nieprzeciętnym uroku osobistym. Inteligentny, obyty, wręcz błyskotliwy w rozmowie, a przy tym – dziwnie nieśmiały, zamyślony i smutny, zrazu ją intryguje, a z czasem – wzbudza sympatię. Owych przyjaznych uczuć nie okazuje mu jednak, przeciwnie, gra – jak Fedra – odpychającą władczynię. Nie chce żadnych stosunków natury nieoficjalnej, choćby najniewinniejszych. To mogłoby jej tylko tak czy inaczej zaszkodzić. Poza tym – sentymenty! I na cóż jej one, po co! – skoro niebawem wyjeżdża, by więcej tu nie wrócić. Nie, absolutnie nie może pozwolić sobie na to („kto sobie nakłada więzy, naraża się na zgubę”).
Ale niezwykły uczeń nie tylko po prostu jest czarującym młodzieńcem; zdaje się on ponadto cicho ją adorować. Wpatruje się w nią jak w obraz, chyłkiem tropi jej dane, w pisemnej pracy domowej przemyca kunsztowne wyznanie. Ach, jak uroczo to robi! Doprawdy, jest wzruszający! Czy jest gdzieś ktoś na świecie, kto by ją tak wyróżniał? Być może. Le Petit George [148]. Syn przyjaciela jej ojca i zalotnika matki. Lecz cóż to za porównanie! Jego namiętność ku niej jest mroczna i nużąca. Odstręcza ją, krępuje, paraliżuje sztucznością. Zatruta neurastenią, histeryczna, żałosna. A poza tym – w ogóle, niezależnie od tego – jak blady jest afekt Mężczyzny, z reguły wtórny, chwiejny, skażony już zwątpieniem, przy pierwszym porywie Chłopca, szalonym i bezkrytycznym! W każdym razie dla kogoś, kto minął już smugę cienia – dla kobiety dojrzałej, trzydziestoparoletniej.
Uwielbia ją. Ubóstwia! Stawia ją na ołtarzu! Choć tyle ma wokół siebie zalotnych rówieśniczek. To pochlebia ambicji. To osobliwie podnieca. To wyzwala pragnienie, aby mu wyjść naprzeciw i stać się dlań, zaprawdę, wszechmogącą boginią.
Nie można jednak ulec tego rodzaju pokusie. To byłoby ryzykowne i – niegodziwe zarazem. Wszelako, z drugiej strony, nic nie zrobić w tej sprawie, dalej grać lodowatą, nieczułą Królową Śniegu – to też nie rozwiązanie.
Zaczyna się walka wewnętrzna. Między podszeptem próżności a odpowiedzialnością. Między odruchem serca a dyscypliną rozsądku. – Uczynić coś dla niego, dać mu coś, ofiarować, ale tak, by nie zbudzić zbyt głębokich nadziei. Owszem, okazać łaskę, a nawet uszczęśliwić – jak Hipolit Arycję – ale bez konsekwencji. Na moment. Na jedną chwilę.
Stawia mu „celujący”. Jedynemu w gimnazjum. A jego pracę pisemną, ze stosowną opinią, przekazuje do wglądu cudzoziemskiej komisji. Może wyniknie coś z tego? Może przewodniczący, monsieur le directeur, zwróci na niego uwagę – jak niegdyś profesor Billot na esej du Petit George – i wyciągnie doń rękę? Zaproponuje stypendium, zaprosi na kurs do Francji? -No tak, ale to przyszłość i w dodatku niepewna. A co tymczasem? Już? By zaraz ujrzeć efekt? – Wywyższyć go w drobnej sprawie. Okazać zaufanie. Wysłać do gabinetu, gdzie znajduje się skarbiec z rzeczami osobistymi. Nie strzeżony. Otwarty. – Wręczyć mu klucz do niego! W ten symboliczny sposób dopuścić go do siebie. Powiedzieć do niego: „La clé!” i, spoglądając mu w oczy, podać go – gestem Stwórcy z fresku Michała Anioła.
I tak się dzieje. Lecz cóż! To ciągle jeszcze nie to. Gra aluzji, metafor nie spełnia oczekiwań. Na twarzy faworyta nie zalśnił blask radości czy płomień oszołomienia. Dalej jest przygaszony, strapiony, obolały. Trzeba inaczej z nim mówić. Inaczej go wyróżnić. – Zabrać go do teatru! Na Comédie Française, która właśnie przyjeżdża z inscenizacją Fedry. Akurat otrzymała zaproszenie z poselstwa, valable pour deux personnes [149]. O, to jest rozwiązanie!
Lecz ręka Opatrzności – na dobre czy na złe – nie dopuszcza do tego. Krzyżuje plany, mąci – dość, że niweczy ów zamiar. Idzie na spektakl sama, marnując drugie miejsce. Fotel koło niej jest pusty. Chyba jako jedyny, przynajmniej na parterze. Ogląda przedstawienie, żałując że tak wyszło. A kiedy słyszy słowa: „Zerwij pęta, odepchnij niewolę nikczemną”, i ich kontynuację: „Rzuć to miejsce plugawe, zepsuciem skażone…”, pojmuje w nagłym błysku, że to jest właśnie to, co winna mu powiedzieć.
Ach, że go tutaj nie ma! Że nie siedzi koło niej! Że nie słyszy tych słów, na które w jakiś sposób zwróciłaby mu uwagę!
Ale on – jest! I słyszy. Siedzi z przodu balkonu. A gdy opadnie kurtyna – już wkrótce, za kilka minut – i umilkną oklaski, spotkają się przy szatni albo przy wyjściu z teatru. Nie wszystko jeszcze stracone! Ten dramat nie kończy się źle…
Ta snuta bezwiednie bajka w kulisach świadomości była tak czarująca i sugestywna zarazem, że po skończonym spektaklu, niepomny obrazów jawy i głuchy na głos rozsądku, ruszyłem zdecydowanie dopisywać jej finał – na scenie rzeczywistości.
Odebrawszy okrycie, zbiegłem czym prędzej na dół, wypatrzyłem swą Fedrę w tłumie stojących do szatni, po czym wyszedłem na zewnątrz, by tam jej oczekiwać – u stóp wejściowych schodów.
W drzwiach pokazał się naraz – otoczony młodzieżą – rozpromieniony Prospero. Wyraźnie komentował grę francuskich aktorów. Perorował, przystawał, odtwarzał ich gesty i pozy. Odszedłem kilka kroków, by nie natknął się na mnie. Jego widok jednakże natchnął mnie pewną ideą. Ależ tak, oczywiście! Zacząć z nią to spotkanie, jak zacząłem był z nim. Zwrócić się do niej wierszem! Tym razem – aleksandrynem. Jeśli wtedy ów trik okazał się tak skuteczny, może i teraz będzie. A zresztą, jakże inaczej miałyby brzmieć moje słowa, przynajmniej początkowe, skoro to ma być scena jak z prawdziwego dramatu.
Palcami prawej ręki objąłem czoło i skronie (jak zwykł to czynić Konstanty), zacisnąłem powieki i wytężyłem umysł.
Madame! Est-ce bien vous-même? -
zacząłem układać tekst.
– Mais quelle coïncidence!
Quel étrange et curieux concours de circonstances![150]
Dobranie pierwszego rymu uruchomiło mechanizm rezonowania wyrazów. Nasuwające się słowa przywoływały inne o współbrzmiących końcówkach lub przychodziły od razu parami, trójkami, czwórkami. I tak, wewnętrznym uchem, usłyszałem konsonans: question-conversation, który mi coś przypomniał. No, oczywiście! Tamto! Tę lekcję, na której zacząłem swe tajne dochodzenie. Tak, to aż się prosiło, aby do tego nawiązać.
Napiąłem łuk poezji, czy, ściślej – l’art poétique:
Profitons-en pour faire une conversation;
Pour nous poser enfin quelques bonnes questions. [151]
Zadowolony z siebie, zwolniłem czoło z uścisku i otworzyłem oczy. I oto co się wtedy przed nimi ukazało:
Na wprost wyjścia z teatru, przy samym krawężniku, stał błękitny peugeot z uruchomionym silnikiem i włączonymi światłami o żółtym zabarwieniu. Przednie drzwiczki po prawej były szeroko otwarte; na miejscu obok kierowcy siedziała osoba płci żeńskiej, w której po chwili poznałem mademoiselle Legris, i podniesioną ręką dawała komuś znaki. Tym kimś była Madame, schodząca właśnie po schodkach. Podeszła do samochodu, otwarła tylne drzwiczki i szybkim, zręcznym ruchem wślizgnęła się do środka. Szczęknęły, raz po raz, zatrzaskiwane zamki i pojazd ruszył ostro w kierunku ulicy Oboźnej. Usiłowałem dojrzeć, kto siedzi za kierownicą, ale bez powodzenia. Z pewnością był to Dyrektor, lecz nie stwierdziłem tego. Wyraźnie dostrzegłem jedynie tablicę rejestracyjną: WZ 1807. (Rok pamiętnego zwycięstwa Napoleona nad Rosją i utworzenia przezeń nowego państwa polskiego o nazwie Księstwo Warszawskie.) Nieco niżej, po prawej, widniała owalna plakietka z literami CD.
Wsunąłem ręce w kieszenie mego szarego płaszcza (w jednej z nich rezydował cienki zeszyt programu) i z pochyloną głową ruszyłem wolnym krokiem w stronę Nowego Światu, gdzie przy biurze podróży o nazwie „Wagons-Lits-Cook” znajdował się najbliższy przystanek autobusu.
Zdawałem sobie sprawę, że mimo skurczu serca, o jaki mnie przyprawiła ostatnia, krótka scenka mego dramatu na żywo (bardziej w swym charakterze filmowa niż teatralna), wyszedłem był z perypetii i tak obronną ręką. Ładnie byłbym wyglądał, gdybym w przystępie maligny lub szaleńczej odwagi zdążył rozpocząć akcję! Na przykład, w kolejce do szatni albo tym bardziej w hallu, tuż przed jej wyjściem na zewnątrz. Koszty takiego kroku byłyby znacznie wyższe. A jednak mimo to – pomimo świadomości, iż miałem właściwie szczęście – nie czułem się szczęśliwy. Trawiło mnie poczucie zawodu, niespełnienia, a zwłaszcza, że jestem osobą… istotą minorumgentium.
Oto przez dwie godziny śledziłem na scenie dramat osnuty na micie greckim. Jego protagoniści, choć byli śmiertelnymi, mieli coś w sobie z tytanów. Stanowili jak gdyby najdorodniejsze okazy człowieczego rodzaju. Ich losy i namiętności, które nimi targały, były królewskie, wielkie.
W tych herosów z kolei wcielały się jednostki co najmniej nieprzeciętne, a w skali rzeczywistości uformowanej przez ustrój demokracji ludowej – zgoła nie z tego świata. Kobiety i mężczyźni niespotykanej urody, o kryształowych głosach, rasowi, charyzmatyczni. I jeszcze do tego – z Zachodu! Z burżuazyjnej Francji – Olimpu sztuki i życia! Członkowie legendarnej Comédie Française! Jakże musieli być zdolni, bogaci wewnętrznie, wrażliwi, a także ciekawi świata i doświadczeni życiowo! I jakież dzięki temu musiało być ich życie – codzienne, osobiste – tam, w cieniu Wieży Eiffela i Łuku Tryumfalnego!
I wreszcie, to misterium przebóstwionych postaci odgrywane przez ludzi o półboskiej naturze śledziła niepospolita, a dla mnie – boska kobieta. Zrodzona z niepoślednich, tajemniczych rodziców, jak Ren w „zamczysku Alp”, tej „kuźni, gdzie się wykuwa jedynie czysty kruszec”; piękna, o bystrym umyśle i silnym charakterze; doświadczona surowo przez przeciwności losu; pojmana i uwięziona przez bolszewicki pomiot, tych czerwonych pigmejów okupujących kraj, i próbująca podstępem wydostać się z pułapki… Któż miał taki życiorys i taką osobowość! Któż na tej ziemi jałowej odznaczał się taką siłą, inteligencją, urodą! „O, gdzież był taki drugi, który by był tak wolny!”
Jak przystało na dumną femme émancipée, przybyła do teatru – sama, w ostatniej chwili. A gdy go opuszczała, podjechał po nią wóz du corps diplomatique. Jak po księżnę lub gwiazdę. Jak rydwan po boginię! Zabrano ją zapewne na kolację lub bankiet wydany w ambasadzie albo w hotelu „Bristol” na cześć francuskich artystów. By piła tam szampana i prowadziła rozmowy pełne esprit i brillant. Równa między równymi. W innej czasoprzestrzeni!
A kim ja byłem przy tym? Wobec nich. Wobec niej. Czyż nie istotą podrzędną, co nawet się nie dostała pomiędzy nagie ostrza owych potężnych szermierzy? Czym było moje życie? Co na nie się składało? – Dzieciństwo w zburzonej Warszawie. Makabra stalinizmu. Zdziczałe obyczaje. Ubóstwo, szarość, półmrok. Żałosne misteria ludzi biednej, podbitej prowincji, gdzie diabeł mówi dobranoc. Świat rzeczy używanych, starych, brzydkich, kalekich. „Zrzuty” i „ciuchy” z Zachodu, słuchanie Wolnej Europy. I wciąż ta sama śpiewka: „kiedyś!… gdzie indziej!… nie tu!… skończyło się!… skończone!” Tak, proza mego życia była całkiem wyzbyta, jak powiedział poeta, urody koniunktiwu.
Jednakże los to nie wszystko. Ostatecznie, Madame, mimo niezwykłych kolei i nietypowych przejść, także od wielu łat brnęła przez te ugory. Liczy się w równym stopniu ogień wewnętrzny- duch. Siła i jasność płomienia. Temperatura żaru. – No a jak pod tym względem jawiłem się, wypadałem, przynajmniej we własnych oczach? – Znowu blado, mizernie. Jak karłowaty kaleka. – I cóż że się dobrze uczyłem, miałem dobre maniery, mówiłem po francusku i grałem na fortepianie! Że byłem wprowadzony w arkana królewskiej gry w szachy i miałem małpią pamięć! Że, wreszcie, wielbiłem słowa i potrafiłem nimi w różny sposób żonglować, a nawet mówić wierszem! – To wszystko było grzeczne, układne, „kulturalne”. Zimne, matematyczne, logiczne, abstrakcyjne. Nie było w tym szaleństwa, boskiej głupoty, ekstazy. Było w tym „szkiełko i oko”, zero „czucia i wiary”. Wszystko w głowie, nic w ciele! Wszystko w myślach, nic w zmysłach! Wolałem kostium niż nagość. Wolałem pozór od prawdy. Opancerzony, zamknięty, zaszpuntowany w sobie. Złożony z ironii, dowcipu, paradoksu, błazeństwa. Blednący na widok krwi. Wstydzący się natury. Nie znajdujący formy dla porywu miłości…
Czy taki ktoś mógł być – bohaterem dramatu? Być może, ale na pewno nie takim jak Hipolit, jak Fedra, jak… Antoniusz! Najwyżej takim jak Jakub z gorzkiej komedii Szekspira; jak Molierowski mizantrop; jak – Beckettowski Hamm. Czyli – karykaturą lub anty-bohaterem. Figurą negacji, zwątpienia, choroby, wydziedziczenia.
