ROZDZIAŁ XIII

Słyszała okropny krzyk Linde-Lou, a sylwetki drodze zamarły z rękami podniesionymi w górę, jakby chciały zatrzymać.

Co ja zrobiłam, co zrobiłam, nieszczęsna? myślała przerażona. Co ja sobie wyobrażam? Jak można tak kusić los? To, że mam zdolność utrzymania się w powietrzu nieco dłużej niż inni ludzie, nie oznacza jeszcze, że mogę łamać prawa fizyki. Musiałam stracić rozum!

Nierówna, poszarpana ściana skały przesuwała się przed jej oczyma z ogromną prędkością jak niewyraźny bury cień.

Jeśli pęd powietrza rzuci mnie na tę ścianę, rozlecę się na drobne kawałki. Nawet nie zdążyłam zobaczyć, czy coś stamtąd nie wystaje, przemknęło jej przez głowę.

Chociaż zginę i tak, i tak…

Słyszała szum powietrza niczym huk, powoli zaczynała myśleć przytomniej, wyciągnęła ręce w dół tak, jak to robiła podczas swoich ćwiczeń. Zaczęła stawiać powietrzu opór, mogła korygować tor spadania. O, wszystkie duchy przodków, pomóżcie mi! Imre, czarne anioły, Demony Nocy, jeśli gdzieś istniejecie, pomóżcie mi!

Oszalałam, myślała. To zwyczajne samobójstwo, pewna śmierć!

Ale muszę! Muszę z tego wyjść! Nie wolno się poddawać!

Koncentrowała się aż do bólu głowy, napinała wszystkie mięśnie, całe ciało. Muszę jakoś wyhamować, muszę próbować unosić się w powietrzu, potrafię przecież…

Ale latać nie umiała! Miała jedynie niewielką zdolność pokonywania ciążenia, utrzymywania się przez chwilę w powietrzu; skacząc ze skały liczyła, że to wystarczy. Teraz mogła się przekonać, jak dalece szalony był to pomysł.

Drzewa, wierzchołki drzew przesuwały się obok niej. Czyż jednak nie mijała ich coraz wolniej?

Nie miała odwagi oddychać. Musiała mimo wszystko przyznać, że opada w dół znacznie spokojniej, różnica prędkości była niewielka, ale już nie groziło jej, że runie na ziemię niczym kamień.

Chociaż upadek i tak był straszny. Zboczeniec, który pochylał się nad przerażonym Joachimem, został trafiony jej obcasami w kark i zwalił się ogłuszony. Christa jednak tak wycelowała, że uderzenie odrzuciło go w bok. Wszyscy troje kłębili się przez chwilę w jakiejś rozpaczliwej szamotaninie, wszyscy tak samo potłuczeni. Chłopiec uwolnił się pierwszy i Christa krzyczała do niego:

– Uciekaj! Uciekaj na drogę, tam jest twój tata!

Joachim, szlochając z przerażenia, zaplątał się we własne spodnie, które tamten nędznik już prawie z niego zdjął. Christa podciągnęła mu je jednym szarpnięciem. Chłopiec był tak zaszokowany wszystkim, co się stało, że musiała się zająć przede wszystkim nim. Miała nadzieję, że napastnik po zderzeniu z nią długo jeszcze nie odzyska przytomności.

– No już, już dobrze, Joachim – szeptała siedząc w kucki obok chłopca i czuła, że każdy milimetr jej ciała rozrywa ból. Nie mogła się teraz roztkliwiać nad sobą. – Już wszystko minęło, już możesz…

Nagle spostrzegła, że tamten wstaje. Wyglądał jednak na zbyt oszołomionego i potłuczonego, by myśleć o zemście. Spoglądał przez chwilę półprzytomnie to na nią, to na wysoką skałę wznoszącą się nad lasem, po czym rzucił się do ucieczki na oślep, po omacku, w śmiertelnej panice potykając się o wystające korzenie.

Christa zdążyła tylko zauważyć, że był to człowiek zadbany i dobrze ubrany, ktoś z lepszej sfery. Potem zniknął pomiędzy drzewami.

