Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnąłem dokładnie o piątej zero zero. Otworzył mi pan Konstanty. Miał na sobie, jak zwykle, tweedową marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach; bladoniebieską koszulę zwieńczoną pod kołnierzykiem małą, wykwintną muszką w rubinowe kropeczki; ciemnozielone spodnie z dobrego, grubego sztruksu, przepasane skórzanym paskiem o chromowanej sprzączce; na stopach zaś – wypucowane do glancu i ciasno zasznurowane brązowe półbuty „golfy”. W lewej klapie tweedowej marynarki tkwił purpurowy pączek atłasowej różyczki Legii Honorowej.
– Szwajcarska punktualność – stwierdził w otwartych drzwiach, spojrzawszy na zegarek. (Miał złotego Longinesa.)
– Podobno przesada w tym względzie nie jest w najlepszym guście – odrzekłem samokrytycznie i z melancholią wspomniałem niesławnej pamięci Ruhlę. – Słyszałem, że w dobrym tonie jest spóźnić się kilka minut.
– To zależy od tego, do kogo się idzie i po co – wyjaśnił pan Konstanty. – Jeśli na pospolite, towarzyskie przyjęcie, to, rzeczywiście, można przyjść z małym opóźnieniem. Ale jeśli do kogoś, u kogo się już bywało, i z wizytą roboczą, to takiej punktualności wcale nie trzeba się wstydzić, przeciwnie, jest ona świadectwem jak najlepszych zwyczajów.
Z prawej strony, z salonu, wynurzył się powoli szczupły mężczyzna o gładkiej, chmurnej twarzy. Miał płasko zaczesane włosy z widocznym przedziałkiem, a wokół szyi, pod kołnierzykiem koszuli, starannie zapleciony jedwabny, bordowy fular.
– A oto i rzeczoznawca – zareagował na jego wejście pół-żartem pan Konstanty. – Pan doktor. Czyli Jerzyk. Poznajcie się, panowie.
Jerzyk zbliżył się do mnie i, przenikając wzrokiem, mocno uścisnął mi rękę.
– Serrwus – powiedział dźwięcznie. Wyraźnie grasejował.
– Miło mi. Dobry wieczór – odwzajemniłem uścisk. Miał delikatną rękę o długich, chwytnych palcach.
„A więc tak to wygląda”, szukałem podobieństwa do pana Konstantego, lecz nie mogłem go znaleźć. Przerasowiony panicz? Rozkapryszony dandys? Zblazowany histeryk? Jaki był dziesięć lat temu, gdy studiował z Madame?
– Może tutaj – zaordynował pan Konstanty, zwracając się na prawo, skąd właśnie wyszedł był Jerzyk.
Wysokie okna (wychodzące w tym pokoju na podwórko) były już zasłonięte. We wnętrzu panował półmrok, rozjaśniony jedynie żółtawym, słabiutkim światłem dwóch kinkietów-świeczników, przytwierdzonych do ściany nad dwoma fotelami, pomiędzy którymi stał stolik na niskich, wygiętych nóżkach.
– Siadaj – pan Konstanty nieznacznym ruchem głowy wskazał mi prawy fotel, po czym sam rozlokował się w lewym. Jerzyk tymczasem bez słowa skierował się do kuchni. – Jak rodzice? W porządku? – zarzucił nogę na nogę, odsłaniając skarpetki barwy ciemnego marengo, ściśle opięte na łydkach.
– Dziękuję, wszystko dobrze – skinąłem grzecznie głową i uśmiechnąłem się lekko, co miało również oznaczać, iż w jego kurtuazyjnym pytaniu dostrzegam znak lojalności wobec mojej prośby o zachowanie dyskrecji.
– Jerzyk o wszystkim już wie – powiedział pan Konstanty – lecz nie obawiaj się, nie dawałem mu żadnych instrukcji. Byłem pośrednikiem bezstronnym i całkowicie lojalnym. Powiedziałem po prostu, że kończysz właśnie szkołę, myślisz, między innymi, o studiach romanistycznych, i chciałbyś się poradzić.
– Doceniam to i dziękuję – znowu skinąłem głową. – A wspomniał pan może przypadkiem, że chętnie bym też posłuchał jakichś historii z przeszłości, z okresu jego studiów?
– Nie, o tym nie mówiłem.
„Niedobrze”, przygryzłem zęby i rzekłem z lekkim żalem:
– Hm… szkoda. To dla mnie ważne. – I licząc, że zanim Jerzyk powróci z odległej kuchni, zdołam jeszcze coś zdziałać, zacząłem rozwijać temat w taki mniej więcej sposób: – Zna mnie pan nie od dzisiaj i wie pan, jakie znaczenie ma dla mnie sprawa tradycji; świadomość tego, co było, jako punkt odniesienia. Zresztą, poniekąd to pan jest za to odpowiedzialny… – zrobiłem przekorną minę. – Któż bowiem jak nie pan obudził we mnie tę skłonność… równania do przeszłości?
– Równania do przeszłości?
– Jakby to nazwać inaczej?… – spojrzałem w wysoki sufit szukając tam natchnienia. – Chodzi mi o to, by zawsze, gdy się zaczyna coś robić, wiedzieć, jak było dawniej. Po to, by zdać sobie sprawę, kim się jest na tym tle. Gdzie, w jakim miejscu i czasie wstępuje się na scenę. Czy ma się przed sobą wzlot, czy, przeciwnie, upadek; „złoty wiek” czy „zmierzch bogów”; „odrodzenie” czy „schyłek”. Proszę sobie przypomnieć nasze wycieczki górskie, gdy opowiadał mi pan, jak się dawniej chodziło, i czym w porównaniu z tamtą jest turystyka dzisiejsza. To była ważna lekcja. Dzięki niej zrozumiałem, że żyję w czasie marnym, w świecie zdegradowanym, i to oszczędziło mi złudzeń, a przez to rozczarowań. Są jednak różne skale. W zestawieniu z czasami sprzed kataklizmu wojny, epoka powojenna, szczególnie w naszym kraju, jest okresem upadku, regresu, zwyrodnienia. Wszelako nawet i dno nie jest płaskie i równe, ale pofałdowane. Ma wzniesienia i doły, koralowe iglice i ciemne „rowy mariańskie”. Czyż nie ma żadnej różnicy między obecnym dniem a nocą stalinizmu? Tą „małą stabilizacją” a „wielką czystką” i zbrodnią? Otóż żywię nadzieję, że może pierwszy raz stoję w obliczu szansy przewyższenia przeszłości. Pan Jerzyk, o ile wiem, zaczął studiować w piekle: rok pięćdziesiąty trzeci. Schyłek „kultu jednostki”. Terror, drakońskie prawo, donosy, inwigilacja. I, rzecz niebagatelna, szantaż obyczajowy! Słyszałem dziesiątki historii, jak wykańczano ludzi, grzebiąc w ich prywatności. Dziś jednak tego nie ma. Stąd właśnie chciałbym usłyszeć trochę wspomnień, anegdot… im bardziej ponurych, straszniejszych, tym bardziej dla mnie cennych. Bo takie, paradoksalnie, podniosłyby mnie na duchu: pozwoliłyby wierzyć, ze oto dane mi jest startować z lepszej pozycji, że oto, nareszcie, „dziś” bierze górę nad „wczoraj”. Tego rodzaju poczucie byłoby dla mnie bezcenne!
– Zabawne jest to, co mówisz… – powiedział pan Konstanty po krótkiej chwili milczenia. – Wciąż jednak nie bardzo rozumiem, co niby chciałbyś usłyszeć. O jakie historie ci chodzi, o jakie anegdoty?
„Boże, co za katorga!”, westchnąłem w duchu z udręką. „Czy mówię nie dość jasno?”
– No, wie pan… – powiedziałem. – Takie, różne, ze studiów… o koleżankach, kolegach, o jakichś wspólnych sprawach, o życiu towarzyskim…
– Ach, to! – zaśmiał się krótko, rzucając głową w tył. – Oczywiście, zagadnij go, na pewno ci coś opowie. Choć wątpię, czy to spełni twoje oczekiwania. Albowiem tamten czas, o ile mi wiadomo, wspomina on całkiem dobrze. Mimo niełatwych warunków, szczęściło mu się wtedy. Szybował. Miał sukcesy, i to na różnych polach. Kłopoty, niepowodzenia przyszły dopiero później. To teraz jest zawiedziony i narzeka bez przerwy. Ale wtedy?… nie, nie. Lecz jeśli jesteś ciekawy, pytaj, nie widzę przeszkód.
Już miałem na języku: „A nie mógłby pan za mnie?”, kiedy w drzwiach zjawił się Jerzyk, trzymając tacę w rękach – z porcelanowym imbrykiem, dwiema filiżankami i srebrną cukiernicą zamykaną na kluczyk – i to spowodowało, że straciłem kontenans.
– A pan nie mógłby jakoś?… – wymamrotałem pod nosem, lecz zgasłem w połowie zdania, ponieważ pan Konstanty zdawał się już nie słuchać: poderwał się sprężyście, uprzątnął blat stolika i wydobywszy z szuflady białą, lnianą serwetkę, przykrył nią taflę mahoniu lśniącego politurą.
– Voila! - strzepnął jeszcze jakiś pyłek z serwetki i postąpił krok w tył, robiąc miejsce synowi, który oparłszy tacę na krawędzi stolika, zestawił z niej przedmioty na biało zasłaną powierzchnię. Okazało się, że poza filiżankami, imbrykiem i cukiernicą, przyniósł jeszcze dwie kształtne, meissenowskie miseczki – w jednej były orzeszki, a w drugiej francuskie biskwity – oraz mały dzbanuszek (tej samej marki) z mlekiem. Pan Konstanty uwolnił Jerzyka od opróżnionej tacy i włożył ją sobie pod pachę.
– No, to zostawiam was samych – powiedział, ruszając ku drzwiom. – Życzę owocnych obrad – wykonał gest cezara żegnającego zebranych.
Jerzyk nalał w milczeniu herbatę do filiżanek i podsunął mi cukier.
– Dziękuję, nie słodzę – szepnąłem.
– Lubisz gorrycz, jak widzę – odwrócił w swoją stronę grawerowaną szkatułkę i sięgnął po łyżeczkę tkwiącą w sypkiej topieli. – Kiedyś ja tez lubiłem – wsypał do swej filiżanki podwójną miarkę cukru i zaczął mieszać herbatę, wpatrując się posępnie w jej bursztynową toń.
Siedziałem nieporuszony, nie spuszczając zeń wzroku. Oryginał. Dziwny człowiek. Zupełnie nie mogłem go wyczuć. Grał coś przede mną, udawał? Czy taki po prostu był? Mroczny, cofnięty w siebie, z nieobecnym spojrzeniem. Nie wiedziałem, co robić. Iść do przodu? Przebojem? Ofiarować coś w zamian za przyspieszenie akcji i korzystniejszą pozycję? Czy czekać z inicjatywą? Oddać mu naprzód pole? Wypuścić go, niech mówi, niech się bardziej odsłoni?
Wybrałem defensywę.
– Więc powiadasz, że chciałbyś – pociągnął łyk herbaty – studiować rromanistykę. – Skierował wzrok w moją stronę. – Na naszym prześwietnym wydziale – te słowa aż ociekały jadowitą ironią, a jego twarz przybrała błazeński wyraz wstrętu.
– Rozważam tę możliwość – odpowiedziałem ostrożnie.
– A wolno wiedzieć, po co? – zapytał z tą samą miną.
Trudno o prostsze pytanie. A jednak nie umiałem dać szybkiej odpowiedzi.
– No… jakby to powiedzieć? – zbierałem pośpiesznie myśli.
– Najlepiej prrosto i krrótko.
– Lubię język francuski – wzruszyłem ramionami. – Władam nim jako tako. Może to pana zdziwi, lecz akurat u mnie w szkole jest bardzo wysoki poziom…
– Nie rrozumiemy się – przerwał mi ze znużeniem. – Nie chodzi mi o to, dlaczego chcesz zdawać na ten wydział, lecz po co, w jakim celu.
– Co znaczy: „w jakim celu”?
– No, co chcesz w życiu rrobić? Jakie masz plany życiowe?
Znowu mnie przyparł do muru. („Alechin już w czwartym ruchu zaskoczył Capablancę”, przypomniał mi się komentarz do jakieś partii z meczu, w którym genialny José stracił mistrzostwo świata.) „Człowieku!” jęknąłem w duchu, „miejże litość nade mną! Nie przyszedłem do ciebie, abyś mnie przesłuchiwał, lecz żebyś mi coś powiedział na temat tej kobiety!”
– Nie umiem odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie – odrzekłem po krótkiej pauzie. – Mogę najwyżej powiedzieć, co mnie interesuje i co chciałbym głębiej poznać.
– No? – zgodził się na kompromis, chociaż zbolałym tonem.
– Najogólniej rzecz biorąc, współczesna kultura francuska. Literatura, teatr, a także filozofia. Zwłaszcza ów prąd umysłowy, któremu dał początek egzystencjalizm Sartre’a. Wie pan, «Les temps modernes», kawiarnia Aux Deux Magots przy Saint-Germain-des-Prés – rzucałem, jak popadło, żurnalistyczne hasła, tytuły i nazwiska – L’imaginaire, Le mur, Les chemins de la liberté[71];Camus: Le mythe de Sisyphe, L’homme révolté, La chute[72],teatr absurdu, Genet, a w filmie: la nouvelle vague[73]. Słowem, cały ów świat idei i artystycznych dokonań, owiany już dziś legendą, a opisany dokładnie przez panią de Beauvoir w jej cyklu autobiograficznym. A skoro już wymieniłem nazwisko tej pisarki… Mógłbym się zająć, na przykład, jej pracą Le deuxième sexe[74], nie przełożoną dotąd z jakichś powodów na polski, i napisać rozprawę o owym manifeście wyzwolonej kobiety. O ile mi wiadomo, nikt jeszcze u nas poważnie nie podjął tego tematu. No, chyba że na uczelni, w trybie seminaryjnym… w referacie, w przyczynku… lub w pracy magisterskiej!
„No, teraz twoja kolej!”, sięgnąłem po filiżankę i upiłem z niej łyczek gorącego naparu. „Jeżeli wiesz coś, to mów! Zbij to! Przyjmij ofiarę! I odsłoń wreszcie królową!”
Niestety, nie zrobił tego. Natomiast, cmoknąwszy trzykrotnie z dozą dezaprobaty, powiedział kręcąc głową:
– Niedobrze. Barrdzo niedobrze.
– Niedobrze? – spód filiżanki potrącił brzeg stolika, zanim osiadł na spodku. – Co pan w ten sposób ocenia?
– Wszystko, mój przyjacielu, wszystko od a do z.
– Poddaję się w takim razie i zamieniam się w słuch – skubnąłem kilka orzeszków z meissenowskiej miseczki. – Proszę mi wytłumaczyć, na czym polega mój błąd.
– Błędów jest kilka, nie jeden. Zacznijmy od najprrostszego – złożył dłonie jak śpiewak przed rozpoczęciem arii i uniósł się w fotelu. Wyraźnie się ożywił. – Dlaczego, gdy masz do wyborni rzeczy w najlepszym gatunku, szlachetne, drrogocenne, z najprzedniejszego krruszcu, wybierrasz tandetę i blichtrr? Dlaczego mogąc wybrrać prrawdziwe brrylanty i perrły, łakomisz się na paciorrki, na czeską biżuterrię? Nie wyglądasz mi przecie na papuasa z buszu! Skarrbnica kulturry frrancuskiej jest przebogata, ogrromna, pełna wspaniałych dokonań, arrcydzieł najwyższej prróby. A ty się łaszczysz na kicz, na owoce upadku! Si-mone-de-Beauvoir! – podniósł ręce do góry w geście zgorszenia i grozy. – Gorzej już być nie może! To jest po prrostu dno! Czy ty tego nie czujesz? Czy ty tego nie widzisz? Czy możesz mi odpowiedzieć, co ci się w niej podoba? Jak w ogóle możesz to czytać? Wpadłem we własne sidła! Czułem, że czerwienieję. Zacząłem gorączkowo szukać wyjścia z potrzasku.
– Nie zrozumiał mnie pan – uniosłem rękę w geście łagodnego protestu. – Zresztą, to moja wina – machnąłem kiścią palców, po czym na krótką chwilę objąłem nimi czoło. – Nie wyraziłem się jasno, nie powiedziałem wszystkiego. Z tego, że byłbym gotów zająć się Drugą płcią pani de Beauvoir, nie wynika bynajmniej, iż cenię tę autorkę. Jest dokładnie odwrotnie. Niebywale mnie drażni, nudzi, a nawet śmieszy. Jest to szczyt minoderii, gadulstwa i mentorstwa. – Jerzyk przy każdym z tych słów potakiwał mi głową, jakby mówił „no, właśnie!” – Natomiast co mnie frapuje i naprawdę ciekawi, to jest kwestia sukcesu tej niebywałej szmiry. I to nie tylko u nas, lecz przede wszystkim we Francji. Że u nas się to podoba, to w końcu nic dziwnego. Wiadomo, nowinki z Zachodu! Ale tam, w wolnym świecie? Otóż jeżeli rzekłem, iż mógłbym w przyszłości napisać rozprawę na ten temat, to miałem na myśli krytykę, i to fundamentalną, a także analizę socjologicznych przyczyn tej godnej pożałowania euforycznej recepcji.
Niestety, ta zręczna wolta nie starła z twarzy Jerzyka wyrazu dezaprobaty, a nawet surowej nagany.
– Nie tak, znowu nie tak – kręcił przecząco głową. – Rzec można: z deszczu pod rrynnę. Wiesz, gdzie byś wylądował, gdybyś podjął tę walkę? W jakie byś wpadł towarzystwo? Znalazłbyś się wśrród ciemnych, odrrażających krreatur, prześladowców kulturry lub sprzedawczyków bez czci, którzy za cenę dostępu do „zgniłego Zachodu”, za możność obcowania z rróżnymi jego dobrrami, będą go mieszać z błotem, opluskwiać i zohydzać, napiszą ci każde kłamstwo, jakie się u nich zamówi. Chciałbyś się znaleźć w tym gronie? Chciałbyś być tak widziany? W jednym szerregu z cenzorrem, politrrukiem i świnią?
– No, ale moja krytyka – dalej brnąłem w ten absurd, nie mając właściwie wyboru, a pocieszając się tym, że może jednak w końcu do czegoś to doprowadzi – nie miałaby nic wspólnego z bezmyślną, ślepą walką z „kulturą burżuazyjną”, nie byłaby „pryncypialną krytyką marksistowską”, a już na pewno nie aktem moralnej prostytucji: cynicznie składaną daniną za ten czy inny przywilej…
– To nie ma żadnego znaczenia – przerwał mi szorstko Jerzyk. – Obiektywnie byś służył interresom rreżymu. Dostarrczałbyś arrgumentów, że Zachód nie ma rracji, że jego kulturra jest marrna, pogrrążona w upadku.
– A zatem nie ma wyjścia… – rzekłem jakby do siebie.
– Dlaczego? Jest, i to prroste! – wyłowił z miseczki biskwita i schrupał go ze smakiem.
– Mianowicie? – spytałem.
– Nie zajmować się tym. Zajmować się czymś innym.
Ba, łatwo powiedzieć! A gdy akurat w tym gustowała Madame?
– Zna pan jakiś przypadek takiego błędnego wyboru? – nie wypuszczałem z rąk wymykającej się nitki. – Nie musi być aktualny – zrobiłem zastrzeżenie, że niby nie chcę wnikać w bieżące sprawy wydziału – może być z dawnych lat, najlepiej z tego okresu, kiedy pan kończył studia.
– Czy znam jakiś przypadek niewłaściwego wyborni! – zaśmiał się sardonicznie. – Spytaj mnie, czy znam inne!
– Jak to? Chce pan powiedzieć, że wszyscy źle wybrali…
– Posłuchaj – nie dał mi skończyć. – Czy zwrróciłeś uwagę, że kiedyś mnie zapytał, na czym polega twój błąd w wyborze przedmiotu studiów, powiedziałem ci zarraz, iż błędów jest kilka, nie jeden? Wyjaśnię, co miałem na myśli. Pomysł, by się zajmować Simone de Beauvoir, jest absurrdem per se, niezależnie od tego, na jakim wyrrasta grruncie i do czego prrowadzi, a zatem jako taki godzien jest potępienia. Powiedzmy jednak, że żywisz inne zainterresowania, że pociągają cię sprrawy z prrawdziwego zdarzenia, ja wiem?… na przykład, Pascal, Racine, de La Rochefoucauld… nie myśl, bym zarraz przyklasnął twoim zamiarrom zdawania na wydział rromanistyki. Rrównież bym cię odwodził, i to rrównie usilnie.
– Czyżby tak niski był poziom? – skorzystałem z pytania, które już raz zadałem w rozmowie z panem Konstantym toczonej przez telefon.
– Tu nie chodzi o poziom – odpowiedział natychmiast zniecierpliwionym tonem. – Choć i to pozostawia niemało do życzenia.
– Więc o co? – po raz pierwszy byłem naprawdę ciekawy.
– O to, że są to studia, a w konsekwencji zawód, którre tutaj, w tym krraju, nie ma-ją rra-cji by-tu, a w każdym rrazie prrowadzą do cho-rro-by nerr-wo-wej.
Jerzyk wyrzekł te słowa z taką determinacją, że aż przeszedł mnie dreszcz, a przy tym jeszcze bardziej rozpalił moją ciekawość. O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego studiowanie, a później uprawianie filologii romańskiej miało niby przywodzić do szału czy obłędu? Dlaczego było niezdrowe, niewskazane, zdradzieckie?
Znów łyknąłem herbaty i zagryzłem biskwitem.
– Intryguje mnie pan – powiedziałem po chwili. – Mógłby pan to rozwinąć? Wyznam, że jestem zdumiony i nieco zakłopotany.
Zapadła długa cisza.
– Co to jest filologia i… n-e-o-filologia? – zapytał w końcu Jerzyk spokojnym, rzeczowym głosem, jak gdyby rozpoczynał sokratejskie misterium dochodzenia do prawdy metodą majeutyczną. – Co znaczą te pojęcia?
– Pyta pan retorycznie, czy chce pan, bym odpowiedział? – Mimo wszystko nie miałem dostatecznej jasności, do czego właściwie zmierza.
– Tak, prroszę, odpowiedz mi.
– Filologia – zacząłem, jakbym zdawał egzamin – to nauka, co bada język i piśmiennictwo poszczególnych narodów. A neofilologia…
– Co znaczy po grrecku „filo”? – wtrącił nowe pytanie.
– „Lubiący”, „miłujący. – recytowałem jak z nut – „skłonny do czegoś”, „przyjaciel”.
– Dobrze – pochwalił Jerzyk. – A „neo”, a „neofilo-”? Tym razem ja mu przerwałem:
– „Neo” to „nowy”, „niedawny”, a neofilologia to gałąź filologii, której przedmiotem badań jest język i piśmiennictwo narodów nowożytnych.
– Zgadza się. Barrdzo dobrze – skinął z uznaniem głową. – To terraz powiedz mi jeszcze, jak się pojmuje terrmin „narrody nowożytne”. O jakie narrody chodzi?
Było to oczywiste, a jednak z definicją miałem niejakie trudności.
– No, o te – zacząłem w końcu po krótkiej chwili wahania – które istnieją do dziś… w tej samej mniej więcej postaci od końca średniowiecza… od czasów wielkich odkryć… od piętnastego wieku.
– Współczesnych Hindusów, Chińczyków też byś do nich zaliczył? – zapytał podchwytliwie.
– Nie, ich bym nie zaliczył… – wzruszyłem ramionami.
– A zatem? – spojrzał na mnie, wybałuszając oczy.
– Tu chodzi o narody naszego kontynentu… o narody Europy – zdobyłem się nareszcie na pewny, stanowczy ton, pobrzmiewający nawet nutą zniecierpliwienia.
– Ahaaa! – udał zdziwienie. -A więc taaak to wygląda! A zatem wchodzą w grrę…
– Anglicy, Francuzi, Niemcy – podjąłem błyskawicznie – Hiszpanie, Włosi…
– Rrosjanie – dorzucił z błazeńską miną, wlepiając we mnie wzrok.
– Rosjanie? – powtórzyłem, wyczuwając w tym podstęp.
– Cóż to, Rrosjanie nie? – wystawiał mnie na próbę.
– Rosjanie to naród słowiański.
– To znaczy, nie nowożytny?
– Owszem, lecz mam wrażenie, że n-e-o-filologia obejmuje języki i piśmiennictwo zachodnie. Rusycystyka należy do filologii słowiańskich.
– Aa, wiiidzisz! Więc taaak to jest! – przeciągał samogłoski w tryumfalnej konkluzji. – No, to mamy już jasność.
– Przepraszam, lecz nie rozumiem, do czego właściwie pan zmierza – postanowiłem przyspieszyć ten wolny, kleszczowy poród. – Czemu służy to żmudne precyzowanie terminów?
– Cierrpliwości, młodzieńcze! Za chwilę się okaże – wyraźnie bawił się rolą starożytnego mentora. – Oto doszliśmy wspólnie, że n-e-o-filologia, w rrozumieniu potocznym, jest działem filologii, w którrego zakrres wchodzą języki i piśmiennictwo współczesnych narrodów zachodnich. W rrozumieniu zaś głębszym, sięgającym do źrródeł, uwzględniającym pierrwotne znaczenia wyrrazów, jest to u-mi-ło-waaa-nie owych zachodnich języków i całej kulturry słowa, którra się z nich wywodzi. Otóż powstaje pytanie, czy można mi-łooo-wać coś w państwie, którre jest temu wrrogie; którre z rracji ustrroju, przyjętej ideologii i doktrryny obrronnej jest niechętne wszystkiemu, co pochodzi z Zachodu; i skrrajnie podejrzliwe wobec obywateli mających z nim coś wspólnego. No, więc jak myślisz, można? Jak sobie to wyobrrażasz?