Skoro zaś tak, to Madame – kimkolwiek była w istocie: Królową Śniegu, Renem, Leną czy femme fatale - nie mogła tego nie czuć. A skoro czuła, to jasne, że nie ciągnęło jej do mnie, a nawet ją odpychało. Jeżeli była jak ja, zimna, nadmiernie dumna, spętana przez rozum i wstyd, to taki ktoś jak ja mógł tylko ją onieśmielać czy wręcz paraliżować – niczym krzywe zwierciadło. Jeżeli pod maską chłodu kryła się dzielna dziewczyna walcząca z determinacją o wydostanie się z klatki, to taki ktoś jak ja nie był jej na nic potrzebny; potrzebowała Heysta, Kapitana, Mężczyzny, a nie błędnego chłopca, pełnego kompleksów i chimer. Wreszcie, jeżeli była – Heleną czy Kleopatrą, „contessą”, elegantką i lwicą salonową, to taki ktoś jak ja po prostu dla niej nie istniał, był jak bzyczący owad, w najlepszym razie – statysta.
Nielekkie było brzemię tej wielopiętrowej konkluzji.
By odegnać od siebie przygnębiające myśli i wyrwać się z apatii, sięgnąłem po zeszyt programu i zajrzałem do środka.
Odwrotną stronę okładki wypełniała w całości podobizna Racine’a; była to czarnobiała reprodukcja portretu, który przypisywano François de Troy. Przedstawiała pisarza w miarę jeszcze młodego, trzydziestoparoletniego. Migdałowymi oczami spoglądał tęsknie gdzieś w bok, jakby na kogoś koło mnie (po mojej prawej stronie) i smutno się uśmiechał w ledwo uchwytny sposób.
„Patrzy na nią, nie na mnie”, pomyślałem z goryczą. „Na postać, nie na tło. Ja jestem dlań… pustym miejscem.”
Przerzuciłem stronice, szukając nazwiska Jerzyka. Odnalazłem je szybko – ponad tytułem „Geniusz” i gęstą szpaltą tekstu. Była to z entuzjazmem i swadą napisana zwięzła sylwetka Racine’a z wplecionym tu i ówdzie detalem biograficznym. W umyśle czytającego rozkwitał obraz artysty pełnego wewnętrznych sprzeczności.
Oto w pobożnym mieszczuchu uformowanym duchowo przez słynny Port-Royal, jansenistyczną „samotnię”, w której kultywowano obyczajowy rygoryzm i doktrynę wyższości łaski bożej nad wolą i zasługą człowieka, gnieździł się umysł genialny o zgoła diabelskich zdolnościach. To najogólniej. A dalej: w ubogim sierocie z prowincji, poczciwym i nieśmiałym, mieszkał żądny kariery i rozgłosu światowiec; w lodowej górze logiki tkwił wulkan namiętności; w wyznawcy Apollina wyprawiał dzikie orgie rozpasany Dionizos; w jasnej, chrześcijańskiej duszy otwartej na nadzieję i niebiańską pogodę panował posępny mrok skrajnego pesymizmu.
Jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon. Życie i dzieło pisarza nosiło wszelkie znamiona owych ostrych sprzeczności. Było przedziwnie rozdarte, jaskrawo zróżnicowane. Po dziewiętnastu latach anielskiego dzieciństwa i przykładnej młodości wypełnionej modlitwą i wzorową nauką (choć zdradzaną niekiedy dla sensacyjnych romansów czytanych pod ławą szkolną) następował wiek męski – grzeszny, występny, szalony, znaczony miłosną gorączką i przygodami ciała, orlimi lotami geniuszu i zawrotną karierą, zdobny w fawory królewskie, a z drugiej strony, z piętnem niejednej diablerie. W ciągu dziesięciu lat powstało siedem tragedii, jedna lepsza od drugiej, a ich autor brylował w salonach i na dworze, podbijał i zdobywał serca pięknych aktorek i wspinał się do wysokich a popłatnych godności. Wreszcie, w wieku zaledwie trzydziestu siedmiu lat, zrywał nagle z teatrem i libertyńskim życiem, „tą karygodną ułudą i targowiskiem próżności.;jak marnotrawny syn wracał do Port-Royal, dopełniał aktu skruchy, paląc wszystkie notatki i plany kolejnych dramatów, i żenił się z szarą mieszczką, pobożną, cichą córką wziętego notariusza, która do końca swych dni nie przeczytała słowa z jego natchnionych linijek. Miał z nią siedmioro dzieci: pięć córek i dwóch synów, którym zohydzał, jak umiał, literaturę piękną. W ciągu dwudziestu trzech lat owego zacnego życia stał się zręcznym dworakiem skłonnym do bigoterii.
A jednak i w tym okresie jego niezwykły geniusz dał jeszcze o sobie znać. Stało się to za sprawą pani de Maintenon, niemłodej już i pobożnej morganatycznej żony Ludwika czternastego, która patronowała znanej pensji dla dziewcząt z uboższych rodów szlacheckich. W zakładzie tym uprawiano, między innymi, teatr – dla kształcenia wymowy i eleganckich manier. I w trosce o repertuar na wysokim poziomie sięgnięto po „złote zgłoski” autora Bereniki. Przyniosło to najzupełniej niespodziewane skutki. Dziewczęta grały za dobrze, zatrważająco dobrze! Z takim ogniem i żarem, że bogobojna patronka kazała przerwać próby. Nie chcąc jednakże tracić znakomitego pióra, zwróciła się do poety, aby specjalnie dla niej – dla zakładu w Saint-Cyr – napisał nową sztukę, „moralną”, „ze śpiewami”, w której by nie czyhało „niebezpieczeństwo dla duszy”. Racine, od lat dwunastu kroczący drogą cnoty, mający wszelki teatr za dzieło złego ducha, zrazu odrzucił prośbę, później długo się wahał, aż w końcu – znęcony myślą o trudzie dla chwały bożej – podjął się spełnić zadanie.
I oto co z tego wynikło: ułożona tragedia pod tytułem Estera, osnuta na motywie wziętym z Pisma Świętego, mimo wzniosłych idei i braku zdrożnych treści, wzbudziła w pensjonarkach niezdrowe podniecenie. W zakładzie zapanowała gorąca atmosfera: ambicje, rywalizacja, intrygi, bufonada. A kiedy na przedstawienia zaczęła zjeżdżać socjeta, surowy przybytek dziewictwa zmienił się w istny salon, o ile nie w dom rozpusty. Wzięły górę emocje, tryumfowała zalotność, dochodziło do zbliżeń. W tym stanie rzeczy, w poetę też wstąpił dawny duch. Jak w czasach, gdy żył teatrem i aktorkom-kochankom ustawiał każdą linijkę, każde słowo i akcent, jął znowu zwracać uwagę na najdrobniejsze detale w interpretacji tekstu; i kiedy jedna z panienek, grająca rolę Elizy, potknęła się w monologu, krzyknął z udręką w głosie: „pani mi kładzie sztukę!” i przerwał przedstawienie. Gdy zaś speszona dzierlatka buchnęła głośnym płaczem, zrobiło mu się przykro i pobiegł ocierać jej łzy. Błagając o wybaczenie i pragnąc ją uspokoić -a zarazem i siebie – szukał ustami jej ust. W ten sposób doszli do zgody.
Znowu więc – po raz już który i w jakich okolicznościach! – demoniczny Dionizos wygrywał z anielskim Apollem; znowu, wbrew zamierzeniom, czy zgoła im na przekór, sztuka wznieciła pożar. Tak wielka była siła jej bezbożnego piękna! Dlatego też drugi z utworów, jaki poeta napisał dla pani de Maintenon, dramat biblijny Atalia (uznany po wielu latach za jedno z największych arcydzieł francuskiego teatru) pozwolono odegrać wychowanicom Saint-Cyr jedynie raz, przed królem, w zwykłych, codziennych ubraniach.
Na stronie, gdzie kończył się szkic, na jej dolnej połowie, widniała reprodukcja innego portretu Racine’a. Był to obraz Charona namalowany z fantazji w blisko stulecie od śmierci autora Brytanika i przedstawiał pisarza czytającego swój utwór wielkiemu Roi-Soleil:
Poeta, na pierwszym planie, siedzi w fotelu (z lewej), trzyma przed sobą książkę otwartą mniej więcej w środku i patrzy w nią z wyrazem roz-anielenia na twarzy. Król zaś (po prawej stronie i odrobinę głębiej) spoczywa swobodnie na sofie wspierając głowę na ręce i spogląda ku niemu z zadumą i uznaniem – jak gdyby myślał sobie: „ładnie piszesz, Racine, i całkiem ładnie czytasz”.
Scenka ta dała mi asumpt do refleksji nad sobą.
„Jeśli nie jest się królem”, pomyślałem ze smutkiem, w którym migotał jednak mały płomyk nadziei, „i jeśli nie ma się nawet natury bohatera, a jednocześnie się nie jest li tylko zjadaczem chleba, lecz kimś kto marzy i tęskni za nie wiadomo czym, i nieustannie błaznuje, bo nie potrafi zwyczajnie wyrazić żadnego uczucia -, to wtedy, by się spełnić i znaleźć ukojenie, trzeba zostać artystą – źrenicą świata i magiem.”
I ujrzałem się nagle oczami wyobraźni, jak siedzę całymi dniami w jakimś pokoju przy biurku i w taki czy inny sposób – piórem, czcionką maszyny – zaczerniam kartki papieru. Wymyślam i układam urzekające historie -wzięte z rzeczywistości, lecz od niej powabniejsze; misternie skomponowane niczym utwór muzyczny i brzmiące w głośnej lekturze rytmicznie jak poemat. I dobieram wyrazy, i bawię się zdaniami, aż wychodzi mi wreszcie kryształowy akapit. I wtedy idę na spacer – aby obmyśleć następny.
– To będzie moje życie – powiedziałem półgłosem i odłożyłem program.
W poniedziałek po szkole poszedłem do biblioteki, wypożyczyłem tragedie Racine’a po francusku i – tytułem przymiarki – przepisałem starannie do mojego „Cahier. monolog Hipolita i „wielką arię” Fedry.
Po wielokrotnej lekturze umiałem teksty na pamięć.
Odkąd zostałem wysłany po skrypt do gabinetu, Madame stawała się dla mnie z lekcji na lekcję łaskawsza. Już nie tylko jak dawniej zauważała mnie, a w mówieniu zgubiła ów szorstki i drwiący ton;. zwracała się do mnie uprzejmie i – częściej niż do innych. Następowało to zwykle, gdy ktoś czegoś nie umiał lub dał błędną odpowiedź. Zwracała wtedy wzrok na mnie i zadawała pytanie: „no a jak to z tym jest?” – jakbym był super-arbitrem; lub: „czy to było poprawne?. i, po moim przeczeniu: „a jak powinno być?” – Mówiłem, co kwitowała pochlebnym „voilà” i wracała do punktu, w którym utknęło ćwiczenie.
Było w tym coś z podejścia do klasowego prymusa, co nigdy nie zawodzi i jest stawiany za wzór. Nie powiem, by mi ta rola specjalnie odpowiadała. Jeśli jednak cierpliwie znosiłem tę sytuację, to dla pewnych szczególnych i całkiem niespodziewanie okazywanych mi względów.
Zaczęła się mną wyręczać w pisaniu na tablicy. Wyławiała mnie wzrokiem i mówiła po polsku: „chodź, będziesz mi pomagał”, po czym, gdy podchodziłem, podawała mi kredę. Lub brała mnie na lektora jakiegoś tekstu z gazety, słowami „bądź tak miły” albo „bardzo cię proszę”. Z kolei podczas dyktanda lub pisemnego ćwiczenia z odmiany czasowników, chodząc między ławkami, rzucała przy mnie półgłosem: „ty możesz tego nie robić”. Zdarzyło się jej wreszcie (co prawda tylko raz) wymówić moje imię i to w zdrobniałej formie.
Zupełnie nie potrafiłem wyjaśnić sobie tej zmiany. Co ją spowodowało? Co kryło się za tym zwrotem? Spotkała się z Jerzykiem, który jej coś powiedział? Została uprzedzona o rychłej wizytacji rzeczoznawców francuskich i jęła mnie na tę okazję oswajać i urabiać? A może wcale nie było żadnej istotnej racji? Może motywem był kaprys? Chęć prowadzenia gry, bawienia się moją osobą? Jakkolwiek rzecz się miała, uznałem, że najlepsza odpowiedź na to „otwarcie. – to spokój, wyczekiwanie. Mówiąc językiem szachowym: „nie przyjmowanie ofiary” (tak samo jak i ona nie była przyjęła mojej).
„Niech rozwinie tę grę”, mówiłem sobie w duchu, „niech stanie się bardziej jasne, do czego zmierza i po co. Tymczasem – żadnej szarży. Tyle co każe teoria, żeby nie dać się zjeść. Obrona Caro-Kann. Chodzenie pod dyktando. – Świecić przykładem prymusa? Proszę bardzo, niech będzie. Być nieustannym dyżurnym do rozmaitych posług? Nie dyskutować, wykonać. Słyszeć od czasu do czasu jakby zalotny ton, brzmiące dwuznacznie życzenia i polecenia służbowe, a wreszcie – nie do wiary! – zdrobnienie własnego imienia – i w żaden sposób, nijak, nie reagować na to? Trudno, niestety – nie. Czekać. Z kamienną twarzą. Aż wybije godzina. Kto wie, może już wkrótce – w kinie Skarb na Traugutta, na pokazie zamkniętym…”
Dwudziesty siódmy stycznia. Piątek. Godzina dwudziesta.