Nie mogła biec za nim, musiała zająć się Joachimem.

– Czy on ci coś zrobił? – spytała cicho.

– Nie! – pisnął płaczliwie. – Ale on mówił tak dziwnie. Ja nie wiem, czego on chciał.

Malec rozszlochał się teraz głośno. Christa poprawiła mu ubranie i wzięła go za rękę.

– Chodź, pójdziemy do taty.

– Czy ten pan jeszcze wróci?

– Nie, on uciekł w odwrotnym kierunku.

Mała dziecięca rączka trzymała kurczowo jej dłoń, jakby nigdy już nie miała jej puścić.

Znany przedsiębiorca z Oslo z trudem brnął naprzód. Zdawało mu się, że w zderzeniu z tą dziewczyną, która spadła nie wiadomo skąd, połamały mu się żebra. Był jak w transie, jęczał, dygotał na całym ciele, dzwonił zębami, jakby marzł, całe ciało szarpał ból, ale w głowie miał tylko jedną myśl: Musi uciec stąd jak najdalej! Błyskawicznie. Miał samochód ukryty przy leśnym trakcie, tam gdzie wyczekiwał już od kilku dni, to znaczy od chwili, gdy znowu ogarnęła go ochota na spotkanie z jakimś małym chłopcem. Pierwszy, którego spotkał, niestety, uciekł mu, ale ten…

O, było już tak blisko! I nagle stało się to niepojęte!

Nie miał odwagi wyjść na drogę. Starał się przedrzeć lasem w pobliże samochodu.

Czy to już wieczór? No tak, rzeczywiście wieczór, ale o tej porze roku nie robi się ciemno tak wcześnie.

Przystanął. Jakaś dziwna ciemność spadała na ziemię. I nagle stwierdził, że nie jest sam.

W pobliżu ktoś był. Ktoś, kto… Kto czekał? Stał bez ruchu, jakby się czaił…

Zesztywniał. Usłyszał jakiś okropny dźwięk. Głuche westchnienia…

Mężczyzna próbował się odwrócić. Ale z tyłu za nim też coś było. Tuż-tuż.

Krzyknął. Krzyczał długo w straszliwym przerażeniu. Krzyczał i krzyczał, i krzyczał, aż w końcu ucichł. Na zawsze.

Abel Gard i trzej towarzyszący mu ludzie widzieli, Christa skoczyła ze skały. Abel doznał wrażenia, że serce mu stanęło ze zgrozy. Tak dziwnie się zachowywała na górze, machała rękami, gestykulowała. Zauważył ją dość wcześnie i poznał po długich, rozpuszczonych włosach, że to ona. W ostatnich dniach nie wiązała włosów i nawet zamierzał zwrócić jej uwagę, że to nie wypada, ale jakie to teraz miało znaczenie? Christa skoczyła ze skały, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że to skok samobójczy.

Spadała bardzo wolno.

Niewiarygodnie wolno…

Wszyscy, którzy to widzieli, pobiegli w głąb lasu, jakby mieli nadzieję, że zdążą coś zrobić. Abel czuł, że z rozpaczy pęknie mu serce. Dlaczego ona to zrobiła? Dlaczego?

Czy dlatego, że Frank próbował wymóc na niej przysięgę? Że chciał, aby wyszła za mąż za Abla?

Ta myśl była nieznośna.

A może to z żalu po śmierci ojca?

Chyba nie. Christa miała dosyć skomplikowany stosunek do ojca. Prawdopodobnie jednak dręczyły ją wyrzuty sumienia, że odnosiła się do niego… bez współczucia.

Abel wiedział o tym tak niewiele. Ach, Christo! Był bliski płaczu z żalu i rozpaczy.

Usłyszeli jakieś głosy. Przystanęli, nasłuchując.

Płacz dziecka. I kobiecy głos, pocieszający, łagodny, nakłaniający do pośpiechu.

– Joachim? – wyszeptał pobladłymi wargami. – Joachim i… Christa?

Pobiegli tam, skąd dochodziły głosy, i po chwili oczom ich ukazał się niewiarygodny, lecz jednocześnie cudowny, wytęskniony widok.

