ROZDZIAŁ VIII

Kiedy Christa wróciła do domu z rowerowej wycieczki godzinę wcześniej, niż zwykle wracała z domu Abla, Franka nie było w pokoju. Jego stałe miejsce, wygodny fotel z ciepłym kocem, było puste.

Boże, pomyślała przestraszona. W ten sposób wszystko się wydało, on na pewno rozmawiał z Ablem albo z kimś innym z tamtego domu. Jak to się skończy?

Właściwie to śmieszne, że tak się bała, co Frank powie, ale bardzo trudno pozbyć się starych nawyków i wyrzutów sumienia.

Frank jednak nie poszedł daleko. Stał po prostu w kuchni, wyjął żywność ze spiżarni i zajadał z apetytem. Kiedy Christa weszła, drgnął gwałtownie i kawałek ciasta upadł na stół.

– Wróciłaś przed czasem! – pisnął falsetem. Zaraz jednak się uspokoił i odzyskał zwykłą godność. – Byłem głodny – oświadczył.

– Przecież możesz jeść kiedy chcesz i co chcesz we własnym domu – odpowiedziała Christa i nagle pojęła, dlaczego zapasy jedzenia zawsze były mniejsze, niż się spodziewała. Frank nigdy nic nie mówił o tych swoich odwiedzinach w kuchni, a musiały być częste. Zazwyczaj kiedy wracała do domu, siedział skulony w fotelu i narzekał, że taki zgłodniały i że musi tak długo czekać, „ale oczywiście moje uczucia nie mają żadnego znaczenia, bo ty musisz przede wszystkim zajmować się swoimi dzieciakami!”

Któregoś razu Christa przypomniała, że to przecież on nalegał, żeby opiekowała się dziećmi Abla. Wtedy czuł się winny, ale ona dobrze wiedziała, co myśli: „Przecież nie miałem zamiaru posyłać cię do tej pracy na tak długo. Ale jeśli ją przerwiesz, to znowu zaczniesz nudzić, żeby pojechać do Lipowej Alei, skoro nareszcie masz czas. To zaś byłoby jeszcze gorsze”.

O, znała go teraz na wylot! Oczy jej się otworzyły.

Następnego ranka, kiedy weszła do domu Garda, stanęła w przedpokoju jak wryta. Z kuchni dochodziły zirytowane głosy najstarszych chłopców.

– Christa tak nie robi – mówił dziewięcioletni Jakub, najstarszy z gromadki. – Ona nakrywa bardzo ładnie.

– A ja nie dostałem mojego kubka – narzekał ośmioletni Józef – Christa zawsze o nim pamięta.

– Natychmiast się uspokójcie! – krzyknęła stara ciotka Abla. – Wasza nieboszczka mama zawsze tak nakrywała do stołu, a my powinniśmy wciąż o niej pamiętać, dobrze o tym wiecie.

Chłopcy umilkli, lecz ciszę zakłócały szepty i pomruki niezadowolenia.

Christa trzasnęła drzwiami, jakby dopiero co weszła do środka, i zawołała wesoło:

– Dzień dobry! Czy w tym domu nie ma żadnych dzieci?

– Christa! – wrzasnęło kilka małych gardeł, a kuchenne stołki z hałasem przesuwały się po podłodze. Chłopcy jeden przez drugiego biegli do drzwi.

– Gdzie ty się podziewałaś, Christa? – wołali.

Dzieci kłębiły się koło jej nóg.

– My już nie wierzyliśmy, że jeszcze do nas wrócisz – skarżył się Adam, przedostatni z rodzeństwa, mały łobuziak, którym trudno było kierować. – Nie wolno ci tego więcej robić!

Spoglądała na nich trochę przestraszona. Czyżby oni byli już tak od niej uzależnieni, że nie może ich zostawić nawet na jeden dzień?

Co zatem będzie z tą wolnością, za którą ona tak tęskni? Czy nigdy tego nie doczeka?

– No, świat się chyba nie skończył tylko dlatego, że mnie przez jeden dzień z wami nie było? – zapytała ze śmiechem. – A teraz chodźcie, dokończymy śniadanie!