– Myślę, że pan przesadza – uśmiechnąłem się lekko. – Naświetlając tak sprawę, sprowadza pan rzecz do absurdu. Gdyby, istotnie, tak było, to na naszych uczelniach nie byłoby tych kierunków. Tymczasem jednak są, a języków zachodnich uczy się nawet w szkole, i to coraz solidniej. U nas, na przykład, francuski…
Znów mi się nie udało, a byłem już tak blisko! Jerzyk nie dał mi skończyć, przerywając w pół słowa:
– Chyba nie dość uważnie słuchałeś tego, co mówię. Czy ja utrzymywałem, że państwo nie pozwala uczyć się obcych języków, że tępi frrancuski, angielski, że prześladuje niemiecki? No, chyba jednak nie!”… Zapytałem cię tylko, jak sobie wyobrrażasz uprrawianie zawodu, którrego przedmiotem jest coś, co rrdzennie należy do świata, trraktowanego przez parrtię, jaka nam miłościwie panuje, przez naszą Polskę Ludową, podejrzliwie, niechętnie, jako imperrium zła… jako wrraża potęga, łaknąca naszej zguby i czekająca tylko, aby nam skoczyć do garrdła.
– Ależ proszę mi wierzyć, ja pana zrozumiałem! Wydało mi się tylko, że obraz sytuacji, jaki pan zarysował, jest nieco przesadzony albo… anachroniczny. Owszem, z całą pewnością, tak było, w stalinizmie, w okresie pana studiów, ale w dzisiejszych czasach? Nie ma już zimnej wojny. Zwalczanie imperializmu to raczej pewien rytuał niż rzeczywista akcja. Przynajmniej w dziedzinie kultury. Tłumaczy się książki zachodnie, sprowadza zachodnie filmy. Polscy muzycy jazzowi jeżdżą po całym świecie. Nie wyobrażam sobie, aby czyniono trudności… komuś, kto się zajmuje Racinem czy Pascalem, czy de La Rochefoucauld, i tego rodzaju klasyką. Zresztą, jak? W jaki sposób? A przede wszystkim, po co?
– Po co i w jaki sposób! – wykrzyknął ze śmiechem Jerzyk. – Nie, to rrozbrrajające! – rozłożył szeroko ręce wznosząc oczy do góry. – Otóż wy-obrraź sobie – nagle stężała mu twarz: górna warga jak w skurczu zwęziła się i cofnęła, kąciki ust opadły, a dolna się wychyliła w straszliwym grymasie lżenia – otóż wyobrraź sobie, że j a się zajmuję Racinem, j a się zajmuję Pascalem i de La Rochefoucauld, i mam bez przerrwy trrud-ności, po prrostu na każdym krroku!
– Dlaczego? Jakiej natury? – naprawdę się zdziwiłem.
– Ech, widzę, że z tobą trzeba zacząć od abecadła – westchnął z politowaniem. – Trzeba otworzyć ci oczy na sprrawy elementarrne, słowem, sprrowadzić na ziemię. Bo… wybacz, lecz rrobisz wrrażenie, jakbyś żył na księżycu, a nie w rzeczywistości „przodującego ustroju”.
Wstał energicznie z fotela, założył ręce do tyłu (dokładnie: chwycił się prawą za zgięcie w łokciu lewej) i tak dziwacznie wygięty, z głową to pochyloną, to znów zadartą do góry, zaczął chodzić powoli po przekątnej pokoju. Kroków nie było słychać; tłumił je gruby dywan o regularnym wzorze z przewagą ciemnego bordo.
W ten sposób przemierzył w milczeniu dwie długości z kawałkiem.
– Kulturra danego narrodu… – odezwał się nareszcie. – Język, literraturra, mentalność, obyczaje… jak myślisz, co jest niezbędne, aby się tym zajmować, aby się na tym znać? To jasne – ciągnął dalej, wyraźnie nie czekając na odpowiedź z me) strony – bezpośrrednie kontakty z owym wybrranym krrajem, z jego przyrrodą, klimatem, zabytkami i ludźmi. Wer den Dichter will verstehen - zaintonował śpiewnie – muss in Dichters Lande gehen…[75]Wiesz, co to znaczy i kto to powiedział…
– Naturalnie, to Goethe.
– Zgaaadza się – uznał moją odpowiedź tonem starego belfra. – Co prrawda przy okazji studiowania Orrientu – dorzucił zastrzeżenie – ale to akurrat nie ma specjalnego znaczenia. Znaczenie ma słówko „muss”… Kto chce zrrozumieć, ten musi! – wykrzyknął jakby łkając – m u s i jeździć do krraju, skąd pochodzą poeci, którrymi się zajmuje. Inaczej, to nie ma sensu! Inaczej, wie o nich tyle, co ślepy o kolorrach. Inaczej, jest nieszczęsnym amatorrem z prrowincji, o papierrowej wiedzy i szkolnych wyobrrażeniach. W przypadku rromanisty jest to jeżdżenie do Frrancji. A gdzie się Frrancja znajduje, może łaskawie mi powiesz? Otóż to, na Za-cho-dzie! Za żelazną kurrtyną! – przystanął tuż przede mną, pochylając się nieco. – Rrozumiesz, co to znaczy? – przewiercił mnie spojrzeniem. -”Polscy muzycy jazzowi jeżdżą po całym świecie”!… Jak to wygląda w prraktyce! Co takie wyjazdy poprzedza i jak się je załatwia! A poza tym, jazzmani to jednak nie to samo, co znawcy obcej kulturry, a zwłaszcza obcych języków, działający na niwie nauk humanistycznych. Niestety, państwo ludowe nie darzy ich sympatią. Patrzy im stale na rręce, trzyma pod kurratelą. Jak sobie wyobrrażasz w takich warrunkach prracę? Swobodny rrozwój myśli? Nie mówiąc już o dostępie do zagrranicznych źrró-deł? Chcesz, bym ci opowiedział, jak to u nas wygląda? Jakie sam miałem przejścia, gdy wyjeżdżałem na Zachód? – I nim zdążyłem wyrazić jakiekolwiek życzenie, powiedział wspaniałomyślnie: – Dobrze, opowiem ci – i wznowił przerwany ruch po przekątnej dywanu.
Monolog, który rozpoczął, trwał dobre pół godziny, a może nawet i dłużej, i był namiętną tyradą, charakterystyczną dla ludzi z manią na jakimś punkcie. W przypadku mego mentora było to pobudzenie na tle wszelkiej zwierzchności, z jaką miał do czynienia. Jerzyk trwał w ostrym konflikcie nieomal z wszystkimi dokoła – z dziekanem, z personalnym, a zwłaszcza z kierownikiem uczelnianego biura współpracy z zagranicą, którego nazywał „ubuniem”.
Na wydziale („a tak jest wszędzie!”) panują okropne stosunki. Promuje się miernoty, lekceważy się lepszych, o wszystkim decydują intrygi i „układy”. Wiedza, inteligencja, kultura osobista nie mają żadnego znaczenia. Liczy się tupet i służba; wysługiwanie się władzy, przynależność do partii, stosunki w ministerstwie. Bez tego nie ma się szans, bez tego jest się zepchniętym do roli belfra w szkółce lub muła od czarnej roboty! Nie trzeba wcale się stawiać lub okazywać wzgardy, żeby być wykluczonym z rozdziału łask i dóbr. Wystarczy być niezależnym, chadzać własnymi drogami, a przy tym mieć dobre wyniki. Już samo to wystarczy, by znaleźć się w izolacji. Przykłady? Jest ich bez liku. Voilà, choćby taki:
Jakieś trzy lata temu napisał po francusku esej o Fedrze Racine’a i wysłał go do Strasburga, do profesora Billot, jednego z największych znawców twórczości tego klasyka. W odpowiedzi otrzymał niezwykle przychylny list i propozycję druku tego discours excitant w prestiżowym roczniku «Le Classicisme Français». Przyjął ją, naturalnie, rozprawka się ukazała, a w parę miesięcy później nadeszło zaproszenie na konferencję w Tours. Tekst, ogłoszony w roczniku, spotkał się z dużym uznaniem specjalistów francuskich i wzbudził zainteresowanie nieznanym autorem z Polski. Chcą go poznać, zobaczyć, wymienić poglądy i myśli, a nawet nawiązać współpracę. Planowany colloque w pięknym pałacu w Tours jest świetną po temu okazją. Stąd też gorąca prośba, by przyjął zaproszenie i jak najrychlej podał temat swojego odczytu. Rzecz jasna, wszelkie koszty związane z pobytem w Tours: hotel, komunikacja i całe wyżywienie, a także koszty podróży (sleepingiem, pierwszą klasą), pokrywa strona francuska. Oczekiwany gość nie musi się o nic troszczyć.
Nie musi się o nic troszczyć! Gdyby się nie wiedziało, że naprawdę tak myślą, można byłoby sądzić, że to okrutna drwina. Bo cóż oznacza w praktyce taki szczęśliwy los? Na jakie skazuje przejścia?
Jerzyk, nie wyjeżdżawszy dotychczas za granicę, nie obeznany przeto z zakresem i procedurą rozlicznych formalności, jakich trzeba dopełnić przy tego rodzaju okazjach, udał się po poradę do profesora „M”, starego humanisty przedwojennego chowu, człowieka niezależnego, patrzącego z dystansem i ze stoickim spokojem na piętrowe absurdy socjalistycznej władzy, a przy tym – zaradnego, nie dającego się zepchnąć na beznadziejny margines, łączącego ironię z odrobiną cynizmu. Profesor przeczytał list zapraszający do Tours, pokiwał smutno głową i wyjaśnił pokrótce, co Jerzyk może z nim zrobić.
Otóż najlepiej będzie, jeśli go sobie oprawi i powiesi na ścianie, bo pod względem formalnym nie ma on większej wartości. Żaden urząd, żadne biuro paszportów nawet do niego nie zajrzy – jest przecież po francusku: to dyskwalifikuje. Jeżeli zaproszenie wystawione jest w obcym języku, musi być przede wszystkim przełożone na polski, i to nie przez każdego, lecz tylko i wyłącznie przez przysięgłego tłumacza. No, ale w danym wypadku zamawianie przekładu byłoby stratą czasu i wyrzuceniem pieniędzy; albowiem w przysłanym piśmie brakuje dosłownie wszystkiego: pieczęci, potwierdzeń, poświadczeń – prefektury francuskiej, polskiego konsulatu i innych ważnych organów. Tego rodzaju liścik jest nic nie wartym świstkiem, godnym kosza na śmieci. – Że jest na firmowym papierze uniwersytetu w Tours? A jakie to ma znaczenie! Firmowy papier uczelni jest ogólnie dostępny, nie jest to przecież druk ścisłego zarachowania. – Że pismo podpisali Przewodniczący Sympozjum i sam profesor Billot? A kto to są, ci ludzie?! I w ogóle, czy istnieją? A może to wszystko blaga, stworzona na zamówienie? Skąd Urząd ma to wiedzieć? Dla niego wiarygodne jest tylko to, co stwierdzone przez stosowne organa administracji państwowej: a zatem, z jednej strony, policję danego kraju, a z drugiej, przez konsulat Rzeczypospolitej Ludowej. Jeśli więc to urocze, niefrasobliwe pisemko miałoby na coś się przydać, musiałoby czym prędzej powrócić do nadawcy i nabrać stosownej mocy w postaci dwóch poświadczeń: prefektury francuskiej i konsulatu polskiego. To wszystko, rzecz jasna, kosztuje, i pieniądze, i czas. Lecz skoro zapraszającym tak bardzo na nas zależy, to niech płacą, niech płacą, bo tylko tak się wyraża szczere zainteresowanie.
Profesor M. jednakże odradza taki ruch, przynajmniej w tym wypadku. Jeśliby Jerzyk wyjaśnił profesorowi Billot, jakie są wymagania polskich władz paszportowych, i gdyby ten załatwił konieczne poświadczenia, to w dalszym ciągu wyjazd byłby mocno wątpliwy: zapewne nie doszłoby nawet do złożenia podania. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, iż wniosek paszportowy musi być poświadczony z kolei w miejscu pracy, a to oznacza w praktyce, że Jerzyk musiałby dostać zwolnienie lub urlop bezpłatny na okres konferencji. A kto mu da to zwolnienie, kto mu udzieli urlopu?! Dziekan, z którym drze koty? Zawistny kierownik katedry XVII wieku, przełożony Jerzyka? Marzenia ściętej głowy! – Co? Że tylko na tydzień, a właściwie pięć dni? – Niestety, właśnie w tym czasie będzie bardzo potrzebny, po prostu niezastąpiony.
Czyżby nie było więc wyjścia? Doprawdy, me można nic zrobić?
O, nie, aż tak źle nie jest! Istnieje pewien sposób załatwienia tej sprawy. Umożliwia go Biuro Współpracy z Zagranicą, uczelniana komórka specjalnie do tego stworzona. Zanim się jednak chwyci ową pomocną dłoń, trzeba znać pewne zasady „wymiany z zagranicą”.
Otóż winno się wiedzieć, iż Zachód nie jest od tego, aby wskazywać nam, kto ma reprezentować naszą Ludową Ojczyznę. To przykra ingerencja w nasze wewnętrzne sprawy. Zachód, gdy mu zależy na naszej obecności, ma przysyłać oferty: stypendiów, wykładów, udziałów w sympozjach i konferencjach – i prosić o specjalistów. Natomiast sprawa selekcji winna należeć do nas. Któż bowiem wie od nas lepiej, kto się do czego nadaje i czy nie zrobi nam wstydu? Zachód? Jakim sposobem?! Oczywiście, istnieją tak zwane „szczególne przypadki: ludzie pewni, sprawdzeni, dojrzali politycznie. Ci – tak, to co innego. Ci mogą otrzymywać zaproszenia imienne. Lecz to już inna historia… Niemniej, w tym prostym systemie istnieje pewna luka, pewna wąziutka szczelina, w którą można się wcisnąć i żłobiąc w niej dalej tunel, przebić na drugą stronę.
Rzecz zasadza się na tym, iż nieużyty Zachód jest małodusznie oszczędny w proponowaniu współpracy i karygodnie rzadko zaprasza nas do siebie. Toteż każda oferta – najmarniejszego stypendium, parodniowej wizyty – jest wręcz na wagę złota: ponieważ ludzie pewni, dojrzali politycznie, o niczym innym nie marzą jak o wyjeździe na Zachód i są niepocieszeni, jeśli nie wyjeżdżają. Taka już ich natura! Dlatego też w trosce o nich roztropna władza ludowa idzie na mądry kompromis: godzi się mianowicie na wypuszczenie osoby, na której z jakichś względów (na ogół podejrzanych, a w każdym razie niejasnych) Zachodowi zależy, w zamian za zaproszenie drugiego przedstawiciela naszej czcigodnej nauki, kórego wybór jednakże ma należeć już do nas. Jest to z wielu powodów jak najsłuszniejsze ustępstwo. I wilk (znaczy, Zachód) jest syty: dostaje więcej, niż chciał; I owca (my) – ocalona: po pierwsze, jedzie ktoś, kto na to zasługuje i potrzebuje tego (jednostka zaufana, dojrzała politycznie), po drugie zaś, pupil Zachodu (jednostka podejrzana i ze wszech miar niepewna) dostaje cenne wsparcie w postaci Anioła Stróża.
A zatem: jeśli Jerzyk chce pojechać do Tours, musi szybko napisać do profesora Billot i w odpowiedni sposób wyjaśnić mu sytuację. Otóż to, w odpowiedni! To znaczy, przede wszystkim wyłożyć elementarz: Polska to kraj zniewolony, to państwo policyjne, w delegację służbową za żelazną kurtynę można wyjechać tylko w asyście „opiekuna”; następnie zaś trzeba podać instrukcje czysto techniczne: jak zaproszenie na sesję ma być sformułowane, jakiego typu dane powinny się w nim znaleźć (wszystko jest opłacone; wysokość kieszonkowego), i gdzie, na jaki adres, należy pismo wysłać (Uniwersytet Warszawki, Filologia Romańska).
Taki list-pouczenie do strony zapraszającej nie może być, rzecz jasna, wysłany zwykłą pocztą. Przecież korespondencja, szczególnie z zagranicą, podlega u nas kontroli. Ładnie by Jerzyk wyglądał, gdyby taki instruktaż dostał się w ręce UB! Mógłby się raz na zawsze pożegnać z wyjazdami, a może nawet i z pracą. Takie poufne pismo trzeba „pchnąć przez kuriera”, przez „zaufany kanał”, najlepiej – w miarę możności – pocztą dyplomatyczną.
Jeśli Jerzyk by chciał skorzystać z takiej pomocy, profesor M. mu służy, bo ma stosowne kontakty. Może mu zresztą pomóc nie tylko w zakresie przerzutu, lecz również w kluczowej sprawie formuły zaproszenia, udostępniając wzór, który jest już sprawdzony: spełnia on wszelkie wymogi, a zarazem wyklucza groźbę manipulacji. Bo Jerzyk musi wiedzieć, że ta transakcja wiązana to delikatna rzecz. W przysyłanej ofercie nie może być nic z szantażu (to nie miałoby szans ze względów pryncypialnych), zarazem jednak z tekstu musi wyraźnie wynikać, że jest zaproszony imiennie – to warunek niezbędny; inaczej mówiąc, że „drugi” nie może przyjechać sam albo, co gorsza, z kimś trzecim.
To wszystko jest bardzo cienkie. Zachodnie pięknoduchy nie mają o tym pojęcia! I w swojej naiwności mogą nawarzyć piwa. Alboż się nie zdarzyło, że wskutek braku precyzji w określeniu warunków, wskutek niewprowadzenia nieodzownych zastrzeżeń pojechał zupełnie ktoś inny niż zaproszony z nazwiska? Dlatego też trzeba uważać. A najlepszą metodą instruowania nadawcy jest po prostu… dyktando: podanie słowo w słowo formuły zaproszenia.
Oto jak rzecz wygląda, a teraz niech Jerzyk wybiera.
Myślał przez całą noc. Co robić? Pisać? Nie pisać? Przecież cała ta akcja to koszmar i obrzydliwość. Poniżające, szczurze. No tak, ale z drugiej strony, jeżeli nic nie zrobi, to nie pojedzie do Tours. Czy nie jest to, mimo wszystko, nazbyt wysoka cena? Co zyska, jeśli się podda? Komfort poczucia dumy, że o nic nikogo nie prosi, że nie zależy mu? Niejednoznaczne dobro. W dodatku podszyte fałszem. Bo przecież mu zależy. A co straci w ten sposób? Bezcenne doświadczenie i możliwości rozwoju: inspirujące kontakty, dostęp do książek i źródeł, szansę szybszej kariery. Niemało. Czy nie szkoda? W końcu, nie przesadzajmy, rzecz, którą ma wykonać – wyjaśnić „odpowiednio” zapraszającym Francuzom, co i jak mają zrobić, by zgodnie z ich życzeniem mógł przyjechać z odczytem – nie jest czymś horrendalnym, czymś niegodziwym, nikczemnym. Nie denuncjuje nikogo, nie zaprzedaje się. Po prostu – informuje i udziela wskazówek. Cóż, takie są warunki. Nie on je tutaj stworzył. A kiedy powstawały, Zachód nawet nie mrugnął, nawet nie kiwnął palcem, aby temu zapobiec. Kto sprzedał Polskę w Jałcie? Kto umył ręce jak Piłat? No, to niech teraz wiedzą, na jaki los nas skazali!
Napisał.
Profesor M. rzetelnie wywiązał się z pomocy, jaką był oferował: list pomknął zaraz do Francji w dyplomatycznej teczce i trafił do rąk adresata. Odpowiedź nadeszła szybko i była pozytywna. Tak, rozumieją wszystko i dostosują się. Spełnią wszelkie warunki, jakie są wymagane. Jest tylko jeden szkopuł: ograniczony budżet. Dlatego też bardzo proszą, aby ich Jerzyk zrozumiał, że – skoro zamiast jednej przyjadą dwie osoby – nie mogą dotrzymać warunków proponowanych poprzednio. A zatem podróż, niestety, nie będzie pierwszą klasą, a nawet nie kuszetką; w hotelu – pokój podwójny, a diety – do podziału.
No tak, nie było to miłe. Lecz w końcu cóż to znaczy – wobec tego, że wyjazd jest w ogóle realny! Niewiele, prawie nic. Jeśli już ma coś znaczenie w powstałej sytuacji, to raczej, kto z wydziału pojedzie jako drugi. Na pewno ktoś partyjny, to nie ulega kwestii. Ale konkretnie, kto? Kierownik katedry? Dziekan? Profesor Levittoux, stary, chytry wyjadacz? Ten byłby nawet niezły. Ma przedwojenne maniery i całkiem bystry umysł, a jego bycie w partii to czysty oportunizm. Ale to raczej wątpliwe.
Wkrótce kierownik Biura Współpracy z Zagranicą, magister Gabriel Gromek, wezwał Jerzyka do siebie na tak zwaną „rozmowę”. Naprzód pytał go długo, skąd zna pana Billot i jak nawiązał kontakty z uniwersytetem w Tours; następnie upomniał go ostro, że z nikim nie uzgodnił, a nawet nie konsultował publikacji swej pracy w zachodnim periodyku („co jest niedopuszczalne!”); w końcu zaś, oświadczając, iż jest to czysta formalność, poprosił, by Jerzyk napisał krótkie zobowiązanie, że będzie za granicą lojalny wobec władz polskich. Była to znana pułapka. W ten sposób wciągano do współpracy z UB. Jerzyka aż zatkało. Lecz nie dał po sobie nic poznać i z pokerową twarzą (świadomy że bez niego nikt inny nie pojedzie) rzekł, że bardzo dziękuje, lecz rezygnuje z wyjazdu, skoro tak to wygląda i takie są wymagania. Trudno, obejdzie się. Aż tak mu nie zależy. I podniósł się, aby wyjść.
„Ależ panie doktorze, niech się pan nie obraża!”, kierownik Biura Współpracy spuścił od razu z tonu. „Po co zaraz te dąsy? Kto żąda czegoś od pana? Nie chce pan podpisywać, dobrze, wierzymy na słowo. Przecież ta cała ostrożność to tylko dla pana dobra. Nie jeździł pan jeszcze na Zachód, to nie wie pan, jak tam jest; Konferencje, sympozja to tylko wabik, przynęta. W istocie chodzi o to, aby werbować agentów. Zaproszą pana na kawę, na obiad do restauracji, i ani się pan obejrzy, jak pan zdradzi ojczyznę. Już oni mają sposoby! Będą panu schlebiali, tańczyli wokół pana, proponowali pieniądze, żeby Pana rozmiękczyć – żeby pan puścił farbę… Literatura, klasycyzm, Rasę – ta-ri-ra-ri-ra! A w przerwach, w kuluarach – wyciągać informacje, a przede wszystkim zachęcać do szkalowania ustroju demokracji ludowej. Znamy się na tych numerach! Dlatego ostrzegam pana: niech się pan ma na baczności!”
Jerzyk słuchał tych bredni z wyrazem apatii na twarzy, jakby nie w pełni rozumiał, o co właściwie tu chodzi, po czym, dalej udając młodego uczonego, który poza książkami nie widzi bożego świata, spytał niby od rzeczy, czy na tę „delegację” wyjeżdża sam, czy z kimś.
„Wraz z panem, panie doktorze, jedzie docent Dołowy”, usłyszał w odpowiedzi.
Dołowy! Niewiarygodne! Każdego by się spodziewał, tylko nie tego jednego. Choć, z drugiej strony, właściwie nie powinien się dziwić: sekretarz POP prawa ręka dziekana. Są jednak pewne granice. Przecież to istne zero! Nawet język zna słabo. Oczywiście, wiadomo, jedzie aby pilnować, lecz, mimo wszystko, poza tym, trzeba jeszcze kimś być… Znać się na czymś… coś wiedzieć. A on co? Prawie nic. Tylko ten Aragon i Kraj Rad w jego życiu. Kto go wysunął i poparł? Kto zatwierdził ten wybór? Nie zdają sobie sprawy, że to kompromitacja? A może gwiżdżą na to… I tak, prędzej czy później, zostanie ktoś zaproszony i znowu jakiś Dołowy przejedzie się na doczepkę.
Wszystkie te lęki jednakże okazały się płonne, a przynajmniej nadmierne. Nie żeby nagle pokazał nieznane dotąd oblicze, niemniej jego obecność na konferencji w Tours nie była dla Jerzyka specjalnie uciążliwa. Docent, na dobrą sprawę, prawie w niej nie brał udziału. W miejscu obrad, w pałacu, zjawił się tylko trzy razy. Na samym początku sesji – głównie po to, by w biurze pobrać diety i karnet na posiłki w stołówce; następnie, w trzecim dniu – na wystąpieniu Jerzyka; i wreszcie, na zamknięciu, na pożegnalnym obiedzie, wydanym przez gospodarzy w wytwornej restauracji. Gdyby jeszcze w hotelu mniej palił i nie chrapał, i nie jadł na gazecie szprotek w oleju z konserwy, której pokaźny zaps zabrał ze sobą z kraju, byłby wręcz nieszkodliwy.