Był to dzień jej urodzin, o czym nie pamiętałem do chwili wyjścia z domu, kiedy to w radio puszczono fragment Requiem Mozarta (dokładnie Dies irae). Z kolei w autobusie odkryłem inną rzecz. Jak podróżując „na Zachód”, do Ambasady Francuskiej, jechałem, wzorem Kolumba, w przeciwną stronę świata, tak teraz – w wymiarze czasu, w porządku dni tygodnia – znowu jakbym się cofał. Otwarcie wystawy Picassa miało miejsce w niedzielę. Fedrę w Teatrze Polskim oglądałem w sobotę. Kobietę i mężczyznę miałem zobaczyć w piątek…
„Ciekawe, dokąd zajadę na takim wstecznym biegu? – pomyślał rozbawiony. – Może nadrobię w ten sposób swoje fatalne spóźnienie i dane mi będzie wreszcie doświadczyć świętej godziny?
Tym razem ekwipunek tajnego wywiadowcy składał się prócz lornetki (z którą od jej użycia po raz ostatni, w teatrze, nie rozstawał się już) z okularów optycznych z przyciemnionymi szkłami, nie noszonych na co dzień, i starego numeru dziennika «L’Humanité», który w razie potrzeby miał służyć za osłonę. Dysponował poza tym kompletem dokumentów, od carte d’entrée począwszy, przez szkolną legitymację, po kartę klubu Marymont, no i – bilet miesięczny. W lewej kieszeni spodni tkwiła solidna gotówka -siedemdziesiąt pięć złotych (trzy dwudziestki w banknotach i piętnaście w bilonie), a w prawej – świeża chusteczka i dwie nieodłączne agrafki.
Wysiadł na rogu Traugutta i Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieścił się budynek Wydziału Filozofii, a przed wojną gimnazjum Zygmunta Wielopolskiego (do którego uczęszczał, między innymi, Gombrowicz i prototyp postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji) i minąwszy fasadę kościoła Świętego Krzyża, skręcił w przechodnią bramę przy Filologii Klasycznej, prowadzącą na teren rozległego dziedzińca, którym do kina Skarb dochodziło się milej niż od strony ulicy.
Było mroźnie i sucho, na niebie – księżyc w pełni. W jego jaskrawym świetle niektóre ciemne okna połyskiwały widmowo.
Zatrzymał się, uniósł rękę i spojrzał na zegarek. Było za kwadrans ósma. – Idealnie – pomyślał. Nałożył okulary, wyjął z kieszeni gazetę i ruszył wolnym krokiem ku swemu przeznaczeniu…
Przed kinem, w przedsionku i w hallu było już sporo ludzi i znowu – jak poprzednio w Zachęcie i w teatrze – kwitło ruchliwe życie: nawoływania, pozy, perlisty śmiech, francuszczyzna; woń gauloisów, gitanów, cygar, zachodnich perfum; ekscentryczne ubiory i zadawanie szyku. I znowu wiele twarzy, które były mi znane. Świat teatru i filmu, korpus dyplomatyczny, Akademia Sztuk Pięknych, Filologia Romańska.
Była już na widowni, gdy przekroczyłem jej próg. Siedziała mniej więcej pośrodku, w towarzystwie… Jerzyka.
„No no! To coś nowego”, pomyślałem z uśmiechem i siadłem dwa rzędy za nimi.
Miała na sobie gustowny, szkarłatno-bordowy żakiet, a wokół szyi apaszkę w biało-błękitne wzory; ciemnobrązowy kożuszek otulał częściowo jej plecy, a jego kołnierz i góra zwieszały się, wywinięte, znad oparcia fotela. Jerzyk był w garniturze; płaszcz trzymał na kolanach.
Rozmawiali. Lecz dziwnie. Nie spoglądając ku sobie. A ona jeszcze przy tym wierciła się niespokojnie i rozglądała po sali (podobnie jak Soliter na akademii ku czci Hiszpańskiej Wojny Domowej).
Rozpostarłem przed sobą ćwiartkę «L’Humanité» i śledziłem ich dalej spoza tego organu.
W ich mowie i zachowaniu wyczuwałem napięcie. Nie byli naturalni. On – chmurny, usztywniony, ona – podminowana. Nie mogłem jednak dociec istoty tego fermentu. W panującym rozgwarze nie docierały do mnie nawet strzępy wyrazów.
„Że też niczego nie słychać!” pomyślałem ze złością i dałem się unieść prądowi – hipotez i spekulacji.
Co znaczy, że są tu razem? Co może to oznaczać? Spotkali się po Fedrze i pogodzili się – podjęli przerwaną znajomość? Doszło do tego bez związku z francuskim przedstawieniem? A może, wbrew pozorom, wcale nie przyszli tu razem? Może Jerzyk się dosiadł, widząc, że jest przy niej miejsce? (Innego następstwa zdarzeń nie brałem pod uwagę.) I teraz się męczą ze sobą. Wymieniają pretensje? Wypominają coś sobie? On ją znowu oblega swoimi amorami?
Tymczasem na widowni robiło się coraz tłoczniej. Fotele pozajmowano do ostatniego miejsca, a ludzi wciąż przybywało. Stawali pod ścianami, siadali na podłodze – z przodu, przed samym ekranem. Wreszcie zamknięto drzwi, a wtedy na płytką estradę wszedł, poprawiając muszkę, Dyrektor Service Culturel, witany oklaskami.
Podniósł rękę do góry, pokazał na zegarek (było piętnaście po ósmej) i w żartobliwy sposób uspokoił publiczność, by się nie obawiała: przemówienia nie będzie! (Śmiech i znowu oklaski.) Jedynie kilka zdań, tytułem zapowiedzi. Otóż ujrzymy za chwilę film, który podbił świat. I nie chodzi tu wcale o Złotą Palmę w Cannes i inne pomniejsze nagrody. Chodzi o sukces u widza, o masową widownię. Rzecz weszła na ekrany niewiele ponad rok temu, a już ją obejrzało setki tysięcy ludzi. Krytycy, socjolodzy, a nawet filozofowie zadają sobie pytanie o przyczynę tej glorii i tak wysokiej frekwencji. I dochodzą do wniosku, iż obraz ten po prostu wychodzi naprzeciw tęsknotom współczesnego człowieka, któremu się już przejadła i do reszty znudziła filozofia negacji, zwątpienia i absurdu – te wszystkie nihilizmy, alienacje, frustracje – i który powraca do wiary w prostotę uczuć i serca. „Człowiek chce być zwyczajny”, powiada Claude Lelouche. „Chce kochać, cieszyć się życiem. Ma dosyć Kierkegaarda!. (Wybuch śmiechu, oklaski.) „Po latach maskarady, kłamliwych min i póz, pragnie znowu być sobą – kobietą i mężczyzną!…
Spojrzałem na Jerzyka. Na jego prawym obliczu, które z mej perspektywy dane mi było widzieć, malowała się drwina zmieszana z politowaniem; jakby zdawał się myśleć: „Boże, co to za kretyn!.
– Attention, s’il vous plaît![152]- Dyrektor przekrzyknął tymczasem gwar po ostatnich oklaskach. – Wydział do Spraw Kultury Ambasady Francuskiej zaprasza po seansie wszystkich przybyłych gości na skromną lampkę wina! A zatem, à bientôt! Do zobaczenia w hallu! – I zniknął za ekranem.
Po kilkunastu sekundach światło zaczęło przygasać.
Pragnienia i marzenia współczesnego człowieka o egzystencji „zwyczajnej” ucieleśniali w filmie… rajdowiec i script-girl. On testował na torze wyścigowe bolidy, po pracy zaś jeździł sobie białym, sportowym mustangiem; ona paradowała ze scenariuszem na planie, a poza tym wciąż sobie zaczesywała włosy. Ich naturalny styl bycia i bezpretensjonalność znajdowały swój wyraz w strojach i zachowaniach. Ona, na przykład, na planie w klimacie tropikalnym (kręcono scenę w Afryce: wielbłądy na pustyni) miała na sobie kożuch z wykładanym kołnierzem i boty po kolana; on zaś, prowadząc mustanga, a ściślej: robiąc wiraże z kontrolowanym poślizgiem na piaszczystym wybrzeżu, palił grube cygaro i czytał tygodnik «Time»; do tego jeszcze na oczach miał czarne okulary.
Tych dwoje prostolinijnych trzydziestoparolatków – Anne oraz Jean-Louis – miało za sobą małżeństwo i doświadczenia życiowe równie typowe i zwykłe. Oboje utracili swoich ślubnych partnerów. Zona Jeana-Louisa – na wieść, iż miał on na torze bardzo groźny wypadek i być może nie wróci już do poprzedniej formy (sportowej? fizycznej? męskiej?) – uległa depresji i wkrótce… skończyła samobójstwem. Małżonek Anne z kolei – aktor i w jednej osobie nieustraszony kaskader – zginął „na posterunku”, spełniając powierzone mu przez filmowców zadanie. Nim jednak do tego doszło, żyli szczęśliwie i prosto. Spędzali czas, na przykład, w swej wiejskiej posiadłości (pełnej koni i byków, owiec i psów myśliwskich), siedząc razem na wielkim, nie pościelonym łożu i kultywując sztukę – muzykę i poezję: wszechstronnie uzdolniony i sprawny zarazem kaskader w obecności małżonki układał nową pieśń; grał na gitarze i śpiewał, trzymając w ustach cygaro i dymiąc nim sobie w oko; tworzony z łatwością tekst zapisywał następnie na leżącej niedbale w fałdach kremowej pościeli maszynie do pisania. Innym znów razem, w Alpach, w obszernych, białych kożuchach turlali się po śniegu. Albo się całowali na wyszczerbionych murach średniowiecznego zamczyska.
Wdowę i wdowca złączyły – cóż bardziej naturalnego! – ich małoletnie dzieci, oddane swego czasu do szkoły z internatem w miejscowości Deauville – malowniczym kurorcie na wybrzeżu Normandii, gdzie bywał też Marcel Proust. Spotkawszy się tam raz, podczas odwiedzin w niedzielę, nawiązali znajomość: w obliczu deszczowej aury, uczynny Jean-Louis zaproponował Anne, że weźmie ją swym mustangiem – wracając do Paryża. I tak się wszystko zaczęło.
Za tydzień znów się spotkali – przy tej samej okazji. Tym razem czas odwiedzin spędzili już jak rodzina. Spożyli wspólnie posiłek w miejscowej restauracji; odbyli przejażdżkę statkiem; spacerowali po plaży, ujawniając znajomość… twórczości Giacomettiego. Jean-Louis parokrotnie już-już miał dotknąć Anne, ale się powstrzymywał – zapewne ze względu na dzieci. Uczynił to dopiero, odwiózłszy ją pod dom (numer 14, Montmartre), gdy miała wysiąść z mustanga. Anne nie cofnęła ręki, ale i nie uległa czułej pieszczocie rajdowca, i Jean-Louis, nie bez żalu, choć i bez większej zgryzoty, ruszył do Monte Carlo na doroczne zawody.
W Paryżu Anne wiodła życie kobiety pracującej. Przecinała odważnie zapchane Champs-Elysées, klucząc między autami (nie po przejściu dla pieszych); zatrzymywała taksówkę; dla równowagi psychicznej kontemplowała łabędzia sunącego po wodzie i pustą ławkę w parku; wreszcie, dla odprężenia w tym wirze i zgiełku dnia, odwiedzała fryzjera.
Tymczasem Jean-Louis – jak najzwyczajniej w świecie, jak gdyby od niechcenia – zwyciężył w Monte Carlo. Anne, dowiedziawszy się o tym – przypadkiem – z telewizji, w spontanicznym odruchu nadała doń telegram prostolinijnej treści: „Brawo! Kocham cię! Anne”. Choć adres podany przez nią był co najmniej nieścisły (Tor w Monte Carlo, Wyścigi), depesza jednak szczęśliwie dotarła do adresata: została mu wręczona na uroczystym bankiecie – znowu jak najzwyczajniej – przez kelnera w liberii, na platerowej tacce.
I wtedy Jean-Louis – bohater dnia i przyjęcia – rzucał precz w jedne) chwili ów świat luksusu i zbytku, mody i bufonady, i gnał swym „starym” mustangiem (wyraźnie z nadmierną prędkością) na spotkanie zwyczajnej a prawdziwej miłości. Prowadząc jedną ręką, drugą starannie się golił maszynką elektryczną.
W Paryżu Anne jednak nie było. Popędził więc do Deauville. – Miał intuicję. Trafił! Chodziła tam z dziećmi po plaży.
Radosne powitanie. Euforia. Upojenie. Restauracja w hotelu. Wynajęcie pokoju.
I nagle – cóż się dzieje! Anne w objęciach kochanka, który nie szczędzi trudu, aby ją wprawić w ekstazę, jest spięta, zahamowana! Miast z nim kooperować, marszczy tragicznie brwi i zaczesuje włosy! – Nie, nic z tego nie będzie! Nie dojdzie do koniugacji!
„Dlaczego?” – pyta szeptem skonfundowany Mężczyzna.
„A cause de mon mari.[153] – odpowiada Kobieta.
„Mais il est mort”[154] – Mężczyzna nie daje za wygraną. To nic. To bez znaczenia. Widocznie jeszcze za wcześnie.
Wewnętrzne rozdarcie. Dramat. „Ziarnko gorczycy” Zwyczajnych…
Ponieważ jednak właśnie uczciwie je spożywają, zostaną nagrodzeni.
I to wcale nie w niebie, ale na ziemi – już wkrótce. Po smętnym poranku w hotelu i bolesnym rozstaniu na peronie w Deauville Mężczyzna goni mustangiem pędzący pociąg z Kobietą, wyprzedza go, dystansuje i czeka nań w Paryżu.
Tak, teraz już pewne: „miłość jest od nich silniejsza”.
To w każdym razie głosiła piosenka Francisa Lai.
Oglądałem ten film naprzód z drwiącym uśmiechem, a z czasem – z irytacją i wzrastającym zdumieniem.
Bogowie! Przecież to kicz! – wzywałem na pomoc Olimp. Przecież to straszna tandeta! Sentymentalna bzdura w drobnomieszczańskim guście! – Że chodzą na to tłumy, to w końcu nic dziwnego, ale że to się podoba – elitom, haute société? Że to dostaje Grand Prix na festiwalu w Cannes, a potem nominację do prześwietnego Oskara? – Dlaczego? Pourquoi? - Świat zupełnie zwariował!
W moje zgorszenie i smutek wplótł się w pewnym momencie niepokój o Madame. Czy jej się to też podoba? Czy ona też w tym coś widzi? Nie, to byłoby straszne! To byłaby katastrofa!