Stara ciotka powitała ją powściągliwym skinieniem głowy, ale radosny śmiech Christy wkrótce stopił lody. Bo prawdę powiedziawszy, stara ciotka Abla lubiła tę skromną, a jednocześnie impulsywną dziewczynę.

Ciotka dbała jednak, żeby niczego nie dać po sobie poznać, robiła więc surową minę. Żadnych takich sentymentów, nie! Pamięć zmarłej żony Abla musi być w tym domu żywa i otoczona szacunkiem.

Bardzo piękna idea. I szlachetna.

– Wydarzyło się coś nowego w parafii pod moją nieobecność? – zapytała Christa, wiedziała bowiem, że ciotka złagodnieje, gdy będzie miała okazję trochę poplotkować.

– O, nic specjalnego. Chyba tylko to, że wiadomo trochę więcej na temat pożaru u Nygaarda.

– Tak? A co?

– No, mówią, że to pewnie sam Petrus zaprószył ogień. Pijany położył się z papierosem.

– Ach, tak?

– Ale to nieprawda! Wszystko zaczęło się od tej beczki. I ludzie gadają, że ogień był podłożony.

– O Boże! W jaki sposób?

– No, wiesz, beczka pełna rozżarzonych węgli nie stoi nigdy tak, żeby się po prostu mogła przewrócić sama z siebie i toczyć po ziemi. Taką beczkę wstawiają zawsze w zagłębienie, w specjalnie wykopany dołek. Pewnie musiał się tam znaleźć ktoś kto ją popchnął we właściwym kierunku.

– Ależ to straszne!

– Między sąsiadami zawsze była złość. Tylko szkoda tego Petrusa, że akurat leżał w tej części domu, który zajął się najpierw.

– No, a jak on się czuje?

– Mówią, że bez zmian.

W tym miejscu Christa powinna była chyba powiedzieć coś w rodzaju: „biedak”, ale nie mogła się przełamać. Wciąż czuła na swoim ciele jego nieustępliwe, dążące do celu ręce, choć, oczywiście, żal jej było rodziców chłopaka.

Westchnęła więc cicho:

– Nieszczęsny Linus Nygaard, i biedna jego żona!

– Siostro!

Dyżurująca w nocy pielęgniarka biegła pospiesznie długim korytarzem do izolatki, w której leżał Petrus Nygaard.

– Ciii! – uspokajała go. – Jest noc. Inni pacjenci powinni spać.

– Ale ja mam bóle!

– Tak, ja wiem. Pańskie płuca zostały uszkodzone, dusił się pan od dymu. Ale teraz trzeba leżeć spokojnie, nie obciążać płuc krzykiem, to szybciej się poprawi.

– Czy mogę dostać papierosa?

– Ależ skąd! To najgorsze, co mógłby pan zrobić!

– Ale mnie się tak chce palić! To może chociaż parę kropel czegoś mocniejszego? Okropnie zaschło mi w gardle. W moich spodniach znajdzie siostra buteleczkę.

– Mowy nie ma! Proszę próbować zasnąć, tak będzie dla pana najlepiej.

Petrus nie ustępował. Nie mógł się poruszać, mówił z największym wysiłkiem, ale nie zmienił się ani trochę jeśli chodzi o stosunek do życia.

– Siostro, tak okropnie mi zimno. Czy nie mogłaby siostra położyć się obok i ogrzać mnie trochę? Pacjenci dadzą sobie jakoś radę sami, a my pobaraszkujemy chwilkę.

Pielęgniarka prychnęła tylko w odpowiedzi, odwróciła się na pięcie i poszła sobie, choć nie mogła powstrzymać uśmiechu, trochę obrażona, trochę rozbawiona. Ten chłopak nie ma dobrze w głowie. Ale jest przystojny, to prawda.

Wróciła do swojej dyżurki.

Petrus Nygaard leżał na plecach, mógł poruszać jedynie rękami. Miał okropne bóle w piersiach, głównie z powodu kaszlu, który teraz już ustąpił, ale przez ostatnią dobę męczył go tak, że o mało mu płuc nie porozrywał. W głowie mu szumiało, był obolały i słaby.