Co robił całymi dniami? Zwiedzał zabytki, muzea? Mało prawdopodobne. Chodził po sklepach, kawiarniach? To prędzej, lecz też wątpliwe: liczył się z każdym groszem. Może więc wykonywał jakieś tajne zadanie, powierzone mu w kraju przez polskie służby specjalne?
Którejś nocy Jerzyka zbudziły z pierwszego snu jakieś dziwne odgłosy – stłumiony brzęk? stukanie? Uchylił lekko powiekę: w numerze paliło się światło – nocna lampka przy łóżku docenta Dołowego; ten zaś w pokracznej pozie grzebał ostrożnie w swej torbie. Jerzyk nie zdradził się z tym, że został wyrwany ze snu, i przez zmrużone oczy obserwował kolegę. Nie zdołał jednak ustalić, co tamten właściwie robi, a zwłaszcza, co było źródłem enigmatycznych dźwięków dochodzących z dna torby.
Następnego dnia rano, kiedy docent brał prysznic, Jerzyk – z bijącym sercem – zajrzał do jego bagażu. Pod stertą brudnej bielizny – skarpetek, chustek i majtek – leżały w rzędach słoiczki z astrachańskim kawiorem. Było ich kilkadziesiąt. Z niebieskimi wieczkami, na których widniał obrazek przedstawiający jesiotra na tle kuleczek ikry.
A zatem wszystko jasne! Operacja handlowa. Czarny kawior sowiecki kosztuje u nas grosze w porównaniu z cenami, jakie ma na Zachodzie. Różnica jest zawrotna. Zysk na jednym słoiku – kilkanaście dolarów, nawet gdy się sprzedaje za pół zachodniej ceny. Po prostu złoty interes. I prawie bez ryzyka. Wywóz kawioru z kraju nie budzi większych zastrzeżeń. Jako produkt niepolski, nie jest objęty cłem, przynajmniej w takich ilościach. A wwóz na Zachód… ejże, kto tutaj kogo sprawdza! Ceniony wysoko specjał skupują – z podziękowaniem – eleganckie lokale.
Jerzyk obliczył później, że łączna wartość kawioru tkwiącego w czeluściach torby wynosiła co najmniej trzysta pięćdziesiąt dolarów. W kraju, mniej więcej tyle kosztuje najtańszy samochód: używana Syrena albo takiż Fiat 600.
Docent Dołowy jednakże miał wyższe aspiracje. Przemawiał za tym przynajmniej trud, jakiego nie szczędził, by uzyskany kapitał cudownie dalej pomnażać. Sekretarz POP nie spoczął bowiem na laurach po błyskotliwej akcji upłynnienia kawioru. Za część zdobytych funduszy nabył parę tysięcy końcówek do długopisów – owych niewielkich sztyftów z osadzoną w nich kulką. We Francji, królestwie BIC-a, to detal znikomej wartości, w Polsce zaś, kraju budów i gigantycznych przedsięwzięć, gdzie nie ma po prostu miejsca na produkcję drobiazgów, jest on na wagę złota. I ci, co się zajmują wyrobem długopisów – prywatni przedsiębiorcy, mający za zadanie wypełniać różne luki w polskim przemyśle lekkim – płacą za ów surowiec niemal każde pieniądze. A zatem znowu zysk. Kolejna multyplikacja. Może już rząd wielkości używanego Wartburga?
Na pożegnalnym bankiecie Jerzyk robił, co mógł, by trzymać się jak najdalej od swego towarzysza, a zwłaszcza by nie siedzieć obok niego przy stole. Niestety, nadaremnie. Docent tak manewrował, by zawsze być gdzieś w pobliżu, a gdy siadano do stołu, uplasował się chytrze naprzeciwko Jerzyka, którego profesor Billot usadził po swej prawicy. Jerzyk zacisnął zęby i przymknął na chwilę oczy. Cała przyjemność zepsuta. Zegnaj, swobodo i swado! Adieu, délicieuse ambiance! Skrępowanie, napięcie – oto jakie doznania będą jego udziałem. A może być jeszcze gorzej. Niech tylko ten knur zacznie gadać – mądrzyć się, dowcipkować. A niech do tego jeszcze wypije ponad miarę! Na samą myśl o czymś takim robi się słabo ze wstydu i zimny pot, strugami, spływa po karku i plecach.
Obawy Jerzyka, niestety, sprawdziły się tym razem. Chociaż popis docenta okazał się całkiem inny niż spodziewane koszmary. Zaczął on, mianowicie, niczym dobry protektor, oddany imprésario… wychwalać natrętnie Jerzyka przed profesorem Billot.
„To nasz najlepszy pracownik!” perorował z zapałem, jakby Jerzyk był rzeczą lub zawodnikiem na sprzedaż. „Nasza chluba i duma. Ceniony przez specjalistów, wielbiony przez studentów. Dzięki niemu nasz wydział stał się w ostatnim czasie głośny i popularny. Młodzież różnych dyscyplin ściąga do nas masowo. I tak kultura francuska, a zwłaszcza literatura XVII wieku, tak bliska nam tu wszystkim, zyskuje w naszym kraju tysiące wielbicieli. Rola mego kolegi w tym dziele upowszechnienia jest wprost nieoceniona. Ja, który się zajmuję Louisem Aragonem, nie mogę się z nim równać. Nikt u nas dla dobra Francji nie zrobił tyle co on. To nie tylko jej rzecznik, to istny ambasador. Dlatego też, zgodnie z tą funkcją, winien on pozostawać w nieustannym kontakcie ze swoją duchową ojczyzną. Jego wizyty we Francji to bezcenny kapitał nie tylko dla niego samego, lecz i dla wielu innych, którzy czerpią garściami – i dalej pragną czerpać – z tej nieprzebranej skarbnicy…
„Błagam, niech pan przestanie”, jęknął po polsku Jerzyk.
„Quoi? Qu’est-ce qu’il a dit?”[76], zapytał profesor Billot.
„Il est très très modeste”, wyjaśnił docent Dołowy z protekcjonalnym uśmiechem. „Prosi, by go nie chwalić… Niech pan jednak mnie słucha, monsieur le professeur: jego wizyty we Francji to korzyść dla nas wszystkich. Kładę to panu na sercu…”
Od dalszej tortury słuchania tej bezwstydnej reklamy wybawił Jerzyka kelner, przynosząc pierwszą przystawkę – bliny z czarnym kawiorem. Docent urwał w pół słowa.
„O là là! Quelles délices!”, wykrzyknął rozpromieniony. „C’est un festin royal!”[77]I zapytał kelnera o gatunek kawioru.
„Najlepszy. Astrachański”, wyjaśnił kelner z dumą. „Świeżutki. Prosto z Rosji. Mamy własną dostawę.”
Na grubych wargach docenta, chłonącego z zapałem kopiaste porcje kawioru, igrał figlarny uśmieszek.
Jerzyk wracał do kraju rozstrojony nerwowo. Choć wszystko się niby udało, i to lepiej niż myślał, nie odczuwał radości, przeciwnie, czuł się podle. Stłamszony. Poniżony. Najwyższe wzloty ducha, najczystszy kryształ poezji ubóstwianego Racine’a – ów świat subtelnych idei i doskonałych form został swoiście zbrukany. Tu – piękno i harmonia antycznych archetypów, i francuska clarté w najwykwintniejszym stylu, a tu – kawior sowiecki pod brudnymi majtkami, sprzedawany pokątnie w podejrzanych lokalach, i jeszcze jakaś drobnica – „końcówki. do długopisów! – na nielegalny handel z „prywatną inicjatywą”.
Ale to jeszcze nic! Wyjeżdżał z dumnym poczuciem arystokraty ducha, którego jakiś nędznik ma śledzić i pilnować, a po powrocie do kraju złożyć na niego raport. A tymczasem kto komu zaglądał do bagażu? I kto na kogo ma teraz obciążający materiał? A zatem – choć niechcący – sam wraca jako szpicel i potencjalny kapuś! Wiedząc to wszystko, co wie, mógłby wykończyć docenta lub choćby zaszantażować. „No, jak tam, panie kolego, poszło tym razem z kawiorem? Gładko? Ile dawali? Przyzwoite przebicie? A z tymi końcówkami to, rzeczywiście, interes?” I dalej go tak nękać, aby mu uzmysłowić, że musi się liczyć z odwetem, jeśli przypuści atak. Obrzydliwe, nieprawdaż? Zwłaszcza, że docent wyraźnie nie żywił złych zamiarów. Raczej gotów był sprzyjać (choć dla własnej korzyści). Jerzyk, rzecz oczywista, nie zrobiłby nic takiego. Nawet we własnej obronie nie doniósłby na docenta, a co dopiero mówić o prewencyjnym szantażu. Jednakże już samo to, że podobne pomysły zalęgły mu się w głowie, wywoływało w nim złość i obrzydzenie do siebie.
Ale najgorsze z wszystkiego było upokorzenie. Dojmująca świadomość, że oto nim kupczono. Nim, jego osobą, talentem… rozumieniem Racine’a! „Wymiana naukowa.”! To handel żywym towarem! Był przedmiotem transakcji. Wy-naj-mo-wa-no go! Jak rzecz. Jak niewolnika. By docent mógł „dorobić” półlegalnym sposobem parę setek dolarów – na „wózek” lub „większą chatę”. Tak, to było nieznośne!
Dlatego też po powrocie Jerzyk podjął decyzję, że więcej nie wyjedzie na podobnych warunkach. Odrzuca to wilcze prawo Znajdzie inną metodę wydostawania się z kraju. Jeszcze im zagra na nosie.
Niestety, nie było to łatwe. Profesor M. miał rację, w żelaznej kurtynie, dzielącej nas od Zachodu, niewiele istnieje szpar, przez które można się przemknąć. I Jerzyk, w żmudnym trudzie forsowania tych przejść, uwikłał się fatalnie w chroniczne zabieganie o jakieś zgody, podpisy, poparcia, przyrzeczenia, bez których nie było mowy o dostaniu paszportu.
Machina, z którą się zmagał, była, doprawdy, piekielna. Przypominała tor przeszkód lub wielkie pole minowe. Śmiałek idący na bój liczył się z losem Syzyfa.
Zmagania Jerzyka jednak nie były całkiem daremne. Mniej więcej raz na rok wieńczyło je powodzenie. Dostawał paszport (nie mylić z „popieranym”, a zwłaszcza ze „służbowym”, był jeszcze „konsularny” oraz „dyplomatyczny”). I wyjeżdżał do Francji, latem, w okresie urlopowym, gdy życie akademickie tam zamierało. Pod względem zawodowym nie miał więc z owych wizyt pożytku, tyle że mógł posiedzieć w archiwach i bibliotekach. Pod względem zaś krajoznawczym, a zwłaszcza smakowania takich czy innych dóbr kultury materialnej – o tym lepiej nie mówić. Klepał straszliwą biedę. Z kraju mógł wywieźć legalnie nie więcej niż pięć dolarów. Pozostałe fundusze – honorarium za esej, jednorazowe zasiłki od jakichś instytucji, na które mieli wpływ życzliwi mu Francuzi) z największym trudem starczały na koszty utrzymania. Jeśli więc chciał wykorzystać w pełni dany mu czas, musiał sobie odmawiać w gruncie rzeczy wszystkiego. Restauracje, kawiarnie, najskromniejsze zakupy – to nie wchodziło w grę. Muzea odwiedzał w dni, kiedy wstęp był bezpłatny, a do teatru i kina chodził jedynie wówczas, kiedy ktoś go zaprosił.
A jednak, mimo tej biedy, czuł się innym człowiekiem. Wolnym, nie osaczonym. Wyzwolonym z napięcia, podminowania, lęku, że wszelki kontakt ze światem grozi konfliktem i walką; że wyjdzie z nich przegrany, upokorzony, opluty. Tam nie odczuwał tego. Tam, mimo że był nikim – cudzoziemcem, ze Wschodu, niemal bez grosza przy duszy – nie bał się. Był spokojny. Był sobą. Był normalny.
Ta pogoda wewnętrzna zaczynała się psuć, gdy zbliżał się czas powrotu.
– To jest jak nawrrót chorroby! – grzmiał Jerzyk zbolałym głosem. – Z dnia na dzień czujesz się gorzej, opadasz z sil, trracisz humorr. Ogarrnia cię beznadzieja, pogrrążasz się w apatii… Poczekaj, przeczytam ci coś – podszedł nagle do półki i wyjął z rzędu książek jakiś francuski tom. – Posłuchaj – i zaczął czytać (podaję w tłumaczeniu):
Kiedy udają się do Europy, są weseli, swobodni, zadowoleni, niczym rozbiegane konie albo ptaki wypuszczone z klatki; mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy są szczęśliwi jak uczniacy na wakacjach; ci sami ludzie, wracając, mają miny kwaśne, są ponurzy i niespokojni, mówią mało, urywanymi zdaniami, a na ich czołach widać strapienie. Z różnicy tej wnoszę, że kraj, skąd wyjeżdża się z taką radością, a wraca z takim żalem, musi być okropny.
Zrrozumiałeś, czy przetłumaczyć?
– Zrozumiałem, to proste – odrzekłem cichym głosem, oszołomiony tym wszystkim, czegom był właśnie wysłuchał.
– Jak myślisz, o kogo tu chodzi? – nastawa! tymczasem Jerzyk. – Kogo dotyczą te słowa?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem… nie mam pojęcia.
– Rrosjan! – wykrzyknął Jerzyk. – Z XIX wieku! Z okrresu panowania Mikołaja Pierrwszego. Rrozumiesz, co to znaczy?… Jesteśmy już jak oni! Już nas w nich prze-rro-bio-no! To, co się nie udało białemu carratowi, udało się czerrwonemu!
– Kto napisał te słowa?
– Pan marrkiz de Custine. Arrystokrrata frrancuski. W trzydziestym dziewiątym rroku XIX wieku. Dokładnie zaś rzecz biorrąc: jest to spisana przez niego uwaga karrczmarza z Lubeki, którry oglądał w kółko podrró-żujących Rrosjan i takie miał spostrzeżenia…
Czułem, że nie ma sensu rozmawiać dalej z Jerzykiem – podchodzić go, osaczać – żeby wycisnąć coś z niego. Zresztą, straciłem wenę i ochotę do gry. Wszystko, co usłyszałem w ciągu ostatniej godziny, bardzo mnie oddaliło od osoby Madame. Marzyłem, by stamtąd wyjść, znaleźć się na ulicy i w spokoju przetrawić ogrom myśli i spław, jakimi niespodziewanie zostałem naszpikowany. Dlatego też, gdy Jerzyk przerwał wreszcie na chwilę swój impulsywny monolog, wykorzystałem to zaraz i odezwałem się:
– Dziękuję, że tyle czasu zechciał mi pan poświęcić. Przekonał mnie pan. Całkowicie. Nie idę na te studia. Teraz już wszystko rozumiem – i podniosłem się z miejsca.
– Drrobiazg – rzekł krótko Jerzyk. – Miło mi, że się na coś przydałem. Gdy wyszliśmy na korytarz i Jerzyk zapalił tam światło, ze swego gabinetu wychynął pan Konstanty i zaraz do nas dołączył.
– No i? – spytał podchodząc.
– Stało się, jak pan chciał – rozłożyłem ramiona w geście przyznania racji. – Pan Jerzyk mnie przekonał.
– To dobrze. Bardzo dobrze – powiedział pan Konstanty.
– Po co mu dom warriatów! – odezwał się znów Jerzyk, jakby podsumowywał swą misję. – Ten obłęd z wyjazdami! Ta psychoza ucieczek!… I tak ci oszczędziłem – znowu zwrócił się do mnie – najprzykrzejszych historrii: jak w tym całym bagienku ludzie odchodzą od zmysłów i zaczynają wiać. I co z tego wynika; zarrówno dla nich, jak dla tych, którzy tu pozostają. Ta atmosferra podejrzeń: kto coś knuje po cichu, kto sobie szykuje grrunt. „Pojechał!… Wrróci? Nie wrróci?… Nie wrróciłł!… Kto następny?… Poprrosił o azyl! Został!… Wyszła fikcyjnie za mąż…”
– Ma pan na myśli przypadek docent Surowej-Léger? – wpadłem mu naraz w słowo, zaskakując sam siebie.
Jerzyk zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie uważnie.
– Skąd wiesz? – zapytał wreszcie.
I wtedy, już w pełni świadomy, na jakie idę ryzyko, wykonałem ów ruch odsłaniający królową.
– Od mojej romanistki – odpowiedziałem spokojnie. – Pisała u niej pracę. I raz, wspominając o tym…
– U Surrowej-Léger? – Jerzyk nie dał mi skończyć. – Takie padło nazwisko. Chyba nie przekręciłem…
– A kto to jest, ta dama, co uczy cię frrancuskiego? Jak się ona nazywa? Z trudem panując nad głosem, wydałem biedną Madame.
– Co?! – krzyknął zdumiony Jerzyk i zaśmiał się nerwowo. – La Belle Victoire [78]… uczy w szkole?!
Miano, którego użył, owo „La Belle Victoire”, niemal zaparło mi dech. Więc tak ją nazywano! A zatem ta „Wiktoria” to wcale nie jakiś rys urzędowo-rodzinny, lecz równoprawne imię, używane potocznie?
– Nie jest zwykłą lektorką – wyjaśniłem uprzejmie. – Jest dyrektorem szkoły. I to też nietypowym. Ma przeprowadzić reformę; przekształcić to liceum w nowoczesną placówkę z wykładowym francuskim… A co w tym takiego dziwnego?
Jerzyk i pan Konstanty spojrzeli po sobie znacząco i pokiwali głowami.
– A więc zrrobiła to… – powiedział Jerzyk posępnie, półgłosem, jakby do siebie.
– Przepraszam, co takiego? – nie wytrzymałem napięcia.
– Nie, nic, nic… – machnął ręką. – Ce n’est pas important[79]. -I najwyraźniej chcąc uciąć dalszą rozmowę o tym, rzekł raźnym głosem do ojca:
– No, to ja też już pójdę. – I sięgnął po swój płaszcz.
Uczyniłem to samo. Kiedy jednak spostrzegłem, że moje rękawiczki tkwią za prętem wieszaka, a nie w kieszeniach kurtki, nie wyciągnąłem ich stamtąd, lecz – działając jak w transie – zakryłem je dyskretnie wiszącym tuż nad nimi beretem gospodarza.
Schodziłem po schodach z Jerzykiem, napięty, czy lada chwila nie rozlegnie się za mną trzask otwieranych drzwi i głos pana Konstantego wzywający mnie do zabrania zapomnianego okrycia. Nic jednak takiego nie zaszło.
Wyszliśmy na ulicę. Ciemno, wilgotno, mgła. Listopadowa pora. Jerzyk cały czas milczał, zajęty swoimi myślami. Zupełnie nie mogłem się zdobyć na wyrzeczenie choć słowa.
Przy najbliższej przecznicy zwolniłem i przystanąłem:
– Ja w tę stronę, a pan?
– Ja prrosto, dalej prrosto – powiedział apatycznie, jakby wyrwany ze snu.
– A zatem, do widzenia. Dziękuję, jeszcze raz.
– Serrwus! – uścisnął mi rękę. – Wszystkiego najlepszego.
Poszedłem w głąb przecznicy jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym wróciłem do rogu i stwierdziwszy, że Jerzyk zniknął już w mroku i mgle, puściłem się pędem z powrotem.
Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnąłem ponownie o dziewiętnastej dziesięć.
– Tak? – dobiegł mnie zza drzwi głos pana Konstantego.
– Przepraszam, to jeszcze raz ja, nie wziąłem rękawiczek.
W odpowiedzi usłyszałem krótkie, rzeczowe „a!”, po czym szczęknęła zasuwa.
– Widzi pan, roztargnienie – zacząłem, przechodząc przez próg. – Pan Jerzyk tak mnie poruszył swoimi opowieściami, że całkiem straciłem głowę.
– Mówiłem ci. Uprzedzałem – powiedział pan Konstanty rozkładając ramiona i zwrócił się w stronę wieszaka, by szukać rękawiczek.
– Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej zadziwiło? – rzuciłem pytanie-lasso, ażeby go powstrzymać.
– No-no? Udało mi się.
– Ta atmosfera podejrzeń i psychoza ucieczek. Naprawdę, nie przypuszczałem, że to aż tak wygląda.
– Niestety – rzekł markotnie i podszedł do wieszaka. Uznałem, że nie ma co zwlekać.
– A swoją drogą… – westchnąłem – jaki mały jest świat! Wspominam, przypadkowo, o mojej romanistce, a tu się okazuje, że pan Jerzyk ją zna… A chyba również i pan… Takie odniosłem wrażenie.
– Czy ja ją znam! – pan Konstanty zaśmiał się pobłażliwie i znowu przerwał akcję szukania rękawiczek. – Znam ją od urodzenia.
Zamarłem. Jakbym pod własnym domem odkrył kopalnię złota. Swoje zdumienie jednak ukryłem pod maską konwencji:
– Poważnie? – zapiałem cienko, jakbym w angielskim salonie prowadził konwersację. – A to dopiero historia!… A jakimże to sposobem?
– Znałem dobrze jej ojca – wyjaśnił pan Konstanty. – Wspinaliśmy się razem. W trzydziestym czwartym roku byliśmy na Mont Blanc…
– W trzydziestym czwartym? – przerwałem.
– Dokładnie, a bo co?
– Nie, nic… – machnąłem ręką, szukając gorączkowo jakiegoś powodu pytania. – W lecie, ma się rozumieć… – dodałem tonem znawcy.
– Oczywiście, że w lecie – potwierdził bez namysłu. – Lecz co to ma do rzeczy?
– Chciałem się tylko upewnić, o której wyprawie pan mówi – znalazłem w końcu odpowiedź (średnią, oględnie mówiąc). „Jeśli nie jest wcześniakiem, to była już poczęta”, przeliczyłem tymczasem.
– W trzydziestym czwartym roku tylko raz byłem w Alpach – wyjaśnił dla porządku.
– No i co?… Proszę mówić. To niezwykle ciekawe – wróciłem do konwencji salonowej rozmowy (jakby mi raczej chodziło o alpejskie przygody, niż o ojca Madame).
– To był przedziwny człowiek. Dwa charaktery w jednym. Skrupulant i fantasta. Racjonalista-romantyk. Z jednej strony, solidny… coś więcej: niezawodny! Mogłeś na nim polegać jak na zegarku szwajcarskim. Jeśli się z kimś umówił, zawsze dotrzymał słowa, choćby walił się świat: Z drugiej, idealista, o najdziwniejszych pomysłach, zaskakujący człowieka wręcz szalonymi planami. Te dwa temperamenty splatały się niekiedy. Nie znając dokładnie przyszłości, przeciwnie, wiedząc o niej, jak bardzo może być zmienna, umawiał się precyzyjnie na bardzo odległe terminy, czasem w nieznanych mu miejscach, i, niczym Fileas Fogg, bez żadnych potwierdzeń, uściśleń, stawiał się tam dokładnie o określonej porze.
Raz było tak, na przykład:
Spotkaliśmy się przypadkiem, tu, na ulicy w Warszawie, pod koniec listopada, i zaczęliśmy gadać. Powiedział, że właśnie wyjeżdża, naprzód w góry Schwarzwaldu, a potem do Chamonix, robić tam jakieś wejścia w długim sezonie zimowym. Odpowiedziałem w rewanżu, że również wybieram się w Alpy, tyle że do Szwajcarii, no i dopiero w lecie. Zaczął mnie wypytywać o szczegóły wyprawy: nie był dotychczas w tym kraju i bardzo chciał tam pojechać. Powiedziałem mu wszystko, co w tamtej chwili wiedziałem. Plan był w miarę konkretny, lecz bez detali, rzecz jasna.
„To kiedy i w jakim miejscu możemy się tam spotkać?”, zapytał ni stąd, ni zowąd.
Zdębiałem. W tamtej chwili nie miałem jeszcze pojęcia ani gdzie będę mieszkał, ani kiedy tam dotrę. Jedyne, co wiedziałem, to nazwa miejscowości,.w której mam się zatrzymać, i że muszę tam przybyć najpóźniej piątego sierpnia.
„A zatem szóstego, w południe, przed dworcem kolejowym. Odpowiada ci to?”, zapytał zerknąwszy w kalendarz.
Myślałem, że żartuje. Ale on mówił poważnie. Nie muszę chyba dodawać, że był tam co do minuty.
– Fascynujące, istotnie! – kiwałem z uznaniem głową. – Lecz, proszę, niech pan coś powie o tym wspólnym Mont Blanc.
– No właśnie – pan Konstanty całkiem już zrezygnował z szukania rękawiczek. – To jest z kolei historia, dobrze obrazująca jego drugą naturę. Zacząć trzeba od tego, o czym marzył i śnił pewien fanatyk gór, jego starszy przyjaciel, i co próbował spełnić zimą w dwudziestym szóstym. Otóż ów słynny taternik pragnął, by jego dziecko, które się miało narodzić, przyszło na świat… na Mont Blanc. No, nie na samym szczycie, to byłaby już przesada, lecz gdzieś możliwie najbliżej, w słynnym schronisku Vallota, tuż pod samym wierzchołkiem. I zawlókł tam swoją żonę w siódmym miesiącu ciąży. Nic jednak z tego nie wyszło. Po tygodniowej wichurze, która o mało nie zmiotła schroniska z powierzchni ziemi, postanowili zejść i rodzić w normalnych warunkach. W drodze powrotnej, w zadymce, zarwał się śnieżny most. To cud, że uszli z życiem, i że nie poroniła.