„Prawda, że to okropne?” – słałem telepatycznie rozpaczliwe zaklęcia i prośby o potwierdzenie. „Prawda, że się tym brzydzisz… że budzi to w pani odrazę? Nie możesz tego lubić… pani musi tym gardzić! Proszę dać jakiś znak! Proszę to jakoś okazać! Wzruszeniem ramion, miną… Przecież pani to umie…
Jej zachowanie jednak było nieprzeniknione. Patrzyła w ekran bez ruchu, jej twarz (widziana z profilu) niczego nie wyrażała – ani upodobania, ani abominacji. Było to zwłaszcza widoczne w zestawieniu z Jerzykiem, który nie tylko nie krył swojej idiosynkrazji, ale w jej przeżywaniu posuwał się niekiedy – ku rozdrażnieniu sąsiadów – do form ostentacyjnych. Kręcił przecząco głową w geście politowania, prychał, cmokał z niesmakiem, zasłaniał twarz rękami.
Przywiodło mnie to do myśli, że jeśli są skłóceni, a zwłaszcza jeśli ona ma do niego awersję, to może być to przyczyną jej mimowolnej przekory. Czyli że jego niechęć, w dodatku tak impulsywna, może w jej duszy nakręcać – koniunkturę dla filmu! Zląkłem się tego na dobre, a w każdym razie na tyle, że i ku niemu zacząłem słać nieme upomnienia:
„Panie Jerzyku! Na Boga!” – zaklinałem go w duchu. „Uspokój się pan! Opamiętaj! Powściągnij pan słuszny gniew! Bo jeśli żyjecie w niezgodzie, to miast ją odwieść od złego, właśnie pchniesz ją ku niemu. Swoim pryncypializmem przywiedziesz ją do grzechu i pogrążysz w upadku!”
Niestety, moje apele nie odnosiły skutku. Dalej miotał się w szale, sykając i złorzecząc. I kto wie, czy naprawdę tą swoją zajadłością nie doprowadził w końcu do tego, co się stało…
Lecz zaraz! Po kolei! Nie uprzedzajmy faktów.
Kiedy seans się skończył i zapłonęło światło, wybiła dla mej misji godzina najtrudniejsza. Musiałem, nie tracąc ich z oczu, tak manewrować w przestrzeni, aby mnie nie spostrzegli. Karkołomne zadanie! Kino Skarb było małe. Po długiej serii zwrotów, nagłych przyspieszeń, zwolnień i przemykania się chyłkiem w tłumie lub pod ścianami, udało mi się w końcu -gdy wszyscy już przeszli do hallu i tam się poustawiali – zająć w miarę dogodną a bezpieczną pozycję do dalszej obserwacji.
Madame i Jerzyk stanęli nieopodal „bufetu” (trzy zestawione stoliki przykryte czarnym pluszem), na którym lśniła bateria kieliszków z białym winem.
Mojemu mentorowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony, gestykulował, śmiał się. Nie było wątpliwości: naigrawał się z filmu. Madame słuchała tego z narastającym znużeniem. Patrzyła przed siebie, po ludziach, odzywając się z rzadka i z dozą zniecierpliwienia, jak gdyby tej krytyki miała już wyżej uszu. „O Boże! Ile można!” zdawały się mówić jej usta. „Co się tak gorączkujesz” On jednak nie przestawał. A gdy podeszło do nich dwoje kostycznych Francuzów (znajomych jego, nie jej, ponieważ ją przedstawił) i stronnik poezji Racine’a jął z jeszcze większym ferworem ścierać w proch przeniewiercę wielkiej kultury francuskiej, jego umiłowana – La Belle Victoire – Madame – skłoniwszy się uprzejmie, odłączyła od niego.
Dopiero w tym momencie ujrzałem resztę jej stroju: poniżej szkarłatnego czy bordowego żakietu miała na sobie czarną, plisowaną spódnicę zakrywającą kolana, na nogach zaś obcisłe, ciemnobrązowe boty na zamek błyskawiczny.
Szła wyraźnie bez celu, bo zatrzymała się zaraz i zmieniła kierunek, gdy tylko rozległ się brzęk uderzenia w kieliszek i gromki głos Dyrektora.
Zapanowało milczenie.
Dyrektor podziękował za tak liczne przybycie i gorące przyjęcie, po czym dorzucił jeszcze garść informacji o filmie, wplatając w owo dossier fragmenty wywiadu z Lelouchem, czytane z pisma «Arts».
Błyskotliwy reżyser mówił w nim coś takiego:
„Opowiedziałem historię mężczyzny i kobiety, historię ich miłości. Jest to swoisty rewanż za fiasko, jakie zrobił mój najwcześniejszy film. Też mówił o miłości, ale miłości młodych, niespełna dwudziestolatków. Ten mówi o ludziach dojrzałych, trzydziesto-paroletnich. Jest to wiek szybowania. Uprzywilejowany. Człowiek niejedno już poznał, a przy tym -dalej jest świeży. Wszystko jest dlań możliwe: kariera, pieniądze, miłość. To pełnia życia. Pełnia! Myślałem nawet z początku, by nazwać ten film «La Mi-temps»[155]A poza tym uważam, że lat 32…” – Dyrektor uniósł głowę znad czytanego tekstu i spojrzał z uśmiechem ku ludziom, jak gdyby chciał wśród nich wyłowić kogoś wzrokiem, po czym znów się pochylił, wracając do lektury – „że lat 32 to absolutnie cudowny, najlepszy wiek kobiety. Jest w tym okresie piękna i bardzo inteligentna.”
Odłożył otwarte pismo, sięgnął po jeden z kieliszków i znów potoczywszy wzrokiem po zgromadzonych gościach, wzniósł toast za… force de l’âge.
Zamarłem.
„Zwariowałeś?!” skarciłem się jednak zaraz. „Już całkiem straciłeś rozum! To mania! Istny bzik! Wszystko odnosić do niej! We wszystkim słyszeć aluzje!”
A jednak, z drugiej strony – broniłem pierwszej reakcji – taka koincydencja? Dokładnie ta liczba lat, którą dzisiaj osiąga! I jeszcze ta force de l’âge, żywcem z de Beauvoir! Możliwe, że to przypadek? – Po co więc w takim razie, a ściślej rzecz biorąc: za kim rozglądał się po sali? Za nikim? Dla błazeństwa?
Nie stwierdziłem jednakże, by ją odnalazł w tłumie i złowił jej spojrzenie, a spostrzegłbym to niechybnie, bo miałem ją na widoku.
Ów zbieg okoliczności nie dawał mi spokoju. Z największą ostrożnością (z tarczą «L’Humanité» uniesioną ku twarzy) podszedłem do bufetu i niby biorąc wino, zajrzałem do pisma «Arts», które tam pozostało – otwarte na wywiadzie z „cudownym dzieckiem” kina. Znalezienie fragmentów czytanych przez Dyrektora nie wymagało trudu. Były pozakreślane. Tak, wszystko się zgadzało. Z wyjątkiem jednego – liczby. Lelouche powiedział „trente”[156]. Dwa lata dodał Dyrektor.
Więc jednak! Miałem rację! To była świadoma gra! Datę jej urodzenia i temat magisterium mógł znać chociażby z papierów, jakie musiała złożyć, zgłaszając się na staż.
Przypomniał mi się nagle głos Dyrektora w Zachęcie podczas inauguracji: ów moment, gdy przytaczając wypowiedź Antoniusza, przerwał ją niespodzianie i dziwnie spojrzał w górę. – Na jakiej to było kwestii? Zacząłem drążyć pamięć. Czy aby nie na słowach: „o, gdy taka para…”?
Wspomnienie to natychmiast przywołało następne. Nalewanie szampana podczas cocktailu w galerii. Rozmowa w teatrze, na przerwie. Odjazd błękitnym peugeotem. Wzmianka Zielonookiej o czytaniu mej pracy. (Ciekawe, czy wszystkie tak czytał? Czy w ogóle czytał inne?) Przekorne, filuterne zdanie Srebrnej Marianny wokół osoby Madame, że pleć czasem m a znaczenie; i jej błazeńska mina – dziwna i wieloznaczna.
Nie ulegało kwestii: Dyrektor uwodził Madame lub już z nią romansował. Co więcej, stosował w tej akcji podobne metody do moich. Bawił się aluzjami, posługiwał cytatem, w publiczne wystąpienia wplatał poufne znaki. (Ciekawe co sobie myślał, czytając moją pracę? Zrozumiał jej przesłanie? Zauważył podteksty? Czy zna – jak Konstanty i Jerzyk – drugie imię Madame? Czy wie o „Victorie”?)
Jednakże to, co się działo po wzniesionym toaście, zupełnie nie potwierdzało wniosku i przekonania, do których właśnie doszedłem. A na- wet wręcz przeciwnie: zdawało się im przeczyć. Dyrektor w żaden sposób nie okazał jej względów, nawet nie podszedł do niej! Udzielał się wśród innych, Francuzów i Polaków, perorował, brylował, a na nią nawet nie spojrzał, choć miewał po temu okazję. Było to tym dziwniejsze, że odkąd opuściła towarzystwo Jerzyka, pozostawała sama i jakby nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Paliła papierosa, czego nigdy dotychczas nie widziałem był u niej, i robiła wrażenie stropionej, zagubionej. Była to istna odwrotność jej wizerunku w Zachęcie, kiedy podczas cocktailu mówiła z ambasadorem. Właściwie nigdy dotąd nie widziałem jej takiej. Jakby straciła moc, jakby w niej coś przygasło. Dumna poza i mina wcale nie uskrzydlały; niewiele dawał papieros i elegancki strój – ów iście królewski żakiet i zgrabne, obcisłe boty. Była mała i biedna. Zdeprymowana, niepewna.
Zrobiło mi się jej żal.
„Trzydzieści dwa lata temu”, myślałem patrząc na nią, schowany za kotarą przy wejściu na widownię, „gdzieś w Alpach” – we Francji?, Szwajcarii? – ujrzała światło dnia. Krzyk, oddech, bicie serca i jakieś mgliste obrazy. Na zewnątrz mróz i śnieg. Biel, błękit, ostre słońce i panorama gór. Groźne, dzikie wierzchołki z nieludzkiej epoki Ziemi. Wewnątrz przytulnie, ciepło. Łagodne światło i cisza. Pod kuchnią i na kominku pali się mały ogień. Szczęście. Niewinność. Nadzieja. Punkt zero. Bezmiar czasu. I trwa ta pierwsza doba, jakby nie miała się skończyć. A potem nagle start. Zawrotne przyspieszenie. Dni. Tygodnie. Miesiące. Dziesiątki milionów sekund. Wrażenia. Przeżycia. Myśli. Setki tysięcy doświadczeń. Pęd. Coraz więcej i szybciej. Gonitwa. Zamęt. Wir. I nagle – daleko od domu. I w ogóle – nie ma domu ani nikogo bliskiego. Jest pokój z kuchnią na piętrze w nieszczęsnym, zgnojonym kraju. Ojczyzna będąca obczyzną. Błoto, zgnilizna i zaduch. I odliczanie dni. Jak do amnestii w wiezieniu. Do dzisiaj. Do ‘tego tu’ – tej chwili w tej przestrzeni; do tego oto spojrzenia na szwajcarski zegarek (odziedziczony po matce?) i zaciągnięcia się dymem tym oto papierosem. Trzydzieści… trzydzieści dwa lata! Nie do wiary! Tak mało!.
Znów naszła mnie pokusa, ażeby do niej podejść. Tym bardziej że Dyrektor opuścił tymczasem kino, żegnając się hałaśliwie na lewo i na prawo.
„Tak jeszcze nigdy nie było!” – myślałem w podnieceniu. „Teraz już musisz to zrobić. I zrób to nareszcie – zwyczajnie. Przestań się mizdrzyć, krygować, udawać kogoś, grać. Rozluźnij się! Bądź sobą!”
„Sobą? To znaczy kim?” – odezwał się na to głos, jakże dobrze mi znany, zimny i nieprzyjemny.
„No, jak to kim? – Kimś zwykłym. Naturalnym. Prawdziwym…
„Taki ktoś nie istnieje. Wszystko jest grą i maską…
„Wszystko?”
„Z wyjątkiem bólu. I śmierci. I… rozkoszy.”
Madame znowu spojrzała nerwowo na zegarek, zgasiła papierosa i ruszyła ku wyjściu. Wychynąłem ostrożnie zza aksamitnej kotary i postąpiłem w ślad za nią.
„Jak Aschenbach za Tadziem – pomyślał rozbawiony…
Gdy pchnęła oszklone drzwi i przekroczyła próg kina, z tłumu rozmawiających wystrzelił nagle Jerzyk i nakładając w biegu swój popielaty płaszcz, pośpieszył za wychodzącą. Przystanąłem jak wryty, po czym również wyszedłem i jąłem z bijącym sercem śledzić rozwój wypadków.
Madame ruszyła samotnie tym samym szlakiem, którym – przed trzema godzinami – dotarłem był do kina. To znaczy „drogą wewnętrzną”, przez rozległy dziedziniec – w kierunku przechodniej bramy przy Filologii Klasycznej. Jerzyk dogonił ją po jakichś dwudziestu metrach. Przez chwilę szli ramię w ramię; on, obrócony ku niej, mówił coś impulsywnie. Naraz ona stanęła i, rzekłszy doń kilka słów kategorycznym tonem, zrobiła gwałtowny zwrot i energicznym krokiem ruszyła w przeciwnym kierunku, ku ulicy Traugutta. Jerzyk postał przez chwilę, obwisły, otępiały i ze zwieszoną głową powlókł się w głąb dziedzińca.
Trzymając bezpieczny dystans, podążyłem w ślad za nią.
Za bramą skręciła w prawo, ku Krakowskiemu Przedmieściu. W wąwozie pustej ulicy, w suchym, mroźnym powietrzu, stuk jej obcasów o chodnik brzmiał dźwięcznie i wzbudzał pogłos. Zniknęła za rogiem gmachu Wydziału Filozofii. Przyśpieszyłem, stanąłem i wyjrzałem zza węgła. Szła ku przejściu dla pieszych w kierunku ulicy Oboźnej. Minąłem Filozofię i wbiegłem na schody kościoła, skąd – skryty za cokołem figury Zbawiciela dźwigającego krzyż – mogłem nareszcie spokojniej prowadzić obserwację. Przeszła na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia, przecięła ulicę Oboźną i skierowała kroki w stronę Pałacu Staszica – na pomnik Kopernika.
„Dokąd idziesz, niewiasto? – krzyknął do niej w fantazji. – Do dawnej siedziby Centre? Do Złotej Sali na piętrze? Do ducha twojej matki, która cię dziś zrodziła trzydzieści dwa lata temu? – Zaprawdę, godne to i wielce sprawiedliwe, lecz o tej porze zamknięte. Dzień już skończony. Już noc.”
