Radio rzęziło w stołowym na cały regulator. Spoza straszliwych wizgów, dudnienia i buczenia, jakby z piekielnej otchłani, poprzez ryk potępionych, dochodził ledwo słyszalny, a jednak rozpoznawalny głos znanego spikera Radia Wolna Europa. W twardych, surowych słowach, niczym Katon z Utyki, gromił „reżym warszawski”, który z powodu niewinnej, a jakże słusznej mowy słynnego filozofa, wygłoszonej niedawno na Uniwersytecie z okazji dziesiątej rocznicy polskiego Października, miotał się w gniewie i szale, rozdając bolesne razy.
Ogłuszony historią – ba, lawiną historii, jaka zwaliła się na mnie w ciągu ostatnich godzin, byłem spragniony ciszy i zupełnego spokoju. Niemniej, radiowy tumult, jaki wypełniał mieszkanie, owa wrzawa bitewna walczących ze sobą fal – „dywersyjnych”, „głuszących” i bliżej nie określonych – sprzyjała mi w pewien sposób, ponieważ stwarzała szansę, że mój powrót do domu ujdzie uwagi rodziców, a przeto że uniknę ewentualnych pytań, jak spędziłem czas i w czyim towarzystwie, na co odpowiedź, choć prosta, byłaby kłopotliwa.
Niestety, ledwom zdjął kurtkę i zaczął się przemykać w stronę mojego pokoju, zgiełk przycichł w jednej chwili, zdławiony gwałtownym skrętem gałki potencjometru, po czym doszło mych uszu cierpkie pytanie matki:
– Wolno wiedzieć, gdzie byłeś?
Znieruchomiałem w pół kroku, z ręką na klamce drzwi do mojego pokoju.
– Na spacerze z Konstantym – odrzekłem, nadając głosowi odcień oczywistości.
– Nie mogłeś powiedzieć wychodząc? – odbiła sprawnie tę piłkę, podkręcając ją nieco.
– Mogłem – przyznałem ze skruchą, licząc że zamknie to sprawę. – Jakoś nie powiedziałem…
– Jakoś nie powiedziałeś – powtórzyła jak echo, uwydatniając nieznacznie partykułę przeczącą.
– Uważasz, że coś ukrywam? – odszczeknąłem nerwowo, zamiast przełknąć wymówkę.
– Nic nie uważam. Stwierdzam – odrzekła z udaną pokorą, po czym znowu zagrzmiały surmy Wolnej Europy.
Dokonawszy pośpiesznie wieczornej toalety, ułożyłem się w łóżku i zaraz zgasiłem światło. W mieszkaniu było już cicho, radio w stołowym milczało.
W ciemności, leżąc na wznak z zamkniętymi oczami, przystąpiłem natychmiast do przeżuwania zdobyczy – tego ogromu wiedzy, który niespodziewanie, przynajmniej w takim wymiarze, stał się moim udziałem.
Od chwili, gdy w parku na ławce, wymiętoszony przez Żmiję, powziąłem zuchwałą myśl o lustracji Madame i poczyniłem w tym celu pierwsze nieśmiałe kroki, upłynęły zaledwie dwa tygodnie z okładem. Przez ten niedługi czas, wbrew własnym oczekiwaniom, zaszedłem bardzo daleko. Rozpoczynając akcję, wiedziałem tyle co nic. Obecnie moja wiedza była wprost kolosalna. Któż poza nielicznymi (i, naturalnie, UB) wiedział to wszystko co ja! Epopea narodzin, peregrynacje wojenne, ucieczki, francuski lycée, fatalny powrót do kraju, śmierć rodziców, szykany, poczucie osaczenia, walka za wszelką cenę (choćby w sojuszu z diabłem) o wydostanie się stąd… Tak, znałem jej biografię, a nawet motywy działania, jak bliski członek rodziny, jak brat… przyjaciel… powiernik.
Przypomniał mi się moment, gdy wielce podniecony, zadowolony z siebie, wracałem z rekonesansu, którego owocem była lokalizacja jej domu. To błahe osiągnięcie jawiło mi się wówczas jako milowy krok; mierzyłem go w latach świetlnych, których przebycie zmienia obraz gwiazdy na niebie z migotliwego punktu w potężną tarczę słoneczną. Myślałem teraz o tym z uśmiechem pobłażania. Jeśli tamto być miało tak olbrzymim postępem, to czym dopiero jest to, co stało się dziś wieczorem? Co najmniej lądowaniem na powierzchni planety.
Tak jest, „stałem na ziemi”. Przed sobą miałem krajobraz – rozmaitość kolorów, kształtów, świateł i cieni. Czy jednak znaczyło to, że rozumiem, co widzę? Albo: czy to, co widzę, jest wiedzą ostateczną? Przecież to, co się widzi, to tylko pewien wygląd, jedna z wielu postaci lub masek rzeczywistości, pod którą kryją się dalsze – być może w nieskończoność. Błękit nieba, toń wody, masyw gór, zieleń lasu – to wszystko jest czymś innym, gdy bierze się to pod lupę, i innym – pod mikroskopem, i jeszcze, jeszcze innym – w świetle fizyki cząsteczek. Gdzie kończy się spojrzenie? Czy jest granica poznania?
Madame liczyła sobie niecałe trzydzieści dwa lata. Dokładnie, jak wyliczyłem, jedenaście tysięcy sześćset trzynaście dni. Szesnaście milionów minut. Miliard z groszami sekund. Jeśli połowę tego odjąć na sen, a nadto, powiedzmy, sto milionów na okres wczesnego dzieciństwa, czas świadomego jej życia wyrażał się, mniej więcej, w czterystu milionach sekund lub siedmiu milionach minut. Ile z nich upłynęło w zasięgu mego istnienia – na moich, by tak rzec, oczach? Jaki procent całości? Trzy setne? Cztery setne? A przecież nawet i wtedy, w tym znikomym ułamku, dane mi było poznanie ledwie wyglądu, powierzchni – tego, co w filozofii nazywa się zjawiskiem. Nie miałem dostępu w głąb, do rzeczy samej w sobie. Tymczasem każda z chwil była czymś wypełniona. Cóż o tym wszystkim wiedziałem? Nic, absolutnie nic. A co dopiero mówić o czasie spędzonym gdzie indziej, nie w mojej obecności…
Zacząłem o tym myśleć – o różnych chwilach jej życia: ważnych, mniej ważnych, błahych. Rok trzydziesty dziewiąty, Dworzec Główny w Warszawie, wieczór, wagon sypialny, Konstanty na peronie. Widzi go z okna przedziału… Przedziału czy korytarza? Pamięta taką scenę? Przynajmniej wie, że była? Czy zdaje sobie sprawę z dwuznacznej natury uczuć Konstantego do matki? Francja: dom, szkoła, lekcje, nauczyciele, koledzy. Dni sączące się wolno – poranki, popołudnia, pierwsza bezsenna noc. Wakacje: wycieczka w Alpy? Atlantyk? Morze Śródziemne? Godziny samotności. Marzenia. Dojrzewanie. Odkrycie własnego ciała. Wreszcie ta katastrofa. Śmierć matki. Dzień pogrzebu. Wiedza o życiu jej ojca, o jego przygodach w Hiszpanii, o całym tym uwikłaniu, które go w końcu zgubiło.
Co rozumiała z tego? I co rozumie teraz? Dlaczego jej nie było na tamtej akademii? I kim był dla niej ów człowiek, którego prosiła o ślub? I jak się rzecz miała z Jerzykiem? Było coś między nimi?
Piętrzące się pytania uprzytomniły mi naraz, że zdobywana wiedza działa na mnie odwrotnie, niżem się był spodziewał. Zamiast wprawiać mnie w nastrój miłego podniecenia, zaspokajać ciekawość i inspirować w planach słownego oblężenia, powodowała zamęt i rozstrajała nerwy. Oto im więcej wiedziałem, tym chciałem – jeszcze więcej; zarazem zaś świadomość, że ten „alpejski kwiat. – dumny, niezłomny, „zwycięski. – został dotkliwie zraniony i nosi piętno dramatu, zabarwiała beztroskie choć dręczące tęsknoty odcieniem niejakiej powagi, a to, paradoksalnie, jeszcze wzmagało torturę.
Dopóki się jawiła jako Królowa Śniegu, wyniosła i urodziwa, chłodna i niedostępna, marzenia z nią związane miały charakter drapieżny, były podszyte gwałtem. Chciało się ją „obnażyć”, wytrącić z równowagi, przyłapać na słabości – przekonać się, krótko mówiąc,, czy ma też inne oblicze, a jeśli tak, to jakie. Z chwilą zaś, gdy opowieść o kolejach jej życia strąciła ją z Olimpu i zesłała na ziemię, wyznaczając w dodatku los niecodziennie gorzki, zmienił się również rodzaj budzonych przez nią emocji. Miejsce mrocznych pożądań, dzikich i perwersyjnych, zajęło onieśmielenie i niema fascynacja, nacechowana respektem i niekłamanym współczuciem. I to właśnie było piekłem. Bo ginęła nadzieja na jakiekolwiek remedium. Gdy w grę wchodziła tylko dławiąca ekscytacja, podrażniona ambicja, poczucie podrzędności, to wszystko dawało się jeszcze tak czy inaczej łagodzić; przynajmniej istniała szansa na zadośćuczynienie – choćby ów plan zdobycia możliwie najszerszej wiedzy, a później igrania nią, zwracania na siebie ttwagi, niepokojenia, peszenia. Tymczasem urzeczenie brzemienne w szacunek i żal kompletnie wiązało ręce. Bo cóż można było począć z tą kombinacją uczuć? W jaki sposób im sprostać, w czym szukać ukojenia? Dalej w mówieniu, w słowach? W intrygowaniu aluzją, w gorszeniu dwuznacznością? W dawaniu do zrozumienia, że „wszystko. o niej wiem? Teraz, w tym stanie rzeczy, nie miałoby to sensu. Wręcz szkodziłoby sprawie. A poza tym przyrzekłem Konstantemu milczenie. Dałem mu słowo honoru. Wciąż jeszcze czułem na ręce jego żelazny uścisk.
Co robić? Co robić dalej? Jak wybrnąć z tej sytuacji? Tak żeby, z jednej strony, nie zawieść zaufania i nie zaszkodzić nikomu, a z drugiej… żeby jednak… żeby jednak coś wygrać. Przynajmniej złagodzenie zawstydzającej udręki.
Niestety, nic mądrego nie przychodziło mi na myśl. A jednocześnie sen pierzchał, rozpraszany gorączką wzbudzonej wyobraźni. Czułem, że wpadam w potrzask. Sięgnąłem po kontakt lampy i zapaliłem światło. Po chwili, zdjąwszy tom z półki, zacząłem – leżąc na boku – czytać Zwycięstwo Conrada.
Obudził mnie głos matki:
– Jest dwadzieścia po siódmej. Chcesz się spóźnić do szkoły?
Powrót do świata jawy kosztował mnie sporo wysiłku.
– Już wstaję – wymamrotałem.
– Coś ci jest? Źle się czujesz? – troszczyła się surowo. – Dlaczego lampa się pali?
Rozchyliłem powieki i zacisnąłem je zaraz, rażony blaskiem światła. „O której mogłem zasnąć?.
– Czytałem… – rzekłem sennie… – Widocznie zasnąłem nad książką. Czuję się bardzo dobrze – dodałem siadając wolno.
– Więc radzę ci się pośpieszyć – nawiązała z ironią do tempa mego ruchu i zniknęła za drzwiami.
Moje oczy, nawykłe ostatecznie do światła, spoczęły na rozpostartej, leżącej grzbietem do góry na podłodze przy łóżku powieści Josepha Conrada. Schyliłem się po nią leniwie i odwróciłem ku twarzy stronice w otwartym miejscu.
„Dam się unieść prądowi. – tak brzmiało pierwsze zdanie, na które padł mój wzrok. Uwydatnione przez odstęp i pokaźne myślniki, było sformułowaniem postanowienia Heysta. Cofnąłem się w tekście kawałek, do poprzedniego wcięcia. Było tam coś o rozwadze jako czymś destrukcyjnym, zasiewającym w duszy głęboką nieufność do życia. „Świat nie jest prowadzony przez ludzi przewidujących. – wyrażał pogląd narrator. Czyny, zwłaszcza te wielkie, miały się rodzić z odruchu, „w błogosławionej mgle”, nie z zimnej kalkulacji.
Ubrałem się, spakowałem i bez śniadania wyszedłem.
Francuski w poniedziałki był w planie na czwartej lekcji. Po przerwie śniadaniowej. Dziesiąta pięćdziesiąt pięć.
Do tego czasu, w myślach, przebyłem długą drogę.
Z początku byłem beztroski. Ech, co tam! Czym się przejmować! – Że wiem o niej to wszystko, lecz muszę siedzieć cicho? Że mam związane ręce? – Owszem, jest to przeszkoda, lecz nie sytuacja bez wyjścia. Wciąż istnieje możliwość zagrania inną kartą. Simone de Beauvoir. Proszę bardzo, jak znalazł! Może to nawet i lepsze. Zwłaszcza gdy ma się w rękawie atut w postaci ocen i argumentów Jerzyka… Od tej strony zapukać! Tego klucza spróbować! Zręczne otwarcie tych drzwi może dać nawet więcej niż cokolwiek innego. Bo kryje się za nimi właściwie wszystko, co ważne z mego punktu widzenia. Smak literacki. Charakter. Ideały życiowe. Sfera uczuć. Intelekt. Poglądy polityczne. Umiejętnie podjęta i kierowana rozmowa wokół tego pisarstwa jest niezawodnym testem. Jakakolwiek opinia wygłoszona w tej kwestii, a zwłaszcza odpowiedzi na przemyślne pytania nie mogą być neutralne – będą o czymś świadczyły, odsłonią różne rzeczy. Nie da się o tym mówić – nie mówiąc czegoś o sobie.
Jednakże z biegiem czasu mój optymizm i wiara w pomyślny rozwój sprawy zaczęły stopniowo słabnąć. Dysputa literacka jako forma poznania duszy drugiego człowieka i jako namiastka zbliżenia – to wszystko brzmi bardzo ładnie, tylko co to oznacza! Po pierwsze, ileż pracy należałoby włożyć w same przygotowania, żeby coś z tego wyszło! Trzeba by znowu czytać te wszystkie powieścidła i nudne memuary… Mało – czytać. Studiować! Opanowywać na pamięć, by móc się w tej materii ze swobodą poruszać. Koszmar, istna gehenna! No, a poza tym jeszcze (a raczej przede wszystkim) obmyśleć samo „kolokwium”, czyli strategię pytania i kierowania rozmową, tak aby wiodła dyskretnie ku ważkim confessions. Karkołomne zadanie. I ponad moje siły. – Lecz nawet jeśli założyć, że byłbym w stanie mu sprostać, to jak do takiej rozmowy w ogóle miałoby dojść? W wyniku czego i gdzie? Na lekcji? W gabinecie? Marzenia ściętej głowy! Zabiegi podejmowane dla niewinniejszych celów były tłumione w zarodku i spełzały na niczym!
Pod koniec trzeciej lekcji moje zwątpienie sięgnęło ostatecznego dna. Straciłem wszelką wiarę nie tylko w ten czy ów plan, lecz w ogóle w możliwość jakiegokolwiek działania, które by uśmierzało wertherowskie cierpienia. Wtedy zaś zrodził się lęk. Zaczęło mi się zdawać, że wszystko po mnie widać: całe to udręczenie – żałosne, poniżające, a także – że coś wiem. I myśl, że za pół godziny mam stanąć z nią oko w oko, wprawiła mnie w istny popłoch. Nie, nie może mnie ujrzeć, gdy jestem w takim stanie! Trzeba ustąpić pola, póki nie dojdę do siebie.
Na przerwie śniadaniowej, nie uprzedziwszy nikogo o moim zamierzeniu, wyszedłem dyskretnie ze szkoły.
Naprzód przez jakiś czas szwendałem się po ulicach, wyobrażając sobie, co się dzieje na lekcji, a zwłaszcza – jej początek.
Czyta listę. Mnie nie ma. A przecież w pierwszych trzech kratkach rubryki obecności na linii mojego nazwiska nie widnieją literki „Nb” (nieobecny), co znaczy, że wcześniej byłem. – „Qu’est-ce qu’il y a? Gdzie on jest?… Był? I co? Disparu?[88]Zwalniał się? Nikt nic nie wie? Szczególne obyczaje!” – Co z tego może wyniknąć? Obniży stopień na okres? Zapyta? Zażąda wyjaśnień? Jak będę się tłumaczył? – Zeszyt! „Nie mam zeszytu… Vous le gardez toujours.[89]A poza tym odczuwam, że pani ma mnie już dosyć i mego mędrkowania. Nie chciałem się więc naprzykrzać…” – Niezłe. Co na to powie?
Myśl o nie oddanym zeszycie natchnęła mnie do działania.
Z placu Komuny Paryskiej (przed wojną Placu Wilsona), z przystanku opodal miejsca stracenia nieszczęsnej Ruhli, pojechałem do centrum -w Aleje Ujazdowskie.
Mieściła się tam księgarnia o nazwie „Logos – Kosmos”, zajmująca się głównie importem i sprzedażą książek obcojęzycznych wydanych na Zachodzie. Sowieckie i enerdowskie albumy z dziełami sztuki, zawsze stojące w witrynie w eksponowanym miejscu, stanowiły wyjątek w asortymencie placówki. Poza tym „Logos – Kosmos. prowadził dział zamówień na określone pozycje (realizacja zlecenia w sprzyjających warunkach trwała cztery miesiące, w niesprzyjających – rok, a w niepomyślnych – wieczność) oraz dział komisowy alias antykwaryczny (zaopatrzony najlepiej).
Lubiłem tę księgarnię i często tam zachodziłem, chociaż moje wizyty bywały na ogół bolesne. Straszliwie wysokie ceny, zwłaszcza na książki nowe z „krajów burżuazyjnych”, sprawiały, że zazwyczaj musiałem obejść się smakiem. Te gorzkie doświadczenia nie zniechęcały mnie jednak i wstępowałem tam znowu, nawet gdy nie szukałem niczego konkretnego. Bo trzeba jeszcze dodać, że owo „zagłębie książkowe” różniło się od innych magazynów tej branży nie tylko asortymentem i szerszą skalą usług, lecz również wystrojem wnętrza, procedurą zakupu i znacznie uprzejmiejszą niż gdzie indziej obsługą. Półki i lady z książkami stały wzdłuż ścian pomieszczenia, klienci zaś mieli prawo nie tylko do nich podchodzić i sami wynajdywać poszukiwane pozycje, lecz grzebać w stertach i rzędach. Jeżeli ktoś się śpieszył lub mimo czynionych wysiłków nie odnajdywał jednak upragnionego tytułu, mógł liczyć na chętną pomoc uprzejmego subiekta, a nawet bywał proszony, aby „pozwolił z nim” na tajemnicze zaplecze.