W pokoiku paliła się nocna lampka, tak jak prosił. Trudno mu było zasnąć, więc nie chciał leżeć w kompletnych ciemnościach.

Rozmyślał, jakie to niesprawiedliwe, że właśnie on został tak strasznie poszkodowany podczas pożaru.

Petrus odwrócił głowę ku lampie.

Czy ona gaśnie?

Zrobiło się dziwnie ciemno. Tak jak pod koniec dnia, kiedy mrok już zapada.

Ale nie, lampa paliła się normalnie, tylko światło było jak przesłonięte woalką. Widział jasny punkt jakby spoza gęstej mgły.

Drzwi znowu się uchyliły. Petrus spojrzał w tamtą stronę.

– Siostra? – spytał zaciekawiony. – Więc jednak się namyśliłaś? Chodź do mnie. Nie widzę cię, bo ciemno się zrobiło jak w piwnicy!

Było to właściwe porównanie, bo rzeczywiście w sali rozszedł się zapach zatęchłej ziemi.

Ktoś stał przy drzwiach. W milczeniu, bez ruchu, co Petrusa zdenerwowało.

– Siostro? No, nie żartuj sobie. Chodź tu, mówię! Mrok wyraźnie zgęstniał. O mój Boże, co to się dzieje? Właśnie w tej chwili pojął, że przy drzwiach stoi ktoś obcy.

Przez chwilę chory czekał w milczeniu, niepewny, co robić. Czekał, że tamten coś powie albo się poruszy.

Potem zaczął się bać. Co to wszystko znaczy? Czy dostał się tu jakiś szaleniec? A może to ktoś z innego oddziału?

I dlaczego jest tak ciemno?

– Kto tam? Co ty tam robisz? Siostro! Tutaj ktoś jest! Siostro! – chciał wrzasnąć, ale najsłabszy nawet dźwięk nie wydostał się z jego gardła. Jakby nagle został pozbawiony strun głosowych, krzyki więzły w krtani i on był w stanie wydać z siebie jedynie stłumiony syk.

Wytrzeszczał oczy, żeby dojrzeć coś w brunatnym mroku, rzucał rozpaczliwe spojrzenia na lampę, ale teraz ona wyglądała jak nieco jaśniejsza plama w zalegających pokój ciemnościach.

Czy ja umieram? pomyślał Petrus w panice i nie jemu pierwszemu przyszła do głowy taka myśl na widok tego zbliżającego się doń mrocznego cienia.

Nie, tego się chyba tak nie odczuwa, pocieszał się. To tylko wynik panicznego strachu!

Postać podeszła bliżej, stanęła tuż przy łóżku. Czyjaś twarz majaczyła w ciemnościach.

Petrus przyglądał się przerażony.

– Kim jesteś? Nie znam cię – chciał powiedzieć, ale i tym razem nie zdołał nic wykrztusić.

Starał się przesunąć bliżej ściany, lecz przejmujący ból osadził go w miejscu.

Ta jakaś niewiarygodna figura usiadła na brzegu łóżka.

– Nie, nie! – szeptał Petrus bezdźwięcznie. – Proszę sobie iść! Idź sobie!

Serce chorego biło jak oszalałe, coraz szybciej i coraz mocniej, wpatrywał się oniemiały w nieznajome oblicze, które powoli się zmieniało. Na jego oczach skóra opadała w strzępach, widział po prostu proces rozkładu, jakby ta istota nie była w stanie utrzymać na sobie własnego ciała. Petrus nie mógł na to patrzeć, był chory z obrzydzenia, zasłonił rękami twarz i wybuchnął płaczem jak przerażone dziecko. Nie, nie, nie, powtarzał w duchu. W końcu wszystko zalała czarna ciemność, wypływająca gdzieś z głębi jego mózgu.

Kiedy rano siostra dyżurna weszła z termometrem i powiedziała uprzejme „dzień dobry”, nikt jej nie odpowiedział. Petrus Nygaard na wpół siedział na łóżku z wytrzeszczonymi oczyma i twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia. Był martwy.