Niewiasta, miast odpowiedzieć, zniknęła za pomnikiem. Po chwili zaś wejście Pałacu zalśniło złotym blaskiem. Nie był to jednak cud. Były to reflektory błękitnego peugeota, który wraz z trzaskiem drzwiczek wytoczył się zza cokołu, po czym wyrwał znienacka jak mustang Jeana-Louisa i pomknął, łamiąc przepisy, w stronę Nowego Światu.
Chcąc dostrzec, dokąd pojedzie – prosto, czy w prawo lub w lewo w ulicę Świętokrzyską – musiałem się wychylić, i to bardzo głęboko, za grubą balustradę. Na pewno nie skręcił w lewo – na wschód (Saska Kępa, Praga) i nie pojechał prosto – na południe (Mokotów), bo jedno i drugie bym widział. A zatem skręcił w prawo – na zachód (Ochota, Wola). Wisząc całym tułowiem nad kilkumetrową przepaścią, zacząłem się zastanawiać, dokąd mogli pojechać. I nagle w tym momencie zobaczyłem Jerzyka: wynurzywszy się z bramy przy Filologii Klasycznej, szedł ciężkim, znużonym krokiem w stronę Nowego Światu.
„Człowieku – pomyślał z żalem – czemuś pozwolił jej uciec?”
Złapałem równowagę i stanąłem na nogi. Moje spojrzenie znów padło na pomnik Kopernika. Z cyrklem i małym modelem Układu Słonecznego, spoglądał ciekawie w niebo – przejrzyste i rozjaśnione światłem księżyca w pełni. Poszedłem za jego przykładem i też zadarłem głowę, aby popatrzeć na gwiazdy. Gdzie dziś jest Wodnik? Gdzie Panna? Gdzie może być teraz Wenus? Lecz mój wzrok, zanim sięgnął horyzontu wszechświata, zderzył się naprzód z twarzą i ręką Zbawiciela, który nade mną górował. Z mego punktu widzenia, swą pochyloną głowę zdawał się nieco odwracać w kierunku Kopernika, jak gdyby chciał doń powiedzieć: „nie gap się w gwiazdy, chodź za mną”, a palcem prawej ręki pokazywał na północ.
„Golgota na północy? – pomyślał, szukając w pamięci jej usytuowania na mapie Jerozolimy. – Na północnym-zachodzie, o ile się nie mylę…
I wtedy doznałem olśnienia. No jasne! Gdzieżby indziej! Tylko tam mogli pojechać!
O tej porze w stolicy priwislańskiego kraju pod światłym panowaniem demokracji ludowej prawie wszystkie lokale były już dawno zamknięte, hotele zaś i siedziby służby dyplomatycznej pozostawały pod ścisłym i nieustannym nadzorem. Tylko ktoś skrajnie naiwny albo zupełny desperat, lub kto świadomie szukał kontaktu z kontrwywiadem, mógł pchać się z dyplomatą do pokoju w hotelu, a zwłaszcza do jego mieszkania wynajętego przez „Pumę”… To samo dotyczyło cudzoziemców z cenzusem, wchodzących w nieoficjalne związki z autochtonami. Jedynym w miarę pewnym pod względem dyskrecji miejscem (i to także nie zawsze) było mieszkanie prywatne obywatela polskiego. Takie zaś – w danym wypadku – mieściło się, wedle mej wiedzy, w czteropiętrowym budynku na niewielkim osiedlu, leżącym, w samej rzeczy, w północno-zachodniej Warszawie.
Ufny w „czucie i wiarę”, które tchnął we mnie Zbawiciel, zszedłem drugimi schodami z tarasu przed bramą kościoła i śladem Madame ruszyłem w kierunku ulicy Oboźnej. Nie skręciłem tam jednak na pomnik Kopernika, zrażony do „szkiełka i oka”, ale poszedłem dalej do pobliskiej zatoki, gdzie znajdował się postój dorożek samochodowych, jak zwały się oficjalnie w owym czasie taksówki.
Pierwszym wozem w kolejce czekających tam aut był stary model warszawy, rzadko już widywany, z krzywym, „zgarbionym” tyłem i ciężkim, brzuchatym nosem zwieńczonym toporną ozdóbką w kształcie obłego pocisku. Było mi to nie w smak. Nie lubiłem tych wozów. Wlokły się, telepały, cuchnęło w nich benzyną. Nie miałem jednak wyboru. Decydowało pierwszeństwo. Szarpnąłem za klamkę drzwiczek, wsunąłem się do środka i siadłszy podałem adres.
Kierowca starej daty w ciemnym, skórzanym kaszkiecie złamał dwukrotnie licznik.
– Taryfa nocna – oświadczył.
– Tak, wiem – odpowiedziałem. – Jestem przygotowany. – I dotknąłem dyskretnie lewej kieszeni spodni, w której trzymałem pieniądze. A gdy się upewniłem, że są na swoim miejscu, w rewanżu za nazbyt niską ocenę mej zamożności, niby rozpoczynając przyjazną pogawędkę, spytałem z obłudną troską: – Trzyma się jeszcze jakoś ta zabytkowa warszawa?
– Jaka warszawa, kolego! – prychnął kpiarsko kierowca. – Oryginalna pobieda! Rocznik 53. Jeszcze Stalina pamięta, przynajmniej jego pogrzeb.
– Pobieda?! – wykrzyknąłem i uśmiechnąłem się w duchu.
– A coś ty myślał, bracie! Nie widzisz tych ruskich liter? – uderzył palcem w szybkę, gdzie widniał napis „TANK”.
Zerknąłem na deskę rozdzielczą. Istotnie, oznakowanie było w języku rosyjskim. Nawet kształt cyfr arabskich na tarczy szybkościomierza miał w sobie coś z cyrylicy. Środkowa zaś część obudowy imitowała radio: chromowane listewki na naciągniętej materii maskowały rzekomo ukryte pod spodem głośniki, a metalowa sylwetka drapacza chmur z iglicą (w rodzaju Pałacu Kultury) z czerwoną gwiazdką na czubku niby pełniła rolę wysmukłej, pionowej skali z kontrolną lampką u szczytu.
Ów sowiecki emblemat wespół z ekspresją form samych urządzeń technicznych sdiełanych w CCCP i estetyką detalu z okresu „kultu jednostki” podziałał na mnie co najmniej jak smak magdalenki na Prousta.
Znalazłem się w innym czasie. Tym, który pamiętałem z najwcześniejszego dzieciństwa. Ale nie byłem już w nim tamtym naiwnym malcem postrzegającym głównie powierzchnię rzeczy i ludzi i nie mającym pojęcia, co kryło i działo się w głębi; byłem, kim właśnie byłem – młodzieńcem przed maturą, wyrosłym w atmosferze Radia Wolna Europa i wychowanym przez ludzi pokroju Konstantego. Wiedziałem, co naprawdę oznacza „sierp i młot”, i znakiem jakiego świata jest krasnaja zwiezda. I pewnie właśnie dlatego wehikuł, którym jechałem przez ciemne i wyludnione ulice centrum stolicy, przestał być nagle dla mnie „dorożką samochodową” i zmienił się na moment w drapieżny wóz ubecki gnający na nocną akcję – by kogoś aresztować. Nie takim samochodem zabrano z domu Maksa? Kto wie, może właśnie tym, nim został był taksówką?
„A teraz ściga córkę – pomyślał z przykrym dreszczem. – Za kierownicą Ricardo. Na tylnym siedzeniu pan Jones. Brakuje tylko Pedra… Święty ogień znów płonie! Powraca dawny czas!… Jadą za Victoire zamkniętą w Księstwie Warszawskim błękitnego peugeota, uciekającą w styczniu z panem Janvier na golgotę. Jadą ruską pobiedą…”
Wskazówka szybkościomierza sięgała dziewięćdziesiątki.
– No i co o tym powiesz? – odezwał się Ricardo. – Która tyle wyciągnie z tych twoich starych warszaw?
– A bo to wiarygodne? – wysunąłem wątpliwość, wskazując na tarczę miernika.
– A co? – warknął zaczepnie.
– Radio też niby jest – wyłożyłem podstawy mojego sceptycyzmu – a przecież naprawdę go nie ma.
– To co innego – złagodniał. – Ruski styl. „My wpieriod!” Liczy się silnik, bracie! A ten jest nie do zdarcia! A wiesz, kochany, dlaczego?
– No, no? – zachęciłem go.
– Niemiecki! – wyjaśnił ze śmiechem. – Pobieda! – przedrzeźnił nazwę. – To opel! – zmienił bieg. – Wywieźli całą fabrykę! Łupy wojenne, paniatno?
Wjechaliśmy w rejon osiedla, gdzie mieszkała Madame. Nie chciałem podjeżdżać za blisko. Wydałem więc polecenie, aby zatrzymać wóz, gdy tylkośmy minęli przystanek autobusowy, na którym wysiadłem był parę miesięcy temu, przybywszy tam po raz pierwszy-na rozpoznanie terenu. Na taksometrze widniała kwota czterdziestu złotych i pięćdziesięciu groszy. Wyjąłem z kieszeni pieniądze i wręczyłem kierowcy dwa banknoty z Włościanką, po czym – kiedy je chował – dodałem piątkę w bilonie.
– Reszty nie trzeba – mruknąłem.
– Szacunek – skwitował kierowca. (Napiwek wysokości dziesięciu procent opłaty uchodził za bardzo godziwy.) – I powodzenia, kolego!
Odjechał. Zostałem w mroku. I ruszyłem powoli przetartym już raz szlakiem, obserwując uważnie zaparkowane auta. Będzie? Nie będzie? Było! A ściślej mówiąc – był. Nazwisko „Peugeot” jako wyraz jest rodzaju męskiego.
Stał przy samym budynku, po jego prawej stronie. Ciemny, pusty, milczący. WZ 1807.
„Niezbyt rozważne – pomyślał. -A nawet ryzykowne. Zostawiać taki trop! Nie liczyć się z ciekawskim i bacznym na wszystko dozorcą, który, jeżeli nawet nie jest na drugim etacie, to wzięty na byle spytki wypaple wszystko, co wie! Ach, zgubi ich ta wygoda! Już Lenin to powiedział. Czyżby do tego stopnia podziałał na nich film, że zapomnieli, gdzie są? Że nie jest to jednak Montmartre ani tym bardziej Deauville, lecz miasto, w którym w maju pięćdziesiątego piątego, ‘w reakcji na agresywną politykę Zachodu i zimnowojenne knowania rewizjonistów niemieckich’, zawarto Układ Warszawski? – Powinien był, stanowczo, zaparkować gdzieś dalej!.
Spojrzałem w górę ku oknom. Pokój był rozświetlony, lecz story – zasunięte. W oknie czteroskrzydłowym widniała jednak wyraźna szczelina między nimi.
Z mocno bijącym sercem ruszyłem energicznie ku drzwiom znajomej sieni równoległego budynku i nie włączywszy światła wszedłem na trzecie półpiętro. Dobyłem tam z futerału szylkretową lornetkę i drżącymi rękami przytknąłem ją do oczu.
„Akteon za mniejszą zuchwałość został zmieniony w jelenia i rozszarpany przez psy – pomyślał rozbawiony, lecz był to humor wisielczy. Nie było mu wcale do śmiechu, jakkolwiek to, co zobaczył, nie było ‘tym najstraszniejszym, co mógł zobaczyć na ziemi’, jak ujął był to Żeromski w pamiętnej scenie Popiołów”.
Po ustawieniu ostrości, w głębi jasnej szczeliny ukazał się fragment obrazu, który wisiał na ścianie, a przedstawiał wysmukłą, szarą wieżę kościoła. Znałem ten kształt i kreskę. Była to reprodukcja jednego z najsłynniejszych pejzaży paryskich Buffeta: stalowo-szary róg Bulwaru Saint Germain ze strzelającym w niebo stojącym tam kościołem i legendarną kawiarnią Aux Deux Magots naprzeciw – mekką paryskiej bohemy i egzystencjalizmu! Miejscem urzędowania Simone de Beauvoir!
Więc jednak było to dla niej przedmiotem jakiegoś kultu! Przynajmniej ów smętny nastrój czy klimat Dzielnicy Łacińskiej za panowania Sartre’a.
Nie dane mi było jednak długo roztrząsać tej sprawy, gdyż moją uwagę zajęło zupełnie coś innego. Otóż niespodziewanie rozbłysło światło w kuchni, gdzie – jak się okazało – nie wisiała zasłona, i pojawiła się tam, niemal w tej samej chwili, Madame, a za nią Dyrektor. Dalej miała na sobie szkarłatno-bordowy żakiet i apaszkę na szyi, natomiast pan Janvier był bez marynarki i muszki, a kołnierzyk koszuli w wycięciu kamizelki miał szeroko rozpięty. Madame wydobyła z lodówki pękatą butelkę szampana, podała ją panu Janvier i z szafki wiszącej na ścianie wyjęła dwa smukłe kieliszki. Dyrektor zaczął w tym czasie odkorkowywać butelkę. Nim jednak Madame zdążyła przygotować kieliszki, korek wystrzelił w górę, a za nim – pióropusz piany, który poleciał łukiem wprost na klapę żakietu. Odskoczyła raptownie, trzepocząc przesadnie rękami i śmiejąc się szeroko, on zaś przepraszająco poskoczył w jej kierunku i, nieustannie mówiąc, zaczął wycierać chusteczką zbrukane trunkiem miejsce. Zabieg ten jednak widocznie okazał się niezbyt skuteczny, bo wstrzymała po chwili starania Dyrektora i zaczęła rozpinać pozłacane guziki, po czym zdjęła okrycie i wyszła z nim z pomieszczenia (zapewne do łazienki). Dyrektor nalał tymczasem szampana do kieliszków. Kiedy zaś powróciła (tylko w bluzce z apaszką), ofiarodawczym gestem podał jej jeden z nich i, lekko uniósłszy swój, powiedział kilka słów.
„Toast urodzinowy – pomyślał oniemiały. – Ciekawe co i jak? – Zastygli na moment w bezruchu, przenikając się wzrokiem. – Teraz się pocałują – zamarł w oczekiwaniu…
Nie nastąpiło to jednak. Stuknęli się tylko szkłem, wypili po małym łyku i opuścili kuchnię, gasząc za sobą światło. Po chwili zaś w jasnej szczelinie pomiędzy zasłonami mignęły ich sylwetki.