– Christo! Jakim cudem przeżyłaś ten upadek?

O Boże! Oni widzieli wszystko, myślała gorączkowo.

– Ja… Ja spadłam na sosnę. I po gałęziach zsunęłam się na ziemię. Upadłam na koronę drzewa i to złagodziło uderzenie.

Zdawało się, że te słowa ich przekonały. Abel obejmował na zmianę to Christę, to Joachima, a lensman wypytywał chłopca, czy był w lesie sam, czy też może ktoś mu towarzyszył.

Wtedy Christa opowiedziała o zboczeńcu, który, niestety, zdołał uciec. Żałowała, nie pobiegła za nim…

– To oczywiste, że nie mogłaś sama biec za nim – rzekł lensman pospiesznie. – W którą stronę on uciekł? I jak wyglądał?

Christa pokazała, gdzie należy szukać.

– To dobrze ubrany mężczyzna, około czterdziestki, jeśli dobrze widziałam. Wyglądał na kogoś z lepszych sfer. Z klasą. Ciemne włosy. Granatowy garnitur. Uczesany z przedziałkiem.

Z głębi lasu doszedł do nich krzyk. Ostry, rozdzierający, szalony.

Policjant i jego ludzie ruszyli pędem w tamtą stronę, a Christa została sama z Ablem i z Joachimem. Ani słowem nie wspomniała o Linde-Lou. On się trochę bał ludzi i z pewnością jeszcze by nie chciał nikogo spotkać. Widział chyba z góry, że Christa wylądowała szczęśliwie i że oboje z chłopcem są bezpieczni. Wobec tego wolał usunąć się w cień.

Christa miała nadzieję, że nikt przedtem go nie widział. Gdy tylko wspomniała o ludziach na drodze, Linde-Lou natychmiast ukrył się za drzewami. Tylko przez chwilę stał na krawędzi urwiska, wtedy, kiedy pokazywał jej Joachima z tym obcym. Ale i wówczas przesłaniała go karłowata sosna.

Nie, nikt z szukających Joachima nie wspomniał ani słowem o Linde-Lou. Nie widzieli go, Christa mogła więc spełnić życzenie przyjaciela i nie ujawniać jego istnienia. Będzie jeszcze na to czas. Już jutro będzie się musiała wybrać do komorniczej zagrody. Muszą się przecież rozmówić w tylu sprawach. Przede wszystkim Christa postara się nakłonić Linde-Lou do odwiedzin w Lipowej Alei, u ich wspólnej, a takiej przecież tolerancyjnej rodziny. Tam otrzymają radę, jak przejść przez najtrudniejsze dla Linde-Lou doświadczenie, a mianowicie przyznanie się do popełnionego przed pięcioma laty zabójstwa.

Christa westchnęła ciężko. Bardzo ją to wszystko martwiło. Linde-Lou był człowiekiem wolnym, przywykł do życia blisko natury, jak ktoś taki zniesie zamknięcie w więzieniu?

Pozostawało tylko mieć nadzieję, że sąd zrozumie, kim jest Linde-Lou i ile już wycierpiał.

Mimo wszystko jedno się dzisiaj wyjaśniło, a mianowicie, do kogo jest podobny Linde-Lou. Otóż do niej, do Christy, co w końcu nie jest takie dziwne, skoro oboje pochodzą z Ludzi Lodu.

Uff, ale jedna zagadka wciąż pozostawała nie rozwiązana: Kto jest ojcem Linde-Lou?

O, zresztą zagadek było więcej.

– Abel – powiedziała, kiedy byli już w drodze do domu, prowadząc między sobą Joachima. – Od dawna zastanawiam się nad pewną sprawą.

– Tak?

– Pięć lat temu w tutejszej okolicy zaginął pewien człowiek i nigdy go nie odnaleziono. Mam swoją teorię na temat, kto to był.

– Człowiek, który zaginął? Tak, masz rację. Znaleziono tylko jego łódź.