W domu Abla Garda Christa bawiła się z chłopcami w chowanego, gdy rozległo się pukanie do drzwi i wszedł przełożony zgromadzenia religijnego. Dziewczyna nie zauważyła, co się dzieje, i gdy usłyszała kroki w hallu, wyskoczyła zza skrzyni na opał, za którą się schowała, z okrzykiem: „Kryjesz!”

Stała spłoszona, próbując bąkać jakieś wyjaśnienia. Nigdy się nie dowiedziała, co sobie przełożony o niej w tej chwili pomyślał.

– Czy brat Abel jest w domu? – zapytał z wyraźną rezerwą.

– Nie. Nie wrócił jeszcze z pracy – odparła. – Czy mogłabym coś przekazać po powrocie?

– Muszę porozmawiać z nim osobiście. Proszę go tylko pozdrowić i powiedzieć, że Rada przyjęła jego prośbę.

– Oczywiście, powtórzę.

Chłopcy hałasowali tak okropnie, że zdenerwowany gość pożegnał się jak mógł najszybciej.

Po jego wyjściu zrobiło się cicho.

– No, to w co się teraz będziemy bawić? – zapytał Joachim, najładniejszy spośród synów Abla. Christa zastanawiała się często, jaka przyszłość czeka tego chłopca. Kobiety będą się z pewnością kręcić wokół niego nieustannie niczym pszczoły koło miodu.

– Ech, właściwie to nie wiem – westchnęła. – A nie moglibyście pobawić się trochę sami? To ja bym uprasowała wasze koszule.

Czuła się porządnie zmęczona. Było popołudnie, starsi chłopcy wrócili ze szkoły, a wszyscy mieli nie najlepsze humory i chcieli, żeby ich zabawiać. Wiedziała, że w przeciwnym razie zrobią się okropnie marudni, przynajmniej ci najmłodsi.

Nie, nie będą się bawić sami, Christa musi w tym uczestniczyć, bo bez niej wszystko jest nudne.

– No, dobrze, to co będziemy robić? – zapytała, ale sama nie miała żadnego pomysłu. – Może jeszcze w chowanego?

Ale na to nie mieli już siły. Ona zresztą też nie.

– Moglibyśmy czarować – zaproponował Józef.

Christa odniosła się do tego sceptycznie.

– W jaki sposób, twoim zdaniem, mielibyśmy to robić?

– Jeden chłopak w mojej klasie umie wcisnąć monetę w blat stołu tak, żeby wypadła na podłogę. Sam widziałem.

Christa znała tę sztuczkę bardzo dobrze. Wyjęła pięcioorową monetę ze starej puszki po herbacie, w której przechowywano pieniądze na utrzymanie domu, i Józef miał zademonstrować, jak kolega w klasie czarował. Ponieważ jednak on sam był jedynie zachwyconym widzem, nie potrafił sztuki powtórzyć. Jego bracia też próbowali, z podobnym, niestety, rezultatem.

W końcu przyszła kolej na Christę. Oczywiście, zawczasu zaopatrzyła się w drugą identyczną monetę i ku pełnemu zaskoczeniu chłopców udało jej się „przecisnąć” monetę przez stół.

Wywiązała się gwałtowna dyskusja na temat innych sztuczek, wszyscy starsi chłopcy opowiadali i demonstrowali z przejęciem. Udawało im się jednak niewiele, bo nie znali niczego dokładnie.

Nagle Christa coś sobie przypomniała.

– Ja też znam jedną sztukę – powiedziała z zapałem. – Zaraz was nauczę.

Czekali z wielkim zainteresowaniem.

Christa wzięła dwa solidne krzesła i ustawiła je w odpowiedniej odległości od siebie, tak by mogła pomiędzy nimi stanąć. Położyła ręce na oparciach i uniosła się kilka centymetrów nad ziemię. Trwała tak przez chwilę, a gdy uznała, że utrzyma równowagę, powolutku puściła oparcie najpierw jednego, potem drugiego krzesła… i zawisła w powietrzu. Wymagało to ogromnego wysiłku, ale wytrzymała jak mogła najdłużej, po czym lekko opadła na palce i stanęła na podłodze.