„No i co teraz? – pomyślał. – Co robią i… co robić? Dalej tu stać męczeńsko, czekając… no właśnie, na co? Co jeszcze może się stać? Nie liczysz chyba na to, że rozsuną zasłony jak kurtynę w teatrze! A zresztą, gdyby nawet! Doprawdy, chciałbyś tego? Ujrzeć ‘to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi’?! – Zaśmiał się w sobie szyderczo. – Kicz! Stoczyłeś się w końcu! I to jak! Znacznie gorzej niż czytelnik romansów! Jako bohater kiczu! Stanąwszy na szczycie poznania, sięgnąłeś dna upadku! Opamiętaj się wreszcie! Uciekaj stąd, człowieku!
Nie ruszał się jednak z miejsca. Stał z lornetką przy oczach jak zahipnotyzowany, choć wszystko, co był widział, sprowadzało się ledwie do kawałka obrazu z szarawą wieżą kościoła.
– Bez kiczu nie ma sztuki – usłyszał znajomy głos. – Tak jak bez grzechu – życia. Co czytywał Racine w młodości pod ławą szkolną? I jaki miały posmak jego afery miłosne z gwiazdami ówczesnej sceny – du Parc i Champmeslé?
– Nie wiadomo dokładnie – odparł wyzywająco.
– Owszem, wiadomo, wiadomo – padła spokojna odpowiedź. – Wystarczy trochę poczytać. Tandeta, szmira, kicz.
– Ryzykowny argument – stwierdził nie przekonany. – W ten sposób rozumując, można się znaleźć w piekle.
– Można, lecz niekoniecznie. Chodzi jedynie o to, aby stanąć na ziemi. Natomiast, jeśli się tego za wszelką cenę unika, by sobie, nie daj Boże, nie pobrudzić bucików, nie wzięci się do nieba.
– Znam tę śpiewkę. Mickiewicz.
– ‘Myśl twoja nazbyt skrzydlata. Za lekkim zefirkienn goni.’
– Możliwe, lecz kto powiedział, że ziemia to zaraz brud albo przynajmniej kicz?
– Jak to kto, szekspirysto?
– Antoniusz to jeszcze nie Szekspir. To mogło być ironiczne. To mogło być właśnie po to, by Antoniusza ośmieszyć.
– ‘Ależ pomyśl przez chwilę, ależ przez chwilę pomyśl! W końcu jesteś na Ziemi, na to rady nie ma!’
Nie znalazł odpowiedzi.
Natomiast jego myśl, jakby na przekór powadze tego wzniosłego dialogu, który toczył ze sobą na wzór autora Uczty, odskoczyła raptownie niczym niesforne dziecko ku całkiem innej kwestii.
Boty! Obcisłe boty! Miała je wciąż na sobie? Czy była już w innym obuwiu? Nie mógł tego ustalić badając świeżą pamięć ‘szampańskiej’ sceny w kuchni. Jeżeli zaś była w innym, to co to mogło być? Kapcie? Papucie domowe? Bambosze z różowym pomponem? Czy jednak jakieś buty? Pantofle, szpilki, czółenka? Niby drobiazg, a jednak jakże treściwy i ważny! Poza tym znaczyłoby to, że – zdejmowała boty. Tak, ‘zdejmowała’, nie ‘zdjęła’. Chodzi o samą czynność. Niby zwyczajną, prostą, a jednak jakże inną niż zdjęcie kapelusza, rękawiczek czy palta, a nawet góry kostiumu! – Uczyniła to przy nim, na oczach François? Czy też dyskretnie, na stronie – w łazience? przedpokoju? A jeśli ich jednak nie zdjęła…
Nagle stała się ciemność. Światło w pokoju zgasło.
– To teraz już wszystko jasne – próbował trzymać fason, formułując paradoks. – Przedstawienie skończone. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Owszem, i to niejedno.
– Na przykład?
– Kto zgasił światło? I czy to pierwszy raz? I w jaki sposób przeszli… z kultury do natury?
– Za dużo chciałbyś wiedzieć – usłyszał echo repliki, z którą się spotkał na lekcji, kiedy w interrogacji posunął się za daleko, próbując ustalić jej wiek.
Nie powstrzymało to jednak nabrzmiałej udręką fali retorycznego pytania:
– Jak to jest… – mówił w myślach, patrząc w niebo na gwiazdy – jak to właściwie się dzieje, że dwoje dorosłych ludzi odrzuca raptem formę i godzi się na żywioł, który ich upokarza? (Gdyby nie upokarzał, czyż gasiliby światło?) Jak do tego dochodzi? Jak można to uzgodnić, wypowiedzieć słowami?
– Słowa są niepotrzebne – znowu usłyszał głos. – Przestaje się mówić… Czytać.
– Czytać?! – nie pojął sam siebie.
– Czymkolwiek to bywa w życiu. I jakikolwiek tekst. Jak Francesca z Paolem księgę o Lancelocie. Nie pamiętasz tej sceny z drugiego kręgu Piekła?
Pamiętał bardzo dobrze. Z lektury Konstantego, gdy raz, w deszczowy dzień, pozostali w schronisku. Dziwił się wtedy, dlaczego akurat to mu czytał, komentując szczegóły. (Jak okazało się później, miało to związek z Claire.)
– Trzeba więc zdradzić Słowo – powiedział prawie na głos.
– Dlaczego zdradzić? Sprawić… aby stało się Ciałem.
– To zdrada. To jest zdrada!
– Tak zaczyna się świat. Inaczej się nie zacznie.
– Nie w glorii, ale w hańbie…
– W ciemności i milczeniu. I wtedy zapłakał nad sobą.
A kiedy po długim czasie poczynania-konania na nowo rozbłysło światło – inne, słabsze, gdzieś z boku (zapewne nocnej lampki?), a wkrótce potem – w sieni, ukazując kochanka zbiegającego po schodach, wziął się w garść, wyprostował i, niczym Heyst na mostku, znów podniósł lornetkę do oczu.
Dyrektor, w rozpiętym płaszczu i z pochyloną głową, ćmiąc papierosa w ustach, szedł w kierunku peugeota wolnym, znużonym krokiem.
– Jak Antek po ciężkim dniu pracy – pomyślał wycieńczony, aby się podnieść na duchu.
Klucz w zamku do mieszkania przekręciłem najciszej, jak to było możliwe, a wszedłszy do przedpokoju, nie zapaliłem światła. Precyzyjnymi ruchami (jak w mimicznej etiudzie) zdjąłem wierzchnie ubranie i ruszyłem na palcach w kierunku mego pokoju. Gdy jednak po omacku dotykałem już klamki, rozbłysło światło u matki i zaraz ona sama pokazała się w drzwiach.
– O której wracasz do domu? – zapytała surowo.
– Przepraszam… nie wiedziałem – uderzyłem w ton skruchy.
– Co? Czego nie wiedziałeś?
– Że to potrwa tak długo.
– O czym ty mówisz? Co potrwa?
– No, dyskusja i cocktail… W kinie Skarb, na Traugutta… Po tym pokazie zamkniętym… No, tego filmu Lelouche’a.
– Dyskusja? Po filmie Lelouche’a? I do tego ci była potrzebna ta lornetka? – wskazała głową na rękę, w której trzymałem futerał.
– Ach, lornetka… nie-nie… – uniosłem ją odruchowo. – To całkiem co innego… Kolega mi właśnie oddał.
– Kolega ci oddał. Lornetkę – cedziła wolno wyrazy. – Na pokazie Lelouche’a – przeniknęła mnie wzrokiem. – I chcesz, bym w to uwierzyła?
– Tak byłoby najlepiej – powiedziałem ze smutkiem i pchnąłem drzwi do pokoju, po czym, zdesperowany, zamknąłem się w nim na klucz.
Nie mogłem zasnąć. Leżałem. A w głowie miałem zamęt. Obrazy, wyobrażenia, nieznane dotąd uczucia. Wszystko to wirowało jak w źle zmontowanym filmie. Obsesyjnie, natrętnie, nie do opanowania. Wreszcie, nad ranem, mnie zmogło. Sen jednak, w jaki zapadłem, nie był pokrzepiający ani tym bardziej słodki. Chociaż zaczynał się błogo.
Leciałem samolotem. Za oknem wierzchołki gór, ośnieżone iglice iskrzące się w ostrym słońcu, a obok mnie – Madame. Lecimy do Genewy. Dostałem pierwszą nagrodę w konkursie na szkic literacki o romantycznych podróżach i zaproszono mnie właśnie na ceremonię wręczenia, na której mam się stawić wraz z moim profesorem. Rozpiera mnie radość i duma. Wygrałem! Jadę na Zachód! I to gdzie! Do Szwajcarii! W krainę mitycznych Alp! Lecz nade wszystko – z kim! I jako kto! W jakiej roli! Wybawiciela! „Heysta”. Człowieka, dzięki któremu wydostała się wreszcie z bolszewickiej niewoli. Wyczuwam jej podziw i wdzięczność. I nieśmiałe zamysły budzące się na tym tle:
„Język… Literatura…”, zdają się mówić jej oczy, „to wszystko on już zna. Jest utalentowany. Nie potrzebuje pomocy. Lecz życie… namiętności… świat uczuć, zmysłów, rozkoszy”, uśmiecha się pobłażliwie, „o tym nie ma pojęcia! W t y m można by mu pomóc. Nauczyć go miłości i sprowadzić na ziemię. Stać się dla niego boginią potężniejszą niż matka! Urodzić go raz jeszcze. Sprawić, by się odrodził! Być jego pierwszą wiktorią!.
Cięcie jak w filmie. Przeskok.
Wchodzimy na Mont Blanc albo na masyw Gotharda, gdzie biją źródła Renu. Jesteśmy już u szczytu. Widzę schronisko Vallota (znane mi z fotografii). Ona idzie przede mną. Naraz przystaje, patrzy, po czym odwraca się i pokazuje w górę.
– Tam… Widzisz? O tam… – mówi z dziwnym uśmiechem. – Miałam się tam urodzić. Nie doszło jednak do tego. Marzenie mojego ojca nie zostało spełnione. Niech jego woli zatem stanie się zadość inaczej. Niech będzie tam przynajmniej poczęty jego wnuk, a mój syn pierworodny. Ty mi go dasz. Dziś w nocy. A dam mu na imię Artur. Będzie piękny jak ja, a smutny jak twoja dusza. I będzie pisał jak… Simone de Beauvoir. Chodź do mnie! – mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu i podaje mi rękę jak Bóg Michała Anioła do stworzonego Adama.
Trzymając się za ręce idziemy wyżej i wyżej.
Słońce krwawo zachodzi, z nim – dzień ostatni niewiedzy.
Lecz cóż to? Gdzie jesteśmy? To wcale nie są Alpy. To Tatry! Znajoma grań. Biało-czerwone słupki. Tablica ostrzegawcza: „Uwaga! Granica Państwa”.
– Halo, obywatelu! – słyszę tubalny głos i wyrasta przede mną rosły, wąsaty sierżant. – Dokumenty poproszę.
Przeszukuję nerwowo kieszenie kurtki i spodni i wręczam mu bilet miesięczny.
– Nie jestem kontrolerem – burczy na mnie milicjant i gdy mówi te słowa, zjawia się przy nim dwóch mężczyzn w ortalionowych kurtkach z blaszanymi krążkami zwisającymi spod klap i jeden z nich bierze bilet.
– Z miesięcznym za granicę? – krzywi się pogardliwie.
– Przez zieloną granicę – wtrąca z naciskiem drugi.
– Dowód lub paszport proszę! – żąda surowo sierżant.
Znów przeszukuję kieszenie i, w braku tych dokumentów, podaję mu niezawodną legitymację szachową.
– Co to jest? – pyta sierżant.
– Karta Klubu Marymont. Mam turniej na Słowacji. Jestem mistrzem juniorów.
– Po pierwsze, nie żadnym mistrzem – słychać skądś głos Kuglera -lecz co najwyżej wice-. Po wtóre zaś, jest to tytuł uzyskany psim swędem. – I ze skalnego okna wyłania się Karakan, a za nim – wataha „czerni”.
Są dziwnie poubierani. Mają na sobie czarne, wyszmelcowane portki i czerwone koszule.
Hiszpańscy bojownicy? Szlachetni Dąbrowszczacy? Nie! To „ludzie z marmuru” poprzebierani za zbójców. Górnicy, hutnicy, chłopi z rzeźb spod Pałacu Kultury i arkad MDM-u, o tępych, brutalnych twarzach i monstrualnych łapach.
Kugler zaś w prawej ręce, niczym oskard lub czekan, trzyma potężny młot, a zamiast lewej – ma hak, niczym Kapitan Hook.
– Idziecie więc, powiadacie, na turniej do Słowacji – mówi z błazeńską powagą. – I na to wam potrzebna ta lornetka polowa – wskazuje ruchem głowy na mój tors, gdzie, istotnie, spoczywa ów przyrząd optyczny zawieszony na szyi. – I co, liczycie na to, że ktoś wam w to uwierzy? – uśmiecha się szyderczo. – Może mamusia. Nie ja. Te szalbierstwa nie przejdą!
– No pasaranl No more! – krzyczy aktyw bojowców.
– Sami słyszycie – Karakan wskazuje hakiem na bandę. – Głos ludu. Który żąda, by wreszcie was zdemaskować.
– Zdemaskować! Ukarać! – podchwytuje chór „czerni”.
– Nie mam wyboru. Muszę – rozkłada obłudnie ręce i rozpoczyna orację w stylu mów Wyszyńskiego (Andrieja, prokuratora):
– Pragniecie zatem wiedzieć, szanowni towarzysze, kim jest ów „mistrz szachowy”, „wirtuoz” i „taternik”, ów „uzdolniony wszechstronnie artysta estradowy, chodzący drogą cnoty i miłujący prawdę”? Służę wam odpowiedzią. Niech mówią same fakty. Zacznijmy od dzieciństwa.
Kiedy lud pracujący i młodzież miast i wsi krzewiły w naszym kraju masową turystykę, organizując wycieczki i marsze szlakiem Lenina, on osobno, „prywatnie”, z niejakim panem Konstantym z burżuazyjnej rodziny (używającym bryczesów!), chadzał „własnymi drogami” i wylegiwał się w „dwójce” w schronisku nad Morskim Okiem.
Kiedy pionierzy-junacy z obozów i hufców SP ćwiczyli tężyznę fizyczną, odgruzowując miasta i pomagając w polu, on osobno, „prywatnie” uczęszczał na lekcje muzyki do „pani od fortepianu” z obszarniczej rodziny (noszącej aksamitkę!) i chuchał w białe rączki.