Otóż mój dziwny kolega, mimo owego fiaska, a może właśnie przez nie, przejął po swym przyjacielu to osobliwe marzenie o narodzinach potomka w pobliżu szczytu Mont Blanc. I gdy się okazało, że sam ma zostać ojcem, pojechał zaraz w Alpy, by w ślad za swym poprzednikiem sprawdzić różne warunki i przygotować grunt. To właśnie wtedy razem poszliśmy na Mont Blanc.
– W trzydziestym czwartym – wtrąciłem, by jeszcze raz się upewnić.
– Tak-tak, w trzydziestym czwartym… Kiedyśmy wyruszali, nie wspomniał ani słowem, jaki przyświeca mu cel. Dopiero gdzieś u szczytu wyjawił mi swoje plany. Uznałem to za szaleństwo, zwłaszcza że jego żona, w odróżnieniu od tamtej (która była przynajmniej wytrawną taterniczką), nie miała kwalifikacji do tego rodzaju przygody, nawet nie będąc w ciąży…
– A kim była… ta żona? – spytałem konwencjonalnie, niby na marginesie.
– O, bardzo ciekawą osobą – ożywił się pan Konstanty. – Nieprzeciętną. I silną. Tyle że nie fizycznie. Fizycznie była krucha. Silny miała charakter.
– Nie-nie, ale co robiła? – udałem, że jej portret niewiele mnie obchodzi (licząc że prędzej czy później i tak się do tego wróci).
– Pracowała dla Centre de Civilisation Française. Wiesz, co to było?… I jest – zaśmiał się ironicznie i dorzucił z przekąsem: – no, jest tylko w pewnym sensie.
– Owszem, słyszałem o tym, ale dokładnie nie wiem.
– To taki instytut francuski propagujący na świecie romańską kulturę i sztukę. Przed wojną miał uprawnienia placówki akademickiej; można w nim było zrobić dyplom uczelni francuskiej. Elitarny ośrodek o wysokim prestiżu. W Polsce zaczął działalność bodaj w dwudziestym czwartym… Mieli wtedy siedzibę, pamiętam, w Pałacu Staszica, wiesz, tam, za Kopernikiem…
– Koniec Nowego Światu, początek Krakowskiego… – Dokładnie! W Złotej Sali, na pierwszym piętrze, z prawej… – uśmiechnął się nostalgicznie i pogrążył w zadumie.
Odczekałem uprzejmie, aż się nasyci wspomnieniem, po czym znów, delikatnie, musnąłem go pytaniem:
– No i co? Pojechali?
– Pojechali?… – powtórzył, wyrwany z zamyślenia. – Ach, mój romantyk z Claire!
– Z Claire? – podchwyciłem natychmiast.
– W ten sposób ją nazywał. Miała na imię Klara.
– Była Francuzką, nie Polką? – cały czas udawałem, że pytam od niechcenia.
– Jaka Francuzka by poszła na tego rodzaju przygodę! – A zatem pojechali, o ile dobrze rozumiem.
– A jakże. Już we wrześniu. Dla aklimatyzacji.
– No, i udało się? – spytałem z kpiącym uśmiechem.
– Może nie w pełni, jak chciał… niemniej pani, co dzisiaj uczy cię francuskiego, urodziła się w Alpach.
– Tak na świeżym powietrzu, w drugiej połowie stycznia? – zdradziłem się niechcący, ale nie spostrzegł tego, przynajmniej nie dał nic poznać.
– No właśnie, pora roku nie była zbyt sprzyjająca. Szczerze mówiąc, na szczęście. Wolę raczej nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby to było w lecie. A tak rzecz się odbyła w granicach zdrowego rozsądku.
– To znaczy?
– No, nie na szczycie, w chmurach, przy minus dwudziestu stopniach, lecz w jakiejś wiosce w dolinie, w normalnym domu, z lekarzem.
„Szkoda”, przemknęła mi myśl, „to świetnie by pasowało do chłodu, jaki z niej bije; do piękna Królowej Śniegu”.
– Pana dziwny przyjaciel był pewnie niepocieszony… – zastawiłem tymczasem wnyki na imię ojca – à propos, jak się nazywał?
– Maks. Maksymilian – powiedział. – Jak brat Franciszka Józefa… no i jak Robespierre. To imię idealnie do niego pasowało.
– Że niby taki radykalny, czy nawet fanatyczny?
– Niezupełnie – zaprzeczył. – To był ma-ksy-ma-lista. Pod różnymi względami. Pragnął ostateczności. To mogło fascynować. Pewnie właśnie dlatego tak była w niego wpatrzona.
– Ma pan na myśli żonę…
– Mhm – posmutniał dziwnie. – Chodź, pokażę ci coś – odwrócił się i ruszył w kierunku gabinetu.
Podążyłem w ślad za nim, dyskretnie rozpinając suwak jesiennej kurtki, którą miałem na sobie.
Gabinet, ciasna klitka (na oko: trzy metry na cztery), wypchany był po brzegi książkami i papierami, wśród których tu i ówdzie wyrastały znienacka przedmioty z innego świata: srebrzysty czekan, haki, niby górnicza latarnia, liny w niebieskie cętki i zielonkawy hełm. Pod oknem, na podłodze, stało ogromne radio z „magicznym” okiem po środku, jakby szczerząc w uśmiechu białe klawisze-zęby; na półkach zaś, przed grzbietami piętrzących się tam książek, leżały dziesiątki kamieni albo odłamków skalnych. Jedynym meblem z prawdziwego zdarzenia była tu sekretera z opuszczanym blatem, ozdobną galeryjką (na której stał telefon) i rzędami szufladek, małych wnęk i przegródek. Blat od wewnętrznej strony wyłożony był skórą, a w prawym górnym rogu, tuż obok listwy z zawiasem, miał okrągłe wgłębienie, zapewne na kałamarz.
Na blacie, wspartym od spodu na dwóch wysuwanych żerdziach, akurat stalą otwarta maszyna do pisania z wkręconym przekładańcem papieru, przebitki i kalki. W złotawym świetle lampy stojącej na galeryjce błyszczał na czarnym lakierze ozdobny napis „Erika”.
Gospodarz odsunął maszynę i ze środkowej szafki zamykanej na kluczyk, owego tabernakulum w ołtarzu sekretery, wydobył stary albumik w ciemnej płóciennej oprawie o postrzępionych brzegach, ściśnięty w połowie gumką kilkakrotnym oplotem. Uwolnił okładki z uścisku, przerzucił kilka kartek i otwartą książeczkę uniósł w kierunku światła.
– Patrz – kiwnął na mnie głową – to właśnie oni, tam, wtedy. – Zbliżyłem się i spojrzałem. – Piątego listopada, jak wynika z podpisu. Trzydzieści dwa lata temu – dodał cicho i zamilkł.
Na starej, niewielkiej fotce z wąziutkim marginesem, na tle ośnieżonych gór, widniał szczupły mężczyzna i ciemnowłosa kobieta. On miał na sobie skafander i fantazyjny beret, ona zaś gruby sweter i ciemne okulary uniesione nad czoło. Mężczyzna patrzył gdzieś w górę, mrużąc nieznacznie oczy, a ona patrzyła na niego i uśmiechała się lekko. Gdyby mi ktoś pokazał to zdjęcie bez uprzedzenia, odbite na nowszym papierze i bez dopisanej daty, prawdopodobnie bym uznał, że przedstawia Madame. Te same bystre oczy, rysunek ust, linia nosa. Różniły się tylko jednym: o ile twarz Madame była surowa, ostra (miała w sobie coś z ptaka), o tyle rysy jej matki były łagodne, miękkie, a spojrzenie – wręcz czułe. Być może sprawiał to fakt, że spodziewała się dziecka; choć nie musiało tak być. Może surowość i chłód wzięła Madame po ojcu?
– A więc powiada pan – odezwałem się w końcu, sięgając po linę wątku zostawioną przezornie na poprzednim trawersie – że miała silny charakter…
– O, tak – pokiwał głową. – Mimo kruchej konstrukcji, była odważna i twarda. Znosiła przeciwności spokojnie i z pogodą, a nawet, rzekłbym, z humorem. Potrafiła żartować, gdy wcale nie było do śmiechu. Wiesz chyba, jak kobiety boją się rozwiązania… jakie bywają nerwowe, gdy oczekują dziecka…
– Owszem, słyszałem coś o tym – bąknąłem niepewnym głosem.
– To teraz wyobraź sobie, jak może na nie działać zupełna zmiana warunków, klimatycznych, życiowych, oddalenie od domu, niepewność w obcym świecie.
– No, wyobrażam sobie – powiedziałem z przejęciem, błądząc wzrokiem po półkach.
– A ona się nic nie zmieniła. Była taka jak zawsze: opanowana, pogodna; podchodziła do siebie i całej tej sytuacji z humorem i autoironią. Wiem o tym nie tylko od niego – wskazał głową na zdjęcie, po czym odłożył albumik i z małej półki nad lampą wyjął zniszczoną książkę obłożoną papierem. – To również o niej coś mówi – otworzył wolumin ostrożnie na karcie tytułowej, na której widniały słowa wydrukowane gotykiem i blada dedykacja napisana ołówkiem, a obok, na frontyspisie, wyraźna fotografia fasady kamienicy z prowadzącymi do niej niewysokimi schodkami. – jugendleben und Wanderbilder[80]- odczytał z dobrym akcentem wyrazy tytułowe, a potem, wskazując palcem, metrykę u dołu stronicy: – Danziger Verlagsgesellschaft, Danzig 1922. Gdańskie wydanie wspomnień Joanny Schopenhauer – wyjaśnił i spojrzał na mnie. – Wiesz coś o tej autorce?
– Tyle że była matką słynnego filozofa… – odpowiedziałem speszony.
– Dobre i to. A jak myślisz, dlaczego jej wspomnienia wydano akurat w Gdańsku?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem… Nie mam pojęcia.
– Bo tam się urodziła – wyakcentował odpowiedź, jakby niewiedza w tym względzie była czymś horrendalnym. – O tutaj, właśnie w tym domu – spojrzał na frontyspis – po „południowej” stronie ulicy Świętego Ducha. Jej sławny syn, filozof, też się tam zresztą urodził. Nie mówiono ci o tym na lekcjach filozofii, czy jak to tam teraz się zwie?
– Propedeutyka… – zacząłem, lecz nie dał mi dokończyć.
– No, właśnie! Propedeutyka! – przedrzeźnił długi wyraz. – Propedeutyka marksizmu!
Już chciałem to skorygować (nazwa przedmiotu brzmiała „propedeutyka filozofii”), zrezygnowałem jednak. W gruncie rzeczy miał rację. A on tymczasem ciągnął, z szyderczą pobłażliwością:
– Fakt, trudno oczekiwać, aby we wprowadzeniu do… leninizmu, marksizmu uczono życiorysu Artura Schopenhauera, a zwłaszcza, gdzie się urodził i gdzie też przyszła na świat jego sławna maman: że stało się to, jak na złość, w piastowskim mieście Gdańsku! O ileż istotniejsze i chwalebniejsze zarazem jest choćby to, na przykład, że w takim Poroninie przebywał Wódz Rewolucji! No, ale mniejsza z tym! Odbiegam od tematu…
Otóż to rzadkie wydanie, które tu oto widzisz, jakimś przedziwnym trafem zawędrowało do Francji. I oni – znów ruchem głowy wskazał na stary albumik, odłożony przed chwilą na płytę sekretery – znaleźli je tam wtedy: u bukinisty, w Paryżu, gdy byli tam przejazdem. A potem, już z głębi Alp, przysłali mi w prezencie, to znaczy, ona wysłała, z tą dedykacją, przeczytaj… – wyciągnął ku mnie książkę.
Przejąłem ją od niego i wbiłem chciwie wzrok w blady zapisek ołówkiem. Równe rządki wyrazów o drobnych, kształtnych literach składały się na przesłanie następującej treści:
Patrz rozdział trzydziesty dziewiąty.
Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką.
Nie ma powodu do obaw: filozof nie będzie ponury;
osoba, kimkolwiek będzie, nie będzie mizantropem.
Denn
Wie du anfingst, wirst du bleiben,
So viel auch wirket die Not
Und die Zucht, das meiste nämlich
Vermag die Geburt,
Und der Lichtstrahl, der
Dem Neugebornen begegnet.
Dla Konstantego od K.
1 stycznia 35 roku.
Podniosłem wzrok znad książki.
– Pewnie nie wszystko rozumiesz… – uśmiechnął się zagadkowo.
– Fakt, nie znam niemieckiego – odrzekłem wymijająco.
– Ach, ten kawałek wiersza nie jest tu najważniejszy! – postąpił krok w moją stronę i pokazując palcem, linijka po linijce przełożył tekst na polski:
Albowiem jakim się rodzisz,
takim już pozostajesz;
więcej od przeciwności
oraz od wychowania
znaczy chwila narodzin,
promień światła,
który narodzonego wita.
To z Renu Hölderlina, jednego z najbardziej znanych hymnów tego poety. Wiesz, gdzie są źródła Renu… – zapytał w formie stwierdzenia.
W najwymyślniejszych wariantach przebiegu tej wizyty nie brałem był pod uwagę sprawdzianu z geografii.
– No, gdzieś w Alpach – odparłem. – Gdzieś… na Alpach w Splügen – przyszedł mi w sukurs Mickiewicz swoim słynnym tytułem.
– Blisko, lecz niezupełnie – ocenił surowo odpowiedź i podał ścisłe dane: – W masywie Świętego Gotharda i w masywie Adula – po czym, uniósłszy głowę i lekko zmrużywszy oczy, zaczął mówić z pamięci płynną, piękną niemczyzną, akcentując rytm wiersza (podaję w tłumaczeniu):
Teraz jednak z gór wnętrza,
z głębiny ukrytej
pod srebrnymi szczytami i radosną zielenią
gdzie lasy przerażone,
a sponad nich skały,
wznosząc głowy, dzień za dniem, spoglądają w dół,
stamtąd właśnie,
z otchłani lodowatej dobiegł
mnie głos młodzieńca, co o litość błagał…
Był to głos najszlachetniejszej z rzek,
Renu – urodzonego wolnym…
W tamtych latach był to mój ulubiony wiersz – wyjaśnił i ciągnął dalej: – Znałem go w całości na pamięć. I ona go znała ode mnie. Stąd właśnie to przytoczenie. Że niby wzięła sobie do serca zawarte w nim mądrości i oto je przywołuje w stosownych okolicznościach. Ale powiadam: nie to jest tutaj najważniejsze. Istotny jest żart w tym zdaniu – postukał palcem w miejsce, gdzie widniały wyrazy „Nie ma powodu do obaw”. – Lecz żeby go uchwycić, trzeba wiedzieć co jest… w rozdziale trzydziestym dziewiątym.
Neununddreifiigster Kapitel zaczynał się na stronie dwieście trzydziestej czwartej i był jednym z ostatnich.
Odnalazłszy to miejsce, zacząłem stamtąd powoli przekładać kartkę po kartce. Tekst poznaczony był licznymi podkreśleniami, a marginesy – upstrzone iksami lub kreskami, tworzącymi niekiedy, dzięki dodanej kropce, nieregularny wykrzyknik.
– Czytała swobodnie gotyk – stwierdziłem z uznaniem w głosie, chcąc jednocześnie przypomnieć, że sam nic nie rozumiem.
– Nie jest to wielka sztuka – odrzekł lekceważąco. – A jeśli o nią chodzi – znów wskazał na albumik – znała kilka języków. Mówiła też biegle po włosku i nieźle po angielsku.
– No, tak… – bąknąłem markotnie i pokiwałem głową, dając do zrozumienia, że czekam na dalszy komentarz.
Przystąpił do niego w końcu.
– Joanna Schopenhauer opisuje tu podróż, jaką w odmiennym stanie (właśnie z synem Arturem, późniejszym filozofem) odbyła z Londynu do Gdańska w grudniu Roku Pańskiego 1787.
Jej mąż chciał początkowo, aby rodziła w Anglii, bo to dawało dziecku obywatelstwo brytyjskie (nieocenione zwłaszcza w karierze wielkokupieckiej, jakiej pragnął dla syna), z czasem jednak się zląkł i postanowił z nią wracać do rodzinnego miasta.
Jechali przez Dover, Calais i Lille do Akwizgranu, a potem przez Westfalię do Berlina i dalej. Dzisiaj tę trasę się robi w półtorej doby, nie więcej (nie mówiąc o samolocie), wtedy to zabierało ponad cztery tygodnie, a warunki podróży nie szczędziły trudności i osobliwych przygód.
W Dover, na pokład statku wezwano ich w środku nocy, chyba o trzeciej nad ranem, bo zerwał się akurat wiatr wiejący w dobrą stronę. Przybyli do portu zaspani i mąż Joanny nie chciał, aby wchodziła na pokład w sposób wówczas zwyczajny, to znaczy, po chwiejnej drabince, bez żadnej asekuracji. Zażądał, by ją wciągnięto siedzącą na fotelu, jak ładunek specjalny, a wcześniej, dla sprawdzenia wytrzymałości powrozów, by ową operację wypróbowano na nim. Sowita gratyfikacja zjednała marynarzy i brzemienna kobieta, w ślad za troskliwym mężem, w lodowatych podmuchach porywistego wiatru poszybowała w ciemnościach na wysokość trzech pięter.
Ledwo odbili od brzegu, zerwała się straszna burza, i okręt, walcząc z falami, bujał na wszystkie strony. Dobili do Calais po czterech godzinach żeglugi, poważnie wyczerpani morską chorobą i chłodem.
Innej natury przygoda zdarzyła się w Akwizgranie, słynnym, między innymi, z gorących, siarczanych źródeł. Joanna, dziecinnie ciekawa tego cudu natury, nabrawszy wody szklanką wprost z buzującej kipieli, sparzyła sobie rękę i wskutek tego wypadku straciła cenny pierścionek.
Najcięższą jednak próbą był przejazd przez Westfalię. Wyboiste gościńce wołały o pomstę do nieba: powozem trzęsło, rzucało, a koła grzęzły w błocie. W kwaterach noclegowych szalały szczury i myszy, a w kuchni, jedynym miejscu, gdzie można się było ogrzać, było gęsto od dymu z powodu braku komina. Człowiek dusił się tam po kilkunastu minutach. Nie przeszkadzało to tylko miejscowym ponurym wieśniakom, którzy do tego wszystkiego kurzyli jeszcze fajki.
Wreszcie, za Osnabrück, pod wieczór, w strugach deszczu, złamała się oś powozu i w szczerym polu utknęli. Sprowadzono posiłki: pół tuzina parobków z pobliskiego majątku, do holowania pojazdu, i wiejskiego olbrzyma znanego z niezwykłej siły, aby zmęczoną Joannę zaniósł do domu na rękach. Olbrzym, istotnie, był silny: uniósł ciężarną jak piórko, miał jednak, niestety, astmę i musiał co chwila przystawać dla złapania oddechu, a wtedy też, naturalnie, stawiał nieszczęsną na ziemi, nie troszcząc się o miejsce (zresztą i tak było ciemno).
Jakby tego wszystkiego wciąż jeszcze było mało, Bóg akurat w tym dniu powołał przed swoje oblicze jedynego kowala, który mieszkał w pobliżu, i do naprawy wozu trzeba było posyłać po innego, daleko. Przybył dopiero nazajutrz, spoił złamaną oś i zażądał zapłaty nieprzyzwoicie wysokiej. Mąż Joanny stanowczo odrzucił jego roszczenie, ten jednak nie ustępował i doszło do ostrej kłótni. W końcu postanowiono oddać sprawę do sądu, który się właśnie zbierał w jednej z pobliskich wsi.
Sędzia nie wydał jednak jednoznacznego wyroku, który by zadowolił przynajmniej jedną ze stron. Oświadczył mianowicie, że zespojenie osi jest pracą… artystyczną, a tej nie można ocenić bez zasięgnięcia opinii przynajmniej trzech innych kowali. A zatem, albo strony decydują się czekać na ową fachową wycenę (co potrwa kilka dni), albo żądana należność zostanie złożona w sądzie, którą ten po wycenie stosownie rozdysponuje.
Zrezygnowany dłużnik wybrał, rzecz jasna, to drugie (żegnając się w duchu z całością deponowanej kwoty); tymczasem hardy kowal był dalej niepocieszony: albo nie ufał sądowi, że kiedykolwiek mu wyda choć część powierzonej sumy, albo złościło go, że musi po prostu czekać na pobranie pieniędzy, które mu się należą za wykonaną pracę. Dlatego też postanowił sam dojść sprawiedliwości, to znaczy, zniszczyć to, co właśnie był zreperował. Z największym trudem zdołano go powstrzymać, kiedy straszliwie złorzecząc, podszedł do wozu z siekierą. Jak miało się wkrótce okazać, pożytek był z tego niewielki: po paru godzinach jazdy spojenie samo puściło, skazując nieszczęsnych podróżnych na kolejne udręki, kłopoty i wydatki.
– Teraz już wszystko jasne? – zakończył pan Konstanty, unosząc wysoko brwi.
– Że niby w wyniku tych przejść… urodził się… filozof?
– Raczej jaki filozof. I w ogóle, jaki człowiek. Nie wiesz nic na tentemat?
– Jego pogląd na świat był skrajnie pesymistyczny – wypaliłem formułką godną Agnieszki Wąsik.
– Otóż to! A do tego, był jeszcze bardzo niemiłym typem. Drażliwy odludek i dziwak, nienawistnik i tchórz.
– Ale jak pięknie pisał! – powiedziałem przekornie, dając do zrozumienia, że chwyciłem już żart i podejmuję zabawę. – I jak był uzdolniony! Dlaczego nie właśnie w tym dopatrzeć się skutku udręk, zaznanych i w życiu płodowym? Ja na miejscu tej pani – znów otworzyłem książkę na stronie tytułowej i położyłem dłoń pod bladą dedykacją – żartowałbym inaczej. Po zdaniu „Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką” napisałbym ze smutkiem: „Niestety, nie będzie geniusza”.
– Nie jesteś zadowolony ze swojej pani profesor? – uśmiechnął się zagadkowo. – Jest bardzo inteligentna.
„Uwaga, niebezpiecznie!”, zaświeciła mi w głowie czerwona lampka alarmu. „Cofnąć się, i to zaraz!”
– Owszem – przyznałem rzeczowo, jakbym oceniał ucznia. – Geniuszem jednak nie jest. – I zmieniłem kierunek: – A skoro już o niej mowa: pan Jerzyk nazwał ją, o ile dobrze słyszałem, „La Belle… Victoire”, czy tak?
– Nie przesłyszałeś się – odparł, uśmiechając się dalej.
– No właśnie, skąd to miano?
– Nie wiesz, co znaczy „belle”? – zapytał ironicznie. – Nie bardzo chce mi się wierzyć, byś nie znał tego słowa, zwłaszcza jako jej uczeń.
– Dobrze pan wie, o co pytam – również się uśmiechnąłem. – Mnie chodzi o samo imię, a nie o piękny przydomek.
– No cóż, imię jak imię, co w nim widzisz dziwnego? – wyraźnie bawił się ze mną, trzymając coś w zanadrzu.
– Nie, nic – zamknąłem Wspomnienia Joanny Schopenhauer i położyłem je na blacie sekretery, tuż obok albumiku. – Poza tym, że pierwsze słyszę – wolałem w tym momencie nie patrzeć rozmówcy w oczy – by tak się nazywała.
– Fakt, jest to jej drugie imię. Czy znaczy to jednak, że gorsze? Gdybyś wiedział, dlaczego zostało jej nadane, uznałbyś je zapewne za daleko ważniejsze – podniósł gdańską książeczkę i wstawił ją na półkę.
– „Dlaczego” zostało nadane, czy „po kim”, „na czyją cześć”?
– „Dlaczego”, „z jakiej okazji”.
– No, no? – spytałem błazeńsko. – Ciekawość mnie bierze, doprawdy. W trzydziestym piątym roku?
– Kto ci powiedział, że wtedy?
– W tym roku się urodziła.
– Co wcale jeszcze nie znaczy, że została ochrzczona.
– A kiedy to się stało?
– Dopiero w dwa lata później, jesienią w trzydziestym siódmym.
– Dlaczego dopiero wtedy?
– Ha! To jest właśnie pytanie – znów się uśmiechnął figlarnie.
– Trzyma mnie pan w napięciu.
– Chcieli ochrzcić ją w Polsce. Dlatego z tym zwlekali, aż powrócą do kraju. A później, prawdę mówiąc, nie wiem już, na co czekali.
– Więc co się takiego stało jesienią w trzydziestym siódmym, że uczynili to wreszcie?
– Co się stało!… – posmutniał i zamilkł na dłuższą chwilę. – Powziął pewną decyzję – zaczął w końcu półgłosem – która kazała się liczyć z wielkim niebezpieczeństwem. I chciał uregulować wszelkie sprawy rodzinne.
– Znów jakaś wyprawa w góry?… Hindukusz? Himalaje?
– Nie, nie – zaprzeczył gorzko. – Gorzej, o wiele gorzej.
– Gorzej? – nie wytrzymałem. – No, niechże pan powie w końcu!
– Właśnie się zastanawiam, czy powinienem to mówić – błądził wzrokiem w przestrzeni. – Zanadto się rozgadałem – kręcił przecząco głową. -To nie są sprawy dla ciebie.
Zamarłem. I zgłupiałem. Po tylu opowieściach, po takiej swobodzie mówienia, nagle, ni stąd, ni zowąd, tak osobliwa zmiana! Myślałem gorączkowo, jak przełamać ten opór. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobię, to stracę, być może na zawsze, szansę poznania prawdy- Nie wydrzeć teraz z niego, co miał już na języku, znaczyło zaprzepaścić dotychczasowy trud.