– Jezu! – szepnął Dawid.

– Nie wolno tak mówić – upomniał go Aron, który niczego nie pojmował z zabawy starszych.

– Jak ty to zrobiłaś? – zapytał Jakub po długiej chwili.

– Zaraz zobaczysz. Teraz spróbuj ty! – zachęcała go Christa.

Pomagała wszystkim po kolei, ale chłopcy spadali na pupy i choć ponawiali próby, żadnemu się nie udało.

– Nie rozumiem dlaczego – dziwiła się Christa. – Przecież to takie proste!

Nagle zaczęło jej coś świtać. Ona zawsze była dzieckiem samotnym i musiała bawić się sama w czterech ścianach domu, bo Frank nie pozwalał jej wychodzić. Tę sztuczkę umiała od dzieciństwa, ale nigdy się nad nią nie zastanawiała. Nigdy też nikomu jej nie pokazywała, bo nie uważała, że to coś specjalnego, była przekonana, że każdy by się tego nauczył. Z czasem zapomniała o wszystkim.

Teraz policzki jej płonęły.

Dobry Boże, myślała. Czy inni ludzie tego nie potrafią? Uczyła się przecież w szkole o prawie ciążenia, o tym, jak wszystko spada w dół.

Ale ona przecież nie spadała, trwała w powietrzu kilka centymetrów nad podłogą!

– Oj, zapomniałam o jedzeniu na kuchni! – zawołała przestraszona, bo chciała odwrócić uwagę chłopców od tego, co się stało. – Nie mówcie nikomu o naszych czarach – dodała. – Sprawimy kiedyś tatusiowi niespodziankę.

Nie zamierzała jednak niczego takiego robić, to jasne.

Nakładając jedzenie na siedem talerzy – ona i ciotka jadały trochę później – zastanawiała się gorączkowo.

Ludzie Lodu, Ludzie Lodu! Ja pochodzę z Ludzi Lodu! Czy należę do wybranych? Nie, w jej generacji miało już nie być wybranych ani dotkniętych, już się jedno dotknięte urodziło. Dziecko Petry, które przyszło na świat martwe. A poza tym, gdyby tak było, miałaby z pewnością również inne niezwykłe cechy. Bo tak naprawdę, to co potrafi? Zawisnąć w powietrzu, a i to z najwyższym wysiłkiem.

Im dłużej się zastanawiała, tym większej nabierała pewności, że cała sprawa nie ma nic wspólnego z Ludźmi Lodu. Nie była ani wybraną, ani dotkniętą. A poza tym w jej żyłach płynie krew jeszcze innych przodków, w zupełnie inny sposób wyjątkowych. Jest przecież potomkinią czarnego anioła, pochodzi z rodu samego Lucyfera! I, o czym też nie należy zapominać, jest córką Demona Nocy!

Skoro jednak posiada zdolność pokonania ciążenia, nawet jeśli tylko w nieznacznym stopniu, to może ma także jakieś inne tego rodzaju talenty, których po prostu dotychczas nie odkryła?

Niczego wyjątkowego nie umiała sobie jednak przypomnieć.

Latać w powietrzu… Brzmi to nieźle! Gdyby trochę potrenowała tę dość, trzeba powiedzieć, kuriozalną umiejętność, to może by ją rozwinęła do bardziej imponujących rozmiarów? Nie wyobrażała sobie, że będzie kiedyś szybować w powietrzu niczym ptak, ale przecież mogłaby być w tym trochę lepsza.

Trzeba spróbować.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj jest czwartek i Christa pójdzie wieczorem po mleko. To strasznie ważny dzień. Może Linde-Lou przyjdzie, żeby się z nią spotkać.

Gdzie będzie na nią czekał? Gdzie mieli się spotykać? Powinni się byli dokładniej umówić, a tak… ona nic nie wie. Nie umiała nawet powiedzieć, czy powinna mieć nadzieję, że to będzie akurat w czwartek.

