ROZDZIAŁ VII

Kiedy młody człowiek zobaczył, kto do niego przyjechał, piękny uśmiech rozpromienił jego smutną twarz; tym razem jednak był to uśmiech szeroki, wywołany radosnym zaskoczeniem. Christę on wzruszył, jak zawsze trafiał jej prosto do serca i wszystkie obmyślone zawczasu słowa uleciały jak z podmuchem wiosennego wiatru.

– A więc ty tutaj mieszkasz? – wykrztusiła bez sensu.

Skinął w odpowiedzi głową i czekał, aż podejdzie bliżej. Mój Boże, w jakież ten chłopak wprawia mnie oszołomienie, myślała. Nic dziwnego, że z taką rezerwą przyjmuję życzliwość Abla Garda i jego pełną szacunku troskliwość! Ja do Abla nie czuję nic, wyłącznie oddanie.

Ten chłopak zaś porusza jakieś struny w moim sercu i teraz zaczynam nieco lepiej rozumieć Ingeborg. To, co ona mówiła, że można odczuwać takie straszne pragnienie, żeby dla jakiegoś mężczyzny zrobić wszystko. Teraz wiem, że tak jest naprawdę. Wiem, jak bardzo można pragnąć uczynić tego mężczyznę szczęśliwym.

Była tak onieśmielona, że zapomniała się przedstawić.

– Jak tu ładnie – szepnęła, patrząc gdzieś ponad wodą.

– Tak.

Najwyraźniej nie należał do bardzo rozmownych.

W końcu dotarło do niego, że powinien wyrazić zdziwienie, skąd ona się tu wzięła i co ją sprowadza. W odpowiedzi na to wyrzuciła z siebie teraz jednym tchem słowa, które sobie wcześniej obmyśliła:

– Wyjechałam na wiosenną przejażdżkę, bo taka ładna pogoda. I nagle zobaczyłam jakąś nieznaną drogę…

Uśmiechnął się łagodnie. Był od niej dużo wyższy i z bliska zdawał się oszałamiająco urodziwy. A może tylko Christa takim go widziała swoimi rozkochanymi oczyma? Z pewnością tak było, bo na skroni dostrzegła brzydką, dużą bliznę i twarz miał właściwie trochę krzywą, ogólnie jednak był wyjątkowo pociągający. Raz jeszcze doznała wrażenia, że on jej kogoś przypomina, nie potrafiła tylko powiedzieć kogo.

W jego wzroku dostrzegała życzliwość i to skłoniło do szczerego wyznania:

– No, gdyby tak powiedzieć prawdę, to zastanawiałam się, gdzie też ty możesz mieszkać. Ludzie śpiewają o tobie balladę, wiedziałeś o tym?

Skinął głową, lecz wyraz smutku w jego pięknych oczach stał się jeszcze bardziej widoczny.

– Przepraszam – szepnęła Christa. – Nie powinnam była o tym wspominać.

– Nic nie szkodzi – powiedział cicho. Wziął od niej rower i postawił pod ścianą domu. – Zechciałabyś… usiąść? Na schodach. Nie mogę, niestety…

Domyślała się, że niechętnie wpuszcza obcych do domu. Nie wszystko pewnie wewnątrz jest przygotowane.

Usiadła posłusznie, po czym natychmiast znowu wstała.

– Zresztą… mam ze sobą drugie śniadanie. Mogłybyśmy zjeść je tutaj? Razem z tobą?

– Chętnie – odparł. – Tylko ja przed chwilą jadłem, więc dziękuję, ja nic nie chcę.

Duma! Jak mogłaby teraz czymś go poczęstować. A wzięła tyle jedzenia!

Czuła się dość głupio, kiedy tak siedziała na schodach z kromką chleba, którą rano wyjątkowo starannie smarowała, lecz Lindelo na nią nie patrzył, on patrzył na jezioro.

Christa nie umiała niczego wymyślić. Cóż za męka! Najchętniej zapakowałaby z powrotem nadjedzoną kanapkę, ale to by było chyba jeszcze głupsze. Jadła więc dalej, choć czuła, że chleb rośnie jej w ustach.

Chyba po raz czwarty tego dnia zobaczyła mewę. Ptak krążył teraz to nad jeziorem, to nad zagrodą.