Potwierdziła skinieniem głowy, ale w głębi duszy wiedziała, że to nieprawda. Znaleźliście jego łódź, pomyślała, ale to Linde-Lou wyciągnął ją na brzeg, żeby odwrócić podejrzenia od zagrody komorniczej. Zaginiony leży natomiast w lesie, pod stosem gałęzi.

– To był stary Per Nygaard, prawda?

– Owszem – potwierdził Abel.

„Pan Peder”!

– To był zły człowiek?

Abel skrzywił się niechętnie.

– Nie należy źle mówić o zmarłych, ale… O, tak, miał swoje za uszami ten nasz zacny Per Nygaard.

– Co takiego, na przykład?

– Ech, nie chciałbym o nim rozmawiać.

– Ale to jest dla mnie dosyć ważne.

Popatrzył na nią zdumiony. Nie rozumiał, dlaczego ów dawno zmarły stary gospodarz mógłby ją interesować.

– No więc… Nie dawał spokoju młodym dziewczętom. Aż do ostatka, tak mówiono. A zginął przecież mając blisko siedemdziesiąt lat. I dla służby był bezlitosny. Jeśli zobaczył, że ktoś pracuje nie tak jak trzeba, to wymierzał mu karę kijem, który stale przy sobie nosił.

Z lasu wybiegł przerażony jeden z ludzi lensmana.

– Znaleźliśmy go! Tego przestępcę. Nie żyje, ale wyraz twarzy ma dokładnie taki sam, jak wielu ostatnio zmarłych. Jakby go coś śmiertelnie przestraszyło!

Co to się dzieje w tej parafii? zastanawiała się Christa.

Policjant pobiegł do wsi, żeby wezwać doktora.

Abel powiedział coś, czego przedtem nie wiedziała:

– Niektórzy z tych śmiertelnie przestraszonych zdążyli wykrztusić parę słów o ciemnościach, nieprzeniknionych, burych ciemnościach. I że z tych ciemności wyłoniła się jakaś ohydna istota. A jeden mówił też, że słyszał dźwięk. Jakby ktoś ciężko wzdychał…

Christa poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

– Ja także słyszałam ten dźwięk. Kiedyś w lesie. To było… okropne!

– Christo! – powiedział Abel przestraszony. – Bądź ostrożna! Nie chodź sama do lasu! Staraj się nigdy nie być sama!

– Nie, będę uważać – szepnęła.

– Bo ja… – głos mu się załamał i musiał zacząć od początku. – Bo ja przed chwilą myślałem, że cię utraciłem, i w dalszym ciągu nie mogę zrozumieć, jakim sposobem przeżyłaś ten upadek. Ja… byłem pewien, że się zabiłaś… Kiedy upadłaś. Ja nie mogę cię utracić, Christo!

Jak miała mu wytłumaczyć, że to nie był upadek? skoczyła z własnej woli. Ale bardzo ją wzruszyła jego troskliwość. Czuła, że jemu mogłaby się zwierzyć ze wszystkiego.

– Abel, ja mam takie przeczucie… to znaczy podejrzenie…

– W jakiej sprawie?

– Przypomnij sobie, jak to było z Frankiem. On chciał coś powiedzieć, ale jedyne słowo, jakie udało wam się zrozumieć, brzmiało: „Nygaard”. Czy myślisz…

– Co ty starasz się udowodnić? – zapytał Abel przystając. Mały Joachim patrzył na nich przestraszony, ale oni całkiem zapomnieli o obecności chłopca.

– Ludzie, którzy zginęli śmiercią gwałtowną… i leżą w nie poświęconej ziemi… oni mogą przychodzić z powrotem, prawda?

– Ale właściciel Nygaard nie zginął w wyniku gwałtu, to wiadomo. Utonął podczas jesiennego sztormu.

Och, o mało się nie wygadała! Abel przecież nic nie wiedział o grobie w lesie. Ani o Linde-Lou, który zabił w obronie własnej.

O Linde-Lou, najdroższy, ukochany przyjacielu! Jak ja ci mam pomóc? Mamy do przebycia długą drogę, ty i ja.

Abel powrócił do przerwanego wątku.