Pchnąłem masywne drzwi i wkroczywszy do środka, ruszyłem z bijącym sercem do działu wydawnictw francuskich. – Będzie? Nie będzie? Było! A ściśle mówiąc – była. „Zwycięstwo” po francusku jest rodzaju żeńskiego:
Joseph Conrad
VICTOIRE
Du monde entier
Gallimard
Osiem czerwonych liter tytułowego słowa świetnie się odznaczało na jasnobeżowej okładce.
Zajrzałem na tył książki, gdzie wpisywano cenę. Osiemdziesiąt dwa złote! Majątek! Za te pieniądze w księgarni zwanej radziecką mógłbym dostać co najmniej trzy podręczniki szachowe, a w księgarni muzycznej – płytę długogrającą z przyzwoitym nagraniem, nie mówiąc już o innych dobrach i przyjemnościach, jak kino (siedem biletów), teatr (co najmniej trzy) lub przejazdy taksówką (z domu do szkoły pięć razy).
Nie zawahałem się jednak, lecz, zacisnąwszy zęby, ze znaleziskiem w ręce przeszedłem do sekcji niemieckiej.
Schopenhauer Joanna. Jugendleben… i coś tam. Nie, nic takiego nie było. Znalazłem natomiast Gedichte [90] Friedricha Hölderlina – jakieś stare wydanie, gotykiem, w twardej oprawie; na metrykalnej stronicy widniała czarna pieczątka: swastyka w kółku z orłem i napis „Stolp – Garnisonsbibliothek” [91]. Sprawdziłem w spisie rzeczy, czy jest hymn Ren (Der Rhein). Był. Cena książki? Sześć złotych! – Doskonale! Bierzemy.
Przy kasie, z nonszalancją erudyty-światowca spytałem, czy miewają Jugendleben und… Wander Joanny Schopenhauer.
– No, wiecie państwo, matki słynnego filozofa – dodałem na wszelki wypadek.
Sprzedawca pakujący moje cenne nabytki spojrzał na mnie uważnie, po czym przerwał swą czynność i poszedł na zaplecze. Po chwili wrócił stamtąd trzymając w rękach książkę w żółto-białej okładce, na której czerniały litery stylizowane na gotyk:
Joanna Schopenhauer
Gdańskie wspomnienia młodości
– Czy o to ci idzie? – zapytał. Na ustach błąkał mu się filuterny uśmieszek.
– Proszę! Polskie wydanie! – pokryłem zaskoczenie protekcjonalnym tonem. – A kiedyż to wydali?
– Już dobre siedem lat temu – wyjaśnił z udaną pokorą. – W pięćdziesiątym dziewiątym. Pozycja antykwaryczna.
Zacząłem przerzucać strony wolnym, niedbałym ruchem, starając się odnaleźć rozdział trzydziesty dziewiąty.
– Da się czytać ten przekład? – spytałem lekceważąco.
– Ossolineum! – odrzekł z emfatycznym zgorszeniem. – Wątpisz w ich kompetencje? Pierwszy edytor w Polsce!
„Ah, quel chien de pays!” [92]- mój wzrok napotkał tymczasem te francuskie wyrazy, wyróżnione kursywą, które widziałem poprzednio w gdańskim wydaniu Wspomnień.
Tak jest, to było to. Opis drogi powrotnej do Gdańska przez Westfalię. Wypatrzywszy pośpiesznie jakiś garb stylistyczny, spadłem na zdanie jak sęp i odczytałem je na głos:
Wielkimi, polnymi kamieniami zasypanych dróg, nazywanych gościńcami, którymi wlekliśmy się przez cale dnie, nie mieliśmy ochoty mieniąc na obok nich biegnące tak zwane letnie drogi, na których powóz zapadał się w błocie po osie.
Uniosłem wzrok znad tekstu.
– Pan to uważa za dobre? – skrzywiłem się z niesmakiem. – Zaczynać od dopełnienia, w dodatku z piętrową przydawką, i jeszcze oddzielić je od orzeczenia głównego wtrąceniem i zdaniem podrzędnym?!… Przyzna pan, że to horror. Poza tym, dwa razy „który”: „którymi wlekliśmy się. i zaraz „na których powóz”. Za blisko! Nieporadnie! No, i wreszcie to „mieniąc”! – wzniosłem oczy do góry w geście błagania o litość. – Co to ma być? Archaizm? Nie sądzę, aby w ten sposób mówiła pani Joanna. Jeśli już miałbym się trzymać proponowanych tu słów – z grymasem obrzydzenia powróciłem do tekstu – można by to przynajmniej trochę lepiej ułożyć… ja wiem?… na przykład tak:
„Chociaż główne gościńce były pozarzucane polnymi kamieniami, przez co całymi dniami musieliśmy się wlec, nie chcieliśmy jednak ich zmieniać na drogi biegnące obok, nazywane letnimi, bo tam się powóz zapadał w błocie po same osie.”
Nie lepiej? I nie jaśniej? I bez tych wszystkich „których”? No, a przy tym ta fraza… ta kadencja… ten rytm… – przymknąłem z błogością powieki i wskazałem na ucho. – Ufam, że pan to słyszy i umie właściwie docenić…
Księgarz roześmiał się jak z cyrkowego numeru, niby z pobłażliwością, lecz i z dozą uznania. (Podobnie swego czasu zareagował ES, gdy zacząłem znienacka mówić tekstem Szekspira, a potem improwizować.)
– Owszem, słyszę – powiedział z wyraźnym rozbawieniem. – I doceniam, doceniam…
– A jaki znajduje to wyraz – zmieniłem nagle ton na błazeńsko poważny – w pana podejściu do mnie jako do strony w transakcji, którą pan proponuje?
Znów się roześmiał wesoło, po czym podjął konwencję.
– A jakiż, za pozwoleniem, w ogóle mogłoby znaleźć?
– Jak to jaki? To proste – wytrzeszczyłem nań oczy. – W opuszczeniu mi ceny. W wielkodusznej obniżce. Spójrzmy – zamknąłem książkę plecami okładki do góry. – Pierwotną ceną było… dwadzieścia osiem złotych. Ile zaś teraz się żąda? – Zajrzałem na skrzydełko: – O dziesięć złotych więcej! Czym można uzasadnić tak drastyczną podwyżkę? Chyba, zgodzi się pan, nie walorami przekładu.
– O cenie decyduje nie przekład, tylko popyt.
– Chce pan przez to powiedzieć, że gdańskie wspomnienia młodości Joanny Schopenhauer są u nas artykułem najpilniejszej potrzeby?
– Może nie n a j-pilniejszej – odpowiedział z powagą – jednak pilnej na tyle, że złotych trzydzieści osiem nie wydaje się ceną specjalnie wygórowaną, przeciwnie, wręcz okazyjną. Niejeden zapłaciłby za to – podniósł egzemplarz ze stołu i pogładził okładkę, niby strzepując z niej kurz – nawet dwa razy tyle, i jeszcze by dziękował.
– Rzecz jednak w tym, czy to pewne? – wysunąłem wątpliwość. – Ma pan takiego pod ręką? – Rozejrzałem się wokół. – Jakoś nie widzę nikogo. A tu, proszę: jest klient gotów rozstać się z groszem. Nie lepiej więc jego się trzymać, wychodząc mu trochę naprzeciw, niż czekać Bóg wie ile na mitycznego kupca, który z radości zapłaci rzekomo nawet więcej?
– Co masz na myśli mówiąc: „wychodząc trochę naprzeciw”?
– Ach, doprawdy, niewiele! Przynajmniej umorzenie tej drakońskiej podwyżki, czyli powrót do ceny pierwotnej, nominalnej.
– Co? Do dwudziestu ośmiu?! – roześmiał się szyderczo. – Chyba sobie żartujesz!
– No dobrze: trzydzieści dwa. To wszystko, co mogę zapłacić. Mam sto dwadzieścia złotych, to cały mój majątek – wyciągnąłem z kieszeni dwa wymięte banknoty: ceglastą stuzłotówkę z portretem Robotnika i granatową dwudziestkę z wizerunkiem Włościanki. – Za tamte dwie pozycje – wskazałem ruchem głowy na wciąż nie zapakowane Gedichte i Victoire - jestem winien, o zgrozo, aż osiemdziesiąt osiem. Pozostaje różnica. Po prostu więcej nie mam.
– Inaczej mówiąc, żądasz, bym ci opuścił sześć złotych.
– Nie tyle żądam, co wnoszę.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co by to oznaczało, gdybym uległ naciskom?
– Ja nie naciskam, ja stwierdzam – wykorzystałem zręcznie chwyt retoryczny matki.
– Więc gdybym przystał na to?
– Że zrobił pan dobry interes: trzy książki za jednym zamachem.
– Nic podobnego. Przeciwnie. Że jedną z książek, niemiecką, oddałbym ci za darmo.
– Chwaliłoby się to panu.
– Chwaliło? Niby dlaczego?
– Pan wie, co tam jest w środku? – spytałem lodowato. – Swastyka – ściszyłem głos. – Zarabiać na takim druku! – uniosłem ramiona w geście oburzenia i zgrozy. – Ba, żeby tylko swastyka! Niech pan przeczyta ten napis – otworzyłem Gedichte na metrykalnej stronie – „Garnisonsbibliothek”! Biblioteka wojskowa! Rozumie pan, co to znaczy?
Sprzedawca patrzył na mnie z uśmiechem pobłażania, kręcąc przecząco głową.
– No dobrze, wystarczy już – zamknął niemiecki tomik i położył na wierzchu Gdańskie wspomnienia młodości. – Minąłeś się z powołaniem. Winieneś grać w kabarecie.
– Zdarzat mi się czasami – rzekłem kokieteryjnie.
– Pakować? – spytał przekornie.
– Dziękuję. To niekonieczne.
Przesunął stosik ku mnie i schował banknoty do kasy. Włożyłem nabytek do teczki i skłoniwszy się grzecznie, opuściłem księgarnię.
Popołudnie i wieczór, a także dni następne spędziłem na lekturze. Dokończyłem Zwycięstwo, przejrzałem je po francusku, poznałem Gdańskie wspomnienia Joanny Schopenhauer i przyswoiłem sobie kształty gotyckich liter. Założyłem też nowy zeszyt. Nie opatrzyłem go jednak danymi personalnymi (imię, nazwisko, klasa) i mianem „Język francuski”, a tylko dziwnym nagłówkiem „Cahier des citations. [93], i zacząłem wpisywać tam rozmaite wyimki z owych czytanych tekstów.
Na pierwszy ogień poszły trzy strofy z hymnu Ren: te, które mówił Konstanty (podaję w tłumaczeniu): „Teraz jednak, z gór wnętrza…”, „Był to głos najszlachetniejszej z rzek…”; i ta, gdzie było zdanie znane mi z wpisu do książki (otwierały ją słowa: „Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła…”). Linijki przytoczone przez „K”. w jej dedykacji podkreśliłem starannie, a obok nich, równolegle, wpisałem jeszcze przekład, który podał Konstanty („Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz…”).
Następnie, na gładkie kartki z bezdrzewnego papieru (jak informował o tym nadruk u spodu okładki) dostały się fragmenty Gdańskich wspomnień młodości - głównie wzięte z rozdziału numer 39, poświęconego w całości drodze powrotnej z Anglii. Znalazły się wśród nich, między innymi, takie:
Poza tym zupełnie nieświadomie
– to podkreślenie też moje -
wybrałam się w podróż w stanic, w jakim kobiety nic powinny wyjeżdżać, o ile nie są do tego zmuszone najbardziej naglącą potrzebą.
Swoboda w wysławianiu się obcym językiem i łatwość przyswajania sobie zwyczajów i obyczajów miejscowych uczyniła mnie mile widzianym gościem…
Przez dłuższy czas uchodziłam za znacznie starszą, niż byłam…
To zdanie zostało, z kolei, przeinaczone przeze mnie, i to, rzekłbym, gruntownie. Autorka oznajmiała, że uchodziła za… młodszą.
I wciąż wzdychałam wewnętrznie: Ah, quel chien de pays!
To także było przeze mnie nieznacznie przerobione: w tekście stało faktycznie zaledwie „znów”, a nie „wciąż”.
Po serii wyimków ze Wspomnień szły citations z Victoire. Tych wypisałem najwięcej. Po pierwsze, z powodu języka: w owej kolekcji tytułów, o jakże szczególnej zasadzie czy kryterium doboru, jedynie tę pozycję miałem w przekładzie francuskim. Po drugie zaś – i to głównie – z powodu pierwiastków treściowych, choć niezupełnie tych samych, do których w swej opowieści nawiązywał Konstanty. Dla niego odniesieniem był przede wszystkim Heyst: miał obrazować Maksa, tłumaczyć jego reakcje, jego odruchy sprzeciwu, a później śmiertelną walkę z łajdactwem tego świata. Dla mnie zaś najważniejszą i jakby znajomą postacią była Alma czy Lena, jak nazwał ją w końcu Heyst. Albowiem los tej dziewczyny – angielskiej muzykantki, pięknej, dumnej i mężnej, zdanej na samą siebie, usidlonej nikczemnie przez właścicieli orkiestry i próbującej się wyrwać z poniżającej niewoli – miał w sobie coś podobnego do dramatu Madame, przynajmniej w moim odczuciu. Reszty dopełniał tytuł francuskiego przekładu. To słowo, bez rodzajnika!, wybite na okładce, wyglądało jak imię pierwszoplanowej postaci (jak „Lord Jim. albo „Fedra”); jakby dawało znak, że cała ta opowieść, o cokolwiek w niej chodzi, dotyczy pewnej Wiktorii.
I rzeczywiście, czyż zdania, powiedzmy, takie jak te:
A ja oto jestem tu, i nikogo to nie obchodzi, czy przy najbliższej okazji skoczę do wody, czy nie… Nikt na świecie nie jest tak samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć
nie mogłyby paść z ust Madame w momencie desperacji, kilkanaście lat temu, podczas rozmowy z Konstantym?
Albo czyż innym razem, gdy przyszła go prosić o pomoc (o ową szczególną przysługę), nie mogła była rzec tak:
Niech pan coś dla mnie zrobi. Pan jest dżentelmenem. Nie pierwsza zwróciłam się do pana, czyż nie? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i zaczął do mnie mówić…
A on czyż nie mógłby odrzec, umyślnie słowami Heysta:
Nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić… nawet gdyby to dało się zrobić
(zmieniając może tylko to oficjalne „panią” na familiarne „cię”), aby po chwili dodać:
Wszystko będzie dobrze.
Tego rodzaju kwestii, które tak czy inaczej mogły się wiązać z jej życiem, było w tej książce pełno. Pod koniec mego wyboru znalazła się jeszcze taka:
Wiem tylko, że kto sobie nałożył więzy, jest zgubiony. Zalążek zepsucia przeniknął do jego serca.
Ale akordy finalne tej dziwnej antologii – a były nimi, rzecz jasna, pamiętne słowa Heysta – brzmiały niczym postscriptum; odzywał się w nich jak gdyby głos samego kopisty:
Może jednak mógłbym na coś się przydać? Co pani sobie życzy, abym zrobił? Proszę, niech pani rozkazuje [Je suis à vos ordres].
Podczas całej tej pracy – czytania, wynajdywania i tworzenia z cytatów pewnego rodzaju sieci – hamowała mnie myśl, że staczam się do poziomu wielbicieli Popiołów. Cóż w końcu za różnica, o jaką książkę chodzi i kto jest bohaterem – namiętna Helena de With czy muzykantka Lena -jeśli efekt lektury polega na tym samym: na przeżywaniu czegoś na podobieństwo fikcji, na podstawianiu kogoś, kogo się zna, pod postać, na wyławianiu z tekstu wypowiedzi i zdań brzmiących co najmniej dwuznacznie, na ich fetyszyzacji i podniecaniu się nimi! Czyż wypisana przeze mnie, na przykład, taka kwestia:
Lecz pani to robi uroczo, doprawdy, czarująco
która w kontekście sceny mówiła o uroku uśmiechania się Leny, natomiast w oderwaniu znaczyła już, co kto chciał, nie była w jakimś stopniu tym samym co owo zdanie w trybie rozkazującym „Więc zdejm ubranie!. z Popiołów, zakreślane przez wszystkich?
Tak i nie – mimo wszystko! Bo chociaż sama praktyka może i była podobna, to jednak fetysz, w swej klasie, różnił się zasadniczo. Aż nie chciało się wierzyć, że te dwie książki powstały niemal w tym samym czasie, że wyszły spod piór dwóch ludzi tej samej generacji (autor Popiołów był nawet młodszy o siedem lat), no i- narodowości! Jedna z nich – powieść Conrada – wciągała i urzekała: intrygującą fabułą, wykwintnym a prostym stylem, żywymi postaciami o wyrazistych rysach, a nadto jeszcze stawiała filozoficzny problem postawy wobec zła. Druga natomiast – Popioły - była nudna i ciężka, a w partiach romansowych – kiczowata i śmieszna; brnęło się przez tę glątwę – egzaltowaną, sztuczną – z trudem i zawstydzeniem.
Czyżby i w tym wypadku rację miał Rożek Goltz, twierdząc, że gdyby Conrad nie wyjechał do Anglii i nie zmienił języka, to pisałby tak samo „jak ten nasz cud, Żeromski”?
W dniu, w którym wypadała kolejna lekcja z Madame, udałem się do szkoły, zabierając ze sobą moje nowe „pomoce”, to znaczy: Victoire, „Cahier des citation”i Gdańskie wspomnienia młodości Joanny Schopenhauer. Nim jednak podjąłem decyzję zrobienia z nich użytku, sprawdziłem naprzód w dzienniku, czy moja nieobecność na ostatnich zajęciach została odnotowana. Nie, nie została. Dziwne. Zwłaszcza że lista była, i to na pewno, sprawdzana, bo inni nieobecni (od pierwszej lekcji w tym dniu) w czwartej kratce rubryki mieli wpisane „Nb” i to wyraźnie jej ręką. Dlaczego mnie nie wpisała? Osłonił mnie ktoś życzliwy, tłumacząc jakąś blagą? Wypełniła rubrykę po lekcji, mechanicznie, idąc jedynie tropem zastanych adnotacji? Raczej to drugie niż pierwsze, bo o pierwszym z pewnością ktoś by mnie powiadomił. Jakkolwiek zresztą było, zdecydowałem się.