Przymknąłem na chwilę oczy i zagrałem va banque:
– To nie fair – powiedziałem. – Sam pan naprzód zaczyna, a potem ucina w pół słowa?… Czym sobie zasłużyłem, by mnie traktować jak dziecko?
– Masz rację. – (Odetchnąłem.) – Istotnie, tak się nie robi. – Palcami prawej ręki objął czoło i skronie i, krzywiąc się w grymasie bolesnego przełomu, przeciągnął nimi w dół po wygolonych policzkach. – Więc zgoda, powiem ci. Tylko musisz mi przyrzec, że z nikim, ale to z nikim!, nie będziesz o tym gadał. Przyrzekasz?
– Oczywiście.
– No, trzymam cię za słowo – podniósł rękę do góry, z wyprostowanym palcem. – Otóż tamtej jesieni, niespodzianie dla wszystkich, powziął naraz decyzję wyjazdu do Hiszpanii, gdzie od półtora roku szalała wojna domowa. To stąd to drugie imię.
Po zagadkowym prologu, jakim poprzedził odpowiedź, niby się spodziewałem czegoś nadzwyczajnego, to jednak, co usłyszałem, zupełnie zbiło mnie z tropu.
– O ile dobrze rozumiem, nie w celach turystycznych…
– Dobrze rozumiesz – przytaknął z odrobiną ironii.
– Był komunistą? – spytałem.
– Słyszałeś o komunistach, którzy by chrzcili dzieci?
– No właśnie…
– Właśnie, właśnie! – przedrzeźnił mnie pobłażliwie. – Czułem, że zaczniesz pytać, i dlatego urwałem. Bo to jest cała historia, w którą wolałem nie wchodzić. No, ale słowo się rzekło. – (Znów odetchnąłem z ulgą.) – Trudno, kobyłka u płotu – zapatrzył się przed siebie, jak gdyby zbierał myśli.
– Przepraszam, zanim pan zacznie… – na zdobytym przyczółku chciałem się, mimo wszystko, solidniej zabezpieczyć – czy mógłbym to z siebie zdjąć? – ująłem klapy kurtki i rozchyliłem je nieco.
– Czy mógłbyś zdjąć? – powtórzył, z wyraźnym roztargnieniem.
– Zrobiło mi się gorąco.
On jednak nie reagował, wyraźnie coś go trapiło. Na linii jego wzroku znajdował się telefon stojący na galeryjce na filcowej podkładce.
– Wiesz co? – ocknął się wreszcie.
– Taak? – odrzekłem półgłosem, podwyższając o stopień stan gotowości bojowej.
– A co byś powiedział na to, abyśmy poszli na spacer? Nie wychodziłem dziś z domu. Przewietrzyłbym się chętnie.
„Co on knuje, u licha?!”, ogarnął mnie niepokój. „Trzeba bardzo uważać, żeby mi się nie wymknął!”
– Jest chłodno i nieprzyjemnie – podjąłem próbę blokady. – Typowy listopad. Ohyda!
– No, ale tak czy inaczej, musisz wrócić do domu. Nie lepiej w towarzystwie?
– Na pewno – przyznałem ochoczo. – Zastanawiam się tylko, czy ta paskudna aura będzie sprzyjać rozmowie. Obawiam się, że nie.
– Przynajmniej nie zaszkodzi. A ściany… chyba wiesz…
– Co ściany? Nie rozumiem.
– A ściany mają uszy! – przesadnie zaakcentował, dając do zrozumienia, że mówi oczywistość, i ruszył do przedpokoju.
Coraz bardziej napięty, podążyłem w ślad za nim.
– Zgaś tam u mnie w pokoju – polecił wkładając płaszcz.
Cofnąłem się posłusznie i przycisnąłem guzik w drewnianej podstawie lampy. W oczach pozostał mi obraz pierwszej kartki papieru wkręconej w wałek maszyny. U góry, w lewym rogu, widniało imię, nazwisko i adres gospodarza, nieco niżej, po prawej: „Minister Spraw Wewnętrznych”, a jeszcze niżej, po środku, sześć dużych liter: „SKARGA”.
– Są twoje rękawiczki! – doszedł mnie głos z korytarza.
– Gdzie były? – odkrzyknąłem, opuszczając gabinet.
– Na wieszaku, za prętem. Schowały się pod beretem – podał mi je, ubrany.
– To co, idziemy?
– Chodźmy. Szczęknęła zasuwa zamka.
Chociaż nie miałem powodu, aby się niepokoić, że otwarty już sezam zamknie się niespodzianie (złożone mi przyrzeczenie i podjęta w ślad za tym zagadkowa ostrożność były wystarczającą rękojmią), duch przezorności jednak nie dawał mi spocząć na laurach, zmuszając, bym w dalszym ciągu zachował gotowość do zmagań – mobilizował wiedzę, która, w razie potrzeby, mogłaby mi posłużyć jako pomocna podpora lub czarodziejskie zaklęcie.
Wojna domowa w Hiszpanii… Co o niej słyszałem? Wiedziałem? Jaki obraz wydarzeń tworzyła propaganda?
W szkole koncentrowano się głównie na historii ojczystej, z rzadka czyniąc wypady ku dziejom innych narodów. Zdarzało się to zazwyczaj, gdy jakieś epizody wiązały się z losem Polski. Wyprawy Napoleońskie, monarchia Austro-Węgier, upadek caratu w Rosji – to były największe tematy z zakresu historii powszechnej. No, może jeszcze przebieg Rewolucji Francuskiej i Komuna Paryska.
Co do czasów współczesnych, obraz całego świata zdominowały bez reszty: rewolucja rosyjska i hitlerowski faszyzm. To one, niczym dwa centra o monstrualnej sile, nadawały sens temu, co działo się z ludzkością.
Rewolucja rosyjska była „przełomem w dziejach”. Uzdrawiając cudownie wielki naród rosyjski, przeobrażając go rychło z najbardziej zacofanego w najbardziej postępowy, niosła jutrzenkę swobody innym narodom świata. To właśnie dzięki niej uciemiężone ludy jęły podnosić głowę i walczyć o swoje prawa, a Polska odzyskała państwowość i niepodległość, którą, poniekąd słusznie, straciła była na skutek „sobiepaństwa wielmożów” i „rozwydrzenia szlachty”, czyli przez złe z istoty „klasy posiadające”.
No, ale jak to jest na tym najlepszym ze światów, przeciw wszelkiemu dobru powstaje zaraz zło. I prometejski ogień, wzniecony z takim trudem przez „wielki naród rosyjski”, stał się natychmiast celem zaciekłego ataku wrogich ludzkości sił. Niestety, i nasze państwo znalazło się wśród nich, odegrawszy w dramacie iście haniebną rolę. „Polscy jaśniepanowie, pod wodzą J. Piłsudskiego, burżuja, nacjonalisty i kontrrewolucjonisty”, zamiast okazać wdzięczność Republice Radzieckiej za obalenie caratu, podjęli przeciw niej wojnę, którą psim swędem wygrali (szkodząc w ten sposób wszystkim – własnemu narodowi i innym narodom świata).
Jednak największe zło zalęgło się na Zachodzie, a w szczególności w Niemczech. Nikczemny imperializm przybrał tam formę faszyzmu, który miał cofnąć świat do stadium niewolnictwa („zawrócić koło historii”). Wolność, dobrobyt i szczęście w Ojczyźnie Proletariatu były do tego stopnia solą w oku Reakcji, że rozpętała wojnę. „Wielki Kraj Rad” jednakże poradził sobie ze złem. Naprzód zajął pół Polski, ratując przynajmniej tę część od barbarzyńskiej napaści, a później, gdy napastnik poważył się iść dalej, zmusił go do odwrotu i zagnawszy do domu, powalił i uśmiercił.
Od tego czasu świat dzielił się na dwie części: wyzwoloną przez ustrój demokracji ludowej, gdzie miłowano pokój, wolność i sprawiedliwość; i zniewoloną przez system oparty na wyzysku, gdzie panowała nędza i podżegano do wojny. My mieliśmy to szczęście znajdować się w pierwszej zonie.
Hiszpańska wojna domowa jawiła się na tym tle jako jeden z przejawów owej zaciekłej walki między siłami postępu a złowrogim wstecznictwem. Najnowszą historię Hiszpanii przedstawiano nam tak:
W wyniku rewolucji proletariackiej w Rosji zmurszały porządek społeczny zacofanej Hiszpanii zaczął się chwiać w posadach. Monarcha, Alfons XIII (jak najsłuszniej noszący to zniesławione imię), w obliczu zwycięstwa lewicy „uciekł z kraju jak szczur” i w roku trzydziestym pierwszym powstała Republika. Niestety, zamiast od razu, jak zalecał był Lenin, przejść do najwyższej formy ustroju społecznego, czyli do komunizmu, zastosowano półśrodki, co rychło się zemściło. „Hydra krwiożerczej reakcji podniosła plugawy łeb” i w roku trzydziestym trzecim zdobycze rewolucyjne zostały anulowane. Robotnicy i chłopi zjednoczyli się wtedy we wspólnym froncie ludowym i w roku trzydziestym szóstym obalili prawicę. Lecz zamiast dobić natychmiast „nikczemnego krwiopijcę”, zlitowali się nad nim, co znowu było fatalne. Puszczony wolno „gad” podniósł zaraz rebelię i „rzucił się wściekle do gardła młodziutkiej Republice”. Najgorsi drapieżcy świata – faszyści Niemiec i Włoch – tylko na to czekali. „Węsząc za mordem i zyskiem”, pośpieszyli z pomocą straszliwemu Caudillo i po trzech latach walk zagryźli demokrację. Odtąd Hiszpania „konała w okowach reżimu Franco”.
Obraz ten wzbogacano tak zwaną „polską kartą”:
W połowie lat trzydziestych naszym krajem rządziła faszyzująca Sanacja, która niemal otwarcie sprzyjała rebeliantom, przez co ściągała na nas wieczystą hańbę i wstyd. Na szczęście, pod tą skorupą, twardą i plugawą, płonął ogień wewnętrzny, wcielony w owym czasie w radykalną lewicę, to znaczy, w KPP. To właśnie ta formacja, prekursor i zalążek socjalistycznej Polski, uratowała nasz honor, opowiedziawszy się zaraz po stronie sił postępu, a zwłaszcza organizując wydatną pomoc zbrojną. Na pola bitewne Hiszpanii pośpieszyli ochoczo „najlepsi synowie tej ziemi”, tworząc pod sztandarami „Za Waszą wolność i naszą” prężne oddziały wojskowe imienia Dąbrowskiego. Przyszło im za to zapłacić niezwykle gorzką cenę. Sanacja, miast z nich być dumna, naprzód ich szkalowała, a wreszcie pozbawiła obywatelstwa polskiego.
„Polska karta” jednakże nie była obowiązkowa. Był to materiał „dowolny”. Co do mnie, chociaż ta sprawa niezbyt mnie zajmowała, miałem o niej pojęcie nieco szersze niż ogół. Sprawił to pewien przypadek.
Rzecz miała miejsce niedawno, jakieś pół roku wstecz, wkrótce po zakończeniu Przeglądu Scen Amatorskich, kiedy to, zniechęcony, usunąłem się w cień, rzucając wszelkie formy działalności społecznej.
Któregoś dnia, podczas pauzy, gdy stałem sam przy oknie na górnym korytarzu, wpatrując się bezmyślnie w szarą płytę boiska, podszedł do mnie Karakan, szef ZMS-u szkolnego – przezywany w ten sposób, z powodu niskiego wzrostu i pokracznego wyglądu, Jakub Bolesław Kugler. Był z równoległe) klasy, dziesiątej D (z niemieckim), wiekiem mnie jednak przewyższał, i to o dobre dwa lata: naukę zaczął później, a potem, wskutek zbyt częstych nieobecności w szkole, powtarzał jedną klasę.
Chociaż z dziesiątą D nie miałem bliższych kontaktów, a z ZMS-em – żadnych, Kuglera jednak znałem, i to nawet dość dobrze – a to z turniejów szachowych, w których również brał udział. Nie przepadałem za nim. Był arogancki, złośliwy, traktował wszystkich z góry. Do tego jeszcze ten wygląd! Pokurcz o wielkiej głowie i oczach bazyliszka; na jego wąziutkich ustach błąkał się niemal bez przerwy pogardliwy uśmieszek. Odznaczał się jednak przy tym dużą bystrością umysłu i bardzo dobrze grał w szachy. To właśnie powodowało, że go tolerowałem, a nawet miałem do niego coś w rodzaju słabości. Swoiście mnie intrygował, stanowił rodzaj wyzwania. Nie mogłem go pokonać. Ale i on mnie nie mógł. Toczyliśmy ze sobą długie, zacięte boje, lecz ostateczny wynik ciągle był remisowy. Jeden nasz pojedynek był wielce malowniczy i dobrze obrazuje istotę naszej relacji:
Graliśmy w klubie turniej tak zwanej „gry błyskawicznej”. Polega ona na graniu w niezwykle szybkim tempie; na całą partię ma się, powiedzmy, dziesięć minut (po pięć dla każdego gracza), przy czym wygrywa ten, kto albo w tym czasie zwycięży, albo nie przegra do chwili, w której przeciwnikowi minie dany mu czas. Ponadto w grze błyskawicznej nie mówi się „szach królowi” i bije się go, gdy partner, nie spostrzegłszy ataku, nie obronił się przed nim.
Po długich eliminacjach, wyczerpujących nerwowo, do finału turnieju doszliśmy on i ja. Zasiedliśmy do stolika i, otoczeni gromadą pozostałych szachistów, wśród których stał nasz instruktor, w ciszy jak makiem zasiał, rozpoczęliśmy grę. Mimo że grał czarnymi, zyskał szybko przewagę i opanował centrum. Zrobiłem szkolny błąd i straciłem figurę. Karakan, pewny zwycięstwa, przyspieszył tempo gry, idąc na szybką wymianę. Wkrótce na szachownicy zostały już tylko króle i cztery czarne piony. Nie miałem żadnych szans. Dojście pionem do linii wymiany na hetmana zajmowało mniej więcej dziesięć-piętnaście sekund, a danie potem mata – kolejne pół minuty. Miał na to wszystko czas. Miotałem się w bezsilności. Aż nagle zaświtał mi pomysł jak z tragedii Szekspira. Zamiast uciekać królem na środek szachownicy (skąd akcja dawania mata zabiera najwięcej czasu), rzuciłem się nim wprost na wrogiego monarchę i kiedy mój przeciwnik doszedł ze swoim pionem do przedostatniej linii, ja stanąłem swym królem tuż obok jego króla – niejako twarzą w twarz. Karakan, skupiony bez reszty na dochodzącym pionie, nie zwrócił na to uwagi i poszedł o pole dalej, zdobywając hetmana. Wtedy, z kamienną twarzą, królem zbiłem mu króla.
– To nielegalny ruch! – zaprotestował Kugler.
– Trzeba to było powiedzieć, gdy wykonałem poprzedni – odrzekłem z obłudną grzecznością. – Albo zareagować po prostu zbiciem mojego króla. Kiedy go tam stawiałem, liczyłem się z takim ryzykiem.
– A co pan sędzia na to?
Instruktor milczał przez chwilę z zakłopotaną miną, po czym rzekł uroczyście:
– Luka w regulaminie. Nie wiem. Ogłaszam remis.
Kugler wstał od stolika wzruszając ramionami, dając do zrozumienia, że lekceważy ten werdykt. Jego mina jednakże mówiła co innego.
Podobnie było ze mną, tyle że maskowałem całkiem inne emocje. Na pokaz również strugałem gracza pewnego siebie; w głębi czułem się jednak jak wyjątkowy szczęściarz i drżałem przed Karakanem jak przed księciem Draculą.
Ten układ sił i uczuć na arenie szachowej określał nasze stosunki natury koleżeńskiej. Czuliśmy niechęć do siebie, trzymaliśmy się na dystans, lecz każdy miał respekt przed drugim. Nasze rzadkie kontakty iskrzyły od ironii i uszczypliwych uwag, była to jednak gra, a nie prawdziwa wojna. On prowokował mnie, przerysowując umyślnie (do form karykaturalnych) pewne cechy mówienia i sposób argumentacji właściwe działaczom partyjnym stalinowskiego chowu; ja odpowiadałem mu na to ironiczną pokorą i obłudą świętoszka. Nikt z nas nie mówił poważnie i żaden nie wierzył drugiemu.
Taki też miał charakter nasz dialog na korytarzu, przy oknie, na drugim piętrze.
– I o czym to tak duma nasz pięknoduch samotnie? – oparł się ręką o ścianę. -Jakieś nowe theatrum, ani chybi, obmyśla… – uśmiechnął się błazeńsko.
– Mylicie się, towarzyszu – przybrałem znużony ton. – Szukamy tu tylko spokoju, stronimy od natrętów. Jak widać, bezskutecznie.
Cmoknął językiem pięć razy z udanym zatroskaniem.
– Oderwanie od życia prowadzi do alienacji – zawyrokował smutno. – A z tego tylko kłopoty. Lepiej zawrócić z tej drogi.
– Nie czuję się na siłach – odparłem z rezygnacją. – Za daleko zaszedłem.
– Moglibyśmy wam pomóc – zaproponował ochoczo.
– Dziękuję, szkoda fatygi. To u mnie nieuleczalne.
– Defetyzm… – pocieszył mnie. – Spróbować zawsze warto.
– Próbowało już wielu. Niestety, bezskutecznie.
– Przychodzę z konkretną sprawą, a nie z ogólnikami.
– Nie wątpię – przytaknąłem. – Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby było inaczej.
Nie zrażony zupełnie tym nieprzyjaznym tonem, przystąpił do wyłożenia swojego interesu:
– Wśród niezliczonych talentów, jakimi was Bóg obdarzył… – rozpoczął ironicznie.
– Bóg?! – przerwałem natychmiast. – I nie wstyd to tak bluźnić przeciw prawom natury, przeciw nauce i prawdzie? A może coś odkryto i są jakieś nowe wytyczne?
– Szyderstwo całkiem chybione – skrzywił się pobłażliwie i dodał wyjaśniająco: – Figura retoryczna. Nie odpowiada wam „Bóg”, tym lepiej, niech będzie „natura”. Jesteśmy elastyczni…
– Jak pałka milicyjna.
– Średnie – skwitował kwaśno. – Stać was na coś lepszego.
– Niestety, to jest mój poziom. Nie radzę liczyć na więcej.
– Przesadna skromność. Przesadna! – Podniósł rękę do góry, uśmiechając się chytrze. – Więc na czym to ja stanąłem?
– Na Bogu lub… na naturze.
– No właśnie! – zmrużył oczy. – Otóż, o ile wiem, wśród licznych umiejętności, jakieście w życiu posiedli, umiecie również przebierać palcami po klawiaturze.
– Zachodzi chyba pomyłka – zrobiłem zdziwioną minę. – Umiem jedynie grać.
– I tak to nazywają – pokiwał twierdząco głową. – Otóż zależy nam, by owe umiejętności nie leżały odłogiem, lecz mogły się rozwijać, a wy byście z nich czerpali stosowną satysfakcję.
– Nie gonię za rozgłosem.
– Owszem, widzimy to – przyznał z kamienną twarzą – odnotowując zwłaszcza wasz pociąg do estrady: popisy z klezmerami, występy w kabarecie…
– Kabaret z Ajschylosem nie przynosi poklasku – stwierdziłem elegijnie. – Pracowałem społecznie. Upowszechniałem kulturę. To było z mojej strony jedynie poświęcenie.
– W takim razie, tym lepiej. Bo oto nasze motywy okazują się zbieżne. My też działamy wyłącznie dla dobra kolektywu. Otóż społeczność szkolna, w związku z wypadającą wkrótce trzydziestą rocznicą wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, wojny, w której Polacy, a ściślej, polska lewica ma piękną i chlubną kartę, pragnie, by ta okazja została stosownie uczczona, i oczekuje od nas przygotowania imprezy.
– Przepraszam, kto oczekuje?
– Czy mówię nie dość jasno? Powtarzam: społeczność szkolna.
– A jak to po niej poznać?! – zapytałem z emfazą.
– Po pierwsze, po nastrojach – odpowiedział rzeczowo jak doświadczony lekarz. (To odgrywanie roli skrajnego doktrynera szalenie go bawiło.) – O czym się mówi, rozmawia… – dorzucił poglądowo. – Po wtóre zaś, po otwarcie formułowanych wnioskach, jakie są wysuwane przez ciała przedstawicielskie.
– To znaczy, przez kogo, na przykład?
– Choćby przez koło doradcze naszej organizacji.
– Koło doradcze… – westchnąłem. – Ciekawe. Nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje.
– No, to teraz już macie.
– No dobrze, lecz o co chodzi? – zmieniłem nagle ton na szorstki i rozdrażniony. – Co to ma ze mną wspólnego?
– Już najuprzejmiej wyjaśniam – odpowiedział pokorą. – Chodzi o akcent muzyczny. O to, byście zagrali – zaakcentował czasownik. – Byście waszych zdolności użyli dla dobra ogółu.
Uśmiechnąłem się blado („a więc tutaj ich boli”).
– Co niby miałbym zagrać? – spytałem odpychająco.
– Ach, nic nadzwyczajnego! Przy waszej wirtuozerii to, doprawdy, igraszka.
– No więc?
– Kilka hiszpańskich melodii… Piosenki z tamtych lat.
– Nie mam tego, niestety, w swoim repertuarze – przybrałem wyniosłą pozę rozrywanego maestra.
– Dostarczymy wam nuty – pośpieszył z zapewnieniem.
Stało się dla mnie jasne, że mu naprawdę zależy, i chciałem się przekonać, ile jest gotów poświęcić.
– Tu nie chodzi o nuty – powiedziałem kapryśnie. – Ja w ogóle nie grywam tego rodzaju rzeczy. Grywam jedynie jazz albo… muzykę poważną.
– Ejże, nie przesadzajcie! Co to jest dla was zagrać kilka hiszpańskich kawałków!
– Rzeczywiście, niewiele – przyznałem nonszalancko. – Nie pozwalają mi jednak na to moje zasady. Ludzie zasad, jak wy, powinni to zrozumieć. Ale mam dla was radę.
– No? – wycedził nieufnie.
– Zaproście do współpracy nasz „Tercet egzotyczny”. Przy jego specjalizacji… kubańskie pieśni ludowe… nadaje się jak znalazł do waszego programu.
– Zrobiliśmy to już – oświadczył bez entuzjazmu. – Ćwiczą – dodał z wyższością.
– W takim razie, w czym rzecz? Macie oprawę muzyczną.
– Jeżelibyśmy mieli, nie byłoby tej rozmowy.
Zaświtał mi nagle pomysł groteskowego numeru. Puściłem próbną strzałę:
– No, skoro, rzeczywiście, jesteście w takiej potrzebie… może i, ostatecznie, mógłbym się na coś przydać.
– To jest poza dyskusją – uśmiechnął się nieszczerze.
– Rozumiem, że potrzeba „przerywników muzycznych” lub „muzycznego tła” w hiszpańskim stylu i rytmie, by przybliżyć odbiorcy narodowy charakter przypominanej historii.
– Macie kwalifikacje nie tylko artystyczne, ale i oświatowe. Nasz człowiek od agit-prop nie ująłby tego lepiej!
– Dziękuję za uznanie. A wracając do rzeczy: otóż mógłbym wykonać kilka hiszpańskich motywów z opery Carmen Bizeta, na przykład: Habanerę lub Pieśń toréadora. Albo… Bolero Ravela w transkrypcji na fortepian. Pasowałoby wam?
– Widzę, że mimo smutku, jaki wyziera wam z twarzy, jesteście w świetnym humorze.
– Bynajmniej nie żartuję – oświadczyłem z przejęciem.
– To w takim razie, zwyczajnie brak wam oleju w głowie. To pachnie sabotażem!
– Sabotaaażem! – zakpiłem. – Nie obrażajcie się, lecz tak stawiając sprawę, to wy ujawniacie braki, i to elementarne, w zakresie wiedzy muzycznej. Obawiam się, że nie wiecie, czym jest Carmen Bizeta. Otóż jest to opera na wskroś rewolucyjna! Bo co przedstawiały opery do czasu Carmen Bizeta? Historie mitologiczne, legendy, wątki baśniowe. Puszyli się w nich bogowie, książęta, arystokraci. A kto zajął ich miejsce w obrazoburczej Carmen? Otóż to! Proletariat! Doły społeczne. Lud. Robotnice, żołnierze, mniejszości narodowe (mam na myśli Cyganów). I wy mi powiadacie, że użycie motywów z tego jakże słusznego dzieła klasyki muzycznej zakrawa na dywersję! Opamiętajcie się!
– Dobra, dobra – rzekł Kugler protekcjonalnym tonem. – Nie popisujcie się. Wiem, że do kpin i błazeństw macie szczególny pociąg. Lecz nie zrobicie mnie w konia.
– Bolek, mówmy poważnie – przeszedłem nagle na ty, wpadając w ton poufały, a nawet kumoterski. – Kto się tu zorientuje, co to jest za muzyka? Że jakiś marsz, powiedzmy, to Marsz przemytników akurat. Zastanów się, człowieku! Nie wiesz, jaki jest poziom? Spokojna głowa, nikt, nawet „koło doradcze” nie będzie miało pojęcia.
– To twoje ostatnie słowo? – nie dał się jednak wciągnąć (tyle że przyjął „ty”).