– A w ogóle to nikt stamtąd nie przychodzi, wiesz o tym dobrze! Przesądy, Christo, pochodzą od złego.

Zirytowało ją to.

– Nie bądź taki przemądrzały! – odcięła się. – Próbuję zrozumieć, o co tu chodzi, a twoje pouczania wcale mi nie pomagają! Dzieją się tu rzeczy niepojęte, nie można tego nie dostrzegać!

Abel bardzo się przejął jej krytyką i szczerze żałował swego mentorskiego tonu. Ruszyli w dalszą drogę, żwir chrzęścił pod podeszwami.

– A kto przychodzi, żeby straszyć? Czy to duch? – zapytał Joachim cieniutkim głosikiem.

Oboje przerażeni wstrzymali dech. Ależ byli nieostrożni rozmawiając o takich sprawach przy dziecku!

– Jakie duchy, Joachim? My mówimy o czymś zupełnie innym – uspokajała go Christa. – Zaraz wrócimy do domu i odpoczniemy. Bo nie masz już chyba zamiaru więcej uciekać?

– Nie. Już zawsze chcę być w domu – jęknął malec żałośnie.

– To wspaniale, Joachimie! W takim razie ja pójdę z wami i przygotuję wam coś smakowitego na kolację. Bo w moim domu zrobiło się okropnie pusto.

– Uważam, że powinnaś zostać u nas na noc – powiedział Abel. – Nie mogę myśleć o tym, że miałabyś spędzić noc sama.

Ona też sobie tego nie umiała wyobrazić.

– Kusząca propozycja, choć nie chciałabym narazić nas wszystkich na plotki. Ale…

– Tak? Co chciałaś powiedzieć?

Christa już podjęła decyzję. Wiedziała, że na Ablu można polegać.

– Chciałabym porozmawiać z tobą dziś wieczorem. Widzisz… Ja wiem różne rzeczy o starym Perze Nygaardzie i muszę z kimś to przedyskutować. Myślisz, że mogłabym zaufać tobie? – zapytała półżartem.

Uznała, że powinna opowiedzieć Ablowi co nieco, nie wspominając o Linde-Lou. O nim opowie później. Najpierw poczeka, co mu doradzą Ludzie Lodu, jaką wybiorą dla niego linię obrony.

Abel przyglądał jej się z niedowierzaniem.

– O Perze Nygaardzie? Ty coś wiesz? Och, oczywiście, że możesz mi zaufać! Położymy chłopców i będziemy mogli rozmawiać w spokoju.

Christa odczuła ulgę. Jakby część odpowiedzialności już złożyła na Abla. On tymczasem cieszył się, że będzie mógł nareszcie spędzić wieczór na rozmowie z Christą.

Czasami Christa jest jak kostka mydła w wannie, myślał sobie. Już, już zdaje mi się, że ją złapię, a ona wyślizguje mi się i zostaję z pustymi rękami. I nic nie można na to poradzić. Cóż mógł jej zaproponować on, ojciec siedmiorga dzieci? A teraz żywił przykre podejrzenia, że Christa ma zamiar się stąd wyprowadzić, żeby przenieść się do krewnych po tamtej stronie Oslo.

I były to słuszne podejrzenia.

Choć Abel niczego jeszcze nie wiedział o Linde-Lou.

Chłopcy byli w łóżkach, stara ciotka również udała się na spoczynek, pożegnawszy wymownym spojrzeniem tych dwoje w salonie. Nie podobało jej się, że Abel bezcześcił dom swojej zmarłej małżonki takim zachowaniem, jak przesiadywanie wieczorem sam na sam z jakąś obcą panną.

Abel i Christa starali się nie zwracać uwagi na zachowanie starej kobiety. Christa sumienie miała czyste; jak było z Ablem, wiedział tylko on sam.

Na początku rozmowa kulała. Dość trudno było rozmawiać o pokutujących duszach i upiorach, popijając jednocześnie kawę i zajadając domowe bułeczki.

– Bardzo się ucieszyłem, że… Rada odpowiedziała pozytywnie na moją prośbę – zaczął Abel.

Christa próbowała sobie przypomnieć, o co to chodzi.