Przed lekcją, tuż przed jej przyjściem, wyjąłem „pomoce. z teczki i położyłem stosik na ławce po stronie przejścia („Cahier” na samym dole, na wierzchu – Victoire). Następnie, przez pierwszy kwadrans (konwersacja, pytania), siedziałem nieruchomo nie spuszczając z niej wzroku, a w myśli konfrontując to wszystko, co o niej wiedziałem, z żywym obrazem osoby.
Nie bałem się już niczego. Byłem zupełnie spokojny. Pewny swojej pozycji, czekałem na jej ruch.
Nie wykonała go jednak. Zajęła się innymi, a na mnie nie zwracała nawet najmniejszej uwagi. Ten modus procedendi nie był specjalną nowością, nie jeden już raz w ten sposób ignorowała mnie, lecz odkąd zabrała mi zeszyt, stał się niejako regułą.
Przystąpiłem do akcji – kryptonim „gambit hetmański”.
Sięgnąłem po Victoire, w jej miejsce położyłem wydobyty spod spodu „Cahier des citations”, po czym otwarłszy powieść na stronie ze słowami „niech pani mi rozkazuje”, zacząłem udawać, że czytam, i to ostentacyjnie: rozparłem się w krześle wygodnie i wyciągnąłem nogi, krzyżując stopy w kostkach, grzbiet zaś otwartej książki oparłem o kant pulpitu, tak żeby czerwony tytuł był widoczny z katedry.
„No, proszę, słucham, czekam…”, sparodiowałem w myśli nadużywane przez nią wyzywające dictum. „Przyjmuje pani ofiarę? Tej ‘jasnobeżowej figury’ nic ani nie zasłania, ani nie ubezpiecza. Podobnie i te ‘dwa piony’, w rogu na skraju ławki, można bezkarnie bić. No więc? Przyjmuje pani? Przypominam o czasie. Jest on po mojej stronie. Zużyłem go znacznie mniej. A na pani zegarze za niedługo już limit. Lepiej się więc pośpieszyć!”
Te buńczuczne wyzwania nadawane przeze mnie drogą telepatyczną nie odnosiły jednak pożądanego skutku. Cóż, z tym, ostatecznie, można się było pogodzić. Gorzej, że sama akcja pozostawała bez echa. Madame nie tylko nie poszła tropem podstępnej Żmii (inwazja, aneksja książki, pręgierz, nota w dzienniku), lecz nawet nie przywołała mnie do porządku słowem. A nie mogła nie widzieć, że bojkotuję lekcję, i to w zuchwały sposób. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Rzucając co jakiś czas kontrolne spojrzenia znad książki, stwierdziłem kilkakrotnie, że widziała, co robię. W jej twarzy nie dostrzegłem jednak choćby cienia przygany, a jeśli już coś, to raczej – umyślne lekceważenie.
„Jeżeli sądzisz, że zdołasz mnie sprowokować w ten sposób”, zdawały się mówić jej oczy błądzące gdzieś obok mnie, „to się głęboko mylisz. Mnie w końcu jest wszystko jedno, czy będziesz znał ten język i jaką uzyskasz ocenę. Uważasz, że wszystko już umiesz i nie masz co robić w tej klasie? Wolno ci, bardzo proszę. Dla mnie to tylko wygoda. O jedno zmartwienie mniej…
Owszem, mogła tak myśleć, to byłoby w jej stylu. Wiedziała, że znam ten język nie tylko lepiej od innych, lecz w ogóle na poziomie znacznie wyższym niż szkolny; a jednocześnie ten fakt zupełnie jej nie obchodził. Gdy pierwszy raz stwierdziła, że mówię właściwie płynnie i z wyrobionym „er”, nie opatrzyła tego choć słowem komentarza („Mais tu parles bien![94]No, no! Gdzieś się tego nauczył?”), lecz przeszła nad tym milcząco do porządku dziennego. A później, gdy z mej biegłości zacząłem robić użytek, to znaczy, gdy zbyt gorliwie pracowałem na lekcjach, wtrącając się co chwila z jakimiś uwagami i brylując wymową, jeszcze bardziej ochłodła wobec mojej osoby.
„A jednak to niemożliwe”, myślałem patrząc w tekst, „by nic jej nie obchodziło moje postępowanie, a zwłaszcza, że czytam książkę mającą za tytuł słowo, które jest jej imieniem i które już raz, znacząco, wystąpiło w sygnale nadanym z mojej strony. Może nie widzi tego? Może to wszystko wciąż jeszcze jest nie dość wyzywające?”
Aby wykluczyć ten powód, posunąłem się dalej. Rozłożyłem na ławce Gdańskie wspomnienia młodości (na stronach z zakreślonym „Ah, quel chien de pays!”), nieco niżej, przed sobą – „Cahier des citations”. (na ostatnich wypisach, z wieńczącym oświadczeniem „Je suis à vos ordres”[95]), otwarty zaś roman ustawiłem pionowo w prawym rogu pulpitu – okładką, czyli tytułem zwróconym w stronę katedry.
W ten sposób okopany – za tarczą Victoire i szańcem Gdańskich wspomnień - pochyliłem się nisko nad transzeją zeszytu i z dzidą pióra w ręce zacząłem symulację sporządzania notatek. Zerkałem co chwila do książek, po czym wracałem nad zeszyt i udawałem, że piszę.
Niestety, i te manewry nie wywołały reakcji. „Przeciwnik” je zlekceważył tak samo jak poprzednie; nie tylko nie zaczął strzelać; nie wysłał nawet zwiadu dla rozpoznania sil i typu uzbrojenia. Gdy przechodziła koło mnie po zakończeniu lekcji, zmierzając w stronę drzwi, z wyraźną ostentacją spojrzała w inną stronę.
„Im bardziej się będziesz wysilał, by zwrócić na siebie uwagę”, zdawał się mówić ten gest, „tym mniej cię będę dostrzegać. Tu ne m’intéresses pas![96].
Mimo tego responsu, nie dałem za wygraną.
„Cierpliwości, młodzieńcze!” odezwał się we mnie echem błazeński zwrot Jerzyka. „Istotą oblężenia jest spokój i wytrwałość. Jeśli nie ogniem, to głodem weźmiemy w końcu tę twierdzę”.
I odtąd na lekcjach z nią, z żelazną dyscypliną, odprawiałem uparcie swój dziwaczny rytuał. Rozkładałem na ławce trzy „pomoce-przynęty” i pogrążałem się w „pracy”, wyczekując z napięciem upragnionego natarcia.
Przez kilka kolejnych zajęć nic się nie wydarzyło. Zachowywała się tak, jakby nie było mnie w klasie. Zacząłem tracić nadzieję. A jednak, na przekór temu, dalej trwałem przy swoim. Jak miało się wkrótce okazać, była to droga właściwa.
Pod koniec którejś lekcji, gdy ze szczególną werwą „sporządzałem notatki”, zleciła dyżurnemu, by zebrał od wszystkich zeszyty, ponieważ, jak oświadczyła, „przed końcem okresu i wystawieniem stopni chciałaby mieć pojęcie, de quoi ils ont l’air[97].. Zawirowało mi w głowie. Więc jednak! Nie wytrzymała. Chce „mieć pojęcie”! Proszę!
Podałem dyżurnemu „Cahier des citations”, opatrzywszy go jeszcze swoimi inicjałami.
Na pauzie, a następnie przez kilka kolejnych dni, różnymi sposobami wywiadywałem się, czy do podobnej kontroli doszło też w innych klasach, w których miała zajęcia. Nie, z taką formą „ucisku” nigdzie się nie spotkano. – Co? Bierze zeszyty do wglądu? – wybałuszano oczy. – Zamierza je oceniać? I ma to wpływać na stopień, jaki postawi na okres? No, to adieu „suffisant” Bonjour „insuffisant”! [98]
Mnie dzwony tymczasem biły bynajmniej nie na larum, ale na tryumf mych sił. Bo wszystkie owe poszlaki wskazywały wyraźnie, że zarządzona inspekcja miała na celu wyłącznie rozliczenie się ze mną.
Przyszłość nie zaprzeczyła mojemu domniemaniu. Ale i nie potwierdziła go jasno. „Cahier des citations” powrócił do mych rąk (znowu przez dyżurnego) bez żadnych adnotacji ani słów komentarza, jakby w ogóle nie był poddawany kontroli. Ów brak jakichkolwiek śladów – sprawdzania czy choćby lektury – owszem, można by uznać za rzecz mającą znaczenie, w ogóle – za reakcję, jednakże tylko wtedy, gdyby był czymś szczególnym: gdyby się, mianowicie, odnosił wyłącznie do mnie. Tymczasem był on powszechny. Wszystkich spotkało to samo: zeszyty powróciły w stanie nie naruszonym – bez ocen i opinii. Nie nastąpiło też żadne podsumowanie ustne. Ot, wzięła i oddała – jak gdyby nigdy nic, jakby cała ta akcja miała służyć jedynie wzmocnieniu dyscypliny lub jej tylko wiadomym celom.
Niewątpliwą ripostą było dopiero to, że na okres dostałem – jako jedyny w szkole, nawet nie tylko w klasie! – ocenę bardzo dobrą.
Cóż jednak oznaczał ów respons?
Że zdaje sobie sprawę, iż moja znajomość języka przewyższa poziom szkolny i mimo moich zachowań, dalekich od przykładności, a nawet całkiem bezczelnych, jest przez nią oceniana rzetelnie i sprawiedliwie?
Utopijna wykładnia. Godna równie świetlanej co bałamutnej historii o młodym, niesfornym talencie i zacnym pedagogu.
Rzeczywistość uczyła czegoś całkiem innego: że ocena zależy nie tylko od stanu wiedzy i wymaganej biegłości w zakresie danego przedmiotu, lecz również, i to istotnie, od tak zwanej „postawy”, czyli od stylu bycia i zdyscyplinowania. Można było być orłem w takiej czy innej dziedzinie i wcale z tego tytułu nie miało się jeszcze piątki. Wystarczało się spóźniać lub źle prowadzić zeszyt, lub nie uważać na lekcjach, lub być zbyt pewnym siebie, i już najwyższa nota nie była przyznawana albo wymownie cofana.
Jeśli więc w danym wypadku rzecz się miała inaczej, to o czymś to świadczyło. No właśnie, tylko o czym?
Odpowiedź na to pytanie nasuwała się jedna: chce mnie przewrotnie rozbroić; wywyższając – odprawić; uwolnić się ode mnie. W języku polityki tego rodzaju awans zwie się „kopniakiem w górę.” – Niech się syci godnością, niech się pławi w promieniach glorii tryumfatora, i niech wreszcie przestanie mącić swoją osobą. „Masz piątkę i daj mi spokój!! – oto co znaczył jej ruch. – „Idź z Bogiem, swoją drogą!”
Jak należało postąpić wobec takiej repliki? I w ogóle – jaki był wybór?
Jawiły się trzy możliwości.
Najprościej było się poddać, zaniechać dalszej gry. Powiedzieć sobie: Trudno. Cóż, nie udało się! Takich rzeczy nie można pokonywać na siłę. To byłoby sprzeczne z celem. Jeśli dosyć wyraźnie daje do zrozumienia, że widzi moje manewry, ale nie życzy sobie tego rodzaju zabawy albo, w najlepszym razie, lojalnie mnie ostrzega, abym na nic nie liczył, to trzeba to uszanować i pogodzić się z tym.
Szlachetna rezygnacja średniowiecznego rycerza – jak rycerz Toggenburg z Schillerowskiej ballady.
Przeciwieństwem pokory był atak za wszelką cenę. Zuchwały, brawurowy, z podniesioną przyłbicą. O takiej dramaturgii i w takim, powiedzmy, stylu:
Odrzucam wszelkie skrupuły, zahamowanie i wstyd, i bezceremonialnie, najlepiej zaraz po lekcji, podchodzę i zapytuję, czemu właściwie zawdzięczam tak wysoką ocenę. Wdziękowi? Elokwencji? „Cahier des citations”? Czy jednak przede wszystkim wypracowaniu o gwiazdach? Przyznaję, wiele trudu włożyłem w to confession. Opłaciło się jednak. Nie, nie chodzi o stopień, ale o efekt pracy, o poziom poprawności. Bo skoro nie usłyszałem żadnego słowa krytyki, wnoszę, że jest wysoki, co niezmiernie mnie cieszy. Ale cóż gramatyka! Język jest głównie po to, by się komunikować, by dzielić się myślami. Otóż ciekawy jestem, co sądzi o tym wszystkim, o czym tam napisałem. Podziela moje poglądy na temat astrologii? Również gotowa jest przyznać, iż ludzie spod pewnych znaków są sobie przeznaczeni? A ona sama, no właśnie!… spod jakiego jest znaku? – Och, proszę, niech tym razem nie skąpi mi odpowiedzi! To przecież niewinne pytanie. – No dobrze, lecz nie nalegam, jeśli coś ją wstrzymuje. „W każdym razie i tak… vous êtes… ma victoire”. – „Victoire?” – „Mais ou[99] i zwycięstwem nad samym sobą”.
Byłby to podbój dworski w renesansowym stylu, na modłę śmiałych umizgów adoratorów z Szekspira.
I wreszcie wariant trzeci. Nie dawać za wygraną, lecz i nie atakować. Wciąż czekać – lecz nie bezczynnie. Próbować przenieść grę na pole pozaszkolne. Przerzucić piłkę gdzie indziej. Na teren neutralny. Taki, gdzie prawa szkoły byłyby zawieszone; gdzie miast władczyni i sługi – „pani dyrektor” i „ucznia” – byłoby dwoje ludzi.
Projekt najambitniejszy i najbardziej nęcący. Godny racjonalizmu i nauk oświeconych Woltera i Rousseau.
Na niemą kapitulację, choć była najłatwiejsza, jakoś nie mogłem się zdobyć: było mi czegoś żal; zawód smakował zbyt gorzko. Z kolei, aby przypuścić „renesansową. szarżę, pełną śmiałych zaczepek i brawurowych ripost – nie czułem się na siłach. Abym mógł ją wykonać, musiałbym być beztroski, to znaczy, nie zatruty toksyną namiętności. Tymczasem, niestety, byłem. A to – obezwładniało. Przynajmniej osłabiało panowanie nad sobą – nad twarzą, głosem, ruchami, a zwłaszcza nad językiem. Namiętność jest zawsze ponura i pozbawia lekkości… – wyczytałem gdzieś kiedyś tę zagadkową myśl (czy nie w Czarodziejskiej górze?); teraz na własnym przykładzie poznawałem jej prawdę.
Wybrałem wariant trzeci.
Ledwo wyposażony, właściwie bez ekwipunku, ruszyłem w dalszą drogę – przecierać nowe szlaki.
Piorunujący brzmieniem swej hieratycznej nazwy Centre de Civilisation Française już od ponad ćwierćwiecza nie miał siedziby w masywnym i pełnym dostojeństwa starym Pałacu Staszica stojącym przy szlaku królewskim (w delcie Nowego Światu, u wrót Krakowskiego Przedmieścia), lecz w zaniedbanym budynku Uniwersytetu przy ulicy Oboźnej, tym samym, w którym się mieścił wydział romanistyki, a także, jak na ironię, cuchnący odorem myszy i doświadczalnych szczurów biedny wydział biologii. Z pewnością i pomieszczenia zajmowane w tym gmachu daleko odbiegały pod względem wielkości i szyku od wnętrza, które przed wojną zwało się Złotą Salą. Trzy ciasne pokoiki zastawione półkami, biurkami i kartoteką – będące jednocześnie archiwum, kancelarią, wypożyczalnią książek, a także salle de lecture, o czym anonsowała tabliczka przybita do jednych z drzwi – oto co stanowiło witrynę Cywilizacji, znaczy, Kultury francuskiej: ucieleśnienia idei Racjonalizmu, Postępu, Nowoczesności, Wolności.
A jednak, mimo wszystko – mimo tej degradacji, mimo ciasnoty i biedy, obskurnych drzwi i podłóg, ohydnych biurowych mebli i dawno nie mytych szyb – było w owym przybytku inaczej niż gdzie indziej, i to nawet tuż obok, w tym samym gmachu, „za ścianą”, na przykład: w sekretariacie albo czytelni wydziału, które niedawno poznałem.
Przede wszystkim uderzał tu całkiem inny zapach – przyjemny, delikatny, swoiście odurzający: subtelna (nie „słodka”) konwalia zmieszana z oparami szlachetnego tytoniu (jak miało się okazać: Gitanów i Gauloisów).
Następnie, wzrok napotykał liczne drobiazgi biurowe nie widywane gdzie indziej – zmyślne i estetyczne, zgoła pociągające: kolorowe pinezki i gumki recepturki; lśniące, kształtne spinacze w owalnym pojemniku z magnetycznym „kraterem”; rolki taśmy klejącej (przejrzystej lub matowej) w zgrabnych, poręcznych oprawkach z zębatym obcinakiem; i wreszcie, cała kolekcja jednorazowych BIC-ów – głównie prostych, kanciastych, z przezroczystego tworzywa (o różnobarwnych zatyczkach – niebieskich, czerwonych i czarnych – i skuwkach w tych samych kolorach, strzelistych jak główki pocisków), lecz również o obłych kształtach, z mechanizmem wciskowym (z przezroczystą iglicą i małym otworkiem z boku, w który wskakiwał z trzaskiem trójkątny ząbek zwalniacza).
Z tą galanterią współgrały stojące na półkach książki oraz gazety i pisma, rozłożone starannie na lekko pochyłym blacie. Chodzi o to, że książki nie były oprawione w jednaką, burą tekturę lub obłożone papierem – szarym, pakowym, siermiężnym, jak w innych bibliotekach; a grzbiety ich okładek (lub nierzadko obwolut) mieniły się kolorami i lśniły laminatem lub sztywnym celofanem, jakich w żadnym z państw-stron Układu Warszawskiego, nawet we wschodniej części ojczyzny Gutenberga, stojącej technicznie najwyżej, nie używano w produkcji oprawy druków zwartych. Z kolei periodyki, a nawet gazety codzienne («Le Figaro», «Le Monde») odznaczały się innym niż krajowe papierem i charakterem druku. Papier był cienki i gładki, a przy tym wcale mocny, druk zaś – wyraźny i kształtny, wygodny i miły dla oka. (Papier gazet krajowych był szorstki, łykowaty i bardzo łatwo się darł; druk zaś nie trzymał linii, skakał na wszystkie strony i miał niezgrabny krój liter; poza tym się rozmazywał. O zdjęciach i ilustracjach nawet nie ma co mówić.)