Aha! pomyślała. To ty jesteś moją łączniczką z Imrem. Marco chętnie wybierał ptaki, bo one się przecież tak łatwo przenoszą z miejsca na miejsce.

A co się w takim razie stało z jej małym wróbelkiem? Jeszcze dziś rano go widziała!

Rzeczywiście chyba był już trochę za stary, żeby opuszczać dziedziniec domu. Musiał mu pomóc inny ptak.

Z pewnością tak było.

Milczenie stawało się męczące. Otarła okruszyny z ust i powiedziała:

– Jak się nazywa twoje gospodarstwo? Wielki Las?

– Nie, to czysty wymysł autora ballady. To miejsce nazywa się Zamulone Jezioro.

Christa roześmiała się.

– No tak, to nie brzmi specjalnie romantycznie.

Znowu zaległa cisza.

– Nie przeszkadzam ci w pracy?

– Nie, nie, wprost przeciwnie!

Odpowiedź dodała jej odwagi, której tak bardzo potrzebowała.

– Mam wrażenie, że dobrze cię znam – powiedziała znacznie swobodniej, niż zamierzała. – No, bo przecież już się widzieliśmy. Dwa razy.

– Tylko dwa? – zapytał zdziwiony. – Ja widziałem cię wielokrotnie.

– Naprawdę? A przy okazji, mam na imię Christa.

– Wiem. Christa Monsen.

Zaskoczył ją. Widocznie po kryjomu jej się przyglądał. I rozpytywał o nią. To niezwykle przyjemne uczucie.

– Mamy wiele wspólnego, ty i ja – rzekła z tą typową dla niej spontanicznością, bardzo podbudowana jego wyznaniem.

Spoglądał na nią pytająco.

Christa znowu się zawahała.

– No, w balladzie mówi się o tobie… Ale może nie chcesz o tym rozmawiać?

– Owszem, chcę. I bardzo chętnie się dowiem, co my oboje mamy wspólnego. Jakoś nie bardzo mogę w to uwierzyć… To znaczy, ty jesteś taka ładna, pochodzisz z dobrego domu, a ja…

Energicznie potrząsnęła głową. Nie chciała słuchać niczego podobnego.

– W balladzie mówi się, że… że się dowiedziałeś, iż twój ojciec nie był twoim prawdziwym ojcem.

Lindelo poważnie skinął głową.

– Ja też dowiedziałam się tego samego o moim ojcu – powiedziała. – W ostatnich dniach.

– Naprawdę?

W jego ciepłym uśmiechu było wiele współczucia. Czyż nie przysunął się kilka milimetrów bliżej? Nie. A jeśli, to raczej symbolicznie.

Nareszcie przestał mówić wyłącznie monosylabami.

– Autor ballady popełnił błąd. Po prostu nie znał prawdy. Ja przez całe życie wiedziałem, że jestem… bękartem, jak to się nazywa.

– To złośliwe określenie! Ale czy mogę cię o coś zapytać?

– Oczywiście!

– Czy ty się naprawdę nazywasz Lindelo?

– Tak. Nie. To znaczy niezupełnie. Moje rodzeństwo, chciałem powiedzieć moje przyrodnie rodzeństwo, nosi nazwisko Karlsen. Ale mnie mama urodziła, zanim wyszła za mąż.

– Moja też. Chociaż ja urodziłam się już po ślubie.

Uśmiechnął się znowu.

– Chciałaś powiedzieć, że zostałaś poczęta przed ślubem mamy.

– Tak – potwierdziła zakłopotana. – Opowiadaj dalej!

Poczuli, że są sobie bardzo bliscy. Jakiś wyjątkowy ton pojawił się w powietrzu. Mewa krążyła nad obejściem.

Lindelo siedział zamyślony, jakby odczuwał ulgę, że w końcu o wszystkim może opowiedzieć. I to właśnie jej.

– Wszyscy zawsze wiedzieli, kim był mój prawdziwy ojciec. Przecież noszę jego nazwisko. Lind. A mama dała mi na imię Louis po swoim dziadku czy coś takiego.

– Oj! – jęknęła Christa. – To twój prawdziwy ojciec nazywał się Lind?

– Tak. Tylko że ludziom trudno było wymawiać Louis, więc połączyli moje imię i nazwisko, a wszystko razem przekręcili.