Skręcało mnie ze złości, że nijak nie mogę go zażyć. Nie dałem za wygraną:
– Pozwól – kiwnąłem głową i ruszyłem powoli w kierunku sali muzycznej. Wahając się, poszedł za mną.
Zasiadłem do pianina i zagrałem szkicowo kilka znanych tematów z koncertu na gitarę Joaquina Rodriga – owych smętnych melodii, w których wibruje nastrój hiszpańskiego pustkowia, spalonej, rdzawej ziemi i apatycznych gór.
– No, może być? – spytałem, me przerywając gry.
– Co to jest? – odbił pytanie z wyraźną nieufnością.
– Takie kawałki ludowe – wzruszyłem ramionami, zdejmując palce z klawiszy.
Milczał przez dobrą chwilę. Siedziałem nieruchomo z rękami na kolanach i pochyloną głową.
– Dobra – powiedział wreszcie. – Niech będzie. Weźmiemy to. Chociaż sprawdzimy jeszcze – podniósł palec do góry w geście błazeńskiej przestrogi i zabrał się do odejścia.
– Chwileczkę – krzyknąłem za nim. – Jest tylko jedna sprawa… Zatrzymał się i odwrócił.
– O co chodzi? – zapytał.
– Jeżeli mam wziąć w tym udział, to muszę mieć zaświadczenie zwalniające mnie z lekcji. Inaczej, to nic z tego. Nie będę się tego uczył w czasie wolnym od zajęć.
– To jest praca społeczna! – obruszył się przesadnie.
– Jak uważasz – odrzekłem. – Ja powiedziałem swoje. Obrócił się na pięcie i wyszedł zamaszyście.
Po kilku dniach jakiś chłopak (jego drugi zastępca, jak okazało się później) dostarczył mi pisemko, którego zażądałem. U dołu widniała pieczątka i podpis Solitera.
Prace przygotowawcze dobiegały już końca, gdy po raz pierwszy przyszedłem na próbę akademii. Rzecz była właściwie gotowa. Doskonalono całość: retusze, drobne skróty, dynamika i tempo.
Pracą kierował Karakan. Siedział przy małym stoliku, na którym stała lampka, leżał scenariusz programu i zdjęty z ręki zegarek (radziecki, niklowy Poljot), i z długopisem w ręku śledził tok widowiska. Zauważywszy mnie w drzwiach, przywołał gestem do siebie i wskazał na krzesło obok.
Biorący udział w programie dzielili się na trzy grupy: recytatorów, mówców i „Tercet egzotyczny”. Do tego dochodził jeszcze zapowiadacz-narrator – wysoki Karol Broda z dziesiątej A (z angielskim) – persona w pewnym sensie najważniejsza w programie, swoisty mistrz ceremonii, pełniący jednocześnie funkcje konferansjera, sprawozdawcy-mentora i kapłana pamięci.
Rzecz zaczynała się od słynnego wiersza Władysława Broniewskiego. Karol Broda wchodził majestatycznie na scenę, stawał przed mikrofonem i przeszywając widownię piorunującym spojrzeniem, mówił powoli, eksponując głoskę „r”, która w jego ustach warczała jak złowróżbny werbel:
Umierający republikanie,
Brocząc po bruku krwią swoich ran,
W krwi umaczanym palcem na ścianie
Wypisywali: „No pasamn!”
Na kolejnych zwrotkach, do Karola Brody dołączali stopniowo pozostali wykonawcy. Wchodzili na estradę po troje, stawali z pochylonymi głowami, po czym podnosili je dramatycznie i włączali się do recytacji, skandując słowa ostatniej linijki.
Ogniem, żelazem napis ten ryto
– grzmiał Karol Broda swoim spiżowym głosem -
pośród barykad z bruku i serc. Tak się rodziła wolność Madrytu
– i w tym momencie pierwsza trójka wspomagała go chórem:
droższa niż życie, trwalsza niż śmierć.
Po chwili na estradzie było już sześcioro wykonawców. Karol Broda niestrudzenie kontynuował:
Na nią dwa lata parły faszyzmy,
ogniem, żelazem żłobiąc jej kształt.
Wolność na posąg rosła ojczyzny
– zawieszał dramatycznie głos, a szóstka wykrzykiwała unisono:
tej, która depcze ucisk i gwałt.
W ostatniej zwrotce wprowadzona była pewna modyfikacja: chór „bojowników” (w ostatecznej sile dziewięciu) nie skandował już z przodownikiem całej linijki, a tylko dwa ostatnie jej słowa, będące przewodnią frazą i tytułem utworu. Karol Broda zbliżał się patetycznie do finału:
W wierszu mym – wolność, równość, braterstwo,
wiersz mój zbroczony krwią swoich ran
– niezależnie od interpretacji recytatora, nie było jasne, dlaczego i w jaki sposób wiersz broczy krwią, i kto go właściwie poranił -
Jeśli ma zginąć, niech poprzez śmierć swą
w wykonaniu Karola Brody klauzula tego wersu brzmiała jak „śmierćstwo. (zapewne wskutek rymu z „braterstwo”) -
… niech poprzez śmierćstwo
głosi nadzieję:
„NO PASARAN!”
– padał z dziesięciu gardeł gromki okrzyk w rytmie: ósemka, dwie szesnastki, ćwierćnuta, przy czym wszyscy wznosili w tym momencie zaciśniętą prawą pięść.
Po kilkusekundowej, dramatycznej pauzie Karol Broda rozpoczynał swój narracyjny maraton.
Przedstawiana historia, inkrustowana obficie wyimkami z przemówień, rezolucji i odezw, roiła się od sprzeczności, z którymi niewprawny umysł, nie obeznany zwłaszcza z prawami dialektyki, zupełnie sobie nie radził.
Oto, choć Republika była demokratyczna, to jednak jej rząd – prawowity! – był wsteczny: „burżuazyjny”. Ta okoliczność, z kolei, bynajmniej nie przeszkadzała najczarniejszej reakcji zawiązać natychmiast spisku przeciwko demokracji. Spisek ów, z jednej strony, był dziełem „żałosnej mniejszości”, z drugiej, wzięły w nim udział nieomal wszystkie siły „tego jeszcze na poły feudalnego państwa”. Nie winno przeto dziwić, iż ów „wąski margines” posiadał jednocześnie „morderczą, miażdżącą przewagę”. Wszelako przewrotność reakcji nie kończyła się na tym. Owa „miażdżąca przewaga” była zarazem… pozorna! W istocie, „krwawy kolos stał na glinianych nogach”, bo „jego czas już minął”, bo „stał na straconej pozycji i czekał go śmietnik Historii”. I z tego właśnie powodu sam nie mógł wzniecić rebelii; musiał w tym celu wezwać „zbójeckie bandy” z zewnątrz. Wsparcie, jakiego skwapliwie udzieliły mu Niemcy i faszystowskie Włochy, okazało się wkrótce tak silne i zasadnicze, że trzeba mówić właściwie nie o buncie wewnętrznym, lecz – obcej interwencji. Wojna domowa w Hiszpanii nie była, innymi słowy, żadną wojną domową, ale „zbrojną krucjatą światowego faszyzmu przeciw hiszpańskim masom, które los swego kraju wzięły we własne ręce.”…
Polityka Zachodu wobec wydarzeń w Hiszpanii była głęboko obłudna i krótkowzroczna zarazem. Nic w tym zresztą dziwnego. Panował tam przecież ustrój oparty na wyzysku, i decydował o wszystkim brudny interes klasowy. Państwa Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone upatrywały w walce hiszpańskich mas ludowych większe niebezpieczeństwo niż w zbrodniczych knowaniach światowego faszyzmu! Dlatego też, jak Piłat, nie tylko umyły ręce, ale w milczący sposób poparły interwencję.
Oto jak świat reakcji, z egoistycznych pobudek, torował drogę zbrodni i sam się wystawiał na cios, jaki miał paść niebawem.
Lepiej nawet nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby nie Związek Radziecki, który od razu pojął, do czego to wszystko zmierza, i udzielił Hiszpanii daleko idącej pomocy.
Jednak największe zasługi dla sprawy Republiki położył Związek Rad nie jako państwo-mocarstwo, lecz jako światowa ojczyzna ruchu robotniczego. Gdy – jak ziemia szeroka – rozległy się głosy protestu, gdy masy ludowe wszech krajów w akcie solidarności zaczęły deklarować chęć niesienia pomocy swoim hiszpańskim braciom, ZSRR niezwłocznie wyszedł temu naprzeciw, podejmując zadanie koordynacji działań. W ich wyniku powstały legendarne już dzisiaj Brygady Międzynarodowe, złożone z ochotników z kilkudziesięciu krajów! Ci ideowi ludzie z dnia na dzień rzucali pracę, przerywali naukę, żegnali się z rodziną, by czym prędzej pośpieszyć na pola bitewne Hiszpanii.
Była to, historycznie, nowa forma sojuszu. Nie wspierały się wzajem rządy, państwa czy armie, ale – masy ludowe, klasy społeczne i partie. Nikt tutaj nie ingerował w czyjeś wewnętrzne sprawy (jak to było w przypadku państw imperialistycznych), albowiem istota rzeczy nie była sprawą wewnętrzną: walka ludu Hiszpanii o wyzwolenie społeczne nie miała charakteru lokalnego konfliktu, lecz stanowiła cząstkę nadrzędnego procesu – śmiertelnej walki klas w skali całego globu.
Owa apoteoza internacjonalizmu była z pewnością głównym przesłaniem akademii, pod względem siły wyrazu ustępowała jednak liturgii narodowej, to znaczy, „polskiej karcie”.
Wprowadzał Karol Broda, jednakże już po chwili był przy nim Mówca Pierwszy i przejmował pałeczkę, mówiąc z pamięci fragment odezwy KPP:
– Rządząca klika sanacyjnych generałów rozsławiła Polskę po świecie smutną sławą masowych rzezi robotników i chłopów, bezprawia i krzywdy, afer korupcyjnych i więziennych katowni. Rządząca klika sanacyjnych generałów zbeszcześciła i zhańbiła imię Polski, stawiając się w obliczu K demokratycznej opinii Europy w roli wasala faszystowskich Niemiec, pobratymca najczarniejszej reakcji, barbarzyństwa i wstecznictwa. Tu wchodził Mówca Drugi i przezwyciężał ten ponury początek:
– Lecz dziś już idzie o Polsce zupełnie inna sława. Sława Polski Ludowej, Polski walczącej o wolność. Ta sława idzie z gór, i z dolin, i z nizin Hiszpanii, gdzie najlepsi z najlepszych, skupieni w pododdziałach imienia Dąbrowskiego, walczą na śmierć i życie o wyzwolenie ludów.
Ledwo wybrzmiało echo tej radosnej nowiny, na scenie zjawiał się zaraz następny wykonawca, który był porte-parole szlachetnych Dąbrowszczaków:
– Poszliśmy za tradycją bohaterów walczących „za wolność waszą i naszą”: Polski i wszystkich narodów. W naszych walkach hiszpańskich jaśniały przed nami postaci najpierw walczących w kraju, a później na obczyźnie, po stronie Komuny Paryskiej.
Ta patetyczna wypowiedź cieszyła polskie serce, budziła też jednak zdziwienie, zwłaszcza gdy Karol Broda – w nieco innym kontekście – stwierdzał, co następuje:
– Dzisiaj naród hiszpański zna całkiem innych Polaków niż z wojen napoleońskich, z szarży pod Somosierrą, Tudelą i Saragossą, gdzie starzy legioniści, naiwni demokraci, oszukani nikczemnie przez tyrana Europy szli przeciw biednym Hiszpanom w imię straconej Polski.
Jednym z kulminacyjnych punktów nie tylko tej części programu, lecz całej akademii, był fragment przemówienia Dolores Ibarruri, słynnej La Pasionarii, w którym żegnała ona ofiarnych Dąbrowszczaków i dziękowała za pomoc. Ową szczególną pozycję oracja La Pasionarii zawdzięczała jednakże nie swojej treści i formie, lecz temu, kto ją wygłaszał. Otóż mówiła ten tekst naczelna piękność szkoły: kruczowłosa, wyniosła Lucyla Różogrodek, obiekt umizgów i westchnień nie tylko szkolnej młodzi, lecz i męskiej starszyzny-studentów i playbojów. Lucylla (zwana „Lucy” w nielicznym gronie wybranych), w czarnej, obcisłej sukni z wpiętym nad lewą piersią czerwonym dorodnym goździkiem, w czarnych angielskich szpilkach (podobno od rodziny) i ze szkarłatną przepaską w zmierzwionych, bujnych włosach, wchodziła wolno na scenę, po czym, po długiej pauzie, swym niskim, zmysłowym głosem rozpoczynała monolog:
– Zostawiliście wasze żony, wasze kobiety i dzieci, by ruszyć w niełatwą drogę, pełną zdradzieckich wybojów, zasieków, pułapek i granic jeżących się od bagnetów, ażeby dotrzeć tutaj i rzec Hiszpanii w potrzebie: „Jesteśmy. Nie jesteś sama”.
Zaiste, moc tych słów była piorunująca. „Lucy” mówiła to tak, że się zapominało, kto mówi do kogo i po co. Hiszpania to była ona, a śmiali bojownicy – rzesza jej wielbicieli, gotowych rzucać rodziny, kochanki i narzeczone, aby paść u jej stóp i leczyć jej samotność.
– Wzruszyły mnie bardzo listy, które niedawno czytałam: od waszych matek i żon, od sióstr i od narzeczonych. Mimo, że t u jesteście, że narażacie swe życie, a wielu z was, niestety, padło na polu chwały, one nie mają żalu, nie przeklinają Hiszpanii, przeciwnie, dumne są z tego, że ich synowie i bracia, mężowie i narzeczeni walczą i giną za wolność, że od krwawiącej Hiszpanii nie odwracają się tyłem, lecz stoją u jej boku i nawet w tych trudnych dniach służą jej swoim orężem.
Zbliżał się wielki finał.
Franco rzucał do walki wciąż ostatnie rezerwy; niemiecki Legion Condor, bombardujący bezlitośnie miasta i wsie, był dziesiątkowany radziecką bronią przeciwlotniczą; republikanie i voluntarios internationales z okrzykiem „venceremos”[81]podejmowali jeden atak za drugim; batalion Palafoxa i centuria Komuny Paryskiej stawiały niezłomny opór barbarzyńskiemu najeźdźcy, a mądrzy komuniści przejmowali ster władzy.
Niestety, mimo zwycięstw i niezłomnego oporu, Republika ginęła. Padały kolejno miasta i całe prowincje Hiszpanii. Padała Andaluzja i twierdza w Alcazar, padały Aragonia, Katalonia i Madryt.
Na tle Guerniki Picassa, rzuconej z epidiaskopu, pojawiał się Mówca Pierwszy i rozpoczynał epilog:
– Gdy pod ciosami brutalnej przemocy, w męce niewysłowionej, padają opuszczeni obrońcy wolności, gdy chór szakali i hien wyje za najeźdźcą stare hasło żołdaka rzymskiego: „biada pokonanym!”, my, wsłuchani w mogiły męczenników tej samej sprawy, rozsiane po naszym kraju tak gęsto jak po żadnym innym, odpowiadamy hasłem, które przyniosła Eliza Orzeszkowa z cmentarzy powstania styczniowego: „gloria victis. - chwała zwyciężonym.
Na te słowa wkraczał na estradę Mówca Drugi i przełamywał ten grobowy nastrój akcentem nadziei i wiary:
– Nie, nie! Po stokroć nie! Nie zostaliście zwyciężeni! My wierzymy w to mocno: to wasze będzie zwycięstwo!
Ostatnie słowo narracji należało do Karola Brody:
– Atmosferę tamtych czasów lepiej może oddać literatura niż najlepsze nawet dzieło historyczne. Na to jednak trzeba poczekać. Jak Krzysztof Cedro czekał na Żeromskiego. Szwoleżerów Legii Nadwiślańskiej dzieli od powstania Popiołów, któż by pomyślał, sto lat!
„Tercet egzotyczny” zaczynał nucić La Kukaraczę, a cały zespół przystępował do zbiorowej recytacji innego słynnego wiersza Władysława Broniewskiego – Cześć i dynamit.
O przyjaciele! Dzieją się dzieje.
Walka za nami. Walka przed nami.
Ja chcę wam rzucić za Pireneje
serce poety: cześć i dynamit!
Tak kończyła się akademia. W swej kategorii wspinała się ona na szczyty – ze względu na szczególne stężenie trzech najgorszych czynników: komunistycznej tromtadracji, patosu i drętwej mowy. Upiorniejsze od tego były jedynie rytualne, wielogodzinne apele z okazji kolejnych rocznic wybuchu Rewolucji Październikowej. Inne natomiast brzemiona, jakie przychodziło nam dźwigać, jak choćby coroczne misteria odprawiane z okazji Miesiąca Pamięci Narodowej, Święta Kobiet, a zwłaszcza Pierwszego Maja, w porównaniu z programem, jaki właśnie poznałem, zdawały się być igraszką, nieomal wodewilem.
A jednak, mimo to, działo się coś dziwnego. Ta odległa historia, wzięta na łoże tortur „akademii ku czci”, opierała się dziwnie jej zabójczym zabiegom i bodaj jako jedyna spośród wydarzeń i spraw włączonych przez komunę do swojej hagiografii nie dawała do końca zohydzić i ośmieszyć.
Powody tego jednakże nie tkwiły w polityce, lecz raczej w geografii, a jeszcze szerzej: w kulturze. Chodzi po prostu o to, iż ów dramat dziejowy rozgrywał się… na Zachodzie, w dodatku w strefie języka, który się często słyszało w amerykańskich westernach, będących w owym czasie u szczytu popularności. Czyż coś, co się działo nad „Ebro”, w „Barcelonie”, w „Madrycie”… w regionie „Katalonia” albo w „Guadalajarze”… czyż nawet najczerwieńsza awantura w „Bilbao”, w „Granadzie” czy „Las Palmas” mogła budzić awersję? – Wreszcie, wojna hiszpańska była tematem lub tłem kilku „zachodnich powieści”, i to takich autorów, jak Hemingway, Sartre czy Malraux, którzy cieszyli się wtedy, przynajmniej w naszym kraju, czymś więcej niż powodzeniem – wielbiono ich bezkrytycznie i czczono niczym bogów. Ich książki, przybyłe do nas stosunkowo niedawno (pod koniec lat pięćdziesiątych), były „księgami świętymi” – zaczytywano się w nich, szukano w nich prawdy i wiedzy, i wzorowano się chętnie na zachowaniach postaci. Lektura zaspokajała ukryte naiwne marzenia o mocnym, męskim życiu. Jego ucieleśnieniem, przynajmniej jednym z nich, był udział w wojnie hiszpańskiej.
W programie akademii nie było, naturalnie, tego rodzaju odniesień. Mit walczącej Hiszpanii tworzyły pierwiastki i środki pochodzące bez reszty ze spichrzy i arsenałów bolszewickiej historii, agitacji i sztuki. Jedynym elementem z innego porządku czy świata była muzyka Rodriga. Chociaż wiedziałem o tym i właśnie z tego względu podsuwałem ją memu chytremu adwersarzowi, nie przewidziałem jednak, jaką faktycznie rolę odegra ona w imprezie. Nie przyszło mi to do głowy nawet na „generalnej”. Miałem się o tym przekonać dopiero na występie, i to też nie od razu.
Gdy rzecz się zaczynała, gdy ze strony widowni, nabitej po brzegi młodzieżą spędzoną z wszystkich klas, doszedł mnie powiew wrogości, obrzydzenia i kpiny, poczułem się niepewnie – czy aby moja dywersja w ogóle będzie czytelna? Czy nie zostanę wzięty za zwykłego sługusa, który chcąc się wykazać, poszedł na kolaborację i oto okrywa się hańbą?
Ów dławiący niepokój wzrósł i sięgnął zenitu, gdy wkrótce po rozpoczęciu doszło do incydentu w stylu wybryków „czerni” na wychowawczych imprezach w Miejskim Domu Kultury. Kiedy jeden z trzech Mówców, tłumacząc interesy, jakie miały w Hiszpanii państwa burżuazyjne, zaczął się długo rozwodzić o istniejących tam złożach miedzi, rtęci i siarki oraz tak ważnych surowców pod względem strategicznym, jak ołów, wolfram i piryt, ktoś z sali (chyba Byś?) wrzasnął na całe gardło:
– A zwłaszcza piryt w dziczy! – co wzbudziło na chwilę nieopisaną wesołość (rechot, chrapliwe krzyki, głośne bekanie i wycie).
– Co za hołota i chamstwo! – mruknął z pogardą Karakan, siedzący obok mnie, w półmroku, w prawej kulisie.
– Nie byłbym tak surowy – wziąłem w obronę widownię, przed którą sam drżałem ze strachu. – Wydaje mi się natomiast, że wasza ocena nastrojów wśród społeczności szkolnej względem czczonej rocznicy nie była zbyt precyzyjna.
– Nie bądź-no taki mądry- odszczeknął się Karakan. – Lepiej skup się na swoim. Za chwilę twoja kolej.
Kiedy na miękkich nogach wyszedłem w końcu na scenę i siadłem przy fortepianie, przywitała mnie cisza nabrzmiała pogardą i drwiną. „Sprzedał się!” „Poszedł na lep!” „Robi sobie opinię!” – słyszałem niewymówione wyrazy potępienia.
Gdy jednak z instrumentu dobyłem pierwsze dźwięki, kiedy spod moich palców popłynął smętny temat Joaquina Rodriga, a zwłaszcza gdy, lekko swingując, użyłem po raz pierwszy harmoniki jazzowej dodawszy małą decymę w akordzie dominantowym (rozkoszny, podniecający dysonans), surowe audytorium zaczęło wyraźnie mięknąć i odpuszczać mi winę. Wreszcie, gdy po sekwencji niespełnionych rozwiązań, przeciąganej umyślnie do granic wytrzymałości, zamknąłem ją w końcu toniką i diabolicz-nym glissandem, odetchnąłem na dobre: pohukiwania i krzyki, jakie się na to ozwały, były wyrazem nie tylko pełnego rozgrzeszenia, lecz i głębokiej wdzięczności, poparcia i zachęty.
Dalszy ciąg akademii zdawał się niezawodnie potwierdzać to przeświadczenie. Moje kolejne wejścia witano coraz huczniej, a gdy kończyłem wstawkę, rozlegał się jęk zawodu i ryki: „Więcej flamenco!”
Przypomniał mi się finał Przeglądu Scen Amatorskich – uroczystość rozdania nagród w Domu Kultury, zdominowana bez reszty przez „Poganiaczy kotów”. Teraz, na tym apelu, ja byłem kimś takim jak oni, to ja pełniłem rolę szarego sztukatora, który dla głównych artystów i bohaterów imprezy stał się niespodziewanie zdradziecką piątą kolumną. Ciesząc się powodzeniem u narowistej „czerni”, spychałem ich na margines i, na zasadzie kontrastu, wzmagałem niechęć do nich.
– Tańce! Tańczyć fandango! – dochodziły mnie wrzaski z rozdrażnionej widowni, kiedy czekałem w kulisie na swoje ostatnie wejście.
Spojrzałem na Karakana.
– Oto prawdziwy głos ludu – stwierdziłem melancholijnie. – Nie wyczuwacie mas. W procesie alienacji zaszliście tak daleko, że nie macie pojęcia o ich żywotnych potrzebach.
– Mylicie się, towarzyszu – użył z ironią formułki, którą zakpiłem był z niego, odpierając zaczepkę na górnym korytarzu. – Jest dokładnie na odwrót. Gdybyśmy ich nie znali, gdybyśmy, jak sądzicie, wierzyli tylko temu, co wynika z teorii, nie byłoby was tutaj, nie angażowałbym was do naszego programu. Zrobiłem to tylko dlatego, że właśnie wiem, czego trzeba, by założone cele zostały osiągnięte. Gdy się ma do czynienia z tak ciemnym elementem – kiwnął z pogardą głową w kierunku audytorium – należy to uwzględnić i rzucić trochę błyskotek, aby do niego dotrzeć. Odruchy warunkowe, Pawłów… słyszeliście. Teraz już nie te czasy, żeby nawracać na siłę. Nie sprawdziło się to. O wiele skuteczniejsza jest metoda „marchewki”. Pograsz im trochę, poskaczą, będą myśleli, że kpią, lecz coś zapamiętają, coś wejdzie im do tych łbów… zakutych, kapuścianych. Bez twojego „flamenco” efekty byłyby słabsze.
– Oszukuj się, jeśli chcesz – powiedziałem z wyższością, choć wcale się już nie czułem tak pewnie jak przed chwilą: zadowolenie z siebie i wiara, że jestem górą, odbiegły nagle ode mnie. – Nie zmienisz tym stanu rzeczy.
– Nie myśl, żeś wygrał tę partię – wycedził zimno Kugler. – W najlepszym wypadku: remis.
Kiedy usłużna pamięć, wyrwana do odpowiedzi, wydobyła z archiwum zamówiony materiał, kiedy schodząc po schodach z milczącym panem Konstantym, przeglądałem pośpiesznie, wewnętrznymi oczami, tę całą dokumentację, a zwłaszcza owo wspomnienie sprzed niespełna pół roku, zwróciłem naraz uwagę, że nie mogę ustalić, czy podczas akademii Madame była na sali – i to mnie zastanowiło.