Wreszcie, przy wielkim biurku, pełniącym rolę recepcji, o blacie wyściełanym ciemnozielonym suknem, siedziała nobliwa pani, nic nie mająca wspólnego z wyglądem personelu, jaki się spotykało gdzie indziej w podobnych miejscach (w sekretariatach, czytelniach i biurach administracji). Szczupła, pod sześćdziesiątkę, o wyrazistej twarzy i szpakowatych włosach (krótko i zgrabnie przyciętych), władnych szkłach bez oprawki (z cieniutkim złotym siodełkiem i takimi rączkami), w świetnie skrojonym kostiumie z szarego fil-à-fil i bordową apaszką zawiązaną pod szyją, siedziała wyprostowana, stukając na maszynie – sprawnie i energicznie. Jej długie kościste palce były przyozdobione srebrnymi pierścionkami, przegub zaś prawej ręki – gustowną bransoletą z tego samego metalu. W zasięgu tejże ręki, na ciemnozielonym suknie, leżała paczka Gitanów, czerwona, cylindryczna zapalniczka na gaz z przezroczystego plastiku i biała popielniczka z napisem „Courvoisier”, na której dnie spoczywał zgnieciony niedopałek z czerwonym śladem szminki.
Wchodząc do pomieszczenia, zakładałem bezwiednie (zapewne pod wpływem wizji, czy, skromniej: l’imaginaire [100], jaki wzbudzała nazwa owej ekspozytury francuskiego esprit), że wewnątrz będzie gwarno, ruchliwie, a nawet tłoczno, a w każdym razie tak, że moje ciche wejście nie będzie rzucało się w oczy. Dlatego też zastawszy, co właśnie zastałem był, straciłem naraz rezon i wpadłem w zakłopotanie. Miast przejść niezwłocznie dalej, do pustej salle de lecture, by tam, w spokoju i ciszy, przemyśleć powzięty plan i dostosować szczegóły do danych okoliczności, przystanąłem jak głupi przy blacie z czasopismami i począłem niepewnie przeglądać «Le Figaro». Na skutki tego potknięcia, a raczej szkolnego błędu, nie trzeba było czekać dłużej niż pół minuty.
– Mogłabym ci w czymś pomóc? – spytała „srebrna” dama, przerywając pisanie. Głos miała niski, głęboki, uderzająco podobny do głosu jednej z lektorek Radia Wolna Europa.
Znowu – po raz już który! – musiałem improwizować.
Moją jedyną busolą były reguły gry w szachy. Te zaś nakazywały: nie atakować za wcześnie, a zwłaszcza nie wychodzić na początku hetmanem; wybrać, w miarę możności, mniej popularne otwarcie, rozwijać je metodycznie i czekać na błąd przeciwnika; ofensywę rozpocząć dopiero z mocnej pozycji.
W danej rzeczywistości znaczyło to zdobyć względy, a nawet podbić serce srebrnowłosej Marianny.
– Mam nietypową sprawę – zbliżyłem się do biurka – i stąd też moje wahanie, czy w ogóle się z nią zwracać. Widząc, że jest pani zajęta, nie chciałem przerywać pracy.
– O co chodzi? Mów, śmiało – przyjrzała mi się uważnie. – Wszystko da się załatwić. To tylko kwestia woli; w najgorszym razie: czasu.
– To bardzo miłe i rzadkie, że pani tak stawia sprawę. Niemniej, obawiam się, czy w danym wypadku, istotnie, będzie można zaradzić. Bo rzecz, o którą mi chodzi, ma związek z kulturą francuską… szczególny… nie oczywisty… nie pierwszorzędnej wagi.
– Oby miał jakikolwiek – rzekła z dowcipnym uśmiechem.
– Chodzi o tłumaczenie. Dokładnie, o przekład francuski hymnu Ren Hólderlina… wie pani, tego niezwykłego niemieckiego poety, co przeszedł samotnie Alpy zmierzając do Bordeaux, a później, wracając stamtąd, również samotnie i pieszo, doświadczył objawienia, które go poraziło i odebrało mu rozum. Podobno na jakimś szczycie ukazał mu się Dionizos i odbył z nim rozmowę. W każdym razie w Paryżu… Ale nie o to chodzi! Rzecz w tym, że piszę pracę o romantycznych podróżach… markiza de Custine, Joanny Schopenhauer… i potrzebuję cytatu właśnie hymnu… Dlaczego po francusku? Dlaczego mi nie wystarcza oryginalny przekład polski? Już śpieszę z wyjaśnieniem! Jest to praca na konkurs ogłoszony przez pismo… «Perspective de Genève» i takie są wymagania, aby wszelkie cytaty były w języku francuskim. Podobny problem mam z tekstem Joanny Schopenhauer, no ale ten przynajmniej napisany jest prozą, więc potrzebne wyimki mogę przełożyć sam. Tymczasem wiersz, i to taki!… – rozłożyłem ramiona i wzniosłem oczy do nieba. – Otóż byłem już wszędzie, we wszystkich bibliotekach, wydziałowych, centralnej, a nawet w narodowej, i nigdzie tego nie mają… nigdzie nie mogli mi pomóc. Wreszcie ktoś mi powiedział, że z tego rodzaju sprawą winienem pójść do Centre; że stąd nie wyjdę z kwitkiem. Oto dlaczego tu jestem. W pani ostatnia nadzieja! A warto jeszcze dodać, iż pierwszą nagrodą w konkursie jest rzecz nie do pogardzenia: miesięczny pobyt w Szwajcarii, a tam… wycieczki w Alpy, i to nie byle gdzie, między innymi właśnie w rejony źródeł Renu, w masyw Świętego Gotharda albo w masyw Adula,
gdzie lasy przerażone -
zacząłem bez żenady, horrendalnie fałszując, małpować Konstantego, podniósłszy nieznacznie głowę i przymrużywszy oczy -
a sponad nich skały
wznosząc głowy, codziennie, spoglądają w dół,
tam, w lodowatej otchłani…
tu urwał mi się wątek. By zatuszować to jakoś, dorzuciłem niezwłocznie, niby wieńczący akord zarzuconej melodii, początek trzeciej strofy, który znałem najlepiej -
Głos… najszlachetniejszej z rzek, Renu – urodzonego wolnym…
Srebrnowłosa Marianna patrzyła na mnie z uśmiechem – godnym co najmniej autora Traktatu o tolerancji.
– W masyw Adula, powiadasz… – odezwała się wreszcie, jakby ta nazwa – własna budziła w niej jakieś wspomnienie. – „Tam, w lodowatą otchłań” -dodałaelegijnie dobrą wymową niemiecką, zmieniając stosownie przypadek.
Struchlałem. Zna niemiecki! I w ogóle wszystko wie! To koniec, jestem zgubiony! Zaraz mnie zdemaskuje.
Obawy te jednakże okazały się płonne. Jej ton, spojrzenie, mimika były jedynie grą, żartobliwą ironią.
– Uważaj, żebyś tam nie wpadł – uniosła wysoko brwi w geście błazeńskiej przestrogi.
– Mogę panią zapewnić, że skorzystam z tej rady – odwzajemniłem uśmiech, opuszczając powieki. – Rzecz jednak w tym, że naprzód muszę zwyciężyć w konkursie.
– Skoro taki jest cel – podniosła się energicznie – trzeba się wziąć do roboty. – Podeszła do katalogu. – Ren Hölderlina, powiadasz… A zatem: romantyzm niemiecki.
Stała na tle kartoteki zwrócona do mnie tyłem. Wysoka, elegancka, o regularnej kompleksji i harmonijnych ruchach. Nawet tak błahą czynność jak wysuwanie szufladek i wertowanie fiszek wykonywała z gracją, z iście królewską godnością, jakby to było co najmniej przebieranie w precjozach albo granie na harfie. Nagle dotarło do mnie, że stylistyka ta – ów sposób noszenia się, bycia – ma niejeden rys wspólny z manierami Madame. Ależ tak, oczywiście! To było dokładnie to! Ten rodzaj pas, te gesty, ta sama „choreografia”. Wytworność i precyzja, pańskość, szczypta przesady. Giętki i cięty język. Ironia i przekora. Tyle że w jej wydaniu było to sympatyczne, tchnęło przyjaznym powiewem, a nie, jak w przypadku Madame, lodem mrożącym krew w żyłach.
„I cóż by jej szkodziło”, pomyślałem ze smutkiem o mojej monarchini, „grać tę ‘partię francuską’ nie w wariancie ‘zamkniętym’, lecz właśnie w takim, ‘otwartym’ – w tonacji dur, nie moll! Ileż by na tym zyskała! I ileż ja bym zyskał!”
Tymczasem srebrna Marianna podeszła do regałów, wyjęła z rzędu książek jakiś masywny tom i oparłszy go grzbietem o kant dogodnej półki, zaczęła przerzucać stronice.
„Ciekawe”, podjąłem monolog, „gdzie Konstanty z tym wierszem zapoznawał był Claire? I w jakiej czynił to formie? Mówiąc z pamięci, jak mnie? Dając do przeczytania? – Jakkolwiek udzielał tej lekcji, jeśli to było w Centre (gdziekolwiek mieścił się wtedy), to rzecz się oto powtarza – jak temat w utworze muzycznym. Oto znowu ktoś komuś, kto pełni tutaj służbę, intonuje tę pieśń. Oto znów się ozwała – niby echo po latach. Więc ‘święty ogień’ znów płonie! Powraca dawny czas!”
- C’est ensuite seulement que les impies[101] – w ciszy rozległ się nagle głęboki alt Marianny. Patrzyła w otwartą książkę, trzymając czubki dwóch palców mniej więcej na środku stronicy. W ciągu dalszego czytania przesuwała je w dół:
łamiąc własne prawa
lżyli niebiański ogień,
by na koniec, wzgardziwszy ścieżkami śmiertelnych,
wybrać drogę zuchwalstwa
i ulec pokusie dorównania bogom.
Uniosła wzrok znad tekstu i obróciła się ku mnie.
Rozumiałem te zdania, lecz nie miałem jasności, co do ich pochodzenia. Wiersz, którego przekładu na język potomków Chlodwiga rzekomo poszukiwałem, nie był mi dobrze znany, i to oględnie mówiąc. W istocie wiedziałem tylko – z niemieckiego wydania – że został napisany w tysiąc osiemset pierwszym i zadedykowany jakiemuś Sinclaire’owi; że nie jest rymowany i ma formę stroficzną; że strofy są obszerne, na ogół piętnastowersowe, i tyleż jest ich w sumie. Co się zaś tyczy treści, to cała moja wiedza sprowadzała się głównie do owego wyimka wypisanego ołówkiem na tytułowej stronie Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schopenhauer i kilku mu przyległych, które dla potrzeb rozmowy przełożył mi Konstanty i które później wpisałem do mojego „Cahier”. O dalszym ciągu wiersza i innych jego motywach nie miałem żadnego pojęcia. Dlatego też owi zuchwalcy „łamiący własne prawa. i „lżący niebiański ogień”, choć brzmieli równie podniośle co „z rzek najszlachetniejsza”, nie bardzo mi z nią współgrali. W tym stanie rzeczy najlepiej było zachować ostrożność.
– C’est une allusion à moi?[102] – zapytałem z uśmiechem, chcąc przede wszystkim ukryć symptomy dezorientacji, a zarazem pokazać, że uchwyciłem sens, a nawet że potrafię przytomnie zareplikować, i to w obcym języku.
– Pardon, mais pourquoi?[103]- pochyliła w bok głowę, marszcząc „pytajnie” brwi.
– Voilà que moi… - szukałem gorączkowo jakiejś zręcznej formułki; wreszcie przyszło mi w sukurs rodzime porzekadło: – je me jette sur le soleil avec la serfouette[104].
- Ça n’existe pas en français - oznajmiła figlarnie (znowu w podobny sposób, jak to czyniła Madame, tyle że właśnie przyjaźniej) i dodała rzeczowo: - en français on dit „vouloir prendre la lune avec les dents”[105]
– Słusznie – przyznałem skwapliwie, jakbym tylko zapomniał, a nie po prostu nie wiedział, i rozbawiony materią francuskiego przysłowia, a zwłaszcza tym, że „lune” jest rodzaju żeńskiego, dorzuciłem z uśmiechem: – To nawet dużo celniej oddaje mój przypadek.
– Celniej? Niby dlaczego?
– Jeśli moim księżycem – znalazłem zręczny kamuflaż dla sensu mego żartu – jest język, sztuka mówienia, to zęby są temu bliższe aniżeli motyka.
– Tiens, niech i tak będzie – wzruszyła ramionami. – Ja w każdym razie nie miałam niczego takiego na myśli. Natomiast twojemu poecie, jak tutaj wyjaśniają – znów zajrzała do książki – chodzi w tym zdaniu o tych, co w imię szczytnych idei wzniecają rewolucje, lecz zamiast lepszego świata tworzą na ziemi piekło. Historycznie rzecz biorąc, odnosi się to do wodzów Rewolucji Francuskiej; moralnie, do wszelkich despotów, a zwłaszcza samozwańców, owładniętych przez hybris, nieposkromioną pychę.
Znowu podniosła głowę znad otwartego tomu.
– Skoro nie w związku ze mną pani to odczytała… to czemu akurat to? Ten wiersz jest bardzo długi, liczy piętnaście strof.
– Akurat na to trafiłam – odrzekła wyjaśniająco. – Tu nie ma całego tekstu. To nie jest wybór wierszy – uniosła nieco książkę, którą trzymała w rękach – lecz studia francuskich znawców literatury niemieckiej, poświęcone poezji okresu romantyzmu. Są tu więc tylko wyimki cytowane w rozprawach. Z wiersza, którego szukasz, ten pierwszy wpadł mi w oczy. Być może jest ich więcej – powróciła do biurka i położywszy tom na ciemnozielonym suknie, poczęła metodycznie przewracać kartkę po kartce.
Nareszcie „byłem w domu”.
– Potrzebuję właściwie trzech, czterech strof początkowych. Głównie takiego fragmentu, gdzie powiedziane jest, iż więcej od przeciwności oraz od wychowania znaczy chwila narodzin, „promień światła, który narodzonego wita”.
– „Car tel tu es né, tel tu resteras… – odczytała z uśmiechem, jakby w pytajnym trybie. – O to ci chodzi? O to: „rien n’est plus puissant, que la naissance, et le premier rayon du jour qui touche le nouveau-né.[106]„?
– Ma to pani?! – krzyknąłem.
– „Mais qui, mieux que le Rhin. – ciągnęła w odpowiedzi – „naquit pour être libre?” [107]
Faktycznie, ładne to – stwierdziła z upodobaniem. -Jak na to natrafiłeś?
Zrobiłem błazeńską minę wyrażającą sąd, że jestem obdarzony szczególną intuicją. Jednocześnie uznałem, że oto nadszedł czas, by zacząć ofensywę.
– A mówiąc serio – rzekłem, przywdziawszy maskę powagi – dzięki pewnej pianistce… pewnej niezwykłej osobie, z którą zetknął mnie los. Uczyła mnie muzyki i gry na fortepianie. I miała niepospolity, czarowny dar wymowy. Mogłem jej słuchać bez końca. (Obecny mój sposób mówienia, który, jak mi się zdaje, zwrócił pani uwagę, a nawet wywołał uśmiech ironii i pobłażania, stanowi bez wątpienia dalekie i… kalekie echo jej pełnej wdzięku, fascynującej sztuczności.) Wielbiła literaturę, a zwłaszcza poezję niemiecką, i często przytaczała fragmenty różnych wierszy, jakby tytułem dowodu dla jakieś swojej myśli. Otóż w owej kolekcji złotych wersów i strof, ten wielki hymn o Renie zajmował szczególne miejsce. Znała go nie wyrywkowo, ale gruntownie, w całości, i czciła niczym modlitwę…
Uśmiech, jaki rozkwitał na twarzy srebrnej Marianny, był obecnie uśmiechem godnym już tylko autora Rozprawy o metodzie.
– Jeśli więc chcę zacytować słowa owego wiersza, to między innymi dlatego, aby złożyć jej hołd, a także w przekonaniu, że jego magiczna moc przyniesie mi zwycięstwo…
Sięgnąłem po tom studiów germanistów francuskich, leżący przed Marianną na ciemnozielonym suknie, i znalazłszy wyimek na otwartej stronicy, zacząłem czytać go na głos (podaję w tłumaczeniu z języka francuskiego):
Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz;
jakiekolwiek by były
przeszkody i wychowanie,
nic nie ma takiej mocy,
jak same narodziny
i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.
Podniosłem głowę znad książki i z wyrazem zachwytu zmieszanego z wdzięcznością spojrzałem ku Mariannie, która przysiadła tymczasem na prawym brzegu biurka i zapaliła Gitana.
– Więc to ma być o tobie? – wciągnęła dym przez nos i wypuściła ustami, na których wciąż się błąkał delikatny uśmieszek – czy o twojej niezwykłej pani od fortepianu?
– O jednym i o drugim, choć na różne sposoby – odpowiedziałem z uśmiechem.
– Więc sprawa załatwiona. Masz, co ci było potrzebne – stwierdziła „zamykająco”, lecz nie ruszyła się z miejsca. Co więcej, w dalszym ciągu patrzyła na mnie uważnie z tym przekornym uśmieszkiem, który zdawał się teraz wyrażać nieme pytanie: „czy to na pewno już wszystko?”
– Bardzo pani dziękuję – powiedziałem solennie, jakbym też kończył sprawę. – Przepiszę sobie to teraz – i odwróciwszy się szybko, przeszedłem do salle de lecture.
Spędziłem tam więcej czasu, niż było go potrzeba na wykonanie kopii jedenastu linijek odnalezionej cytaty. Odkrywszy bowiem w przypisach inne jeszcze urywki tego wiersza w przekładzie, przepisywałem je również; zresztą, chciałem po prostu nieco dłużej odetchnąć po tym popisie kuglarstwa i odczekać taktycznie z podjęciem dalszej gry, która miała wejść właśnie w decydującą fazę.
Do „szachownicy” wróciłem mniej więcej po pół godzinie.