Christa siedziała przez chwilę w milczeniu. On się nie nazywa Lindelo. On nazywa się Linde-Lou!

– To miał być taki mój przydomek – powiedział cicho. – Żeby było wiadomo, że jestem dzieckiem, jak to się mówi, z nieprawego łoża. Ja jednak nauczyłem się nie dostrzegać szyderstwa.

Christa kiwała głową, lecz myślami była nieobecna.

– Moja mama też z domu nazywała się Lind – powiedziała ledwie dosłyszalnie. – Ale to przecież pospolite nazwisko.

– Oczywiście! Mimo wszystko mamy jeszcze jedną wspólną sprawę. Nazwisko. Ciekawe, czy znajdziemy coś więcej?

– Jestem przekonana – zapewniła Christa z powagą. – Mamy taki sam stosunek do świata. Oboje jesteśmy samotni.

– Ty także jesteś samotna?

– Wszyscy chyba są, mniej lub bardziej. W głębi duszy każdy jest jakoś tam samotny. Ale myślę, że twoja i moja samotność jest, jeśli tak można powiedzieć, zasadnicza. Fundamentalna. Czuliśmy się obcy w tym świecie od najwcześniejszego dzieciństwa, prawda?

– Tak. Jeśli o mnie chodzi, zawsze tak było.

Wyglądał na uszczęśliwionego tym, że może z nią w ten sposób rozmawiać, więc i ona ożywiała się coraz bardziej.

– Mogę sobie wyobrazić twoje osamotnienie jako coś niemal fizycznego, czego można dotknąć. Coś… nieskończonego!

– Tak rzeczywiście jest, Christo.

Przeniknęło ją delikatne, czułe ciepło, kiedy zwrócił się do niej po imieniu.

– Czy ty także czujesz się czasami bezdomny? – zapytała. – Czy odczuwasz tęsknotę? Za czymś, czego nie umiałbyś określić, czego nie rozumiesz?

– Tak właśnie jest. Chociaż ostatnio nie jest to już takie dojmujące.

– Dla mnie też nie.

Umilkli. Po czym ona szepnęła przestraszona:

– Linde-Lou, nie powinieneś myśleć, że ja…

– Nigdy tak nie myślałem. Po prostu się cieszę, że przyszłaś. Bardzo się cieszę. Będziemy przyjaciółmi, prawda?

– Oczywiście. Myślę, że już jesteśmy. Jesteś tu, w tej parafii, jedynym człowiekiem, z którym mogę szczerze rozmawiać, bo wiem, że mnie zrozumiesz!

– Wspaniale – szepnął.

– Ale… Czy mogę o coś zapytać?

– Pytaj, o co tylko chcesz.

Podniósł z ziemi dwa małe kamyki i obracał je w palcach.

– Chodzi mi o balladę… Czy on nie został ukarany? Ten, co zrobił to twojemu rodzeństwu?

– Nie, on zniknął.

– Zniknął?

Słyszała o kimś, kto zniknął. To było wkrótce po tym, jak ona i Frank się tutaj przeprowadzili.

Zapomniała, jak się ten zaginiony nazywał.

Zaczęła znowu pytać bardzo ostrożnie.

– Ale to prawda… że twoje rodzeństwo zostało pochowane w lesie?

– Prawda.

– I nigdy nie przeniesiono ich na cmentarz?

– Nie. Ja byłem wtedy taki zrozpaczony i nieszczęśliwy, że nie chciałem powiedzieć, gdzie leżą ich ciała. A potem już nikt nie pytał.

Christa pochyliła głowę.

– Jacy oni muszą tam być samotni!

– Chciałabyś zobaczyć to miejsce? Nikt dotychczas go nie widział.

Spojrzała na niego.

– Bardzo chętnie, dziękuję. Ale, Linde-Lou, wzięłam z domu zbyt dużo jedzenia, miałam zamiar zrobić całodzienną wycieczkę. (Oczywiste kłamstwo.) Zechciałbyś wyświadczyć mi tę przysługę i wziąć to ode mnie? Nie musiałabym wieźć go z powrotem do domu.

Z pewnym wahaniem wziął pakunek z jej rąk i zaniósł do izby.

Zanim wrócił, Christa popatrzyła na mewę.

– Widzę, że mnie pilnujesz. Ale tutaj jestem bezpieczna, nie musisz się niepokoić.