Na tego rodzaju imprezach nauczyciele, w większości, siedzieli w pierwszym rzędzie, ona zaś, niczym królowa, zawsze na samym środku. Gdy wychodziłem na scenę, a zwłaszcza gdy się kłaniałem, nie mógłbym jej nie dostrzec. A skoro byłbym dostrzegł, nie mógłbym nie pamiętać. Tym bardziej, że pamiętałem, i to dokładnie, innych. Na przykład, Solitera, jak bije mi brawo z niechęcią albo odwraca głowę, by piorunować wzrokiem entuzjastów „flamenco”, którzy nazbyt krzykliwie domagali się bisu. Albo Eunucha i Żmiję siedzących obok siebie, jak wymieniają ciągle jakieś uwagi szeptem z wyrazem dezaprobaty. Natomiast po Madame nie został żaden ślad. Choćby nieostry obraz, choćby strzępek obrazu: mina, pozycja, gest, jakiś detal ubrania.
Im dłużej to drążyłem, im mocniej naświetlałem negatywy tych scen, zaczął w nich w końcu majaczyć widok pustego krzesła. Coraz wyraźniej widziałem, że w środku pierwszego rzędu, tuż obok Solitera, jedno miejsce jest wolne; zarazem zaś zachowanie naszego pryncypała, owe raptowne zwroty i spoglądanie za siebie, zaczęło mienić się sensem: nie było już tylko aktem poskramiania zuchwalców; przybrało również wyraz oczekiwania na kogoś, rozglądania się za kimś, niecierpliwienia się. Miałem coraz mocniejsze i natrętniejsze wrażenie, że jej tam wtedy nie było, on zaś z tego powodu jakby się denerwował.
Teraz, w obliczu tego, o czym już usłyszałem i dalej miałem słuchać, ów wyłowiony szczegół tamtego wydarzenia – puste krzesło Madame, jej nieobecność wtedy – stał się dla mnie znaczący.
Nie miałem jednak czasu, by dalej to rozważać i wdawać się w spekulacje, bo oto już szliśmy ulicą i pan Konstanty zaczął:
– Nie wiem, co wiesz na temat hiszpańskiej wojny domowej, i wolę tego nie wiedzieć. To, czego uczą tu w szkole, jeżeli w ogóle uczą, na pewno jest stekiem kłamstw, a do literatury, uczciwej literatury, nie masz z pewnością dostępu, ponieważ jest zakazana. Zresztą, jest jej niewiele. Chyba żaden epizod z najnowszej historii świata nie jest tak przekłamany jak właśnie ta tragedia, i to nie tylko u nas, ale i na Zachodzie, w demokratycznych państwach.
No, ale nie zamierzam robić ci teraz wykładu. Opowiem ci jedynie historię Maksymiliana, a wnioski wyciągaj sam. Tylko powtarzam raz jeszcze: wszystko, co tutaj powiem, jest tylko i wyłącznie do twojej wiadomości. Z nikim, ale to z nikim, masz o tym nie rozmawiać. Nawet rodzicom nie mów, a już kolegom w szkole, a tym bardziej na lekcjach, to niech cię Pan Bóg broni! Ściągniesz na siebie biedę! A przez siebie i na mnie. A zatem przyrzekasz?
– Tak.
– Słowo?
– Słowo honoru.
– Dobra, a więc zaczynam.
Wojna domowa w Hiszpanii wybuchła w trzydziestym szóstym, siedemnastego lipca… Był to przedziwny czas. Niedobry. Morowy. Chory. Pewien porządek świata dobiegał swego kresu. Infekcja, która się wdała już dobre dwadzieścia lat wcześniej, przechodziła ze stadium pierwotnej inkubacji w fazę dojrzałą, drapieżną. Armia drobnoustrojów ruszała do ataku. Rosła śmiertelna gorączka, otwierająca drogę obłędowi i zbrodni.
W Sowietach – terror i czystki, fingowane procesy, wywożenie na Sybir, głód, niewolnicza praca, lecz przede wszystkim przerzut… przemyślna kontrabanda „czerwonego zarazka”, wszędzie gdzie tylko się dało. Sfora biesów-agentów puszczona w świat, by zarażać, tworzyć ośrodki zapalne, przygotowywać lont na godzinę wybuchu „rewolucji światowej”.
Tymczasem w drugiej z krain, gdzie diabeł lubi gościć, tytułującej się wtedy przezwiskiem Drittes Reich[82]inna zgraja czarownic odprawiała swój sabat. Wśród gigantycznych budowli, na gigantycznych placach roznamiętnione tłumy zagrzewano do walki. Pochodnie, ryk megafonów i zbiorowa ekstaza. Lebensraum[83]dla Germanów, którzy są Herrenvolk[84]. Trzecia Rzesza Niemiecka stanie się Tysiącletnią! Weg mit den Juden und Slawen![85]Świat ma należeć do nas!
I wszędzie czerwień sztandarów… jakby zapowiedź krwi. Tam – żółty sierp i młot, tu – czarne haki swastyki.
A świat tymczasem – co? Indolencja, beztroska. Somnambulizm. Parady. Wesoła zabawa i jazz. Nie wiedzieć o niczym! Nie słyszeć! Uprawiać psychodrame albo klęczeć w przybytkach awangardowej sztuki. W tym było coś straceńczego, jakby łaknienie śmierci. Dziś, gdy po latach spoglądam na ów czas i na siebie, widzę, jak bardzo i ja byłem tym zaczadzony. Te wszystkie wyprawy w góry, to zdobywanie szczytów, rozkoszny dreszcz ryzyka, dach Europy, Mont Blanc – to wszystko była ucieczka. Rozrzedzone powietrze. Słońce, błękit i dal.
Tym samym dotknięty był Maks, i to o wiele silniej. Ów nieustanny ruch, zabawa w punktualność, a w końcu ten cały pomysł, by rodzić na szczytach Alp… Fanaberie epoki! Ekstrawagancja, brawura, trochę niewinnej mistyki. Owszem, w szlachetnym stylu, niemniej z chorego pnia. Spróchniałego od wewnątrz, zwanego dekadencją.
Ale w tym Holder Wahnsinn[86]zdarzały się też inne reakcje i zachowania. Pojawiał się odruch sprzeciwu: budził się homme révolté[87], który pojąwszy naraz, że zbliża się katastrofa, uznawał, że trzeba jednak, choćby na przekór, coś robić.
Czytałeś Zwycięstwo Conrada? Tam jest to opisane. Wspaniale opisane! Bohater tej powieści, Szwed z pochodzenia, Heyst, jest człowiekiem głęboko rozczarowanym do świata, pełnym odrazy i wzgardy. Świat to marność lub piekło, a ludzie to szarańcza dręcząca się nawzajem lub goniąca za wiatrem. Schopenhauer. Mizantrop. Jedynym wyjściem dla niego jest odrzucenie gry. Wycofanie się z życia. Dlatego postanawia zamieszkać na „końcu świata”, na niemal bezludnej wyspie, gdzieś na archipelagu obecnej Indonezji. Lecz kiedy już tam płynie, gdy w jakimś portowym mieście czeka na zmianę statku, na ów ostatni rejs, jest świadkiem pewnej sceny, która go bulwersuje. Jakaś nieszczęsna dziewczyna z zespołu muzykantów, grającego w hotelu dla rozerwania gości, zostaje na jego oczach dotkliwie upokorzona przez ordynarną szefową. Zdawałoby się, drobiazg. Nie takie rzeczy widywał. A jednak w tym wypadku nie może być obojętny. Zdumiony samym sobą, ofiarowuje jej pomoc.
„Nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić”, zwraca się do niej nieśmiało pamiętnymi słowami, „lecz zawsze mogę wykraść”.
Co z tego wyniknęło, to już inna historia. Jeżeli nie znasz tego, możesz sobie przeczytać. Tu chodzi mi tylko o impuls, o tę nagłą reakcję. O to coś, co czasami każe nam wstać i wyjść, albo wykonać coś, choć miałoby to kosztować nawet najwyższą cenę.
Podobny odruch, jak sądzę, zadziałał wtedy u Maksa. Cóż jednak go wywołało? Jakieś szczególne bestialstwo dokonane w Hiszpanii? Zbombardowanie Guerniki? Masowe rozstrzeliwania? Nie. Co innego. Bliżej. Coś, co się działo w kraju.
W Polsce na wojnę w Hiszpanii reagowano różnie. Rząd – kunktatorsko, niechętnie; po cichu sprzyjał Franco. Nie było to zbyt chwalebne, jakkolwiek trzeba pamiętać, kogo się miało za miedzą na zachód od Poznania. Chcę przez to powiedzieć tyle, że w porównaniu z innymi dżentelmenami Europy, którzy, choć mniej zagrożeni, też się nie wychylali, a i nie odmawiali, dla świętego spokoju, takiej czy innej przysługi rozbestwionym gangsterom, nie byliśmy, mimo wszystko, specjalnie od nich gorsi. W szkole pewnie cię uczą, że w akcji pomocy i wsparcia wiedli prym komuniści… To prawda, lecz wieloznaczna. Po pierwsze, co to było – ta cała KPP? W czyim imieniu działała? A dwa, to komu w istocie śpieszyła ona z pomocą? Republikanom? Kortezom? Czy raczej „jakobinom”, awanturniczej lewicy, kontrolowanej bez reszty przez agentów Stalina?
Trzeba to jasno powiedzieć: KPP była w Polsce agenturą sowiecką i wszystko, co robiła, robiła na polecenie towarzyszy z „centrali”, na rozkaz Komintemu. To znaczy, w interesie komunistycznej Rosji. Służąc obłędnej idei i bandziorowi wszechczasów, który szykował powoli wielki skok na Europę, wysłali tysiące ludzi na poniewierkę i śmierć…
No, ale wracajmy do rzeczy.
Maks był człowiekiem z gruntu apolitycznym. Żył w świecie innych pojęć. Jakby nie schodził z gór. Gdybym miał jednak określić jego charakter społeczny, rzekłbym, iż był liberałem z lekkim przechyłem na lewo. Był wrażliwy na nędzę; na krzywdę, niesprawiedliwość. Ale zarazem najdalszy od wszelkich radykalizmów, a zwłaszcza od komuny w leninowskim wydaniu. Bał się Rosji sowieckiej, nie cierpiał bolszewików, nazywał ich czasami „azjatycką zarazą”. A jednak kiedy nasz rząd wystąpił z inicjatywą, by ludzi walczących w Hiszpanii pozbawić obywatelstwa, by zamknąć im drogę powrotu, odebrał to bardzo źle.
„Tak się nie postępuje”, mówił zirytowany. „To się prędzej czy później obróci przeciw wszystkim. Dziś oni, jutro inni. Niebezpieczny precedens. To chwyt poniżej pasa. Trzeba się temu sprzeciwić…”
Zadziwił mnie. Jak nieraz. Skąd u niego reakcja na tę akurat sprawę, i to jeszcze tak silna? Czemu przejął się nagle losem ludzi formacji obcej mu, nienawistnej?
„Odkąd to los ‘zarazków’ tak ci leży na sercu?” zapytałem go wtedy. „Wiesz chyba, co to za jedni i z kim są powiązani”.
„To nie jest jeszcze powód, by im odmawiać powrotu! Tym bardziej, że większość z nich to ludzie oszukani. Nie wiesz, co u nich znaczy ‘spontaniczna reakcja’? To był normalny werbunek. Presja wywierana na ludzi, którzy nie mieli wyboru. Bo tu klepali biedę lub żyli na marginesie”.
„Kogo chcesz wzruszyć tą bajką?” zacząłem się niecierpliwić. „Jeśli mnie, to daremnie. A zresztą, gdyby nawet, to co tu można zrobić?”
„Niewiele, zgadzam się z tobą… Lecz zawsze można, na przykład, pojechać tam… zobaczyć.”
„Po co?!” Aż podskoczyłem.
„No, wiesz”, odrzekł spokojnie, „żeby się zorientować, co tam naprawdę się dzieje, i żeby… nie oddać im pola”.
Pojąłem, że wszelka dyskusja pozbawiona jest sensu. On się już zdecydował, rzecz była przesądzona. Chciał tylko mnie powiadomić.
„A co z dzieckiem i Claire?”
„Właśnie!” podjął natychmiast, jakby głównie w tej sprawie spotkał się wtedy ze mną. „Chciałem cię o coś prosić. Abyś był z nią w kontakcie i w razie czego jej pomógł…
„W razie c z e g o?” przerwałem.
„No, wiesz”, rozłożył ręce, „różnie może się zdarzyć”.
Spytałem, czy powziął ten plan w porozumieniu z Claire. Odpowiedział, że tak i że jest między nimi, jak zawsze, pełna zgodność.
Co miałem na to powiedzieć? Przyjąłem zobowiązanie.
Znając go, wyczuwałem, że wszystko miał obmyślane w najdrobniejszych szczegółach i że za tą eskapadą kryją się powiązania, jakie miał za granicą, przede wszystkim we Francji. Nie wnikałem w to jednak.
Moje domysły zresztą potwierdziły się wkrótce. Przedostał się do Hiszpanii drogą przez Pireneje. Przez pierwszych kilka miesięcy dawał o sobie znać dość często i regularnie. Musiał mieć stały kontakt z jakąś bazą we Francji, bo listy były słane z departamentu Gard. Aż gdzieś pod koniec maja trzydziestego ósmego zamilkł i przepadł bez wieści. Nikt spośród kilku ludzi, z którymi był tam w kontakcie, nie potrafił powiedzieć, co się z nim nagle stało. Albo po prostu zginął, albo wpadł w czyjeś ręce i został uwięziony.
Ona znosiła to wszystko z niebywałą godnością. Jej spokój, opanowanie i niezachwiana wiara, że on żyje i wróci, były imponujące. To wtedy właściwie odkryłem, jakim była człowiekiem…
Zapadła nagle cisza, w której na pierwszy plan wybiły się dźwięczne kroki mojego cicerone (jego brązowe półbuty miały skórzane podbicie, a nie gumowe, jak moje). Szliśmy ciemną ulicą, po wilgotnym chodniku, na którym się walały opadłe liście klonu. On lekko pochylony, z rękami założonymi do tyłu, ja obok, po jego prawej, trzymając ręce w kieszeniach. Spojrzałem nań kątem oka. Patrzył przed siebie w ziemię i coś wyrabiał z wargami. Uzmysłowiłem sobie, że to nie pierwszy raz przerywa opowiadanie i dziwnie się zachowuje, gdy zjawia się na scenie postać matki Madame.
– Użył pan czasu przeszłego – przerwałem w końcu milczenie. – Powiedział pan: „była człowiekiem”. Znaczy to, że nie żyje?
– No pewnie, że nie żyje – odparł z odcieniem złości.
– Od kiedy? – nie wytrzymałem.
– Chwileczkę! Po kolei! – ofuknął mnie i dodał: – Zastanawiam się tylko, co opowiedzieć naprzód: czy to, co było w Hiszpanii i co się wtedy z nim działo (lecz o czym się dowiedziałem dopiero w wiele lat później), czy to, jak sprawy się miały z mojego punktu widzenia.
– Z pana punktu widzenia – odezwałem się cicho – jeśli wolno mi radzić.
– Nie – powiedział po chwili. – Lepiej będzie jednakże, jeśli opowiem teraz, co się stało w Hiszpanii. Tylko pamiętaj: nikomu!
Maks przeszedł Pireneje w trzydziestym siódmym, w grudniu. Naprzód się znalazł w Léridzie, potem pod Saragossą, a na koniec w Madrycie. Działał w niejednej grupie, choć głównie we francuskich. Organizował transport, brał udział w kilku potyczkach. Stopniowo poznawał ten kraj i jego niedawną przeszłość, znaczy, historię tej wojny. I zrozumiał niebawem, że tam są d w a fronty, nie jeden: że przeciw Republice walczy nie tylko Franco i jego poplecznicy ale i… Józef Stalin, i to znacznie skuteczniej, a zarazem – perfidniej.
Zwycięstwo lewicy w Hiszpanii w trzydziestym szóstym roku było dla Sowieciarzy, z jednej strony, sukcesem, a z drugiej, ostrzeżeniem. Jątrzyli tam od dawna, jak zresztą wszędzie w tym czasie. Nie spodziewali się jednak, że akurat w tym kraju – katolickim, rolniczym – eksperyment się uda. Skoro jednak się udał, trzeba było natychmiast przejąć nad nim kontrolę. „Rewolucja”, po pierwsze, musiała być zgodna z teorią, lecz, co jeszcze ważniejsze, nie mogła być niezależna od bolszewickiej Rosji. Pamiętaj, największym wrogiem całej tej bandy z Kremla – Lenina, Trockiego, Stalina – nie była żadna „prawica”, „imperialiści”, „faszyści”, lecz zawsze i niezmiennie… ustrój demokratyczny, a w szczególności lewica, prawdziwa, rzetelna lewica, to znaczy taka formacja, która w legalny sposób – politycznymi środkami – walczyła o interesy i prawa ludzi pracy. O tak, to właśnie jej nienawidzili najbardziej! Bo zabierała im miejsce, bo stanowiła przeszkodę dla ich zbójeckich metod.
Dlatego też, gdy tylko zwyciężył ów front ludowy, co jednak nie przyniosło oczekiwanych skutków, czerwone biesy natychmiast dolały oliwy do ognia. Zaczęły to diabelskie misterium podpalania, rozpasania i rzezi. Morderstwa polityczne, prowokacje, napady i nie kończący się strajk. Rozkręcać spiralę gwałtu, podsycać ogień anarchii, aby w jakimś momencie, gdy zamroczenie zbiorowe osiągnie apogeum, chwycić wszystkich za gardło i rzucić na kolana. I od tej chwili już władać – niepodzielnie, bezwzględnie.
I pewnie by im to wyszło, gdyby nie drugi diabeł, co panoszył się wtedy i też chciał podbić świat. Widząc, że kawał Europy staje się łupem rywala, pośpieszył czym prędzej na żer, aby walczyć o swoje.
Tak się zaczęła ta wojna. Oto prawdziwe jej tło. Gdyby nie pucz komunistów, gdyby nie Komintem, gdyby nie wypuszczenie motłochu na ulicę, z pewnością by do niej nie doszło.
No, ale skoro już doszło, nie myśl, że Sowieciarzom było to nie na rękę. Przeciwnie, spadało im z nieba! Sądzisz, że w owym czasie oni poważnie myśleli o rewolucji światowej? O tym, by „lud wyklęty. zaczął masowo „powstawać” i obalać „tyranie”? Nic bardziej fałszywego! Rewolucja światowa, owszem, była ich celem, lecz pod jednym warunkiem: że od początku do końca będą ją kontrolować. Że będą powstawać państwa całkowicie zależne od moskiewskiej centrali – kolonie ZSRR. Wszelkie inne warianty „wyzwalania się ludów z jarzma wyzysku i biedy. były niedopuszczalne. Bo mogły nagle wykazać, że Rosja nie jest najlepsza w budowie „lepszego świata”, że, owszem, przoduje, jak zawsze, lecz – w ciemiężeniu ludzi!
Podbić wtedy Hiszpanię pod pozorem rewolty? Byli na to za słabi. Lecz rozdmuchawszy ogień, pozwolić mu się rozszerzać w nieprzewidziany sposób? Wszystko, tylko nie to! Trzeba ją było zarżnąć, jak kozła ofiarnego, lecz przedtem jeszcze – oskubać; wycisnąć z niej, co się da.
To właśnie z tego powodu rebelia frankistowska wprost spadała im z nieba. Zresztą, robili wszystko, aby ją sprowokować. A odkąd wojna wybuchła i włączyli się do niej Mussolini i Hitler, pozostawało już tylko tak zręcznie manewrować, by trwała jak najdłużej. Bo taka wojna dla Rosji była na wagę złota… Jak się za chwilę przekonasz, nie tylko w przenośnym sensie. Po pierwsze, niechciane dziecko mordowali „Herodzi”, a nie rodzona matka: „ojczyzna proletariatu”. Po drugie, taka rzeź była nieoceniona dla celów propagandowych: można było udawać, że się ofierze pomaga, w istocie zaś tylko przedłużać krwawą, bolesną agonię. I wreszcie, ten rzeźnicki karnawał przynosił wielką forsę. Wiesz, ile Stalin wycisnął w tym okresie z Hiszpanii? Sześćset milionów dolarów! W złocie! Nie w żadnych papierkach.
Co, wyobrażasz sobie, że on im pomagał za darmo? Że słał te czołgi i bomby w imię wzniosłych idei solidarności mas? To wszystko był złoty interes. Za darmo, a przynajmniej nie za własne pieniądze, wysyłało się ludzi, i to w dodatku nie swoich. Z Rosji jechali tam tylko agenci, prowokatorzy i doradcy wojskowi. Natomiast „siłę żywą”, czyli mięso armatnie rekrutowano gdzie indziej, wszędzie, gdzie tylko już były założone agendy – w Austrii, we Francji, we Włoszech, w Czechach i na Bałkanach. W Polsce taką agendą była KPP.
Genialnie wymyślone! Doprowadzić do wojny, czerpać z niej jak najdłużej różnorodne profity, a wreszcie, gdy w kasach i skarbcach pokazuje się dno, przyspieszyć wielki finał: ze wszech miar pożądany upadek Republiki.
Jak morduje się kogoś, komu niby się sprzyja? Jest na to stary sposób. Rosjanie są w nim mistrzami. Sowieci zaś w tej metodzie osiągnęli perfekcję nie znaną dotąd na świecie. Atakuje się umysł, wywołuje się obłęd. Tym właśnie była akcja „zwierania szeregów lewicy”. W przeciągu krótkiego czasu, po stronie republikańskiej, wszyscy walczyli z wszystkimi, skakali sobie do gardła, panował terror i strach, klimat podejrzeń, donosów, intryg i prowokacji. Gdy na froncie, w okopach, robiło się coraz trudniej, w dowództwie, na szczytach władzy, wyrzynano się wzajem. W tej sytuacji Franco spokojnie siedział i czekał. I rzeczywiście, gdzieś w grudniu trzydziestego ósmego, byli już tak skołowani i wycieńczeni przez czystki, że ledwo stali na nogach. Franco, dostawszy wiadomość, że Stalin ostatecznie porzuca Republikę (wywiózłszy całe złoto), przystąpił do ofensywy – ostatniej, „katalońskiej”. W trzydziestym dziewiątym, w styczniu, upadła Barcelona, a w końcu marca – Madryt.
Franco prowadził wojnę, nie pasjonując się nią. Kiedy mu doniesiono, że wszystko już skończone, nie podniósł nawet głowy znad papierów na biurku. Natomiast przystąpił zaraz do bezwzględnej rozprawy z masą republikanów. Zginęło wtedy blisko dwieście tysięcy ludzi, a ponad drugie tyle – wylądowało w więzieniach. Stalin odetchnął z ulgą.
Maks zniknął z pola widzenia, bo musiał się ukrywać. Jako ochotnik z Polski, ale nie z KPP, wydał się naraz „czerwonym” niezwykle podejrzany. Uznano go za szpiega – faszystowskiego agenta. Wydano nań wyrok śmierci. Ukrywał się z jednym Francuzem, ściganym za to samo. W odróżnieniu od Maksa, był to typ „polityczny” – działacz, organizator, entuzjasta idei. Pojechał do Hiszpanii, by włączyć się do walki o „lepsze jutro świata”. Lecz bardzo szybko wpadł w wir rozgrywek partyjnych i intryg, i na tym grząskim gruncie przebył daleką drogę. W końcu „wiedział za dużo” i trzeba go było sprzątnąć. Cudem uniknął śmierci. To Maks, zresztą przypadkiem, uratował mu życie. Trzymali się odtąd razem. Zaprzyjaźnili się. To właśnie od niego Maks dowiedział się całej prawdy o sowieckiej „pomocy” i w ogóle o tej wojnie. I dzięki niemu również wydostał się z Hiszpanii. Dosłownie w ostatniej chwili. Tuż przed upadkiem Madrytu. Pamiętam dobrze ten dzień, gdy nagle, po blisko roku zupełnego milczenia, nadeszła od niego wiadomość – telegram nadany z Francji: żyje, jest cały i zdrów, ale nie wraca do kraju; a ona niech się pakuje i niechzaraz przyjeżdża – oczywiście wraz z dzieckiem.
Pan Konstanty znów umilkł. Szedł, lekko pochylony, ze wzrokiem utkwionym w chodnik.
– Dlaczego nie chciał wracać? – zapytałem półgłosem.
– Ponieważ był przekonany – usłyszałem odpowiedź – że Polska lada moment zostanie napadnięta. I to naraz z dwóch stron. Z zachodu i ze wschodu.
– Kiedy to było, dokładnie?
– W trzydziestym dziewiątym, w kwietniu.
– Już wtedy to przewidywał?
– W dniu upadku Madrytu Niemcy zerwały traktat, który zawarły z Polską w trzydziestym czwartym roku, a bodaj w tydzień później wkroczyły do Czech i na Litwę. Mniej więcej w tym samym czasie szef dyplomacji sowieckiej na oficjalnym spotkaniu z ambasadorem Francji powiedział bez ogródek, że ZSRR nie widzi innego wyjścia dla siebie niż… czwarty rozbiór Polski. To były znane rzeczy, publikowane w prasie. A niezależnie od tego – pan Konstanty przystanął i spojrzał w moją stronę – on miał jakiegoś nosa.
Staliśmy pod latarnią, w kręgu mętnego światła, u brzegu rozległej kałuży.
– I co, pojechała do niego? – odezwałem się wreszcie po dłuższej chwili milczenia, ściskając w kieszeniach palce.
– Tak – odparł pan Konstanty – i to niemal z dnia na dzień. Pamiętam: Dworzec Główny; wieczór; wagon sypialny. Widziałem ją tam wtedy, w otwartym oknie pociągu, po raz ostatni w życiu.