– Dziękuję jeszcze raz – powiedziałem dyskretnie, lecz zamiast położyć książkę, na biurku lub gdziekolwiek, dalej trzymałem ją w ręce na wyciągniętym ramieniu.
– Połóż to tam – poleciła, wskazując głową na stolik stojący obok biurka i znów przerywając stukanie na wielkim Remingtonie. – I nie ma za co, naprawdę! To przecież nasza rola.
– Nasza?
– Ośrodka. Centre. Po to tutaj jesteśmy.
Uznałem, że nie ma co zwlekać:
– A właśnie, jeśli wolno, mam jeszcze jedno pytanie.
– Pytaj. Kto pyta, nie błądzi, jak powiada przysłowie.
– Czy prawdą jest, że Centre zakłada teraz w Polsce szkoły z językiem francuskim?
Zrobiła zdziwioną minę.
– Nic o tym nie wiem – rzekła. – Skąd takie wiadomości?
Opuściwszy przyłbicę, ruszyłem do ataku:
– Nie umiem wskazać źródła. Właśnie dlatego pytam. Jednak już kilka razy doszły mnie takie słuchy – starałem się nadać głosowi ton maksymalnie lekki. – Słyszałem wręcz, że w Warszawie taka placówka już działa. Jej dyrektorem podobno jest rodowita Francuzka, a w każdym razie osoba związana właśnie z Centre.
W oczach srebrnej Marianny zalśnił błysk rozbawienia. „Zna ją! To oczywiste! No, i co teraz powie?”
– A nie słyszałeś przypadkiem – podjęła z udaną powagą – jak się nazywa ta pani?
– Niestety – uniosłem ręce w geście bezradnej niewiedzy, po czym zamarłem w bezruchu, czekając na jej ruch.
– No cóż – odrzekła po chwili – nie mogę tego potwierdzić.
– To znaczy, czego, przepraszam?
– Prawdę mówiąc, niczego. Centre nie zakłada tych szkół i nie ma z tym nic wspólnego. A ta pani dyrektor… jeżeli, oczywiście, to ta sama osoba, którą ja mam na myśli… bynajmniej nie jest Francuzką.
– Rozumiem jednak z tego, że jakieś dzwony biją, tyle że nie w tym kościele.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– No, że w owych pogłoskach są jednak ślady prawdy.
– Przypuszczam, że chodzi o projekt Ministerstwa Oświaty podjęty w ramach umowy między Polską a Francją o współpracy w dziedzinie nauki i edukacji. Rzecz tę, ze strony francuskiej, prowadzi Service Culturel…
– Service Culturel? – przerwałem.
– Wydział do spraw kultury Ambasady Francuskiej.
„Ach, więc aż tam jesteśmy!” poczułem falę gorąca i żywsze bicie serca.
– I Francja mianowała dyrektorem tej szkoły… kogoś, kto nie jest Francuzem?! – zdumiałem się przesadnie. – A w każdym razie przystała na taką nominację?
– Nie wiesz, gdzie my żyjemy? – rzekła zniecierpliwiona.
– No tak, ma pani rację.
– Ale i ty masz swoją – stwierdziła pojednawczo. – Były z tym korowody.
– Nie mogli się „dogadać”… – rzuciłem ironicznie.
– Wbrew różnym uzgodnieniom wynikającym z umowy, Ministerstwo Oświaty nie chciało nawet słyszeć o dyrektorze-Francuzie. Wtedy strona francuska zastrzegła sobie prawo do typowania osoby przynajmniej spośród Polaków. Niby zgodzono się na to, w praktyce jednak czyniono same trudności i wstręty. Każdy kandydat był zły.
– Ale w końcu… ta pani… okazała się dobra.
– Nic podobnego. Bynajmniej.
– To jak ją zatwierdzili?
– Francuzi się uparli. Uznali, że ich prestiż jest wystawiany na szwank i postawili warunek: albo ich wniosek przechodzi, albo się sprawę zamyka i cały projekt pada. – Zrobiła krótką pauzę i z drwiącym uśmiechem dodała: – Natychmiast podpisali.
Pamięć odbiła mi echem opowiadanie Jerzyka, zwłaszcza wykład na temat „wymiany z zagranicą”, załatwiania zaproszeń i „handlu żywym towarem”.
– Więc mają w tym jakiś interes – stwierdziłem tonem znawcy.
– Kto?
– Ministerstwo Oświaty.
– Nie sądzę – rzekła sceptycznie. – Dla nich to raczej haracz. Odwalanie pańszczyzny. Wywiązywanie się z umów, które im się narzuca w ramach „transakcji wiązanych”.
– Oj, chyba nie nadążam…
– A co ty sobie myślisz? Że tutaj komuś zależy na nauce języków? Szczególnie francuskiego, tego symbolu kultury „inteligencji mieszczańskiej”, ziemiaństwa i burżuazji, „tego reliktu przeszłości, co poszła na śmietnik Historii”? Tutaj zależy jedynie na materialnych korzyściach i paru innych rzeczach, o których wolę nie mówić, i właśnie w zamian za to idzie się na koncesje w dziedzinie nauki i sztuki, z których zresztą, na ogół, i tak niewiele wynika.
– Znaczy, że oni to robią…
– Tak jest! – wpadła mi w słowo. – Dla tworzenia pozoru. Nic z tego nie będzie, wierz mi!
– No, mimo wszystko, już jest.
– Co jest?- uniosła brwi i wytrzeszczyła oczy.
– No, to jakieś liceum… Przynajmniej ta pani dyrektor!
– To próba. „Eksperyment”, jak oni to nazywają. Za rok, za dwa-trzy lata okaże się „niewypałem”.
– Za rok, za dwa-trzy lata nie będę już, jak sądzę, zainteresowany sprawą. Rzecz interesuje mnie dziś. W związku z moimi planami, które są pani znane. Otóż chodzi mi o to, czy mógłbym w jakiś sposób nawiązać kontakt z tą szkołą… czy, ściślej, z tą panią dyrektor… bo, o ile rozumiem, pani chyba ją zna…
– Na jakiej podstawie tak sądzisz?
– Zapytała mnie pani, czy może znam jej nazwisko, dając do zrozumienia, że ma pani kogoś na myśli. Czy nie jest to podstawa… logicznie dostateczna?
– Masz kartezjański umysł! – uśmiechnęła się kpiąco.
– To p a n i powiedziała – odwzajemniłem uśmiech.
– No więc czego właściwie oczekujesz ode mnie? Żebym podała ci adres? – („Adres już mam!”) – Telefon? – („Zdobyłem go na początku.”) – I, szkoły czy… do domu?
– Nie-nie, no bez przesady! – uniosłem ręce w geście „poddaję się bez bicia”. – Gdzieżbym śmiał niepokoić kogoś nieznajomego! A zwłaszcza go nachodzić w jego prywatnym mieszkaniu!
– No więc?
– Myślałem o czymś innym. O forum, jakim jest Centre. O ile mi wiadomo, bywają tu różne imprezy: projekcje filmów, odczyty, dyskusje literackie, na których zbiera się kwiat warszawskiej romanistyki, a nawet szerszy krąg miejscowych galomanów. Nie sądzę, aby dyrektor francuskojęzycznej szkoły (choćby w okresie próbnym) był poza tym środowiskiem i mógł nie uczestniczyć w jego sprawach i życiu. A skoro się nie mylę i jeśli, oczywiście, na owe konwentykle każdy ma prawo wstępu, mógłbym, przychodząc na nie, znaleźć jakąś sposobność, by poznać go osobiście i porozumieć się z nim.
– Z kim? Teraz ja nie nadążam.
– No jak to z kim! Przecież mówię: z dyrektorem tej szkoły.
– To jest ona, nie on.
– Dyrektor to dyrektor. Funkcja nie ma rodzaju.
– Ale człowiek ma płeć.
– Jakie to ma znaczenie? – prychnąłem (nieco przesadnie).
– Czasem ma, mon ami – znowu się uśmiechnęła, tym razem zagadkowo, po czym zrobiła „dzióbek” i oczy zdziwionej lalki.
Nie byłem w stanie powstrzymać inwazji rumieńca na twarz.
– Więc powiadasz – podjęła po osiągnięciu celu – że również chciałbyś bywać na „konwentyklach” Centre… – Spostrzegłszy, że na podłodze leży błyszczący spinacz, podniosła go i wtrąciła do „krateru” pudełka, w którym tłoczyły się inne. – Nie ma najmniejszych przeszkód. Wstęp jest wolny. Dla wszystkich. Tu es le bienvenu! [108]Obawiam się jednakże, że akces ten nie spełni wiązanych z nim oczekiwań. Przeceniasz bowiem Centre. Twoje wyobrażenie o naszej działalności jest mocno przesadzone. Owszem, mamy w programie projekcje francuskich filmów, a także spotkania z ludźmi z akademickiej Francji, ale co to za filmy! i jakie to spotkania! i kto na nie przychodzi!
Filmy? Trzeci garnitur, i to sprzed wielu lat (projekcje się odbywają w budynku Geografii, w salce na trzecim piętrze; fatalna jakość odbioru).
Odczyty? Specjalistyczne, dla wąskiej grupy znawców.
A audytorium? Studenci, i to wcale nie liczni, i kilku wykładowców.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dumny tytuł „Centre de Civilisation” nie ma pokrycia w treści?
Jesteś mile widziany!
Cóż – rozłożyła ramiona – nie ma środków, funduszy. – Uniosła palec do góry. – I nie ma przyzwolenia.
Niemniej, nie mylisz się, sądząc, że istnieją imprezy, na które ściąga le beau monde, cała francuskojęzyczna, „europejska” Warszawa, w tym również i… dyrektor, którego chciałbyś poznać. Jednak dostać się na nie to już nie takie proste. Trzeba być z towarzystwa albo mieć… zaproszenie. A zaproszenia przyznaje (rozsyła lub wydaje) gabinet Service Culturel.
Masz jeszcze jakieś pytania? – ujęła obłego BIC-a, który spoczywał na biurku, i jęła się nim bawić, wciskając i zwalniając raz po raz jego przycisk.
– No, oczywiście – odparłem. – I chyba wie pani jakie.
Przestała pstrykać iglicą i zmierzyła mnie wzrokiem, udając, że próbuje odgadnąć moje myśli. Wreszcie sięgnęła po czarną plastikową kasetkę jeżącą się guzikami, przy których widniały litery w porządku alfabetycznym, i przycisnęła pierwszy (z literą A pod spodem). Gładka część wierzchniej płaszczyzny podskoczyła sprężyście i stanęła pionowo, odsłaniając karteczkę z wydrukowanym diagramem, w który wpisano ręcznie numery telefonów. Następnie podniosła słuchawkę i wykręciła sześć cyfr. Po chwili głęboki alt zagruchał gardłowym „er”.
C’est elle, de la part du Centre, oui-oui, de la rue Oboznà.[109]I dzwoni z taką sprawą: jest u niej młody człowiek, gentil et résolu[110], obyty, oczytany, z przyzwoitym francuskim, któremu bardzo zależy na żywym kontakcie z językiem i zachodnią kulturą. Czy można by go wpisać na listę stałych gości programu Service Culturel?… Zasadniczo nie bardzo?… Jest limit miejsc… Kontrole… A jednak, w drodze wyjątku? Osobiście uważa, że zasługuje na to. To młodzieniec z przyszłością!… A zatem, d’accord?… Ma przyjść… Już go wysyła. Merci.
Odłożyła słuchawkę.
– Rozmowę usłyszałeś – znów zwróciła się do mnie. – I ufam, że zrozumiałeś. Teraz weźmiesz autobus linii 117, który się zatrzymuje w Alejach Jerozolimskich pod samym gmachem KC i który cię przewiezie na drugą stronę Wisły, w rejon Saskiej Kępy. Wysiądziesz na Placu Przymierza, naprzeciw kina Sawa, i stamtąd udasz się pieszo przez ulicę Zwycięzców do wąziutkiej przecznicy o nazwie Zakopiańska. Odnajdziesz na niej dom z numerem 18, gdzie mieści się siedziba Ambasady Francuskiej, i wkroczysz na jej teren. Gdyby cię ktoś zatrzymał i pytał, czego tam szukasz, powołasz się wtedy na mnie (moje nazwisko Zamoyska) i powiesz, że masz spotkanie z mademoiselle Legris. To właśnie ona cię przyjmie i wpisze cię na listę, a może nawet od razu wyda ci zaproszenie, bo wiem, że lada dzień ma się odbyć wernisaż głośnej grafiki Picassa. Mademoiselle Legris będzie chciała z pewnością pomówić z tobą przez chwilę, aby cię trochę poznać, więc proszę, bądź tak miły i nie przynieś mi wstydu. Zresztą, sam chyba rozumiesz: to w twoim interesie. Życzę ci powodzenia. Au revoir, jeune homme. [111]
„I młody człowiek pojechał…
Gdy wartka akcja życia, w którym coś odgrywałem, zamierała na chwilę, zwalniając mnie z wymogu podtrzymywania roli, nieraz moim odruchem podczas takiego antraktu było myślenie o sobie w formie klasycznej narracji (trzecia osoba, czas przeszły) – jakby to, co się działo, ze mną i wokół mnie, stanowiło materię opowiadanej historii. Temu się właśnie oddałem, kiedy tylko autobus linii 117, w którym zająłem miejsce, ruszył spod gmachu KC.
„Ponieważ nie było tłoku, przeciwnie, było pusto, nie wybrał swojego kąta ‘na rufie’ przy tylnych drzwiach, ale, podobnie jak inni, zajął miejsce siedzące, przy oknie, po prawej stronie. Za szybą z securitu, powleczoną od zewnątrz warstewką starego brudu, przesuwał się do tyłu ciąg szarawych widoków: masywne gmachy muzeów, Muzeum Narodowego i Oręża Polskiego, ponure kamienice stojące wzdłuż wiaduktu, wreszcie szeroki pas rzeki, toczącej leniwie wody.
Przejeżdżając przez most, zdał sobie nagle sprawę, że się przemieszcza na wschód.
– A przecież zmierzam do czegoś, co jest wysepką Zachodu – pomyślał rozbawiony. -Trawestacja konceptu i przedsięwzięcia Kolumba. Ciekawe, co odkryję?
Na Rondzie Waszyngtona, poza jakąś babiną i starszym panem z paczką, wsiadło – w ostatniej chwili – dwóch mężczyzn w średnim wieku. W odróżnieniu od innych, nie skasowali biletów ani też nie usiedli na żadnym z wolnych miejsc, lecz w nonszalanckich pozach stanęli przy kasownikach – na przedzie i z tyłu wozu – i z kamiennymi twarzami zaczęli patrzyć przez okna.
– Kontrolerzy – pomyślał. I choć nie miał powodu, ażeby się ich bać -w kieszeni jego kurtki tkwił ważny bilet miesięczny na wszystkie linie normalne komunikacji miejskiej (potwierdziła to ręka, wsunięta tam mimowolnie) – poczuł w sobie napięcie i szybsze bicie serca.
– No i czego się boisz? – zaapelował do siebie. – Przecież nic ci nie grozi. A gdyby nawet groziło, to co? No właśnie, co? – Strata pieniędzy na mandat? – Można nie płacić od razu. Można zażądać blankietu na wpłatę do dwóch tygodni, a potem zwlekać latami, jak większość ludzi to robi. – Więc c o innego? Wstyd? – A czego tu się wstydzić? Że oszukuje się państwo? Przedsiębiorstwo państwowe? – A co to znaczy: państwowe? Czy aby nie tyle co: nasze? A skoro znaczy: nasze, to gdzie tu jest oszustwo? Można oszukać kogoś, ale samego siebie? – A poza tym, czy ten, z którym się układamy (jeśli już go traktować jako kogoś drugiego, a nie jako nas samych), czy ten ktoś – MZK – jest partnerem bez skazy, który się wywiązuje ze wszystkich zobowiązań, jakie na siebie przyjął? I czy my wobec niego mamy te same prawa, jakie on wobec nas? Jak choćby prawo kontroli – zgodności z rozkładem jazdy, warunków podróżowania (zwłaszcza w godzinach szczytu), uprzejmości kierowców? Czy on nam także płaci za swoje uchybienia: kary za niepunktualność, chroniczne przerwy w ruchu? Albo odszkodowania za każdy uszczerbek na zdrowiu doznany wskutek ścisku lub przytrzaśnięcia drzwiami? – Nie płaci, ani grosza. Nawet się nie poczuwa. Płacimy tylko my. – A zatem, o co chodzi? Gdzie tu występek, przewina, godne napiętnowania? Nierówność wobec prawa zwalnia z reguł fair play. Czyż nie tego dowodzi cała nauka historii i większość lektur szkolnych? – Walka z wyzyskiwaczem jest słuszna i postępowa. Łamanie praw krwiopijców to cnota, a nie grzech. Dochodzić sprawiedliwości w świecie przemocy i gwałtu wolno wszelkim sposobem…
Sformułowanie w myślach tej żarliwej obrony pasażera na gapę (którym sam przecież nie był!) nie przyniosło mu ulgi. Przeciwnie, jeszcze bardziej rozstroiło mu nerwy. Zamiast dać sobie spokój z domniemanymi stróżami Miejskiego Przewoźnika i zająć się sprawami w danej chwili dla niego po stokroć ważniejszymi (jak pozyskać dla siebie mademoiselle Legris? jak pokierować rozmową? jakie zadać pytania?), wpatrywał się natarczywie w plecy jednego z nich, czekając z zapartym tchem na potwierdzenie domysłu, czyli – początek akcji.
Było, jak podejrzewał.
Po chwili, jak jeden mąż (choć nie patrzyli na siebie) sięgnęli pod klapy płaszczy i wydobyli stamtąd wiszące na krótkich paskach blaszane złotawe krążki, które jak górskie odznaki ozdobiły im piersi, i stanąwszy w rozkroku nad siedzącymi tuż przy nich, wyrzekli równocześnie sakramentalną formułkę:
– Prosz-sz-szę bilety do kontroli.
Zdawałoby się, że po tym mógłby się już odprężyć. W końcu całe napięcie zostało rozładowane: wyczuł ich; odgadł; ma nosa. – Tymczasem, nic podobnego. Był dalej podminowany i dalej, nierozumnie, folgował złym emocjom.