Linde-Lou wyszedł i wskazał jej drogę przez las. Szła za nim lekkim krokiem, stwierdziła, że chłopak ma wąskie biodra i szerokie barki i że idzie jak drwal, który całe życie spędził w lesie. Chociaż uda miał zbyt szczupłe, ręce zbyt żylaste, a kark żałośnie chudy. Ubranie zniszczone, całe w łatach, wełniany sweter na koszuli, która kiedyś musiała być biała, samodziałowe spodnie i zniszczone buty z cholewami.

Nagle Christa z całą ostrością uświadomiła sobie, że jest kobietą; było to całkiem nowe doświadczenie. Kiedy Petrus Nygaard chciał ją zgwałcić, pozostała zimna jak lód. Dyskretna adoracja Abla sprawiała, że czuła się jak dziecko. Ale to…, to było coś całkiem innego. Przestraszyła ją własna reakcja. On nie może się nigdy dowiedzieć!

Szli w milczeniu na wpół ukrytą ścieżką. Chłopak najwyraźniej bardzo dobrze znał drogę. Christa pochylała się od czasu do czasu i zbierała w ciemnym lesie blade anemony.

Jaki wspaniały nastrój, myślała. Znajdujemy się jakby poza światem. Poza wszystkim w ogóle. W głębi zaczarowanego lasu, daleko, bardzo daleko od ludzi.

Tylko Linde-Lou i ja…

Intensywnie pachniała parująca wiosennym ciepłem ziemia. Ciszę burzyły jedynie jakieś szelesty, szepty lasu, głosy, których nigdzie indziej się nie słyszy. Chrobot spadającej gałązki, ciche szuranie niewidocznego zwierzątka, czasem krzyk ptaka, który nieoczekiwanie zaczynał śpiewać, ale zaraz kończył przestraszony obecnością dwojga obcych na własnym terytorium.

Las pojaśniał, powoli przechodził w liściaste zarośla, za którymi znajdowała się polana, przypominająca pastwisko.

Linde-Lou przystanął. Znajdowali się na porośniętym trawą stoku, w dole którego szemrał strumień. Wokół stały wysokie jałowce i białe brzozy. Polanę zamykał ciemny las.

– Bardzo ładne miejsce wybrałeś – powiedziała łagodnie.

Stos gałęzi wskazywał, że miejsce zostało też starannie wysprzątane. Dwa nieduże kopczyki porośnięte trawą to były groby. Żadnych krzyży, nic, tylko prostokątne wzniesienia pokryte darnią.

Christa podzieliła anemony na dwie wiązanki i położyła je na grobach.

– Wykopię jakieś ładne krzaczki anemonów i posadzę je tutaj – powiedziała cicho. – A także fiołki i inne kwiaty. A może chciałbyś, żebym załatwiła z pastorem prawdziwy pogrzeb? I żebyśmy ich przenieśli do poświęconej ziemi?

– Nie wiem – odparł. – Może kiedyś, ale jeszcze nie teraz.

Odniosła wrażenie, że on chce zachować rodzeństwo przy sobie. To jedyni krewni, jakich miał.

– A czy nie powinniśmy na grobach ustawić krzyży? – zapytała Christa i podeszła do stosu gałęzi, żeby znaleźć odpowiedni materiał.

– Nie, nie stamtąd! – zawołał. – To przegniłe drewno. Zobaczę, co się znajdzie w domu.

Skinęła głową.

– Które z nich leży w którym grobie?

– Tu siostra. A tu mały brat.

Christa miała ochotę pogłaskać Linde-Lou po policzku, ale się nie odważyła. Nie wiedziała, jak on by na to zareagował. Może by się rozgniewał? Tak długo przecież był sam.

Nad polanką przeleciał chłodny podmuch wiatru, przypomnienie, że to jeszcze bardzo wczesna pora roku. Christa skuliła się, nie tyle może z zimna, co pod wpływem tego dziwnego nastroju, jaki między nimi panował tutaj, nad grobami jego rodzeństwa. Miała wrażenie, że stanowią jedność, Linde-Lou i Christa, tak znakomicie się rozumieli. I jesteśmy jakby częścią natury, myślała. W gruncie rzeczy było to przerażające uczucie, choć zarazem niezwykle piękne. Jakby… nad polanką lada chwila miał się rozlec krzyk bezgranicznej, niepojętej rozpaczy, coś, co zapierało jej dech w piersiach i co mogło wycisnąć jej łzy z oczu. Musiała nakazać samej sobie myśleć o czym innym, żeby ten czający się wokół krzyk jej nie zadławił.