– Ja nie bardzo wiem, o co ich prosiłeś – powiedziała zakłopotana. Nie wiedziała, czy powinna się mieszać w jego prywatne sprawy.

Abel poprawił się na krześle.

– Prosiłem o znaczną pożyczkę, bo moje finanse nie są w najlepszym stanie. Utrzymanie siedmiu ciągle głodnych chłopców jest dosyć kosztowne. Chciałem, żebyś wiedziała o tych pieniądzach, bo to dotyczy również ciebie.

– Naprawdę?

– Tak. Nie chciałbym, żeby ludzie gadali, że staram się o ciebie ze względu na pieniądze. A tak, to nasza sytuacja będzie mniej więcej taka sama, rozwinę własne interesy i nie będę musiał żyć na twój koszt.

Christa pochyliła głowę. Rozmowa zaczynała przybierać niepożądany obrót.

– Wybacz mi – szepnął Abel. – Nie oświadczyłem ci się ani ty mi nie odmówiłaś. Nic się na razie nie stało, chciałem tylko, żeby od początku wszystko było jasne.

– Abel, ja…

– Nic nie mów… – wtrącił przestraszony. – Akurat teraz w twoim życiu tyle się wydarzyło, musisz mieć czas, żeby się uspokoić, zastanowić…

– Dziękuję ci – szepnęła. – Rzeczywiście potrzebuję czasu.

Napięcie ustąpiło na tyle, że Abel zdobył się na odwagę, by zapytać:

– O czym to chciałaś ze mną rozmawiać?

Trudno było zacząć od najważniejszego. Christa wahała się.

– Wspominałaś o Perze Nygaardzie – podpowiedział Abel.

– Tak. Musisz wysłuchać mnie cierpliwie. Nie przerywaj mi żadnymi kategorycznymi sądami. Zacznijmy może od tego, że ktoś czy coś śmiertelnie straszy ludzi w naszej parafii.

Abel milczał, czekając na dalszy ciąg.

– O ile nam wiadomo, co najmniej kilku ludzi przeżyło ostatnio coś przerażającego, choć nie mamy pojęcia, co to było. Jakaś nagła ciemność, jakaś upiorna postać. Przeżył to z pewnością parobek Nygaarda, potem Lars Sevaldsen, młody Petrus Nygaard, Frank i dzisiaj ten zboczeniec z Oslo. Może ktoś jeszcze, ale nic o tym nie wiemy. No i właśnie chciałam ci powiedzieć, że stary Per Nygaard to nie utonął. Jego kości leżą w lesie po tamtej stronie jeziora. Sama go widziałam. Nygaard leży tam obok grobów dwojga dzieci.

– O czym ty mówisz?

– Tak, tak. O grobach dzieci wiedziałam już dawno. Ale starego Nygaarda… znalazłam przedwczoraj. On nie został porządnie pochowany. Został tylko przykryty gałęziami.

– Ale jakim sposobem…?

Wyjaśniała mu pospiesznie:

– To Nygaard zamordował dzieci, tego jestem pewna. A potem on sam został zabity przez przyrodniego brata tych dzieci, który w panice ukrył zwłoki.

– Christo, cóż to za rozbójnicze historie ty mi tu opowiadasz? Czy to wszystko miałoby się stać w naszej parafii?

– Nie w naszej. Rodzeństwo mieszkało w sąsiedniej parafii. No i ja myślę, że stary Nygaard straszy. Nawet mogłabym wskazać powody do zemsty w stosunku do kilku tych, którzy umarli z przerażenia. Ale nie wszystkie przypadki są takie oczywiste.

Abel przyglądał jej się sceptycznie.

– Wybacz mi, Christo, ale moja religia zabrania mi wiary w duchy. Bardzo bym jednak chciał, żebyś mi pokazała te groby. Ja nigdy o niczym takim nie słyszałem.

– Możemy tam iść jutro rano. Wierzę, że jeśli uda nam się złożyć Nygaarda w poświęconej ziemi, to owe potworne wydarzenia w naszej parafii się skończą.

– Warto spróbować. Ale musimy najpierw porozmawiać z lensmanem. I z proboszczem, oczywiście.