– Żeby taki paskudziarz, co wszystkie grzechy świata ma wypisane na twarzy, mógł żądać czegoś od innych! By mu… okazać bilet! Bym ja – monada wolna, nieposkromiona jak Ren, udająca się właśnie do Ambasady Francuskiej – miał się podporządkować jego bezczelnej woli, poświęcić mu cząstkę czasu, wykonać przez niego ruch ręką! – Nie, to jest nie do przyjęcia! To uwłacza godności i ogranicza wolność. Nie można się z tym pogodzić! – Lecz jak się nie pogodzić? Nie okazać biletu? Nie reagować w ogóle? – Takie postępowanie skończyłoby się niechybnie interwencją fizyczną: szturchaniem, potrząsaniem, wreszcie wzięciem pod ręce i wywleczeniem z wozu na następnym przystanku. To byłoby jeszcze gorsze. – A zatem nie ma wyjścia… Ależ to przemoc! Terror! – Pomocy, o Rousseau!
Duch autora Rozprawy o źródłach i zasadach nierówności wśród ludzi (niestety, nie nagrodzonej przez Akademię w Dijon) i słynnej Umowy społecznej wysłuchał go, jak się zdaje, i wybawił z opresji, choć w sposób, pod względem moralnym, budzący zastrzeżenia, albowiem – cudzym kosztem. Stało się, mianowicie, że jeden z kontrolerów (ten działający z przodu) po sprawdzeniu biletu starszemu panu z paczką, co wsiadł ostatnio na Rondzie, nie przeszedł dalej ku innym, lecz zaczął się przyglądać owemu pakunkowi i stwierdził:
– Duże to.
– Piecyk – wyjaśnił pasażer. – Słoneczko elektryczne. Właśnie wiozę z naprawy…
– A co mnie to obchodzi! – uciął ostro kontroler. – Bagaż. Jak każdy inny. A za bagaż się płaci.
– Panie! Jaki tam bagaż! – polemizował podróżny. – Bagaż to jest walizka. Albo wózek. Lub rower.
– Miejsce zajmuje tak samo – nie ustępował kontroler.
– Jakie miejsce! I komu! Trzymam to na kolanach. A poza tym jest pusto.
– No i co z tego, że pusto? – odparł spokojnie kontroler i dodał patrząc w bok: – Bilet za bagaż, proszę.
– Dobrze, już dobrze, kasuję – starszy pan podniósł się z miejsca i sięgnął do kieszeni.
– Teraz? – prychnął kontroler. – Teraz to już za późno – i stanął przed kasownikiem.
– No co pan? – człowiek z paczką wyraźnie tracił cierpliwość. – Niech mi pan da skasować!
– Dawałem. Całą minutę. Jakoś pan nie skorzystał.
To oschłe oświadczenie uruchomiło lawinę. Wymiana argumentów, dotąd w miarę spokojna, nabrała przyspieszenia i rozgorzała gniewem. Posypały się racje i słowa ad personom. Do zaciętej pyskówki włączyli się rychło inni, siedzący dotychczas cicho, stając murem w obronie właściciela piecyka. Na czoło tego chóru wzburzonych obywateli wysunął się inwalida – starszy, barczysty mężczyzna o sztywnej prawej nodze – siedzący na miejscu dla kalek. Był już poddany kontroli i, mimo ułomności widocznej gołym okiem, zmuszony do okazania jakiejś legitymacji, która go uprawniała do ulgowych biletów. Pewnie to mu dopiekło i teraz usposabiało do roli koryfeusza.
– Wziąłbyś się lepiej, nygusie – grzmiał stentorowym głosem – do jakiejś solidnej roboty, miast ludziom uprzykrzać życie. Najlepiej krowy pasać! Albo do chlewu z widłami! Myślisz, że my nie wiemy, o co tu się rozchodzi? Że premię masz od mandatów?
– No, no! – warknął kontroler. – Nie spoufalaj się pan!
– Miałeś obsrane gacie, gdy ja walczyłem za Polskę! – Sowiński-w-okopach-Woli podniósł do góry laskę jak legendarną szpadę.
– Coś ty powiedział, wałachu? – wycedził przez zęby kontroler, podchodząc do weterana.
– To, co słyszałeś, knurze! – rzucił mu w twarz jenerał i wstał, ruszając ku wyjściu.
– Popamiętasz te słowa – poprzysiągł zemstę kontroler i mruknął coś do kierowcy.
– Możesz mi skoczyć… wiesz gdzie! – zbył tę pogróżkę Sowiński i stanął u przednich wrót.
Tymczasem kontroler powrócił do pasażera z piecykiem i zażądał od niego Dowodu Osobistego. Ten go wyśmiał (słowami: ‘i jeszcze czego, bucu!’), po czym, z dobytkiem w rękach, zrównał z Polakiem Prawym, dziękując mu za wsparcie…
W tym dramatycznym momencie moja narracja, niestety, urwała się w pół zdania, albowiem rozwój wypadków – jak wściekła fala morska – objął moją osobę i wciągnął mnie w swój wir. (Nie tworzy się eposu, gdy się walczy o życie.)
Rzecz w tym, że na Placu Przymierza, który stanowił miejsce mojego przeznaczenia (jak zresztą i kilku innych moich socii malorum1) i do którego właśnie dobiliśmy szczęśliwie, kapitan nawy – kierowca – nie spuścił przedniego trapu: nie otworzył drzwi przednich, przed którymiśmy wszyscy, zamierzający wyjść, z jenerałem na czele, stali w kornym ordynku; otworzył jeno tylne, przeznaczone – formalnie – tylko dla wsiadających.
Pierwsza reakcja na to była czysto werbalna:
– No, co jest? Otwieraj pan! – odezwały się głosy, w tym głównie Sowińskiego.
Gdy jednak po mrocznym milczeniu i bezruchu kierowcy zorientowano się, iż to nie opieszałość, lecz umyślne działanie (czy raczej: zaniechanie), wybuchł tumult i zamęt. Pomstując i przeklinając („Co za swołocz i bydło!”) rzucono się w panice w kierunku tylnych drzwi, przez które wchodzili właśnie ostatni z wsiadających.
– Zamykaj! – wrzasnął kontroler obstawiający „rufę” do kapitana przy sterze.
Ozwał się syk automatu i pneumatyczne ramię pchnęło harmonię drzwi. Ich prasującej sile stawił jednakże opór rosły i krewki młokos, który akurat wsiadał, to znaczy, zdążył wcześniej, w ekstrawagancki sposób, umieścić na pierwszym stopniu swoją potężną stopę.
– Ruszaj! – „tylny” kontroler znów rzucił komendę kierowcy. „Skakać za burtę!” uznałem – i licząc na zrozumienie i solidarność młokosa krzyknąłem doń:
– Kanary! – aby nie puścił drzwi.
Nie zawiódł moich nadziei. Naparł na drzwi jeszcze mocniej i przywarł do nich plecami, robiąc mi wąskie przejście. Autobus jednak już jechał.
– Skacz! – ponaglił mnie młokos z surową życzliwością, a widząc, że się zabieram do tego jak desperat, skarcił mnie po bratersku: – Bokiem, ofiaro, nie przodem!
Było już jednak za późno. Skoczywszy, jak skoczyłem, czyli na oślep przed siebie, nie tylko padłem jak długi, ledwo dotknąłem był ziemi, lecz poturlałem się po niej, brukając sobie odzież.
„Człowieku, po coś uciekał?” zakołatało mi w głowie legendarne pytanie, gdy dźwigając się z bruku odkryłem z przerażeniem rozmiary spustoszenia, jakie w moim ubraniu poczynił był upadek. Rękawy i przód kurtki były poobcierane i poznaczone błotem, szew pod pachą – pęknięty, a prawa nogawka spodni – rozdarta, i to paskudnie: na samym przodzie, pośrodku, zwisał trójkątny strzęp, odsłaniając kolano.
„Jak ja się teraz pokażę mademoiselle Legris?. myślałem zdesperowany. „Czy w ogóle mogę w tym stanie przekroczyć próg Ambasady? Czy wpuszczą mnie do środka? Nie wezmą za wariata? Młodocianego kloszarda? I czy w tej sytuacji wolno mi się powołać na srebrnowłosą Mariannę? Nie narażę na szwank jej wysokiego nazwiska? – Tak, to jest niedopuszczalne. Jeżeli w dalszym ciągu chcę jeszcze dzisiaj tam iść, muszę się wpierw doprowadzić do względnego porządku.”
Udając, że nie dostrzegam skamieniałych przechodniów, przypatrujących mi się ze zgrozą lub ze zgorszeniem, ruszyłem wolnym krokiem w kierunku kina Sawa, aby tam, w toalecie, dokonać stosownych zabiegów. Przechodząc przez ulicę spojrzałem za niknącym w oddali autobusem, który uwoził w nieznane mych towarzyszy podróży – jenerała, babinę i właściciela piecyka, porwanych nikczemnym podstępem w odwecie za brak pokory.
„Ocalony z transportu”, nadałem tytuł swej prozie.
Przywrócenie odzieniu schludnego wyglądu w iście spartańskich warunkach przybytku kina Sawa było zadaniem niełatwym, aczkolwiek wykonalnym. Kawałkami gazety, wyraźnie «Trybuny Ludu», które w jednej z trzech kabin, w zastępstwie rolki papieru, zbawczo wisiały na gwoździu sterczącym jak kolec ze ścianki, starłem plamy na kurtce, wspomagając się wodą, rwącą do umywalki lodowatym strumieniem z uszkodzonego kranu; następnie burą szmatą, zdjętą z chudych żeberek nieczynnego grzejnika, wypucowałem sobie moje czeskie półbuty nadając im nawet połysk (choć nie oślepiający); wreszcie, otwartą ranę prawej nogawki spodni zaszyłem przy pomocy dwóch niewielkich agrafek, które, harcerskim zwyczajem, przejętym od Konstantego, zawsze ze sobą nosiłem. Wykonując tę czynność, sformułowałem w głowie – przezornie, na wypadek gdyby panna Legris zauważyła „szew” i oniemiała ze zgrozy – wyjaśniające zdanie: J’ai eu un accident[112].
Doprowadziwszy do ładu zszarganą garderobę, stwierdziłem, że na czyściec zasługuje też ciało, to znaczy, twarz i ręce, których stan po tych wszystkich przejściach i zatrudnieniach wołał o zmiłowanie. Mydła jednak nie było. Nie dałem za wygraną: w pobliskim kiosku „Ruchu” nabyłem je – najdroższe, jakim dysponowano („Kwiat bzu” firmy Uroda) – i wróciwszy do kina, dokończyłem ablucji.
Odświeżony, umyty, pachnący fleur de lilas, ruszyłem wolnym krokiem w kierunku Zakopiańskiej.
„Szedł ulicą Zwycięzców na podbój Victoire – miłośnik Zwycięstwa Conrada.”
W oszklonej budce MO stojącej na chodniku przed wejściem do Ambasady siedział wąsaty sierżant, zatopiony w lekturze «Przeglądu Sportowego».
„Adieu!” pożegnałem go w duchu. „Przekraczam granicę państwa.” I wszedłem na teren placówki.
A kiedy przekroczyłem próg sławnej rezydencji (masywna, dwupiętrowa, kryta dachówką willa, na oko: lata trzydzieste), rzeczywiście, wstąpiłem jak gdyby w inny świat. To już nie tylko zapach czy jakiś drobiazg, jak w Centre, odróżniały to wnętrze od nawet najbardziej szykownych i reprezentacyjnych miejsc, jakie mi się zdarzyło poznać w ludowym państwie. Tu wszystko było inne, i to fundamentalnie, począwszy od podłogi wyściełanej chodnikiem purpurowo-błękitnym, przez śnieżnobiałe ściany podświetlane przemyślnie małymi reflektorami, tak aby wyeksponować wiszące na nich ozdoby (reprodukcje obrazów, zdjęcia Paryża, plakaty), przez nowoczesne sprzęty o przyjemnych kolorach i harmonijnych kształtach, po różnorodną resztę sutego wyposażenia. Wzrok, na czymkolwiek spoczął, dziwił się, nie poznawał, odkrywał inną materię – jakby z innej planety.
Odparłem jednak atak pierwszego oszołomienia i z cierniem agrafki w spodniach (raniącym umysł, nie ciało) podszedłem do recepcji i przedłożyłem sprawę. Urzędująca tam pani – Polka, znów nietypowa, z gatunku srebrnej Marianny, choć już nie tak nobliwa – była powiadomiona, że przyjdzie ktoś taki jak ja, i zaraz, przez telefon, przekazała wiadomość – z pewnością pannie Legris – że już przybyłem i czekam, po czym, z miłym uśmiechem, bawiła mnie rozmową. Wie, że władam francuskim, ale czy dostatecznie, by się nie denerwować? Bo jeśli nie, to chętnie będzie mi służyć pomocą. – Podziękowałem uprzejmie. -To świetnie! Gdybym jednak znalazł się w tarapatach, to żebym się nie wahał… Ona tu cały czas jest. – Skinąłem dwornie głową („doceniam, lecz dziękuję”).
Tymczasem bezszelestnie (dywany, wykładziny!) zjawiła się obok nas mademoiselle Legris – wzór biurowego bóstwa (zachodniej jakości, rzecz jasna): zgrabna, w obcisłym kostiumie, starannie umalowana, o kasztanowych włosach i zielonkawych oczach. Klasyczna sekretarka z francuskich żurnali mody… Przywitawszy się ze mną (bez podawania ręki), zaprosiła na górę – tam się bowiem mieściły pokoje Service Culturel.
Miała łagodny głos, dźwięczny i melodyjny, i mówiła spokojnie, jasnymi, prostymi zdaniami. Starała się zapewne ułatwić mi percepcję; przemawiało też za tym spoglądanie mi w oczy, w których zdawała się szukać dowodów rozumienia. Wszystko to razem jednak – ów pietyzm wysłowienia wraz z aksamitem tonu, a zwłaszcza ekspresją twarzy (ciągłe spojrzenia w oczy) – miało taką naturę, jakby mnie słodko… wabiła. Gdyby ktoś patrzył na nas, nie wiedząc o co chodzi i nie znając języka, czyli słysząc jej mowę jedynie jako grę dźwięków, mógłby odnieść wrażenie, że mnie czaruje… uwodzi… zniewala czułymi słówkami.
„Syrena”, pomyślałem, wpatrując się w jej usta, z których ulatywało gruchanie francuskiej mowy. „Dlaczego srebrna Marianna nie uprzedziła mnie i nie podpowiedziała, bym się przywiązał do masztu?”
Tymczasem to, co śpiewała zielonooka zwodnica, było całkiem niewinne – rzeczowe, zgoła służbowe:
Francja, to znaczy, ludzie powołani do tego, by ją reprezentować, a zatem pan ambasador, dyrektor Service Culturel, a wreszcie ona sama, skromna secrétaire są, naturalnie, szczęśliwi, że program prezentacji współczesnej kultury francuskiej, który stanowi owoc współpracy wielu ogniw i wysokich urzędów, z Ministerstwami Kultury i Spraw Zagranicznych na czele, i który ich komórka ma zaszczyt realizować, spotyka się w naszym kraju z tak żywym zainteresowaniem i chyba – akceptacją. Doprawdy, to bardzo cieszy, że tylu Polaków się garnie do ich kultury i sztuki i że tout le monde chce bywać na rozmaitych imprezach, a zwłaszcza na otwarciach połączonych z cocktailem. – Cóż, jak wiadomo jednak, wszystko ma swoje granice. Nawet największa widownia czy sala recepcyjna ma tyle miejsc, ile ma, i nie pomieści więcej niż daną liczbę osób. Tymczasem ambasada ma różne zalecenia i wiele zobowiązań natury protokolarnej. Na wernisaże, spektakle i pokazy zamknięte mają być zapraszani przede wszystkim członkowie stosownych władz i urzędów, i korpus dyplomatyczny. W następnej kolejności – świat nauki i sztuki. Dopiero na końcu tej listy figuruje milieu związane z romanistyką. Tu zaś – chce jasno powiedzieć – limit miejsc jest niewielki i wyczerpany do cna. A zatem bardzo jej przykro, lecz o wpisaniu mnie na listę stałych gości, niestety, nie może być mowy. Mam się tym jednak nie martwić, bardzo mnie o to prosi, bo widzi inny sposób załatwienia tej sprawy. Chodzi o to, że goście tak zwanej „klasy A” (przedstawiciele władz i dygnitarze CD) często nie mogą uświetnić swą obecnością imprezy i zawsze ileś osób nie potwierdza przybycia lub nie przychodzi tout court. Właśnie to stwarza szansę dla moich aspiracji. Mogę wypełniać te luki – być zawsze zamiast kogoś, kto akurat się nie zjawi. Zostanę wyposażony w specjalną kartę wstępu, coś w rodzaju wejściówki, i na nią będę wchodził, a potem, w miarę możności, znajdował sobie miejsce. Compris? Formidable![113]
To teraz kilka słów o najbliższych imprezach. Otóż trzeba mi wiedzieć, że mam niezwykłe szczęście lub świetną intuicję (a może ktoś mi coś mówił?), że akurat w tym czasie zdecydowałem się zgłosić swoje zainteresowanie programem Service Culturel, albowiem w najbliższej przyszłości będzie on oferował rzeczy, doprawdy, niezwykłe, istne événements, produkcje najwyższej jakości, którymi Francja się chlubi. – Po pierwsze, już za tydzień, w galerii Zaszetà, odbędzie się wernisaż najnowszej grafiki Picassa, genialnej tout simplement[114]i… – karminowe usta na ułamek sekundy zastygły we frywolno-zagadkowym uśmiechu – i bardzo scandalisant[115]… drobnomieszczaństwo, rzecz jasna, nie ją, ma się rozumieć. – Następnie, po Nowym Roku, przyjeżdża do Warszawy Comédie Française z głośną Fedrą Racine’a, którą zaprezentuje na deskach Teatru Polskiego. Tylko dwa przedstawienia. – Wreszcie, pod koniec stycznia, dwudziestego siódmego, sensacja chyba największa: Grand Prix ostatniego Cannes, światowy przebój kina, Kobieta i mężczyzna błyskotliwego Lelouche’a. Pokaz zamknięty. Jeden! W kinie Skarb na Traugutta. – Na razie tyle – pas mal [116], nie mogę chyba nie przyznać. A oto moja karta. Que je m’amuse bien! – Voilà![117]- Może mam jakieś pytania?