Kiedy w klubie szachowym, w którym i ja grywałem, juniorzy studiowali Botwinnika i Tala, on, inaczej niż wszyscy, wpatrzony w instruktora z inteligenckiej rodziny (chodzącego na co dzień z piersiówką wódki w kieszeni!) fascynował się Retim i wkuwał Capablancę.
Idźmy dalej, jak pisze i mawia towarzysz Stalin.
Czego się ten pięknoduch uczy w domu rodzinnym? Może marksizmu, biologii, historii WKP(b)? Może choćby języka naszego Wielkiego Brata? Literatury radzieckiej? – Bujać to my, towarzysze! My nie wierzymy w cuda! On uczy się francuskiego! Tego symbolu kultury inteligencji mieszczańskiej, ziemiaństwa i burżuazji, tego reliktu przeszłości, co poszła na śmietnik Historii! A resztę czasu spędza, słuchając Wolnej Europy! Wdychając miazmaty Zachodu!
Jakie ziarno i gleba, taki owoc i plon! Tak wychowana jednostka jest spaczona i zła. Sieje wokół anarchię. Buntuje. Knuje zdradę.
Dowody? Jest ich bez liku! Weźmy trzy dla przykładu.
Od czego ów „artysta. zaczyna swą „karierę”, znalazłszy się w kolektywie? Jaki czyni użytek ze swoich białych rączek, tych wychuchanych paluszków, którymi się nauczył przebierać po klawiaturze? Może taki, by wspomóc nauczyciela śpiewu? Udzielać się na chórze? Wspierać i dopingować nasz „Tercet egzotyczny. w szlachetnej rywalizacji o Złotego Słowika? O nie! On woli jazz. On zakłada swój zespół. Dla niego bożyszczem jest Tyrmand, renegat i potwarca, który uciekł na Zachód.
Było tak? Świadek Eunuch!
– Jeśli nie jeszcze gorzej! – dochodzi skądś głos Eunucha.
– Ledwo tej wrogiej hydrze – ciągnie dalej Karakan – ukręciliśmy łeb, odrasta on gdzie indziej. W zespole teatralnym, który opanowuje. – Co się tam gra? Jakie sztuki? A zwłaszcza, jakich autorów? Radzieckich czy choćby rosyjskich? Czy nawet ojczystych, polskich? A skąd! Wyłącznie zachodnich. Ajschylosów, Szekspirów. Odwetowca Goethego! Działalność ta zostaje surowo zakazana.
Świadek Soliter! Tak było?
– Było o wiele gorzej – słychać głos Solitera.
– No właśnie! Lecz dywersant nie liczy się z zakazem. Forsuje swój wrogi projekt i, mydląc oczy jury, wyłudza pierwszą nagrodę. Dostaje poza tym prezent w postaci zegarka na rękę produkcji NRD, naszego sojusznika i przyjaciela w bloku. Co robi z tym cennym przedmiotem, uznając go za zbyteczny? Oddaje potrzebującym? Wymienia na inne dobro? Przynajmniej spienięża w komisie? Nie! Barbarzyńsko go niszczy, dając w ten sposób upust swej głębokiej pogardzie dla przemysłu lekkiego krajów socjalistycznych i narażając na szwank dobrosąsiedzkie stosunki.
I trzeci z wybranych dowodów.
Mimo tej jawnej wrogości wobec naszego ustroju i zgoła aktów terroru, my, w swej wspaniałomyślności i wierze w dobro człowieka, wciąż go nie odrzucamy. Przeciwnie, dajemy mu szansę, wyciągamy doń rękę. Niech weźmie udział w obchodach trzydziestej rocznicy wybuchu Hiszpańskiej Wojny Domowej. Niech przyda się wreszcie na coś. Niech zagra jakże nam drogie rewolucyjne pieśni. – Co robi z tą wielkoduszną, zaszczytną propozycją? Naprzód szydzi, jak umie, i robi sobie kpiny. Następnie wyłudza cynicznie sowitą gratyfikację w postaci zwolnienia z lekcji. A wreszcie, uknuwszy spisek, dopuszcza się sabotażu!
Sprawdziliśmy w naszych aktach, kim był Joaquin Rodrigo. I co się okazało? To zagorzały Frankista! I co reakcyjny element wykrzykiwał na sali po owych wstawkach muzycznych? Rewolucyjne hasła? ,Arriba parias”? „Precz z Franco”?
Świadkowie bojownicy!
– Krzyczano „więcej flamenco!” – odpowiadają chórem socjalistyczni zbójcy.
– Szanowni towarzysze! – niezmordowany Kugler kontynuuje mowę. – Zadajmy teraz pytanie zupełnie zasadnicze. Czy działał w pojedynkę? Czy pozostawał z kimś w zmowie?
– Na pewno był w zmowie ten tchórz!
– Tak jest! A wiecie z kim? To się nie mieści w głowie! – Z tą, z którą teraz tu stoi! Z piękną panią dyrektor! O, zdrada sięga wysoko!
Świadku Soliter, powiedzcie, czy wasza przełożona była na akademii ku czci Hiszpańskiej Wojny?
– Nie była. Przez cały czas świeciło puste miejsce.
– No właśnie! A dlaczego? Bo ta progenitura pachołka krwawego Franco, która nienawiść do ludu wyssała z mlekiem matki, do tego stopnia nie cierpi pokoju i sił postępu, że na widok i dźwięk samych symboli i haseł walki o wyzwolenie uciemiężonych mas jak wściekła suka się jeży i toczy pianę z pyska. I bała się, że ów odruch, nad którym nie panuje, zdradzi ją, zdemaskuje.
No dobrze, zapytacie, lecz w takim razie dlaczego w ogóle się znalazła na odcinku oświaty, i to aż tak wysoko, na kierowniczej pozycji, jest to kluczowe pytanie!
Zostało to wymuszone przez wrogie nam mocarstwo, burżuazyjną Francję, odstręczającym szantażem. Dano nam, mianowicie, jasno do zrozumienia, że jeśli nam zależy na docencie Dołowym i jego wszechstronnym rozwoju, to musimy się zgodzić na jej kandydaturę.
Świadek Gromek! Czy tak? Czy potwierdzacie to?
– Tak, w całej rozciągłości – odzywa się głos magistra.
– Świadek Dołowy! A wy?
– Nie mogę temu zaprzeczyć, choć nie byłbym tak surowy. Ze względu na interes… handlu zagranicznego i przemysłu lekkiego (końcówki do długopisów!).
– Macie szlachetne serce! Lecz nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.
Pozostaje ostatnia fundamentalna kwestia. Czemuż to „słodkiej” Francji tak bardzo na tym zależy? Jaki ma w tym interes?… Choć należałoby chyba inaczej postawić pytanie: czymże pani dyrektor tak się jej zasłużyła, że pozyskała dla siebie tak niebywałe poparcie?
Przemilczmy tę ohydę. Niechaj nazwa tej zbrodni nie kala naszych ust! To najstraszliwsza ze zdrad!
Czy jednak nasz „wirtuoz” przejmuje się tym? Gorszy? Czy budzi w nim odrazę akt sprzedajnej miłości? Gdzieżby tam! Wręcz przeciwnie! To go elektryzuje! Zaciera po cichu ręce. Jak stręczyciel, jak człowiek o moralności alfonsa węszy w tym zysk dla siebie! Może przyda się na coś i dostanie coś w zamian? A jeśli nie dostanie, szantażem wymusi haracz. Przecież wie doskonale, że cały ów „eksperyment. z wykładowym francuskim to jedna wielka lipa. Że chodzi wyłącznie o to, aby piąta kolumna wyjeżdżała na Zachód na wywrotowe szkolenie.
Naprzód więc daje jej znaki, iż godny jest zaufania (w demonstracyjny sposób okazuje swą wrogość do demokracji ludowej), a potem, jak pies łańcuchowy, wysługuje się jej. Smaży kunsztowne prace, by mogła się wykazać przed swymi mocodawcami; trenuje elokwencję na popis przed wizytacją; wkuwa na pamięć wiersze, by błyszczeć „erudycją”…
Nie czeka długo na odzew i judaszowe srebrniki.
Naprzód, w dowód ufności, dostaje od niej klucz… do drzwi jej gabinetu! Następnie – kartę wstępu na snobistyczne imprezy, na których się celebruje burżuazyjną sztukę. Wreszcie wybija godzina! Za jej rekomendacją zostaje zaproszony na kurs szpiegowski w Tours. Dokąd udają się razem przez zieloną granicę.
To tyle, towarzysze. Teraz wszystko już wiecie. Kim jest w rzeczywistości ta romantyczna parka, te farbowane lisy, ziejące nienawiścią i sadystycznym jadem na naszą partię i rząd…
Na czoło grupy zbójników wychodzi Karol Broda i niczym przewodnik chóru zaczyna mówić wierszem:
Co z nimi zrobić? Puścić ich wolno?
Czy zastosować ucisk i gwałt?
I niczym Władysław Broniewski na wiecu w Zagłębiu Dąbrowskim zwraca się do zebranych:
Wy, co wdrażacie reformę rolną,
Zadecydujcie!
– UCISK I GWAŁT!
– odpowiadają unisono „czerwono-czarni”, unosząc wysoko pięści. I Karol Broda wydaje na mnie wyrok:
Za wielkopaństwo, za kumoterstwo,
za rozjątrzanie ludowych ran –
niech zginie marnie i poprzez śmierćstwo
spełni wytyczną: „No pasaran!”
– A co z nią? – pyta Kugler wskazując na Madame, jakby się zastanawiał nad rozwiązaniem sceny.
I ledwo wymawia te słowa, z jasnego, czystego nieba zlatuje wolno „Lucy” – Lucylla Różogrodek w kostiumie i makijażu Dolores Ibarruri, i swoim zmysłowym głosem wygłasza sentencję wyroku, wskazując na bandę zbójców:
Niechaj te dzielne mlodzieńce
Pochwycą ją zaraz pod ręce.
Niech popatrzą na nią wilkiem.
Niech z nią poigrają chwilkę.
Niech rozciągną ją na ziemi.
Niech i c h darzy wdzięki swemi.
A na to Kugler powoli unosi młot do góry i krzyżuje go z hakiem, i mówi, zawłaszczając i profanując tekst narodowej świętości:
Bo słuchajcie i zważcie, rebiata,
Że z mocy naszego rozkazu,
Kto cnoty nie odda ni razu,
Nie będzie na Zachód nam latał!
Czuję, że to koniec. Jeszcze chwila i ujrzę „to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi”. I postanawiam działać.
– Możesz mnie zlikwidować – mówię wyzywająco – lecz nigdy nie zwyciężysz. Jestem od ciebie lepszy. – I widzę, że ta potwarz odnosi pewien skutek, bo Kugler sinieje z wściekłości.
– Zaraz się przekonamy! – krzyczy łyknąwszy haczyk. – Mefisto, szachownica!
I już usłużny Mefisto ustawia figury i pionki.
– Chwileczkę! – wstrzymuję go. – Ustalmy naprzód warunki. Rewanż za piękne oczy? Wybijcie to sobie z głowy!
– O co chcesz grać? – pyta Kugler.
– O Victoire – odpowiadam.
– O co?! – wykrzywia twarz w grymasie niezrozumienia.
– O nią – mówię spokojnie, wskazując głową Madame. – Jeżeli wygram, jest moja.
– Niech ci będzie, pajacu – wybucha szyderczym śmiechem. – O: t a k ci się to uda! – i zgina rękę z hakiem w geście „takiego wała”.
Gramy. Zdobywam przewagę i robię z niej użytek. Wkrótce na szachownicy zostają same króle i moje dwa białe piony. Oddycham z ulgą.
Zwycięstwo! To tylko kwestia czasu. Dosłownie kilku ruchów. Przesuwam spokojnie piona z linii siódmej na ósmą i zmieniam go na hetmana.
– Szach – rozpoczynam atak.
– I mat! – wykrzykuje Kugler zbijając mi króla królem.
– To nielegalny ruch – stwierdzam tonem wyższości. – To nie jest gra błyskawiczna.
– Trzeba to było powiedzieć, gdy zaczynaliśmy grać – Kugler z obłudną grzecznością rozkłada szeroko ręce (to znaczy, sierp i młot).
Rzucam się z krzykiem na niego:
– Ty kanalio! Ty draniu! -Ale mój głos zagłusza jakiś straszliwy dźwięk wdzierający się w uszy.
Gwizd „czerni” w czerwonych koszulach? Telefon do Kuglera? Nie, to budzik Pobieda nastawiony na siódmą. Zbudziłem się zlany potem.
Przytomność, do której wróciłem, nie była bezwzględnie lepsza od sennego koszmaru. Zresztą, w pierwszym momencie nie miałem zupełnej pewności, czy aby nie śnię dalej. Wypadki ubiegłej nocy, które się rozegrały między projekcją filmu a senną fantasmagorią, wydawały się również jakby nie z tego świata. Gdy jednak, doszedłszy do siebie, nie mogłem już powątpiewać, iż zaszły w rzeczywistości, poczułem się nieszczególnie, o ile nie fatalnie.
Jeśli moje poznanie, do którego doszedłem za sprawą Konstantego, porównywałem do wrażeń, jakie się uzyskuje w wyniku lądowania na powierzchni planety, to świadomość obecną mogłem sobie przedstawić na podobieństwo wiedzy, jaką posiada geolog i górnik w jednej osobie. Zszedłem w głąb, do podziemi. Jakby przez krater wulkanu.
I cóż mi to dawało? Boską wszechmoc? Przewagę? Przeciwnie. Smak przegranej. Udrękę i beznadzieję. Droga do wiadomości okazała się szlakiem prowadzącym do zguby. Miast znaleźć wodę życia, znalazłem się w ogniu piekielnym.
Zadana mi tortura była wielostopniowa. Po pierwsze palił mnie wstyd zmieszany z upokorzeniem. Lecz to było jeszcze drobnostką. O wiele dotkliwszy ból wywoływała świadomość, że sprawa jest beznadziejna: wszystko, co się dawało pomyśleć jako możliwe (rozmowy, gry językowe, wyróżnienia, sympatia), straciło wartość szansy na zadośćuczynienie; co zaś czyniłoby zadość, nie dawało się myśleć inaczej jak niemożliwe. Ale najboleśniejsza była zraniona duma, i to bynajmniej nie „męska. (w porażce z Dyrektorem), ale – umysłu czy duszy, w starciu z sercem i ciałem. Ugiąłem się. Jak Hipolit. „Dałem się unieść prądowi”. Zdradziłem rozum i mądrość. Uległem namiętności. Cóż za haniebny upadek!