Musiało minąć trochę czasu, zanim znowu zaczęła oddychać normalnie. Linde-Lou przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem; trudno powiedzieć, czy domyślał się jej cierpienia i bolesnego wyczekiwania. Christa podejrzewała, że on odczuwał to samo, tacy są przecież do siebie podobni.

Przez chwilę stali zamyśleni przy grobach. Christa myślała, że musi poinformować o tym proboszcza, zmarli powinni być pochowani na cmentarzu.

– Linde-Lou – powiedziała z wolna. – Wszystkie tragiczne wydarzenia zostały opisane w balladzie. Ale w parafii mówi się o tym niewiele. Myślę, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że ty tutaj mieszkasz, że żyjesz między nami.

– Pewnie rzeczywiście nie wiedzą. Ta zagroda leży przecież poza granicami twojej parafii. Ja tylko czasami tam pracuję.

– Ale bywa, że przychodzisz?

– Oczywiście, trzeba czasem odwiedzić zamieszkane okolice. Trzeba coś kupić. A twoja parafia leży najbliżej. Przeważnie jednak jestem tutaj.

Bez słów, ale jednocześnie postanowili, że czas wracać. Odwrócili się wolno i poszli ścieżką w dół. Zachowujemy się, jakbyśmy byli jednością, pomyślała znowu.

– Kim był ów „pan Peder”? – zapytała, gdy przedzierali się przez gęsty las. – Bo to z pewnością on zniknął?

– Tak, uciekł, żeby uniknąć kary za to potworne przestępstwo.

– Nigdy więc nie dopełniłeś zemsty tak, jak to obiecujesz w balladzie?

Spojrzał w górę na korony drzew.

– Zemsta… To bardzo niedobre uczucie. Rodzi w duszy człowieka zło. Lepiej tego zaniechać, bo człowiek unicestwia sam siebie.

– Tak, to prawda. Ale kim on był? Gdzie jest ten jego dwór?

– To nie był żaden „pan Peder” – rzekł Linde-Lou udręczony. – To imię stanowi jedynie dobry rym w pieśni. Nazywał się zupełnie inaczej. Gdybyś jednak mogła mi wybaczyć, to… wolałbym nie mówić o tym. To zbyt… bolesne.

– Och, przepraszam. Ale zrozumiałabym, gdybyś go nienawidził.

– Ja nie należę do ludzi, którzy nienawidzą. Jestem tylko zrozpaczony.

Gdyby tak mogła teraz wziąć go za rękę, tylko z czystej sympatii, ale nie miała odwagi. Ścieżka stała się wąska i Linde-Lou szedł, wyciągając nogi tak, że ledwie mogła za nim nadążyć.

O tyle rzeczy chciała go zapytać, zwłaszcza o „pana Pedera”, ale było oczywiste, że Linde-Lou nie chce o nim rozmawiać. Zdecydowała się zatem na coś bardziej neutralnego.

– Czy to prawda, że ten biały kosmyk włosów nad czołem osiwiał ci w ciągu jednego dnia? Jak ta się śpiewa w balladzie?

– Nie, to dziedziczne. Moja matka miała taki sam.

– A czy wiesz, jakim sposobem Lars Sevaldsen poznał twoją historię? Tak, że mógł napisać balladę?

Linde-Lou przystanął i odwrócił się do niej z tym swoim łagodnym uśmiechem:

– Pytasz o więcej, niż byłbym w stanie ci odpowiedzieć. Ja o samej balladzie też niewiele wiem. Słyszałem tylko kiedyś, jak śpiewała ją jakaś dziewczynka.

Ale przecież Lars Sevaldsen gdzieś musiał się o wszystkim dowiedzieć! Prawdopodobnie usłyszał całą historię od kogoś z sąsiedniej parafii. To znaczy tej, na której terenie Christa się właśnie znajdowała.

– Jakaś dziewczynka? – zapytała, przeniknięta niepokojem.

– Ona mnie nie widziała.