Uznałem, że nie ma co zwlekać – robiła bowiem wrażenie, jakby chciała już kończyć – i odrzekłem, że owszem, choć związane z czymś innym. Chodzi mi, mianowicie, o polsko-francuską współpracę w dziedzinie edukacji, konkretnie zaś o sprawę francuskojęzycznej szkoły, która podobno już działa na terenie Warszawy – właśnie pod auspicjami prężnego Service Culturel. – Czy jest to w ogóle prawda? Bo krąży na ten temat wiele sprzecznych opinii. Jeśli zaś tak, to, po pierwsze, która to jest ze szkół? A dwa: na czym właściwie polega rola strony francuskiej? Czy prawdą jest, że dyrektor… to ktoś, kto przyjechał z Francji? – Interesuję się tym… nie ze względu na siebie – ja szkołę mam już za sobą – lecz z powodu mojego… mojego młodszego brata, który widząc, jak wiele zawdzięczam franuszczyźnie, pragnąłby pójść w moje ślady i opanować ten język – szybko a pierwszorzędnie. Niestety, zwykła szkoła, do której obecnie uczęszcza, nie stwarza mu takich szans. Krótko, chciałby się przenieść, jeśliby było dokąd i jeśli to możliwe.
Słuchając tego wszystkiego, zielonooka Ondyna uśmiechała się słodko i z końcem każdego zdania potakiwała głową – jakby mnie ośmielała („rozumiem, co mówisz, brawo!, mów dalej, miły chłopcze”). A kiedy dobrnąłem do końca, wyprostowała się, złożyła ładnie ręce i rozpoczęła odpowiedź.
C’est vrai[118], jest taki plan, by stworzyć w Polsce sieć szkół z wykładowym francuskim, lecz jego realizacja – to długi, złożony proces. Obecnie jest on w fazie zupełnie początkowej, zwanej „eksperymentem”. Chodzi o to, że polskie Ministerstwo Oświaty chce się oprzeć w tym względzie wyłącznie na siłach rodzimych i od strony francuskiej oczekuje pomocy jedynie w formie szkolenia i rozwijania kadr oraz dostawy książek, to znaczy, podręczników. Tymczasem strona francuska stoi na stanowisku, popartym doświadczeniem zdobytym w innych krajach, że przedsięwzięcie ma sens i przynosi wyniki wtedy i tylko wtedy, gdy kadra, przynajmniej w części, nie jest rodzima, lecz obca, rodowicie francuska. Chcąc jakoś przezwyciężyć tę różnicę poglądów znaleziono kompromis: kadra będzie rodzima, ale szkolona we Francji. Wybrani przez stronę francuską nauczyciele polscy, czy, ściślej: zatwierdzeni – na podstawie wyniku językowego testu oraz dokumentacji, świadczącej o osiągnięciach natury dydaktycznej, zostaną wysłani do Francji na kurs specjalistyczny, a po jego skończeniu – na półroczną praktykę do szkół dla cudzoziemców. Dopiero z taką kadrą, w ten sposób wyszkoloną, przystąpi się do tworzenia liceów francuskojęzycznych. A więc mój frère cadet[119]nie ma, niestety, możności spełnienia swych aspiracji, ponieważ rzeczona szkoła, jak dotąd, nie istnieje. Istnieją jedynie osoby będące kandydatami na przyszłych wykładowców, które w różnych placówkach przechodzą próbę wstępną.
Gdy z ust Zielonookiej poszybowało zdanie wyjaśniające istotę zbawczego kompromisu („kadra będzie rodzima, ale szkolona we Francji”), poczułem, jak od głowy przenika mnie fala gorąca, a serce przyspiesza bicie – jakbym po długiej żegludze, pełnej zwątpienia i lęku, ujrzał na horyzoncie wyraźny zarys lądu. Jak miało się okazać, było to ledwie preludium do znacznie mocniejszych przeżyć. Bo to, co nastąpiło, kiedym jeszcze o krok posunął się był dalej, przeszło, doprawdy, wszystko, czego się spodziewałem.
Ale – nie uprzedzajmy. Powoli, po kolei!
Wciąż podpierając się troską o mego frère cadet, zapytałem nieśmiało, czy są już jakieś terminy – przynajmniej zakończenia owych preliminariów i dokonania selekcji do pierwszego szkolenia.
W replice usłyszałem, że owszem, jak najbardziej. Ponieważ kurs we Francji planuje się na lato, selekcja kandydatów, owo ich „zatwierdzenie”, nastąpi już niedługo, pod koniec pierwszego kwartału nadchodzącego roku, tak aby mieli dość czasu na zamknięcie swych spraw i liczne formalności natury paszportowej.
I jeszcze jedno pytanie: „test językowy” – to jasne, lecz cóż właściwie oznacza wspomniana „dokumentacja, świadcząca o osiągnięciach natury dydaktycznej”? Co to ma być? Staż pracy? Świadectwa kuratorium? Dyplom wyższej uczelni lub tytuł naukowy?
Ach nie, nic podobnego! Są to głównie opinie francuskich rzeczoznawców wizytujących lekcje zgłoszonych pretendentów oraz własne raporty samych zainteresowanych o stosowanych metodach, przebiegu nauczania i osiąganych wynikach – z udokumentowaniem. Zresztą, jeżeli tak bardzo mnie to interesuje, to może mi pokazać, jak to mniej więcej wygląda.
Obróciła się lekko na kręconym fotelu i z białego regału stojącego tuż za nią wyciągnęła opasły, błyszczący segregator, po czym znów pokonawszy sto osiemdziesiąt stopni otwarła go przed sobą i zaczęła przekładać zawarte w nim koperty z przezroczystego plastiku, w których się znajdowały różnorodne papiery. – Oto dokumentacja, o którą się pytałem. Opisy lekcji… sprawdziany… przykłady compositions.
To właśnie w tym momencie, gdy wymawiała ten wyraz, odkryłem Amerykę: w plastikowej koszulce, którą miała przed sobą, niczym owad pod szkłem lub zasuszona roślina, tkwił mój niebieski zeszyt z wypracowaniem o gwiazdach. Była do niego przypięta srebrzystym, lśniącym spinaczem karteczka z adnotacją pisaną ręką Madame:
Wypracowanie ucznia ostatniej klasy liceum.
Półtora roku nauki metodą intensywną.
Zamarłem. A więc to tak! I jeszcze do tego – kłamstwo. Bo jakie „półtora roku”! Najwyżej trzy miesiące. I jaką „intensywną”! Najzwyklejszą pod słońcem, a w moim przypadku nawet, można by rzec: powściągliwą.
Lecz przede wszystkim mój poziom znajomości języka w ogóle nie miał związku z zajęciami szkolnymi. Od wczesnego dzieciństwa miałem lekcje prywatne, a nadto jeszcze rodzice zmuszali mnie nieustannie do konwersacji w domu i lektur w tym języku, nękając uwagami, że braki w tym zakresie to „wstydliwe kalectwo”, „dowód nieokrzesania”, a nawet „wstyd i hańba”.
– Dawniej każdy młodzieniec z szanującego się domu znał co najmniej francuski! – padały napomnienia. – Że zaś dzisiaj tak nie jest, bo „inne są obyczaje”, to nie jest żadne alibi. Powoływać się na to i równać do tych wzorów to dowód skrajnej głupoty.
Ojciec otwierał tom Pism Zygmunta Krasińskiego i pokazywał mi list, w którym autor Nie-Boskiej, na kilkunastu stronach, wykładał po francusku literaturę polską Henrykowi Reeve’emu, młodemu Anglikowi, przyjacielowi z młodości.
„Miał siedemnaście lat, kiedy pisał te słowa”, powiadamiał mnie cierpko. „Potrafiłbyś napisać choć zwykły list w tym języku?”
Z podrażnioną ambicją wracałem do nauki i zaciskając zęby wkuwałem dziesiątki zasad, wyrazów i idiomów, dopóki nie nabrałem jakiej takiej biegłości. Stosowałem też inne metody i zabiegi. Uczyłem się pisać po polsku – jak gdyby po francusku. Polegało to – z grubsza – na upraszczaniu myśli, na takim jej wyrażaniu, by się dawała z łatwością wyłożyć w obcym języku. Uczyłem się wreszcie na pamięć całych zdań lub sekwencji, które wpadały mi w ucho lub efektownie brzmiały, by móc się w stosownych momentach popisać w towarzystwie – jak brawurowym pasażem.
To tak doszedłem do wprawy – po latach trudów i ćwiczeń.
Jaki miała w tym udział i zasługę Madame?! Niestety, mniej niż znikomą. A mogła byłaby mieć! Nawet w tak krótkim czasie, jaki minął od chwili, gdy zaczęła prowadzić zajęcia w naszej klasie, mogłaby z powodzeniem rozwinąć moją sprawność. Jeśliby tylko chciała. Gdyby mi poświęciła nieco więcej uwagi. Gdyby chociaż nie była wobec mnie tak oziębła czy wręcz odpychająca. Wystarczyłoby tylko, by rozmawiała ze mną – w taki sposób, na przykład, jak srebrnowłosa Marianna: przyjaźnie, ironicznie, przekomarzając się z wdziękiem. Już to by mi wiele dawało. Bo czując z jej strony sympatię lub choćby nawet przekorne ale zainteresowanie, z pewnością (jak znam siebie) nie żałowałbym trudu, by popisywać się przed nią i imponować jej, a to, z natury rzeczy, byłoby jakimś treningiem i czynnikiem postępu.
Dlaczego nie zależało jej na tym? Dlaczego nic nie robiła, aby mieć ze mnie – więcej? Dlaczego nic nie robiła, aby mieć w ogóle coś? Przecież owo „świadectwo dydaktycznych osiągnięć” w istocie spadło jej z nieba! Nie uczyniła niczego, by wydobyć je ze mnie, nie mówiąc już o działaniu, które służyłoby temu, bym w ogóle mógł je dać. Przeciwnie, robiła wszystko, by mnie raczej zniechęcić. Czy mogła była zakładać, że właśnie takie podejście wobec mojej osoby przyniesie taki skutek? Mało prawdopodobne. A zatem – o co jej szło? Co nią powodowało?
W gorączce myślenia o tym, przebiegłem w wyobraźni odmienny rozwój wypadków (jak gdyby to był wariant, którego partner nie zagrał): mianowicie, odkrywszy moje umiejętności, skupia na mnie uwagę, otacza szczególną opieką, a nawet zaczyna mnie szkolić w tak zwanym trybie specjalnym czy indywidualnym (jak robił to, na przykład, nauczyciel fizyki z „geniuszem” Rożkiem Goltzem). Wyróżnia mnie, krótko mówiąc, i czyni swym faworytem. – Co wtedy by się działo? – Wywyższony nad innych, dopuszczony do łask, uległbym afektowi w o wiele większym stopniu. Nie trudno sobie wystawić, jakby na mnie działały okazywane mi względy, publiczne wychwalanie i stawianie za wzór, a zwłaszcza ewentualne… zajęcia dodatkowe: ćwiczenia i konwersacje po lekcjach, w gabinecie. Całkiem straciłbym głowę i zrobiłbym dla niej na pewno bez porównania więcej. Takich compositions, które by mogły jej służyć za „świadectwo osiągnięć”, napisałbym jej z tuzin. – I jakbym wtedy wyglądał, odkrywszy, co właśnie odkryłem – w znacznie większym wymiarze? Jak oszukany zalotnik. Okpiony, ośmieszony, i to we własnych oczach.
Być może więc ów dystans, na jaki mnie trzymała – owa alpejska zima, która w niej nie mijała, powstrzymująca surowo przed wzrostem i rozkwitem, a niepoprawne pędy ścinająca w zarodku – być może więc ów sposób postępowania ze mną, który poczytywałem za wyraz wyniosłości, stanowił przejaw fair play? Może to wszystko płynęło nie z dumy, lecz – z uczciwości? – Wiedząc o swojej sile, nie chciała z niej robić użytku, manipulując emocją. A gdy już tak się zdarzyło, że otrzymała ode mnie coś, co służyło jej sprawie, i skorzystała z tego, wyrównała rachunek jedynie „służbową” piątką, natomiast w relacji ludzkiej jeszcze bardziej ochłodła. Na pozór – czarna niewdzięczność. W istocie – rzetelny ruch.
„Nie zabiegałam o nic”, deszyfrowałem tę grę. „Nie uczyniłam niczego, ażeby cię wyzyskać. Skoro zaś, mimo to, złożyłeś mi daninę, mającą akurat wartość dla moich interesów, wykorzystałam ją. Miałam do tego prawo. Czyż nie dostałeś piątki? Żeby zaś było jasne, że to nie żaden rewanż ani tym bardziej zachęta do dalszych starań i ofiar, została ci postawiona w milczeniu, bez komentarza, a nawet w atmosferze niechęci i nieufności… Ale jest jeszcze jedno. Znasz moje drugie imię, o którym mało kto wie. I datę urodzenia. Ciekawe, skąd i jak, bo przecież nie ode mnie. Wynika z tego, że węszysz. Że chyłkiem zdobywasz dane. Możesz temu zaprzeczyć? Dlatego też nie miej żalu, że ci odpłacam podobnie…
– Czy teraz już wszystko jasne? – W odmętach wyobraźni doszła mnie śpiewna prozodia francuskiego pytania i przywróciła jawie.
Przez chwilę byłem zgubiony, lecz gdy tylko spostrzegłem dwoje zielonych oczu wpatrzonych we mnie badawczo, natychmiast odzyskałem zachwianą przytomność umysłu.
Ależ tak, oczywiście, i dziękuję za wszystko. Naprawdę, to z jej strony nadzwyczajna uprzejmość, że tyle dla mnie zrobiła i tak wyczerpująco przedstawiła mi sprawę. – Włożyłem kartę wstępu pod skrzydełko okładki mego kalendarzyka i podniosłem się z miejsca.
Ach, nie ma o czym mówić! – Zielonooka też wstała i wyszła zza swej fortecy. Było jej bardzo miło. A teraz mnie odprowadzi.
Przez chwilę się biłem z myślami, czy podejmować ten temat; kiedy jednak w milczeniu zaczęliśmy schodzić na dół (ona pół kroku przede mną), machnąłem w duchu ręką i zaryzykowałem. Tonem właściwym rozmowie pozaprotokolarnej zapytałem z uśmiechem, co sądzi o tych pracach pisanych przez adeptów języka francuskiego poddanych nauczaniu „metodą intensywną” – jeśli je, oczywiście, czytała… przynajmniej jedną z nich.
Odparła, że en principe to do niej nie należy, a zatem oficjalnie nie ma żadnej opinii. Nieoficjalnie natomiast może powiedzieć tyle, że zdarzają się prace, doprawdy, zdumiewające – pomysłowością, stylem i bogactwem języka. Taki, na przykład, essai wokół idei i dzieła Michela de Nostre-Dame to istny majstersztyk. Jej szef, dyrektor „Service”, kiedy się z tym zapoznawał, był pod takim wrażeniem, że nie mógł się powstrzymać od żywiołowych reakcji. Wydawał okrzyki zdumienia, to znowu parskał śmiechem, i coraz to ją odrywał od urzędowej pracy, aby jej odczytywać taki czy inny passus. Istotnie, jak to pamięta, było to très amusant et parfaitement bien écrit [120]. Szczególnie zapadła jej w pamięć niezwykle pomysłowa, przewrotna i komiczna, interpretacja postaci zodiakalnego Verseau[121]. Ale to nic dziwnego – jest to bowiem jej znak…
„Choć ma postać mężczyzny. – moja pamięć natychmiast przywołała ten ustęp z mojego composition - „reprezentuje w istocie to, co w naturze kobiece. Poi, aby ożywić. A przy tym – pluskiem wody – przyzywa, wabi i kusi…
– I co, zgadzało się? – zapytałem z uśmiechem.
– Peut-être… - odrzekła figlarnie.
– Mogłyby też być Ryby – mruknąłem rozbawiony, ni to do siebie, ni do niej.
– Poissons? Pourquoi?[122] – podchwyciła, przystając nieopodal recepcji. Spojrzałem w zielone oczy.
„Czyż nie jesteś syreną?” spytałem telepatycznie, a głosem odpowiedziałem: – Sąsiadują z Wodnikiem.
Roześmiała się ładnie i podała mi rękę („bywaj, uroczy chłopcze, a nie zapomnij o mnie!”).
Kłaniając się spostrzegłem, że urzędniczka z recepcji z uśmiechem, lecz i z uwagą, przygląda się tej scenie.
Skinąłem uprzejmie głową i ruszyłem ku wyjściu.
„Spokojnie, tylko spokojnie”, mówiłem do siebie w myślach, próbując zapanować nad rozognionym umysłem, gdy szedłem alejką dziedzińca prowadzącą do bramy. „Wyjść stąd, wrócić do domu, zasunąć story w oknach, położyć się na łóżku, przykryć wełnianym kocem i wtedy dopiero zacząć trawienie tych wszystkich wrażeń i zasadniczych zdobyczy. Nie wcześniej. Teraz odetchnąć…
Zamknąłem za sobą furtkę, wciągnąłem głęboko powietrze i ruszyłem z powrotem w kierunku Placu Przymierza.
– Halo, obywatelu! – zza pleców dobiegł mnie naraz tubalny męski głos.
Zwróciłem się w tamtą stronę.
Z oszklonej budki MO wychodził wąsaty czytelnik «Przeglądu Sportowego». Po chwili był już przy mnie. Przystanął, zasalutował i rzekł:
– Dokumenty poproszę.
Zgłupiałem, i to kompletnie. Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie czegoś takiego.
– Przepraszam, lecz o co chodzi? – zapytałem stropiony.
– Dokumenty poproszę – powtórzył, jakby wyjaśniał.
– Przepraszam, ale dlaczego? Z jakiego właściwie powodu?
– Nie muszę się tłumaczyć. Widocznie są powody.
– Chciałbym jednak je znać.
– Poznacie. W stosownej chwili. Na razie, Dowód proszę.
Nie miałem jeszcze Dowodu, choć miałem już doń prawo. Nie wyrobiłem go sobie, bo szkoda mi było czasu na liczne formalności (liczne i uciążliwe), jakich Komenda Milicji – organ w strukturze państwa wydający dokument – wymagała w tym względzie. Dlatego też moim „papierem” o zasadniczym znaczeniu ciągle pozostawała legitymacja szkolna – i tę przy sobie miałem. Okazanie jej jednak w danych okolicznościach uznałem za niewskazane. Zdradzałoby to bowiem mój urzędowy adres i otwierało drogę do interwencji w szkole, to zaś by było fatalne. Zwłaszcza że do rękawa nie miałem przyszytej tarczy (filcowej, czerwonej oznaki z rzymskim numerem liceum), co kodeks ucznia uznawał za ciężkie uchybienie, dając tym samym do ręki broń nieżyczliwym i wrogom.