Pobiegła do domu z wypiekami na twarzy. Abel Gard spotkał ją, gdy wychodziła z furtki jego domu, bo Abel teraz przychodził wcześniej, żeby się przynajmniej z nią przywitać. Dzisiaj jednak przebiegła w pośpiechu i zdążyła tylko zawołać: „Dzień dobry, twoje koszule są uprasowane to znaczy jedna, więcej nie zdążyłam”.

I już jej nie było. Rozczarowany Abel długo patrzył w ślad za dziewczyną.

Kiedy Christa znalazła się już poza zasięgiem jego wzroku – zasłaniały ją przydrożne drzewa – podskoczyła, żeby zobaczyć, jak wysoko potrafi się unieść. Nie stwierdziła jednak niczego specjalnego. Powinna się chyba bardziej skoncentrować. Oprzeć się na czymś rękami tak, żeby ramiona były wyprostowane ku dołowi, dłonie zwrócone ku ziemi, palce blisko przy sobie, jakby chciała odepchnąć od siebie siłę ciążenia.

Spróbowała jeszcze raz. Napięła mięśnie, a potem podskoczyła.

Przestraszona rozglądała się wokół. Uniosła się wysoko i jednym skokiem pokonała znaczną odległość! Tym sposobem wygrałaby wszystkie szkolne zawody sportowe zarówno w skoku wzwyż, jak i w dal. W każdym razie pokonałaby wszystkie dziewczyny. Chłopców raczej nie, ale i tak…

A gdyby tak jeszcze poćwiczyła?

Nie, tutaj ktoś mógłby ją zobaczyć. Należy poczekać do jutra. Dzisiaj być może przyjdzie Linde-Lou.

W wielkim pośpiechu podawała Frankowi obiad, sama przełknęła parę kęsów niemal na stojąco. Właściwie o tej porze nie jadała, była przecież po obiedzie w domu Abla Garda.

Abel Gard?

O mój Boże, zapomniała przekazać mu wiadomości od przełożonego!

Teraz nie zdąży już do niego pójść. A po powrocie z mleczami będzie za późno. Postanowiła więc zatelefonować, a ciekawski Frank dopytywał się, o co chodzi.

– Do kogo ty dzwonisz? Do Abla? A czego od niego chcesz? Przełożony? Z jaką sprawą przychodził do Abla? Cóż to oni mają za sekrety?

– Ojcze, czy mogłabym zatelefonować w spokoju?

W pierwszej chwili Frank gapił się na nią bez słowa z otwartymi ustami. Niezbyt to piękny widok, skoro się prawie nie ma zębów, co w końcu chyba zrozumiał, bo mamrocząc coś ze złością, wygramolił się ze swojego fotela. Kulejąc, wyszedł do kuchni i zatrzasnął za sobą drzwi.

Christa nic nie mogła na to poradzić, że jedyne określenie, jakie przyszło jej do głowy, to: „rozkapryszone dziecko”.

Abel ucieszył się, gdy usłyszał jej głos.

– Christa, jak to miło, że dzwonisz!

Pospiesznie tłumaczyła, o co chodzi, przepraszała, że mogła zapomnieć o przekazaniu mu wiadomości.

– No, to teraz wszystko będzie w porządku – odetchnął z ulgą Abel, słysząc, co ma mu do powiedzenia. – Sama zobaczysz, Christo, że będzie nam dużo łatwiej!

Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co powiedzieć. Po drugiej stronie przewodu również zaległa cisza. Abel chciał pewnie kontynuować rozmowę, ale czekał na jakąś replikę Christy.

Ona jednak nie znalazła odpowiedniego tematu, a poza tym spieszyła się.

– Tak, no to chyba wszystko – powiedziała. – Dobranoc, Abel.

Odkładając słuchawkę usłyszała jeszcze, że on woła: „Zaczekaj chwileczkę!”, ale udała, że to już do niej nie dotarło.

– Wychodzę po mleko! – zawołała do Franka.