Nie zastanawiając się, co mówi, wybuchnęła:

– Ale ty ją widziałeś? Była ładna?

Spojrzał przez ramię i roześmiał się głośno.

– Miała jakieś osiem lat.

O wstydzie! Jak mogła się tak wygłupić! Christa również śmiała się serdecznie, ale później głęboko wciągnęła powietrze. Ten chłopak budził do życia jej zmysły! Strasznie się bała, że zakocha się w nim bez pamięci.

A właściwie to dlaczego nie? myślała z desperacją, podążając za jego wspaniałymi plecami. Frank będzie chciał zmusić mnie do małżeństwa z Ablem Gardem. Abel odnosi się do mnie z najwyższym szacunkiem, z psią pokorą prosi o zainteresowanie. Frank nigdy nie zaakceptuje takiego biednego chłopaka, jak Linde-Lou. Będzie twierdził, że chłopcu zależy przede wszystkim na jej posagu.

To zaś z pewnością ostatnia rzecz, o jakiej Linde-Lou by myślał.

Natomiast ja mogłabym być kimś ważnym dla tego młodego mężczyzny. Coś wnieść do jego samotnego świata. Myślimy podobnie, natychmiast nawiązaliśmy taki wspaniały kontakt i myślę, że on mnie lubi.

– Ile ty masz lat, Christo?

Czy na dodatek czyta też w jej myślach?

– Siedemnaście. Niedługo osiemnaście. A ty?

Przystanął, ale się nie odwracał. Najwyraźniej się zastanawiał.

– Szczerze mówiąc, nie wiem – odparł ze śmiechem. – Zdaje mi się, że dwadzieścia jeden.

– Wyglądasz na młodszego. Ale to by się mogło zgadzać. Ten człowiek, ów „pan Peder”, zniknął zdaje się tuż przed tym, jak Frank, to znaczy ten, o którym do niedawna myślałam, że jest moim ojcem, i ja, przeprowadziliśmy się tutaj z Oslo. To było pięć lat temu. Miałeś wtedy około siedemnastu lat… kiedy to, kiedy stało się to okropne nieszczęście z twoim rodzeństwem.

Linde-Lou znowu ruszył przed siebie.

– Tak mogło być – mruknął pod nosem. Zawsze, kiedy rozmowa dotyczyła tragedii, stawał się smutny i przygnębiony.

– Już więcej nic na ten temat nie powiem – szepnęła z żalem.

Linde-Lou milczał.

Nie umiałaby powiedzieć, co to za frywolna myśl przyszła jej do głowy, ale kiedy tak szła za jego plecami, nieoczekiwanie zapragnęła wyglądać najlepiej jak to możliwe. Niecierpliwym ruchem ściągnęła gumkę, którą miała związany koński ogon, i włosy opadły swobodnie na plecy. Przeczesywała je palcami, jakby chciała, żeby wchłonęły jak najwięcej słonecznego światła i wiosennego powietrza.

Znajdowali się już na polanie przy komorniczej zagrodzie. Linde-Lou odwrócił się, żeby ją o coś zapytać i patrzył oniemiały z powodu odmiany.

– Jakie wspaniałe włosy! – szepnął. – Dlaczego je związujesz?

– W zgromadzeniu nie wolno nosić rozpuszczonych włosów. Nie wolno też obcinać. Tutaj przyszła mi ochota zrobić coś, czego zawsze pragnęłam.

– Ale obcinać ci ich nie wolno! – zawołał przestraszony.

Christa westchnęła. Od dawna marzyła o fryzurze zgodnej z zasadami najnowszej mody. Ale Frank ani starsi ze zgromadzenia nawet słyszeć nie chcieli o czymś takim jak moda.

Wygląda na to, że Linde-Lou także nie. A miała nadzieję, że on ją zrozumie.

Kiedy jednak zobaczyła jego spojrzenie, które niemal pieściło te jej czarne długie włosy, zrozumiała, że nim kierują jedynie względy estetyczne. On… uważał po prostu, że Chriście jest z nimi bardzo ładnie.

Serce dziewczyny zaczęło bić szybko, coraz szybciej.

– No, chyba powinnam wracać do domu, zanim zaczną mnie szukać – szepnęła.

On najpierw nie odpowiedział nic, ale cała jego postawa świadczyła, że sprawia mu to wielką przykrość.