Chcąc zyskać nieco na czasie i wyczuć intencje sierżanta, zacząłem udawać szukanie – zrazu zwykłe, spokojne (wewnętrzne kieszenie, zewnętrzne), z czasem bardziej nerwowe (tylne kieszenie spodni) i w końcu – bezskuteczne.
– Niestety, nie wziąłem z domu – stwierdziłem z ubolewaniem, a widząc, że ten argument nie poprawia mych akcji, dodałem wyjaśniająco: – włożyłem dziś inne ubranie i zapomniałem przełożyć.
– To nie jest wytłumaczenie – rzekł flegmatycznie sierżant. – Obowiązkiem każdego, każdego obywatela jest mieć dokumenty przy sobie.
– Całkowicie się zgadzam – na podnoszące się fale zacząłem lać oliwę. – Cóż jednak na to poradzę, że akurat zapomniałem? Człowiek, istota omylna.
– Nie mając dokumentów lub nie chcąc ich okazać, możecie być zatrzymani.
– Za co?!
– Do wyjaśnienia.
– Przecież nic nie zrobiłem!
– A skąd ja mam to wiedzieć?
– Dowód panu powie…
– Słuchajcie-no, nie mędrkujcie! Okazujecie, czy nie?
– Kiedy mówię, że nie mam.
– Mam dzwonić po radiowóz?
– O rany, czego pan chce?! Jak się nazywam? Gdzie mieszkam? – Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd zbawienny bilet miesięczny. – Proszę: nazwisko, adres i moja podobizna z pieczątką MZK, aby nie było najmniejszych, najmniejszych wątpliwości, że chodzi na pewno o mnie.
Odebrał od mnie bilet i zatopił w nim wzrok, po czym jął nim obracać to w jedną stronę, to w drugą, jakby się w nim dopatrzył czegoś podejrzanego.
– Ważny, zapewniam pana – nie wytrzymałem napięcia. – Znaczek jest przyklejony i ma wpisany numer. Można zajrzeć i sprawdzić.
– Nie jestem kontrolerem – rzekł upominająco – Dla mnie to nie jest dokument. – I zmienił nagle ton na urzędowo-rzeczowy: – W jakim celu byliście na terenie placówki?
„Ach, a więc o to mu chodzi!” Poczułem zdenerwowanie. Bo jak to wytłumaczyć?
– Czyżby wstęp był wzbroniony? – udałem naiwnego.
– Czy mówię, że jest wzbroniony? Pytam o cel wizyty” Tu nie ma konsulatu.
– No to co z tego, że nie ma?
– To że nie chodzi wam raczej o uzyskanie wizy. A w takim razie o co?
– Czy trzeba się z tego tłumaczyć?
– Skoro was o to pytam…
Pojąłem, że dalsza dyskusja nie wróży niczego dobrego. By wyjść z tej opresji cało, trzeba było coś dać lub choćby „pójść na wymianę”.
– Chodzi o mecz szachowy między Polską a Francją – rzekłem z kamienną twarzą. – Dopinamy terminy. Ostatnie ustalenia. I żeby pan przypadkiem nie pomyślał, że bujam – sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobyłem stamtąd moją kartę klubową – oto legitymacja. Proszę, niech pan obejrzy.
Wziął ją i zaczął oglądać, a ja ciągnąłem jak w transie:
– O ile się nie mylę, czytuje pan «Przegląd Sportowy». Mógł pan tam o mnie przeczytać. Wicemistrzostwo juniorów. Klub Robotniczy Marymont.
Na chwilę zapadła cisza.
– Jesteście wolni – powiedział, oddając mi bilet i kartę.
– No właśnie… – mruknąłem dwuznacznie. Zasalutował i odszedł.
Chowając dokumenty spojrzałem mimowolnie na fronton Ambasady. W jednym z okien parteru mignęła mi wyraźnie twarz urzędniczki z recepcji.
Uniosłem głowę do góry, jak kiedy przychodzi nagle olśniewająca myśl lub – szuka się w niebie natchnienia.
„A nad nim, w porywach wiatru, na jasnym, wysokim maszcie, powiewał dumnie sztandar Republiki Francuskiej.
– Zwycięstwo – pomyślał z nadzieją”.
Zwycięstwo… Lecz Pyrrusowe! – Nie, nie ze względu na cenę, jaką mnie kosztowała ta wyprawa „za morze” (potyczka z kontrolerami, skok „lorda Jima” za burtę, zniszczona garderoba, przeprawa z milicjantem), ale ze względu na skutek natury psychologicznej, jaki był jej owocem.
Bo cóż w istocie się stało?
Zyskując, z jednej strony, upragnioną możliwość gry na innym terenie niż szkolna jałowizna, z drugiej, po raz kolejny i jakby już ostateczny, wskutek odkrycia prawdy o strategii Madame, a zwłaszcza o jej motywach i głównym celu życiowym, traciłem wiarę w sens tych… „zachodów miłości”, a przez to i ochotę, by je kontynuować.
Bo na co mogłem liczyć wiedząc to, co wiedziałem? Że na wystawie w Zachęcie lub w kuluarach teatru uda mi się ją podejść i że ona tam będzie inna dla mnie niż w szkole? Że będzie ze mną rozmawiać? Swobodnie… żartobliwie… w sposób nieoficjalny? Że stanie się co najmniej jak srebrnowłosa Marianna lub jak Zielonooka?
Otóż nie bardzo. Już nie. W każdym razie nie mogłem sobie tego wyobrazić.
Jak niby miałoby dojść do „zawiązania akcji”? A przede wszystkim dlaczego miałaby być tam inna? Co miałoby spowodować, że lód stopnieje i pęknie? Jakie bodźce czy słowa?
Owszem, był taki ruch: pozoracja szantażu. Zagranie zdobytą wiedzą na temat jej osoby, a zwłaszcza powziętych planów. Danie do zrozumienia, że wiem, gdzie znajduje się zeszyt i po co się tam znajduje…
„À propos, dla ścisłości, uczy mnie pani zaledwie trzy… trzy i pół miesiąca, a nie półtora roku. Doprawdy, to zbytek skromności zaniżać sobie tak wynik. No, ale i półtora to bardzo dobry czas! Byle się nie wydało. – Wyjazd już w lecie, prawda?.
Niewiele o mnie wiedziała – jakie mam przypadkowo lub nieprzypadkowo kontakty i w ogóle „kim jestem” – więc tego rodzaju strzała, wypuszczona znienacka, mogłaby posiać lęk i skłonić ją do reakcji… A nuż akurat znam kogoś z obsady Service Culturel? Skoro bywam na owych ekskluzywnych imprezach i tak dobrze znam język! A z drugiej strony, kto wie, może mam kogoś w UB? Skoro tak sobie poczynam i czuję się taki pewny! Lecz nawet jeśli nie znam i niczego nie knuję, to jakże można mi ufać – młokosowi w afekcie – że będę siedział cicho, że nie rozpaplę sprawy? Tacy jak ja, gdy ich „weźmie”, bywają nieobliczalni! Lepiej więc mnie oswoić i – łaską unieszkodliwić.
Przy jej podejrzliwości, do której miała podstawy, a także ostrożności, o której wspominał Konstanty, takie rozumowanie było prawdopodobne.
Czy jednak chciałbym tego? Czy osiągnięta w ten sposób upragniona reakcja miałaby dla mnie wartość? Nie miałaby najmniejszej. Sama myśl o czymś takim przejmowała mnie wstrętem. Osiągnąć cel w takim stylu – to byłoby żałosne. Czułbym się upodlony. To byłaby przegrana.
Przypomniał mi się Jerzyk i jego opowiadanie o docencie Dołowym. O przemycanym kawiorze, „końcówkach” do długopisów, i o tym, jak Jerzyk odkrył te złote interesy, i jak mu przyszło do głowy, że mógłby to wykorzystać. „Obrzydliwe, nieprawdaż?” słyszałem jego słowa, przesycone goryczą. „W parszywej rzeczywistości sam się stajesz parszywy! To jest najgorsze, pamiętaj!”
Podziałało to na mnie jak sygnał ostrzegawczy. Uwaga! Skończyły się żarty. Zaczyna się robić duszno, a grunt staje się grząski. Jeden fałszywy krok i tkwimy w bagnie po szyję. Żeby mnie nie wessało! – Może lepiej się cofnąć? Może zawrócić z tej drogi?
„Zawrócić?… Cofnąć się?… Teraz?” – odezwał się inny głos. „Gdy jesteś już tak daleko? – Nie, to niepodobieństwo! Musisz iść dalej. Musisz! Nie wolno rezygnować! Daj się unieść prądowi, jak sobie powiedział Heyst.
Przesadnie ostrożna rozwaga to nie najlepszy doradca. Błogosławiona mgła! Jej powinieneś zaufać, jeśli chcesz dojść do czegoś. Nic nie ma bez ryzyka. Bez grzechu nie ma życia. A zresztą – jaki grzech! I jakie tam ryzyko! Że się ulegnie pokusie nieczystego zagrania lub zrobi się jakieś głupstwo? To zawsze jest możliwe, nawet bez dalszych zmagań. Ale od czego rozsądek, jak nie właśnie od tego, aby nad sobą panować? – A zatem dosyć wahań. Dosyć rozterek. Dalej!”
„Iść dalej” to znaczyło pójść na wernisaż Picassa i tam, być może, ją spotkać. Tymczasem od jego daty dzielił mnie jeszcze tydzień, ten zaś przynosił ze sobą trzy lekcje francuskiego.
Zachowałem się na nich inaczej niż ostatnio. Przestałem ostentacyjnie czytać Zwycięstwo Conrada na przemian ze Wspomnieniami Joanny Schopenhauer i robić rzekome notatki; i w ogóle skończyłem z wyzywającą biernością. Z obrażonego, chmurnego – stałem się naraz pilny: skupiony, uważny, aktywny – rzekłbyś, wzorowy uczeń. Kreacja ta miała na celu uśpienie jej czujności, a przy tym wyrażała takie mniej więcej przesłanie:
„Gniewałem się na panią, to prawda, nie zaprzeczam, za ów brak odpowiedzi na moją serenadę i niepojęte, okrutne nasilenie niełaski, jakbym w czymś pani uchybił… Słowem, za tę nieczułość i za niesprawiedliwość. No, ale trudno. Minęło. Miłość wszystko wybacza. Znów jestem taki jak przedtem, a nawet bardziej karny”.
Zostało to przyjęte, o dziwo, bez oporu, a nawet jakby z ulgą. Gdy wykonałem w końcu ów pierwszy gest pojednania (wobec milczenia innych odpowiedziałem poprawnie na zadane pytanie wokół plus-que-parfait[123]), nie odebrała tego z ostentacyjną niechęcią, czego nie wykluczałem, a nawet się spodziewałem, lecz wręcz z życzliwą uwagą, jakby w ostatnim czasie nie było tej zimnej wojny, pełnej napięcia i dąsów, a ja jakbym był co najmniej układną Agnieszką Wąsik. A później już odnosiła się do mnie zwyczajnie, neutralnie, to znaczy, bez wrogości, ale i bez sympatii. Chociaż…
Na trzeciej z tych lekcji stała się rzecz szczególna, dotychczas niebywała, i to co najmniej z dwóch względów. Otóż podczas ćwiczenia na wybór właściwych czasów w zdaniach podrzędnie złożonych – podyktowawszy czasu zaprzeszłego zadanie do rozwiązania na piśmie i przeszedłszy się wolno między rzędami ławek w trybie nadzoru pracy – zatrzymała się przy mnie i po chwili, półgłosem (by nie przeszkadzać innym) zwróciła się do mnie po polsku, co prawie się nie zdarzało:
– Przynieś mi z gabinetu skrypt Concordance des temps[124]. Leży na biurku. Pośrodku.
Zaskoczony, zdumiony, nie dowierzając uszom, podniosłem się i bez słowa ruszyłem w kierunku drzwi.
– La clé[125]- usłyszałem za sobą powstrzymujący mnie głos i odwróciłem się.
W dwóch palcach prawej ręki wyciągniętej w mą stronę trzymała okrągły „numerek” z aluminiowej blachy, na którym wisiał klucz Yeti od drzwi do gabinetu.
Gdy przejmowałem go od niej, mój wzrok w mimowolnym odruchu poskoczył ku jej twarzy i wpadł tam na jej spojrzenie, które nań jakby czekało. Patrzyła uważnie, badawczo, z niejasnym pytaniem w źrenicach. Skinąłem głupio głową, jak gdybym coś potwierdzał albo za coś przepraszał, i szybko wyszedłem z klasy.
„Co to ma być? Co to znaczy?” – myślałem w podnieceniu, przemierzając pośpiesznie wymarłe korytarze i zbiegając po schodach. „Nic? – czyli tyle co znaczy tego rodzaju posyłka? Czy jednak coś ponad to? Podjęcie jakiejś gry? Odpowiedź na pojednanie?” Gubiłem się w domysłach. A tymczasem już stałem pod drzwiami gabinetu.
Nie po raz pierwszy miałem przekroczyć jego próg. Poprzednio jednak w tym wnętrzu byłem niezmiernie dawno, chyba z dwa lata wstecz, w każdym razie na pewno nie za kadencji Madame. Z tamtego czasu w pamięci pozostał mi mglisty obraz błyszczących politurą ciemnych, oszklonych szafek, a w nich lub na nich – głównie – kryształowych wazonów i pucharów sportowych, a także sutej zastawy do kawy lub herbaty. Poza tym – masywne biurko z dwoma telefonami i lampą na giętkim pałąku, a wreszcie – potężna palma, rosnąca w drewnianej donicy podobnej w kształcie do cebra.
Tym razem moim oczom – gdy otworzyłem był drzwi – ukazał się inny widok, i to pod każdym względem, zarówno wystroju wnętrza, jak jego urządzenia. Śladu palmy, kryształów i „wysokiego połysku”, miast tego zaś prostota i gustowność zarazem: zręczne, „ludowe” meble z naturalnego drewna o złocistym odcieniu; stół-biurko typu „krzyżak”; smukła stojąca lampa z abażurem ze słomy; podłoga wyłożona ciemnozielonym chodnikiem; w podobnym kolorze zasłony wiszące po bokach okien; lekkie regały z książkami; wreszcie, przy jednej ze ścian, coś w rodzaju kanapy czy ławy z tapicerką dla mniej więcej trzech osób, a przed nią niski stolik przykryty lnianą makatką, oraz dwa foteliki o niewysokich oparciach i drewnianych poręczach.
Spojrzałem w stronę regałów. W znakomitej większości stały tam książki francuskie. Na niższych poziomach – słowniki, wielki Larousse, kompendia i dziesiątki pozycji do nauki języka; na wyższych – rozmaitości, w tym wiele livres de poche. Natomiast na małej półeczce stojącej z boku kanapy leżały albumy z malarstwem i pisma ilustrowane, a na samym jej wierzchu, w ozdobnych zastawkach z drewna, pysznił się szpaler lśniących, złotawych grzbietów Plejady… Apollinaire, Baudelaire, Corneille, Molière, Racine – prawie cała klasyka w porządku alfabetycznym.
„Skąd ona to wszystko ma?” – nie mogłem wyjść z zadziwienia. „Kupuje? Sprowadza z Francji? Dostaje z Service Culturel? I czemu trzyma to tutaj? Do czego jej to potrzebne? Przecież nie do nauki! A więc? Na pokaz? Przed kim? Przed tą mityczną komisją, wizytującą szkoły?”
Wyrwałem się z zapatrzenia i podszedłem do stołu, aby wziąć stamtąd skrypt, po który mnie posłała. I wtedy moim oczom ukazało się coś, co aż zaparło mi dech.
Torebka. J e j torebka. Wisząca na krześle za stołem. Nie zapięta. Otwarta. A nawet uchylona.
W pierwszym odruchu, natychmiast, postanowiłem tam zajrzeć.
„Zobaczyć Dowód! Zdjęcie!. – myślałem podniecony. „Wpis ‘panna’ albo ‘wolna’ w rubryce ‘stan cywilny’… Rysopis… ‘Znaki szczególne’… Może ma jakieś znamię?… I miejsce urodzenia!… Co tam zostało wpisane?… ‘Francja’?… Miejscowość… Jaka?… A dalej: datę meldunku!… I inne dokumenty!… Legitymację partyjną?… I wszystko, wszystko, wszystko!”
Rzuciłem się do drzwi i przekręciłem zasuwkę, zamykając gabinet. Gdy jednak powróciwszy lotem strzały do stołu, już wyciągałem rękę po ów przenośny skarbczyk, zastygłem jak porażony. W myślach ujrzałem naprzód jej zagadkowe spojrzenie, na które się natknąłem, gdy brałem od niej klucz, a zaraz po tym scenkę w hotelowym pokoju, jak Jerzyk grzebie w bagażu docenta Dołowego.
„No tak…”, straciłem impet, „oto jak działa Kusy. Nawet nie zauważasz, jak wpadasz mu w objęcia”.
Chwyciłem nerwowo skrypt i – jakbym przed kimś uciekał – opuściłem gabinet.
„To jasne”, myślałem w popłochu, sadząc po kilka stopni w drodze na górę schodami, „to była próba! Test. Na moją wiarygodność. Czy jestem przyzwoity i godny zaufania. Zapewne w tej torebce ma wszystko tak ułożone, by mogła bez trudu spostrzec nawet najmniejszą zmianę. – Całe szczęście, że coś mnie powstrzymało od tego!… Coś… Historia Jerzyka czy to badawcze spojrzenie w chwili wręczania klucza?”
Nie chcąc zwracać uwagi na swój powrót do klasy, wszedłem do niej, jak mogłem najciszej i spokojnie.
Stała między ławkami, zwrócona do mnie tyłem i pochylona nad książką, którą trzymała w rękach. Podszedłem i bez słowa podałem jej broszurę.
– O, dziękuję ci bardzo – mruknęła mechanicznie i wzięła ją ode mnie, nie przerywając czytania.
Odczekałem sekundę, a chyba nawet dłużej, i wyciągając przed siebie otwartą prawą dłoń, na której – jak na tacy – spoczywał kluczyk Yeti, powiedziałem półgłosem:
– Et voilà la clé[126]. - I utkwiłem spojrzenie na wysokości jej oczu, tak by, zwróciwszy je ku mnie, musiała się z nim spotkać.
Istotnie, tak się stało.
– Ah, oui – znowu mruknęła, tym razem jakby zmieszana, o czym zdawało się świadczyć również i to, że niechcący, gdy zabierała kluczyk, dotknęła lekko mej dłoni.