– Już? Przecież jeszcze tak wcześnie. I ledwo weszłaś do domu!

– Muszę wstąpić do Ingeborg – skłamała i uświadomiła sobie ze wstydem, że zaniedbuje przyjaciółkę. Ale tyloma sprawami musiała się ciągle zajmować. A teraz miała ochotę myśleć wyłącznie o swoich pragnieniach. Miała zresztą tylko jedno: spotkać Linde-Lou.

Nie mogła już dłużej oszukiwać sama siebie, musiała przyznać, że jest bardzo tym chłopcem zajęta. Gdy tylko o nim pomyślała, a myślała niemal przez cały dzień, nieprzerwanie, czuła radosne podniecenie, że on istnieje i że zechciał zostać jej przyjacielem. Nie miała odwagi myśleć o niczym więcej poza przyjaźnią, ale w głębi duszy wiedziała, że ta przyjaźń może się rozwinąć w dużo poważniejsze uczucie, jeżeli będą się spotykać.

A jeśli on dzisiaj nie przyjdzie? myślała idąc w stronę mleczarni. A jeśli przyjdzie, to gdzie będzie na mnie czekał? Przy starej rampie? A może…?

Nie wiedziała nic. Ukradkiem rozglądała się po okolicy, lecz nigdzie nie dostrzegała znajomej postaci.

Frank oczywiście protestował przeciwko jej odwiedzinom u Ingeborg. „Biegasz tylko cały dzień, jakbyś całkiem zapomniała, że twój stary ojciec potrzebuje opieki. Siedzę tu całkiem sam godzinami i czekam na twój powrót. To jasne, że nie mogę oczekiwać zainteresowania z twojej strony, jestem przecież tylko starym, niedołężnych człowiekiem, a…”

Tu Christa mu przerwała:

„Dlaczego nie wyjdziesz na dwór? Taka ładna wiosenna pogoda, nabrałbyś przynajmniej trochę kolorów”.

Frank zapadł znowu w pełne urazy milczenie. Odgrywał ulubioną rolę człowieka, którego nikt nie rozumie.

Przy rampie na mleko pusto, w ogóle nigdzie żywego ducha.

Więc on nie przyjdzie?

Przygniotło ją rozczarowanie.

Wyszła z domu dużo za wcześnie. Nie miała ochoty siedzieć w mleczarni i czekać. Co zatem robić?

Nagle stanęła. W obejściu ze spalonym domem flaga była opuszczona do połowy masztu. Kiedy doszła do ogrodzenia, była już pewna. Petrus umarł. Zmarł w szpitalu podczas snu. Tak mówiono. Ale inni gadali… że w godzinę śmierci musiał chyba zobaczyć samego Szatana. Jedna ze służących wymamrotała gniewnie: „Nie ma się znowu czemu tak bardzo dziwić”.

Christa poczuła się niepewnie. Oto Petrus nie żyje. Nie potrafiłaby określić swoich uczuć. Naturalnie żal jej było jego rodziców. Lecz poza tym?

Nie można powiedzieć, że to ulga. To nie takie proste. Ale też i nie smutek, nie żałowała go tak, jak powinno się żałować młodego człowieka.

Martwiło ją to, mieszkali przecież w sąsiedztwie, znała go dobrze, odkąd tu przyjechała, a nawet kiedyś trochę się nim interesowała.

Zdawało się, że wieczność minęła, zanim dostała swoje mleko. Siedziała w mleczarni jak na szpilkach. Nikogo z rodziny Nygaardów nie było widać, co przecież zrozumiałe, a zarządca był dzisiaj w podniosłym nastroju, gdy odmierzał mleko wolno i w skupieniu. W końcu jednak mogła sobie pójść.

Jej czas wolny bardzo się jednak skurczył. Tak bardzo liczyła na spotkanie z Linde-Lou, kiedy wychodziła do mleczarni, że chciała mieć dość czasu na rozmowę. Teraz trzeba było się spieszyć do domu.

I wtedy go zobaczyła!