– Jasne. Wolałabym jednak, żebyśmy najpierw poszli tam tylko my. Ty i ja.

– Jak chcesz.

Spoglądał na swoją towarzyszkę ukradkiem, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że mówi ona poważnie. Christa nie chciała wspominać ballady o Linde-Lou, choć pieśń zawierała wszystkie elementy historii, którą starała się opowiedzieć Ablowi. Nie chciała jeszcze wymieniać jego nazwiska. Najpierw Linde-Lou musi pójść do lensmana.

Abel powtórzył zaproszenie, żeby Christa przenocowała w jego domu, lecz ona odmówiła. Gdy zaś sprzeciwiał się temu, by spała sama w swoim pustym mieszkaniu, zdecydowała się zadzwonić do nauczycielki i poprosić ją o gościnę.

Oczywiście, nauczycielka zapraszała ją serdecznie, rozumiała bardzo dobrze sytuację dziewczyny.

Abel odprowadził Christę do szkoły i zaniósł jej tam pościel. Kiedy się żegnali, przez moment miał ochotę pocałować ją na dobranoc, ale zrezygnował i z ciężkim westchnieniem poszedł do domu.

Christa patrzyła w ślad za nim. Szedł zgarbiony, sprawiał wrażenie smutnego i bezradnego. Ona jednak nie była w stanie zrobić nic, żeby go pocieszyć.

Nauczycielka przygotowała Chriście filiżankę czekolady i, choć dziewczyna nie była głodna, marzyła natomiast, żeby się jak najszybciej położyć, siedziały jeszcze jakiś czas i rozmawiały o śmierci i innych sprawach, które absolutnie nie miały nic wspólnego ani z Linde-Lou, ani z przerażającymi wydarzeniami w okolicy. Christa nie chciała wciągać w to jeszcze jednej osoby, nie była w stanie po raz kolejny wszystkiego wyjaśniać.

Zasnęła natychmiast, gdy tylko znalazła się w łóżku. Jej ostatnia myśl dotyczyła Linde-Lou.

Była pełnia księżyca. Na dworze panowała grobowa cisza, wielki księżyc świecił nad milczącym lasem. Srebrzył wiosenny krajobraz, zalewał zimnym światłem dachy domów, sprawiał, że drzewa i budynki kładły na ziemi długie czarne cienie.

Tej nocy księżyca nie przesłaniała mgła. Niebo było czyste, ciemnoszafirowe. A jednak lśniąca tarcza zdawała się zaczarowana, miała w sobie tę prastarą magiczną siłę, która przerażała i zastanawiała ludzi od tysięcy lat. Księżyc wiele już widział na ziemi. Tak samo świecił w czasach, gdy na tych terenach składano pogańskie ofiary, widział ludzi oddających cześć siłom natury, ludzi modlących się też do niego, do księżyca, śledzących jego bieg po firmamencie, podporządkowujących mu swoje życie. A kiedy znikał, wzywali inne żywioły nocy i pod ich osłoną popełniali okrutne czyny; gdy księżyc wzrastał lub kiedy malał, ludzie siali lub zbierali plony, wszystko tak jak nakazywała im ich wiara lub przesądy.

Tej nocy księżyc trwał spokojnie na niebie i czekał. Jakby brał udział w tym, co działo się w parafii. Czego śpiący nie widzieli, ale o czym wkrótce mieli się dowiedzieć. Choć wcale nie byli w stanie zrozumieć.

Magiczny księżyc. Księżyc umarłych, przerażający księżyc…

Morskie ptaki podniosły już poranny krzyk, choć brzask ledwie rozjaśniał niebo.

Kilku mężczyzn stało na brzegu jeziora. Trzy rybackie łodzie wyciągnięto na brzeg. Ludzie byli przemoczeni, zwłaszcza ręce i nogi ociekały wodą…

Przeważnie milczeli. I prawie nie patrzyli na siebie nawzajem. A jeszcze mniej na łódkę Knuta.