Zapatrzył się w kałużę, na której falowały cienie naszych sylwetek. Wreszcie ruszył na nowo, obchodząc ostrożnie wodę.
Znowu szliśmy w milczeniu.
Walczyłem z natłokiem myśli. O co pytać? Co mówić? Zdałem się na cierpliwość. W końcu odezwał się:
– Miała wtedy przed sobą niespełna trzynaście lat życia. Przeliczyłem natychmiast: rok pięćdziesiąty drugi.
– Co się stało? – spytałem.
– Wypadek samochodowy. Tyle że… – nie dokończył.
– Tyle że co? – podjąłem.
– Tyle że nie jest jasne, co było jego przyczyną…
– Przepraszam – wpadłem mu w słowo – gdzie obecnie jesteśmy? We Francji, czy znowu w Polsce?
– We Francji, mój drogi, we Francji.
– Nie wrócili po wojnie…
– Nie – odpowiedział krótko.
– A co to był za wypadek? W jaki sposób zginęła?
– Za kierownicą. Prowadząc. Straciła panowanie.
– I co w tym jest niejasnego?
– Rzecz podstawowa: dlaczego? Na równej, pustej drodze?
– Jechała sama, czy… z kimś?
– Sama. Lecz Maks to widział.
– I co takiego zobaczył?
– Że auto nie hamuje. Że zjeżdża na pobocze i leci dalej na dół.
– I co by to miało znaczyć?
– Że nie działały hamulce i układ kierowniczy.
– No dobrze, no i co z tego?
– Że wszystko to zostało specjalnie uszkodzone.
– Po co? A raczej, przez kogo?
– To właśnie jest niejasne. W każdym razie on sądził… był święcie przekonany, że to była pułapka. Zastawiona na niego. To on miał być ofiarą.
– I kto niby za tym stał?
Pan Konstanty przystanął, wyjął z kieszeni spodni srebrną papierośnicę i pudełko zapałek, wyciągnął spod gumki Giewonta i z namaszczeniem zapalił.
– Wszystko, co wiem, wiem od Maksa – wypuścił z rozkoszą kłąb dymu. – I prawdę mówiąc, nie wiem… nie wiem, co o tym myśleć.
– Dlaczego?
– Posłuchaj – szybkim ruchem wsunął papierośnicę i pudełko zapałek z powrotem do kieszeni i znowu ruszył z miejsca – ten Francuz, co mu pomógł wydostać się z Hiszpanii, później, za okupacji, działał w Ruchu Oporu. Znowu ich drogi się zeszły: wciągnął go do współpracy. I tam to się zaczęło. Wróciły stare sprawy, ów chorobliwy trans – prowokacji i zabójstw. Pod pozorem rozliczeń ze zdrajcami narodu i kolaborantami załatwiano dziesiątki doraźnych porachunków, a także różne „zaszłości”. Krąg zaczął się zacieśniać. Ginęli kolejno ludzie z siatki tego Francuza, w tym kilku weteranów właśnie z wojny w Hiszpanii, a wreszcie i on sam został zamordowany. Maks dostrzegł w tym dla siebie śmiertelne zagrożenie. Uznał, że po tym człowieku – następny będzie on. I tak jak stali, uciekli. Wszyscy troje. Natychmiast. W góry. Gdzieś pod Megève.
Czytałeś Zwycięstwo Conrada? A, już pytałem cię o to! Przeczytaj, koniecznie przeczytaj! To znów jest jak z tej powieści. Wcielone zło tego świata, odrzuconego ze wzgardą, puka do drzwi azylu, by zmusić do pojedynku. Niejaki pan Jones, Ricardo i straszny osiłek Pedro: trójka spod ciemnej gwiazdy, nasłana przez Schomberga. Z zawiści. Przez podłość. Zło.
Tak przynajmniej to wszystko prezentował mi Maks.
Po kilku latach spokoju, gdzieś w pięćdziesiątym drugim, znowu poczuł ich oddech. Któregoś dnia, blisko domu, zauważył człowieka, którego widywał w Hiszpanii. Był to niejasny typ, grający na różne strony, przed którym ostrzegał Maksa ów francuski kolega. Maks odniósł teraz wrażenie, że jest to wywiadowca, który miał za zadanie ustalić jego adres. Potem zjawili się inni. Przynajmniej według niego, bo nie mam innych danych. Mam natomiast podstawy, by sądzić, że zwariował.
Był pewien, że go śledzą, że czają się do skoku. Wszystko, co działo się wokół, wzbudzało w nim podejrzenia. Stał się skrajnie nieufny, we wszystkim węszył zdradę. Choć, z drugiej strony, fakt: NKWD w tym czasie poczynał sobie we Francji wyjątkowo zuchwale. Porywali z ulicy. Zgarniali w biały dzień. Nawet w centrum Paryża. Były głośne wypadki.
No i wreszcie się stało. Ta sprawa z samochodem. Dla niego to był zamach. Potwierdzenie podejrzeń, że jest na celowniku. Nie wiem, co tam znaleźli. Mówił, że robił badania, że brali wszystko pod lupę. Zresztą, jakkolwiek było, nerwy po tej historii puściły mu na dobre. Stał się innym człowiekiem. Rozchwianym. Pobudzonym. Dręczącym się wyrzutami. Maniakalnie ostrożnym, a przy tym – nierozważnym. Takim go właśnie znalazłem, gdy wkrótce po śmierci Stalina powrócił z nią do kraju.
– Z nią? – nie wytrzymałem.
– No, z córką… przecież nie z trumną! – wyjaśnił pan Konstanty z odcieniem irytacji. – Z twoją obecną panią, co uczy cię francuskiego.
– Ach, słusznie! Oczywiście! – udałem spóźniony refleks.
– Ty rozumiesz?! – znów stanął, tym razem u szczytu schodów prowadzących do przejścia pod kolejowym wiaduktem. – Rozumiesz, co on zrobił? Tam niby osaczony, uciekł tutaj się chronić! W tamtym czasie! Rozumiesz? Wiedząc, co się tu dzieje! Nie mając żadnych złudzeń!
Pan Konstanty zachłannie zaciągnął się papierosem, po czym go cisnął pod nogi, przydeptał niedopałek i ruszył w dół, ostrożnie, po wyślizganych schodach.
– To świadczy, w jakim był stanie – powiedział nieco spokojniej. – Do czego go doprowadził ten „pojedynek ze światem”. Człowiek przy zdrowych zmysłach nie robi takich rzeczy.
Szliśmy ciemnym tunelem w oparach stęchlizny i moczu. Z niewysokiego sufitu kapała obficie woda.
– Tak, to była choroba – znów usłyszałem głos mojego przewodnika -rodzaj choroby nerwowej. Polegającej na głodzie: strachu i zagrożenia. Ludzie, dotknięci nią, w istocie, chcą się bać. To działa jak narkotyk. Kiedy nic się nie dzieje, stwarzają sytuacje, by urojony świat znów zyskał potwierdzenie.
On zawsze miał skłonności do wyzywania losu. Teraz, wskutek tych przejść, to wszystko zwyrodniało. Wyjątkowa odwaga, odpowiedzialność za innych, ostrożność i dyscyplina – wszystko to się stopiło w skrajną nieobliczalność. W szukanie śmierci, zguby.
Chociaż czas, w którym wrócił, nie był już tak złowrogi jak przez ubiegłe lata, to jednak w dalszym ciągu niewiele było potrzeba, aby dostać po głowie. Tymczasem on, ledwo wrócił, zamiast przycupnąć gdzieś cicho, zaczął się zaraz obnosić z tą całą swoją historią. Aż go wreszcie przymknęli. I to nie zwykłe UB, lecz Informacja Wojskowa. Najmroczniejszy krąg piekła.
No, i nie wyszedł już stamtąd. Dostał podobno zawału. Ja to nawet przyjmuję, ponieważ wydali ciało. Lecz w takich okolicznościach… to było tylko jedno: najzwyczajniejsze morderstwo. Stało się w końcu to, czego tak się obawiał, a jednocześnie ku czemu szedł straceńczo naprzeciw.
Rozległ się łoskot pociągu jadącego nad nami i pan Konstanty urwał. Przyspieszyliśmy kroku i wyszliśmy z tunelu. Zaczęliśmy piąć się po schodkach po drugiej stronie torów.
– No, a co z nią w tym czasie? – zapytałem zdyszany, gdy znów byliśmy na górze.
– Z kim? – odrzekł, roztargniony.
Już miałem na języku „No, z córką… przecież nie z trumną!” (co ciągle brzmiało mi w uszach), powstrzymałem się jednak, ograniczając jedynie do szczypty zniecierpliwienia:
– No, jak to z kim? – mruknąłem. – Z tą, którą nazwał Zwycięstwem.
– Ach, z La Belle Victoire! To też jest smętna historia. „Nareszcie!” pomyślałem i zacisnąłem kciuki.
– Kiedy tylko przyjechał i wciągnął mnie w to wszystko, wielokrotnie mnie prosił, a nawet zobowiązywał, bym nie zostawiał jej samej, „gdyby mu się coś stało”, i abym nad nią czuwał. Byłem, rzecz jasna, gotów służyć wszelką pomocą, zauważyłem jednak, że kontakt z nią nie jest łatwy.
Była zamknięta w sobie, niekomunikatywna, a nawet odpychająca. No, niby nic dziwnego: przecież dla niej ten kraj, zwłaszcza w tamtym okresie, to była obca pustynia. Gorzej! Kolonia karna. Wokół nędza i terror, a w domu – izolacja. Żadnego środowiska, żadnych kolegów, przyjaciół. Jedyny dostępny świat – to garstka znajomych ojca. Na ogół starszych, dziwacznych, okaleczonych przez wojnę, zgorzkniałych, zastraszonych. Zresztą, wyobraź sobie! Jesteś w tym samym wieku. Robisz zaraz maturę – i fiu! przenoszą cię nagle… ja wiem?… powiedzmy, do Lwowa, który kiedyś był polski i gdzie twój ojciec, przed wojną, studiował matematykę. No, i jakbyś się czuł? A dla niej, jestem pewien, to był skok jeszcze większy. Z raju – prosto do piekła. Wyobraź sobie: Alpy, francuskie lycée, elegancja, a potem nagle gruzy, polityczne szaleństwo i zamiast „Chanel 5” szare mydło do prania. To musiało być straszne!
Była jak dziki ptak zamknięty naraz w klatce. Nie wychodziła z domu. Była zdesperowana. Maks zamartwiał się tym.
„Po coś ją brał tu ze sobą?!. robiłem mu wymówki. „Żeś sam się zdecydował, to w końcu twoja sprawa. Ale żeś ją w to wpakował… wybacz, lecz to już przekracza wszelkie granice rozsądku…
„Ty, zdaje się, nic nie rozumiesz”, odpowiadał mi na to. „Musiałem ją stamtąd zabrać. Zrobiłem to głównie dla niej… I zaraz ściszał głos: „Tam była zagrożona. Oni mścili się na mnie, uderzając w rodzinę. Ja miałem zginąć ostatni”.
Opadały mi ręce.
Poznałem sprawę lepiej, dopiero gdy go zamknęli i chciałem coś dla niej zrobić, jakem się był zobowiązał.
Początkowo myślałem, że nic z tego nie wyjdzie. Była tak nieprzystępna, że stałem się natrętem, osobą niepożądaną, a nie potrzebnym oparciem. Szybko jednak pojąłem, skąd się to u niej bierze. To nie była reakcja na mnie jako takiego, tylko jako na kogoś, kto związany jest z Maksem. Bo jej stosunek do ojca był niedobry, wręcz wrogi. Nie wiem, czy było tak zawsze, czy miało to głębsze podłoże, czy wynikało po prostu z ostatnich wydarzeń i przejść. W każdym razie, w tym czasie na wszystko, co z nim się wiązało, reagowała fatalnie.
Była to sytuacja jak z tragedii antycznej. Szlachetne intencje ojca krzywdzące własną córkę. Niechęć skrzywdzone] córki wobec ojca w nieszczęściu. Dramat i klęska człowieka, który za śmiały czyn płaci straszliwą cenę – utratą żony, obłędem, awersją córki do siebie i śmiercią w kazamatach w zupełnym osamotnieniu.
Moja rola w tym wszystkim też miała coś tragicznego. Żeby dotrzymać mu słowa, znaczy, aby jej pomóc, musiałem w pewnym sensie obrócić się przeciw niemu. Był to niejako warunek, by w ogóle do niej dotrzeć, aby oswoić ją i nakłonić do działań mających na celu jej dobro.
Gdy się zorientowałem, że była blisko z matką, że to z nią przede wszystkim łączyły ją silne więzy, zacząłem stwarzać wrażenie, że ja, w istocie… też… głównie… przyjaźniłem się z Claire, a nie z Maksymilianem. Opowiadałem o studiach w Instytucie Francuskim, no i o tym okresie, gdy Maks pojechał na wojnę…
Nie pamiętała mnie. Cóż, miała trzy, cztery lata.
No, ale przede wszystkim, dawałem jej dość wyraźnie i jasno do zrozumienia, że choć przyjaźniłem się z Maksem, wiele jego posunięć wzbudzało we mnie opór. Tak było z tym pomysłem rodzenia na Mont Blanc, z wyjazdem do Hiszpanii, i teraz z tym powrotem. A jednak, z drugiej strony, gdyby nie to jego uwielbienie dla Alp, nie przyszłaby na świat t a m – we Francji, na Zachodzie, co może się jeszcze okazać zupełnie zasadnicze. Bo „więcej od przeciwności oraz od wychowania”, jak mówi tamten wiersz, „znaczy chwila narodzin”: g d z i e, w jakim miejscu na Ziemi „wita cię promień światła”. I podobnie z Hiszpanią. Gdyby nie ów przedziwny, niezrozumiały impuls, gdyby nie ta decyzja „zmierzenia się ze złem świata”, znów by się nie znalazła w tamtej części Europy, i nie byłaby teraz osobą dwujęzyczną, o ile by w ogóle żyła, spędziwszy czas okupacji tu, na terenie Polski. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. Może i to się obróci któregoś dnia na jej korzyść. Niech w końcu nie zapomina, jak ma na drugie imię! Lecz jeśli ma się tak stać, jeżeli los, jeszcze raz ma jej okazać łaskawość, nie może się nań obrażać; musi mu pomóc, dać szansę.
Wreszcie, po długich perswazjach, zdołałem ją namówić, aby zaczęła studia. Romanistykę, rzecz jasna. Stwarzało to jakiś cel w życiu, a przy tym pozwalało wejść w środowisko ludzi, z którymi coś ją łączyło – znajomość języka, Francji; co więcej, nad którymi miała niebagatelną przewagę, i mogła wśród nich, z łatwością, zyskać mocną pozycję. Nie zdajesz sobie sprawy, co to wtedy znaczyło – znać bezpośrednio Paryż, w ogóle być na Zachodzie, a zwłaszcza urodzić się tam i mówić bez akcentu.
No więc zaczęła te studia. Trudności, rzecz jasna, nie miała. Przeciwnie – najwyższe oceny, nagrody za prace roczne. Wiem o tym wszystkim dobrze, bo przecież Jerzyk z nią był… na jednym roku, w grupie.
Tego rodzaju wyniki, nawet w tamtym okresie, stwarzały człowiekowi najrozmaitsze szansę, w tym również wyjazdu na Zachód. Zwłaszcza po Październiku. I, rzeczywiście, bodajże gdzieś w pięćdziesiątym siódmym, gdy bardzo różni ludzie dostawali paszporty i jeździli „prywatnie. do rodzin za granicę, albo na jakieś występy, albo na konferencje, ona, i jeszcze ktoś, została wytypowana do stypendium UNESCO – na jakiś kurs lingwistyczny w Paryżu, na Sorbonie. I wtedy się zaczęło.
Otóż wyobraź sobie, że nie dostała zgody. Nie dali jej paszportu. Mimo że była najlepsza, a politycznie rzecz biorąc – zupełnie neutralna. I mimo interwencji – wydziału, rektoratu. Gdy dowiedziałem się o tym, postanowiłem zadziałać, choć nie prosiła mnie o to. Spotkałem się z takim jednym, co miał kontakty w UB, i poprosiłem go, aby wybadał sprawę. Powrócił zakłopotany. Nie, nic się nie da zrobić. Przyczyny utajnione. Rzecz pachnie nie najlepiej. Chodzi prawdopodobnie o zgon jej ojca w więzieniu. I powody zamknięcia. I to, co wyszło w śledztwie. Gdyby został, jak wielu, zrehabilitowany – wtedy to co innego. Lecz jak na razie, nie został. Zresztą, nikt nie wystąpił z taką inicjatywą.
„Jak można występować o rehabilitację, skoro nie został skazany?! Nie było nawet procesu!”
Mój łącznik rozłożył ręce:
„Niestety, nic nie poradzę. Ja mam ręce za krótkie”.
Tymczasem zauważyłem, że ona po tej historii znowu jest niewyraźna. Choć nie wiedziała tego, co doniósł mi ów człowiek, robiła wrażenie osoby głęboko przekonanej, że oto spełnia się fatum. Wpadła w potrzask. W pułapkę. Ten powrót wtedy tutaj to było przekleństwo losu! Już nigdy stąd nie wyjedzie! Nie wydostanie się stąd!
Chcąc być wierny Maksowi, pragnąłem jej dopomóc i działać dla jej dobra. Lecz cóż było dla niej dobrem? To, czego chciał dla niej Maks? Czy czego sama chciała? Maks przywiózł ją tu z Francji, bo się bał o jej życie. Dojdź teraz, czy miał rację, czy powodował nim obłęd! Według mojej oceny, popełniał wielki błąd, a ją unieszczęśliwiał. – Na czym miałem się oprzeć i czyją stronę trzymać?
Powiedziałem jej tak:
„Dostałem informację, że nie puścili cię z powodu historii z ojcem. Cokolwiek się z nim stało, są za to odpowiedzialni, i dobrze o tym wiedzą. Jego śmierć ich obciąża i chcieliby to zataić. Dlatego też uważam, żetrzeba ich przycisnąć. Najlepszą obroną jest atak. A zatem trzeba działać!
Wystąpić zaraz z wnioskiem o rehabilitację, a nawet odszkodowanie.
Jeśli ci więc zależy na odzyskaniu wolności, powinnaś podjąć walkę. Będę ci w tym pomagał, mam różne możliwości, jednakże krok zasadniczy musisz wykonać ty… A poza tym uważam, że mu się to należy. Cokolwiek o nim myślisz, jakkolwiek go osądzasz. To był wspaniały człowiek. Nie ma już dzisiaj takich…
Nie chciała nawet słuchać. Brzydziła się tu wszystkim i nie ufała niczemu. Sądziła, że wszelki kontakt z tutejszą rzeczywistością, a w szczególności z władzą, może jej tylko zaszkodzić. Wierzyła w inną strategię. W strategię sfinksa. Pozoru. I dopiero w tej masce, drążenia swojej sprawy – samotnie, nocą, skrycie, bez żadnego wspólnika.
To właśnie był cały Maks! Pod względem charakteru ona jest jego repliką…
Pan Konstanty przystanął i wyprostował plecy. Po drugiej stronie ulicy stał dom, w którym mieszkałem.
– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział, zmieniając ton. – I widzisz, chociaż chłodno, nie było chyba tak źle.
Szukałem gorączkowo jakiegoś zaczepienia, którego mógłbym się chwycić, aby podciągnąć się wyżej. Być u samego szczytu i nie postawić tam stopy – to byłoby haniebne, po prostu niewybaczalne. Niestety, wszystkie pomoce, które sobie zawczasu byłem przygotowałem, okazały się teraz, jak zwykle, bezużyteczne. Znowu musiałem się zdać na żywioł improwizacji.
– Istotnie – przytaknąłem. – Nawet całkiem przyjemnie. Może by jeszcze rundkę? Tutaj, zaraz za rogiem, jest bardzo miły placyk.
– E, chyba już nie – powiedział. – Ja jeszcze muszę wrócić, nie zapominaj o tym.
– Fakt – pochyliłem głowę. Odbiłem się jednak zaraz i dziarskim, mocnym tonem oznajmiłem swą wolę: – No, to teraz ja pana kawałek odprowadzę! Przynajmniej do wiaduktu. – I żeby nie było dyskusji, pierwszy ruszyłem z miejsca, zwracając się doń jednocześnie z następującą kwestią: – Od tego czasu minęło bez mała dziesięć lat. I co, dopięła swego?
– Gdyby dopięła – odrzekł, podążając w ślad za mną – nie byłoby jej tutaj. Tymczasem jest, jak wiesz. A zatem nie dopięła.
– Nie udało się jej, czy dała za wygraną?
– Osoba o takim imieniu nie daje za wygraną – powiedział ni to z ironią, ni to z rodzajem smutku.
– Więc co robiła w tym celu?
– Powiadam: na różne sposoby szukała jakiegoś wyjścia. Naprzód, przez tę promotor… no, jak jej tam było?
– Surową?
– O, właśnie, przez panią Surową! Potem, gdy to nie wyszło, przez Centre, gdzie zaczęła pracować, niejako śladem swej matki. A teraz… właściwie nie wiem. Mogę się tylko domyślać. Nie mam już z nią kontaktu.
– Dlaczego? Co się stało?
– Zadrażniona ambicja.
– Czyja? Pana czy jej?
– Naturalnie, że jej. Nie podejrzewasz chyba, że mógłbym się na nią obrazić.
– No, to o co jej poszło?
– Że poprosiła mnie o coś, a raz się to tylko zdarzyło, a ja akurat tej prośby nie byłem w stanie spełnić.
– Co to była za prośba? -Ach, nie ma o czym mówić… – A jednak… to ciekawe.
– By Jerzyk, będąc we Francji, spotkał się z pewnym człowiekiem i, wyjaśniwszy mu wszystko, poprosił go w jej imieniu, aby się z nią ożenił. Naprzód, aby jej przysłał tak zwany list intencyjny, następnie, w przypadku odmowy, przyjechał osobiście, a gdyby i to nie wyszło, by wziął z nią ślub per procura.
– To była miłość czy… fikcja?
– Oczywiście, że fikcja! A jak sobie wyobrażasz!
– No, i dlaczego ta prośba nie została spełniona?
– Bo Jerzyk stanowczo odmówił podjęcia się tej misji.
Serce zabiło mi mocniej. Głosowi jednak nadałem niefrasobliwe brzmienie:
– Dlaczego? – zapytałem, nawet z lekkim uśmiechem.
– Właściwie nie wiem dokładnie – odpowiedział z powagą. – Nie wytłumaczył mi tego. Mogę się tylko domyślać… Nie była mu obojętna.
„Więc jednak!” pomyślałem, przypominając sobie, jak Jerzyk nerwowo się zaśmiał na dźwięk nazwiska Madame.
– No, to tym bardziej – rzekłem, niczym bystry adwokat. – Dlaczego nie chciał jej pomóc, skoro była mu bliska?
– Zastanów się, co ty mówisz! – żachnął się pan Konstanty.
– Co w tym osobliwego? – wzruszyłem ramionami. – Skoro to była formalność…
– Ech, jeszcze jesteś za młody, by się na tym wyznawać – poklepał mnie pobłażliwie i znowu się zatrzymał.
„To koniec”, pomyślałem. Nie omyliłem się.
– No, to pędź już do domu, bo nigdy nie skończymy wzajemnie się odprowadzać. I jeszcze raz: pamiętaj, ani słowa, nikomu. Paplaniem zaszkodzisz wszystkim: sobie, i mnie, i jej.
– Może być pan spokojny – ściągnąłem rękawiczkę, widząc, że też to robi, aby uścisnąć mi dłoń. – Ach, tylko jeszcze jedno, jeżeli pan pozwoli…
– No, co tam jeszcze chcesz wiedzieć?
– Kiedy wspomniałem u pana, że ona jest dyrektorką, która ma przeprowadzić reformę mojego liceum, pan Jerzyk… a zresztą i pan… zrobiliście wrażenie zdumionych, zaskoczonych, a pan Jerzyk powiedział: „A więc zrobiła to…”, jakby się czegoś spodziewał. Co miał właściwie na myśli?
– Jak to co? Jeszcze nie wiesz? Teraz, gdy znasz już sprawę?
– No, mówiąc szczerze, nie bardzo… – odrzekłem ritardando. Pokręcił wolno głową z łagodnym politowaniem.
– Kto może być w tym kraju dyrektorem liceum? – spytał rzeczowym tonem. – Jaki warunek, bezwzględnie, stawiany jest kandydatom?
– Zdarzają się wyjątki.
– Kpisz, czy o drogę pytasz?
– Dowodu jednak pan nie ma.
– Cel nie uświęca środków – wyciągnął do mnie rękę. Wyciągnąłem i ja.
– Bywaj zdrów! Powodzenia!
Poczułem uścisk dłoni – suchej, zimnej, kościstej.
– Dziękuję panu za wszystko – powiedziałem solennie. – Zwłaszcza za zaufanie, jakim mnie pan obdarzył.
– Za to się nie dziękuje – nie rozluźniał uścisku. – Tego się nie zawodzi. – Puścił wreszcie i zaraz naciągnął rękawiczkę.
Ruszyliśmy w dwie strony.
Przez chwilę słyszałem odgłos oddalających się kroków. Potem zapadła cisza.
Pulsowały mi skronie, kręciło mi się w głowie. Zamknąłem na chwilę oczy.
W ciemności wyłonił się zaraz widok pustego krzesła. Jakby stary elektryk z Przeglądu Scen Amatorskich włączył słabą punktówkę wycelowaną w to miejsce.