– Tak. I, oczywiście, nigdy tu już nie wrócisz – rzekł. Była w tym konstatacja i zarazem nieśmiałe pytanie.

– Nie wiem, Linde-Lou. Niełatwo jest wyrwać się z domu. Odpowiadam za tyle spraw.

– Naprawdę?

– Tak.

Opowiedziała mu o Franku i o pracy u Abla Garda, o wszystkich chłopcach Abla, ubarwiając opowiadanie anegdotkami, powiedziała mu też, co głupi ludzie gadają na temat Abla i niej, choć nie ma najmniejszych powodów do takich plotek, bo przecież ona nawet nie była w stanie wyobrazić sobie Abla jako kogoś, w kim mogłaby się zakochać; to tylko życzliwy, sympatyczny człowiek, u którego ona pracuje, i nie zasługiwał na paskudne gadanie.

Christa nawet nie zauważyła, z jakim zapałem stara się podkreślić, że między nią a Ablem nic nie ma. Zakończyła swój długi wykład informacją, jak dzisiaj przebiegle wymknęła się na tę rowerową wycieczkę. Frank myśli, że poszła do Abla Garda. Wszystko się wyda, gdy tylko ci dwaj panowie się porozumieją. Dlatego teraz musi już naprawdę wracać, i to szybko.

Linde-Lou słuchał w milczeniu.

– Ty nie lubisz Franka – powiedział, kiedy skończyła.

– To aż tak się rzuca w oczy? Niedobrze! Ale masz rację, odkąd dowiedziałam się, że nie jest moim ojcem, poczułam do niego coś w rodzaju antypatii. Bardzo żałuję, bo przecież przez całe życie się mną opiekował. I robił to z miłości, Linde-Lou.

Twarz młodego człowieka wyrażała sceptycyzm.

– Raczej z egoizmu – rzekł. – Sama mówiłaś, że cię do siebie przywiązał. Czy teraz jest dla ciebie ciężarem?

– Ciężarem? Tak. Oczywiście, że jest. On o wszystkim decyduje. I życzy sobie absolutnie, żebym wyszła za Abla Garda. To mnie złości! Ale jeszcze minie dużo czasu, zanim będę dojrzała do małżeństwa, a wtedy sama będę o sobie decydować – zakończyła buńczucznie.

Linde-Lou przyglądał jej się z łagodną czułością wzroku.

– Zdaje mi się, że powinnaś mieć do tego prawo.

Impulsywnie zapytała:

– A czy ty nie mógłbyś przyjść… Nie, przepraszam!

– Przyjść do twojej parafii? – Spojrzał w górę, na przepływające po niebie obłoki. – Chyba bym mógł. Od czasu do czasu. Ale czy ty byś tam chciała ze mną rozmawiać?

– Linde-Lou! Z radością!

– Na przykład kiedy idziesz po mleko?

A więc to na tej drodze widział ją wiele razy!

– Chodzę tam w poniedziałki, czwartki i soboty.

Linde-Lou wyglądał na zmartwionego. Wiatr rozwiewał jego jasne loki.

– Dzisiaj mamy wtorek – roześmiała się. Zrozumiała, że jemu dni zlewają się w jedno i traci rachubę.

Nagle uświadomiła sobie tę niewiarygodną prawdę, że oto stoi tu na pustkowiu z jakimś młodym mężczyzną, którego wcale nie zna, choć sobie wmawia, że jest inaczej. Brzozy na polanie szeleściły delikatnie, a z dala docierał do nich szum boru. Ogarnął ją jakiś niepokojący nastrój, jakby w samotności stanęła twarzą w twarz z czymś nieznanym, pogańskim, a jednocześnie pięknym i niewypowiedzianie smutnym.

Nie miała odwagi spojrzeć na Linde-Lou. Pochyliła się nad rowerem i zgarniała z kół bryłki zaschniętego błota

Taka cisza, mimo wiatru, zapanowała wokół niej. Miała wrażenie, jakby Linde-Lou wstrzymał dech, jakby nie pozostało już do powiedzenia ani słowa.

W końcu Christa wsiadła na rower i pojechała.

Ostatnie, co zobaczyła, to mewa, szybująca ponad komorniczą zagrodą i odlatująca z wiatrem nad jezioro.

Загрузка...