Knut był jednym z rybaków. Miał poza tym małe gospodarstwo w tutejszej okolicy, każdego wieczora zarzucał sieci, a rano, gdy pogoda sprzyjała, wyciągał. Tak robili wszyscy.

Teraz czekali.

Woda na jeziorze była nieruchoma jak lustro. Księżyc już przybladł, schodził w dół nieba, ku zachodowi. Szary świt zaczynał rozjaśniać krajobraz, wkrótce nastanie dzień.

Ale jeszcze nie zaraz.

Przyjechał samochód doktora. Przywiózł też lensmana.

– No? – zwrócił się lensman do oczekujących.

Mężczyźni w milczeniu wskazali na łódź Knuta.

Doktor i lensman poszli w tamtą stronę. Rybacy w pewnej odległości za nimi.

– O, do licha! – mruknął lensman. Potem zwrócił się do Knuta: – Jak to się stało?

Łowiłem na Głębi – wyjaśniał Knut, wskazując na jezioro. – Arne i ja mieliśmy się zamienić miejscami i wtedy plecak wpadł mi do wody. A miałem w nim mój nowy zegarek, to nie chciałem go stracić. Chciałem złapać, ale plecak był ciężki, poszedł na dno jak kamień. Nie chciałem stracić zegarka, to Arne zaimponował, żebym spróbował wyciągnąć plecak za pomocą liny. To przywiązaliśmy największy hak do liny i spuściliśmy w dół. Nie powinno być wielkich problemów ze złapaniem plecaka, bo ma dużo rzemieni i pasków, jest o co zaczepić. No i wyciągnęliśmy to tutaj.

– No tak, to niespecjalnie zabawne – mruknął doktor, który siedział w kucki przy łodzi i uważnie przyglądał się temu, co leżało na dnie.

– O, nie – potwierdził Knut. – Obaj byliśmy trochę chorzy od tego. Mieliśmy ochotę wyrzucić to z powrotem do wody.

– Jak to, na miłość boską możliwe, żeby ktoś tak wyglądał, leżąc tyle czasu w wodzie? – zastanawiał się lensman.

Doktor spojrzał na niego.

– Wszystko zależy od tego, jaką temperaturę ma woda i jaką konsystencję. Normalnie ryby oczyściłyby wszystko tak, że zostałyby same kości, ale to leżało na dnie Głębi, a tam jest zimno. Temperatura i denny muł zmumifikowały zwłoki.

– Tak, to chyba głębokość – zgadzał się Arne, zielonkawy na twarzy. – Musieliśmy spuścić całą linę. Ale nie był specjalnie ciężki.

Odwrócił się.

– Jak długo on mógł tam leżeć? – zapytał lensman.

Doktor przechylił głowę i przyglądał się zwłokom.

– Trudno powiedzieć, ale myślę, że jakieś cztery do sześciu lat.

Wszyscy kiwali głowami.

– On wygląda, jakby się czegoś śmiertelnie przestraszył – powiedział Knut.

Doktor odwrócił głowę.

– Ja też bym był przestraszony, gdybym się topił – powiedział. – Przyznać jednak muszę, że wyraz jego twarzy z tymi wytrzeszczonymi oczyma przypomina innych, którzy ostatnio u nas zmarli w nie wyjaśnionych okolicznościach. Ostatni wczoraj wieczorem. Ten zboczeniec w lesie, wiecie.

Znowu skinęli głowami.

– Ale oczywiście… Ten miał powody do paniki. Śmierć przez utopienie, to musi być straszne.

– To on, prawda? – spytał Arne.

– Oczywiście – potwierdził lensman. – Oczywiście, to on!

Abel Gard niepokoił się. Usiadł na łóżku. Cały dom jeszcze spał. Było dopiero wpół do szóstej rano.

– Coś mi się tu nie zgadza – szepnął sam do siebie. – Gdyby Christa miała rację w swoich przypuszczeniach, że to stary Nygaard straszy… Nie, to się po prostu nie zgadza. I ten parobek, Bent Nilsen, to też nie jest on.

Oddychał ciężko. Położył się znowu z rękami pod głową.

– To nie jest parobek – powtórzył w zadumie.

Загрузка...