Byłem jak zdjęty z krzyża. Najbliższa przyszłość, życie – wszystko straciło sens. Matura? Wyższe studia? Kariera artystyczna? Nie miało to żadnej wartości. Było jak „miedź brzęcząca”. Nawet rozsądna myśl, iż te „cierpienia Wertera” mogą przecież stanowić materiał dla twórczości, nie przynosiła pociechy.
Przynieść ją mogło tylko coś takiego jak to, o czym marzył żarliwie zbolały Tonio Kroger po niefortunnym tańcu z beztroską Ingeborgą, i później, gdy po latach spotkał ją w Danii na balu. I chociaż dobrze wiedziałem (nie tylko od narratora tej ubóstwianej noweli), iż takie rzeczy na ziemi raczej się nie zdarzają, wstałem, ubrałem się i wiedziony nadzieją bezprzykładnego cudu powlokłem się do szkoły.
„Spotkać ją. Coś powiedzieć. Zyskać najbłahszą łaskę”, myślałem idąc ulicą w szarym świetle poranka pod chmurnym, burym niebem. „Spojrzenie, ciepłe słowo, najniewinniejszy gest. Może – zdrobnienie imienia? – W każdym razie ją ujrzeć. Patrzyć, patrzyć. Zobaczyć… jak się wygląda nazajutrz…”
Francuski był w sobotę zawsze na czwartej lekcji. Nie czekałem jednakże do tego czasu bezczynnie. Na pauzach schodziłem na dół, w pobliże gabinetu, by szybciej nasycić wzrok upragnionym widokiem. Nie spełniło to jednak założonego celu. Madame się nie pokazała. Wreszcie, zdesperowany, wynalazłszy naprędce jakiś głupawy pretekst („odbędą się dziś zajęcia? bo słyszałem, że nie”), podszedłem do gabinetu i nacisnąłem klamkę. Drzwi jednak nie puściły. Gabinet był zamknięty. Powtórzyłem ten manewr z pokojem nauczycielskim. Tam również jej nie było. Stropiony, wróciłem do klasy i tam czekałem w napięciu na koniec długiej pauzy. Dzwonek wreszcie uderzył, ale na jego sygnał nie przybyła Madame. Do klasy wkroczyła Żmija, ogłaszając zastępstwo.
Więc jednak! Co się stało? – Poczułem falę gorąca i szybsze bicie serca. – Co to wszystko oznacza?, myślałem w podnieceniu. Miała dziś nie przyjść do szkoły? Zapowiedziała to wcześniej? Czy odwołała zajęcia dopiero dzisiaj rano, tłumacząc się, na przykład, niespodziewaną chorobą? – Każda z tych możliwości była intrygująca i otwierała drogę domysłom i spekulacjom. – Jeżeli uprzedziła, mogłoby to wskazywać, iż wszystko, co się stało, miała zaplanowane, a zwłaszcza, że była świadoma potrzeby dnia wolnego po gorączce i pasji urodzinowej nocy. Jeśli zaś dała znać dopiero dzisiaj rano… To mogło znaczyć wszystko!
Po chwili ekscytacji popadłem w odrętwienie. „Umrzeć… zasnąć… nic więcej. – błąkał mi się po głowie monolog księcia Danii. Nie być, stanowczo nie być! Choćby i śnić najgorsze, byleby nie tę jawę. Zapomnieć o wszystkim, zatonąć – w odmętach nieświadomości.
Z uwodzicielskich objęć melancholii i śmierci wyrwała mnie gwałtownie – wiedziona niezawodnym instynktem naturalisty – nieustraszona Żmija.
– I czym się tak martwimy? – spytała stanąwszy przede mną. – Wzrok błędny, lica blade, jak mawiają poeci. Pewnieśmy znowu po nocy… czytali jakie romanse. A może chodzi o to, że nie ma francuskiego? Że zamiast się upajać musującym esprit trzeba naraz spożywać gliniasty chleb materii?
– Zupełnie nie rozumiem, co panią profesor skłania, by czynić mi te uwagi – rzekłem z zimną grzecznością. – Czy ja pani przeszkadzam?
– Ależ nic podobnego! – zaprzeczyła szyderczo. – Chodzi mi tylko o to, by cię sprowadzić na ziemię. Abyś z posępnych wyżyn swych górnolotnych myśli sfrunął tu, na nizinę, i uczestniczył w lekcji. Chcę cię zjednać dla siebie. A widząc, że się martwisz, pocieszyć i uspokoić: nie ma powodu do obaw! Nie będę cię pytać z królika.
Klasa buchnęła śmiechem, a mnie – pociemniało w oczach. „Dość tego!” pomyślałem. „Właściwie z jakiej racji mam znosić takie zniewagi!”
– No, jeśli nie… – powiedziałem z udanym rozczarowaniem – to nic mnie tu już nie trzyma. – I podniósłszy się z miejsca, ruszyłem w kierunku drzwi.
Zapadła głucha cisza.
– Zastanów się, co robisz! – syknęła za mną Żmija.
– Właśnie to uczyniłem – odpowiedziałem spokojnie i opuściłem klasę. Moje opanowanie było jednak pozorne. Wewnętrznie – dygotałem.
Całkiem puściły mi nerwy. W obawie, że w tym stanie mogę się natknąć na kogoś lub że na rozkaz Żmii wyruszy za mną pogoń, wpadłem do toalety i tam, zaryglowany, czekałem, aż mi przejdzie. Wreszcie, doszedłszy do siebie, przemknąłem się do szatni i zanim zabrzmiał dzwonek na koniec czwartej lekcji, byłem już poza szkołą.
Aby całkiem ochłonąć i rozważyć w spokoju powstałą sytuację, udałem się tradycyjnie do parku Żeromskiego. Wyglądał zupełnie inaczej, niż kiedy tam byłem ostatnio, po owej pamiętnej potyczce, od której się wszystko zaczęło. Zamiast gamy kolorów mieniących się pastelowo na tle błękitnego nieba w promieniach złotego słońca jawiła się monotonna, stalowo-bura szarość poprzecinana gdzieniegdzie pasmami czerni i bieli. Nagie gałęzie i pnie, spłachetki brudnego śniegu, plamy spłowiałej trawy. „Jak z Bernarda Buffeta”, uśmiechnąłem się gorzko, mijając moją ławkę.
Od chwili, gdy na niej siedziałem, minęły trzy miesiące. Plan, który wówczas powziąłem, wypełniłem z nawiązką. Poznałem z grubsza nie tylko koleje życia Madame, lecz również jej skryte zamiary i dwuznaczne działania służące ich spełnieniu. Gdyby mi kto przepowiedział, że dojdę do takiej wiedzy, z pewnością bym nie wierzył, a jeśli byłbym uwierzył, to zacierałbym ręce: myślałem bowiem wówczas, że z takimi kartami wygram niejedną grę. Nie brałem był pod uwagę, że poznanie mnie zmieni; że uzyskawszy środki do osiągnięcia celu, utracę przekonanie co do niego samego; że kiedy będę już mógł prowadzić ową grę – pełną aluzji, podtekstów, niewinnych prowokacji – nie będę widział w niej sensu ani miał na nią ochoty.
Z tym wszystkim, co wiedziałem, mógłbym, doprawdy, wiele – począwszy od płochych zabaw i igrania słowami, po mroczną, występną akcję o posmaku szantażu. Siła uderzeniowa, którą dysponowałem, nie cieszyła mnie jednak. A świadomość użytku, jaki mógłbym z niej zrobić, napawała mnie wstrętem – podobnie jak Jerzyka możliwość upokorzenia i zastraszenia Docenta, a nawet jeszcze bardziej, bo Jerzyk Docentem gardził, a ja Madame – wielbiłem. „Wielbiłem. zresztą to mało albo nie najważniejsze (uczucia bywają przyczyną najpodlejszych postępków). Mimo pewnych zastrzeżeń co do jej charakteru i gustu literackiego (Simone de Beauvoir), wynikających zresztą z nader wątpliwych danych, darzyłem ją szacunkiem. Była silna i dumna. I jakby niepodległa zniepra-wionej i szpetnej rzeczywistości polskiej, tworzonej w ponurym obłędzie przez demokrację ludową. Całym swoim jestestwem mówiła „nie” temu światu. Wyglądem, manierami, językiem, inteligencją. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze, a można żyć inaczej.
Przyznawałem jej słuszność. Widziałem w niej gwiazdę Północy.
I właśnie stąd się brał konflikt, który rozdzierał mi serce. Bo będąc po jej stronie, byłem przeciwko sobie. Jej dobro kłóciło się z moim, czy wręcz je wykluczało. Chcąc sprzyjać jej, powinienem – zaniechać dalszej gry. Poddać partię. Ustąpić. Jak rycerz Toggenburg z Schillerowskiej ballady.
Uzmysłowiłem sobie, ku własnemu zdumieniu, że przyszłoby mi to łatwiej, gdybym był jeszcze wiedział, że ona do Dyrektora nie czuje nic poważnego, że chodzi z nim do łóżka z próżności, ze snobizmu, nawet z wyrachowania. Tak, wolałem występek i zimną kalkulację niż szczery poryw serca. O cynizm mógłbym mieć żal, ale bym go wybaczał. Trudniej było znieść – miłość. To ona, paradoksalnie, była niewybaczalna.
Dopiero teraz w pełni zaczynałem rozumieć scenę zazdrości Fedry.
Owładnęło mną nagle nierozumne pragnienie, by dowiedzieć się tego. – Już tylko tyle, nic więcej, myślałem gorączkowo. Stwierdzić to jakoś, ustalić, po czym – „iść do klasztoru”. – Ba, ale jak to zrobić?! Przecież to nie jest coś, co się daje zobaczyć. Aby do tego dojść, potrzeba języka, rozmowy, zwierzeń… des confessions… A to jest nierealne.
Nie tylko! – zaświtał mi nagle iście diabelski pomysł. Istnieją okoliczności, które to mogą ujawnić. Próba ognia dla serca: wiadomość o śmierci tego, kto jest nam szczególnie bliski, albo że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. To niezawodny środek na ujawnienie uczuć. Reakcja na ten bodziec, zwłaszcza pierwsza reakcja, stanowi jakąś odpowiedź.
Tak – układałem w szaleństwie kolejny zdradziecki plan – pojechać tam jeszcze raz i z automatu na dole zadzwonić do niej do domu; zmieniając głos i styl podać się za lekarza z ostrego dyżuru w szpitalu albo za pielęgniarza z karetki pogotowia i zapytać, czy zna… ciemnowłosego mężczyznę… zapewne cudzoziemca… prawdopodobnie Francuza… Niestety, nic nie wiadomo, bo nie ma dokumentów… Jedyny trop prowadzący do ustalenia danych to kawałek papieru z numerem telefonu, pod który właśnie się dzwoni… Lecz może to jakaś pomyłka?… fałszywy ślad… przypadek… – I wtedy, gdy padnie wreszcie nieuniknione pytanie: „lecz o co właściwie chodzi?” a raczej: „co się stało?” – zadane jakim tonem? spokojnym? histerycznym? (to będzie już jakiś znak!) – zaanonsować z żalem: miał poważny wypadek… jest na reanimacji… – I dalej, urzędowo: czy może pani nam pomóc i podać jakieś dane?… nazwisko?… adres?… kontakt?… Dokąd należy zadzwonić i kogo powiadomić?… A może pani sama… jest zainteresowana? – I zobaczyć, co zrobi… Wybiegnie? Weźmie taksówkę? Pojedzie do szpitala?… Czy zlekceważy sprawę, a w każdym razie – nie wyjdzie?
Wykonać taką etiudę – aktorską i głosową – nie było dla mnie zadaniem przekraczającym siły. Dziesiątki razy robiłem kawały telefoniczne i miałem na tym polu nie lada osiągnięcia: udało mi się nabierać nawet bliskich znajomych. Tak więc nie bałem się, że nie podołam temu – że opuści mnie wena albo zdradzi wymowa. Zresztą, gdyby mi nawet ta maskarada nie wyszła i moja rozmówczyni nie dałaby jej wiary – mało prawdopodobne, by skojarzyła ją ze mną. Nie miała przecież pojęcia, jak wiele o niej wiem, i nie słyszała mnie wcześniej przez membranę słuchawki. Jej myśl – prędzej czy później – pobiegłaby w inną stronę. I w ogóle nie ku komuś (takiej czy innej osobie), ale ku… Urzędowi. Ku Służbie Bezpieczeństwa. Tego rodzaju numer był tylko do niej podobny. A skoro tak, to ja… wystąpiłbym w jej roli. Stałbym się mimowolnie wcieleniem prześladowcy. Taka byłaby cena tego eksperymentu.
To właśnie mnie powstrzymało przed wykonaniem akcji. Świadomość, że w ten sposób wpisywałbym się w jej życie jako narzędzie lub goniec ciemnych sił tego świata, jako „pan Jones”, „Ricardo”, „straszliwy osiłek Pedro” – choćby i nie prawdziwie, i z gwarancją, że sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw – nie, na taką świadomość nie mogłem sobie pozwolić. Jej życie bowiem dla mnie uobecniało mit – owo „kiedyś”, „gdzie indziej”, epokę i świat herosów, o których marzyłem i śniłem, do których aspirowałem i pragnąłem nawiązać, z którymi jednak, niestety, wciąż nie mogłem się spotkać. Była i „niegdyś”, i „tam”; przedłużeniem Przeszłości i przybliżeniem Dali; czasoprzestrzenią Legendy. Była materią, z której mogła powstać Opowieść. Wyznaczyć sobie w niej rolę haniebną i plugawą byłoby klęską totalną.
Pojechałem do domu. Na szczęście nikogo nie było. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem zasnąć. Bezskutecznie. W mej głowie odbywał się sabat czarownic. Nie wytrzymując napięcia, zacząłem w biurku ojca szukać środków nasennych (używał fanodormu). Nie znalazłem ich jednak. Natrafiłem natomiast na napoczętą butelkę duńskiego aierkoniaku. Nie bacząc na konsekwencje (różnorodnej natury), wypiłem jej zawartość w niespełna pół godziny. Przez chwilę poczułem się lepiej. Wszystko zaczęło mnie śmieszyć – mój stan, moje tęsknoty, cały ten „romans” z Madame. Lecz wkrótce mnie zemdliło i przez kanalizację zwróciłem trunek naturze. Wtedy nareszcie zasnąłem. Kamiennym snem bez snów.
Następny dzień, niedziela, nie był o wiele lepszy. Nic się nie wydarzyło, co tchnęłoby we mnie nadzieję.