Dokładnie w momencie, gdy opuszczała zabudowania Nygaardów, on wyszedł z lasu. Christa przystanęła i czekała, on szedł długimi krokami, kołysząc się trochę jak drwal. Nie mogła powstrzymać szerokiego, radosnego uśmiechu.

Linde-Lou wydał jej się jeszcze bardziej pociągający niż poprzednio, ale to pewnie dlatego, że przez ostatnie dwa dni myślała wyłącznie o nim i z coraz większą czułością. Wyglądał biednie, och, jak biednie. Spodnie podarte na kolanach, koszula połatana, ale teraz było już tak ciepło na dworze, że przynajmniej nie musiał marznąć. Jasne włosy z całkiem białym kosmykiem nad czołem opadały na ramiona. Wszystko wskazywało na to, że chłopiec od dawna żyje samotnie! Wyraźnie potrzebował kogoś, kto by się nim zajął, pomyślała w przypływie… no, może nie całkiem macierzyńskich uczuć, ale w każdym razie wielkiej troskliwości.

Kiedy jednak on podszedł bliżej, wszystkie tego rodzaju myśli ulotniły się bez śladu. Przestała się zastanawiać nad żałosnym stanem jego odzieży. Teraz widziała tylko jego wyjątkowo ciepłe, serdeczne oczy i niezwykły uśmiech.

– Już myślałam, że nie przyjdziesz – szepnęła.

– Czekałem, aż będziesz wracać do domu.

– Jaka szkoda! Teraz mam już bardzo mało czasu, bo Frank będzie się niecierpliwił.

– Dlaczego?

– Bo on chce… on chce, żebym była w domu, Niepokoi się o mnie.

– Następnym razem pozdrów go i powiedz, że może się niczego nie obawiać. Ja cię nawet palcem nie tknę. Przy mnie jesteś bezpieczna.

Dlaczego nie miałbyś mnie tknąć? zapytałaby, gdyby miała ujawnić swoje prawdziwe marzenia z poprzedniego wieczora, a poza tym nikt przecież nie powiedział, że mają się trzymać jedno od drugiego na odległość ramienia.

Wiedziała jednak, co znaczą jego słowa. Chciał przez to powiedzieć, że uważa ją za osobę stojącą wyżej od niego w społeczeństwie co najmniej o kilka stopni.

Jeśli pozostanie przy tym swoim przekonaniu w przyszłości, może się to okazać dosyć kłopotliwe.

– No, ale kilka minut mogę, oczywiście, zostać.

Rozpromienił się, widocznie z lękiem oczekiwał jej odpowiedzi.

– Chodź, przejdziemy się po lesie – zaproponował, a ona bez wahania poszła za nim. Bo po pierwsze nie miała się czego obawiać, zwłaszcza po jego szczerych zapewnieniach, a po drugie chciała go mieć tylko dla siebie, żeby nikt im nie przeszkadzał. Na wiejskiej drodze mogła spotkać kogoś znajomego.

Weszli dość wysoko po porośniętym drzewami zboczu. Była wiosna, piękny, ciepły wieczór, wyrosła już młoda trawa, zbocze było suche, usiedli więc na ziemi, wyciągając nogi, podparci łokciami, w przyzwoitej odległości jedno od drugiego.

Christa miała trochę kłopotu z ustawieniem pełnej mleka bańki na pochyłym gruncie. Linde-Lou pomógł jej znaleźć odpowiednie miejsce.

Teraz Frank mógł sobie czekać godzinami. To była cudowna chwila i Christa nie zamierzała jej przerywać.

– Mam takie wrażenie, jakbym cię już dawniej znała – powiedziała do Linde-Lou. – Albo, mówiąc ściślej: jakbyś był podobny do kogoś znajomego.

– Naprawdę? – roześmiał się. – A już myślałem, że jestem wyjątkowy.

– Bo jesteś! Z tymi włosami i w ogóle, ty to jesteś ty, Linde-Lou. Jesteś do tego stopnia wyjątkowy, że nawet ballady o tobie śpiewają. Ale… No, właśnie, ty pewnie będziesz protestował, ale ja mogłabym ci może… zdobyć jakieś nowe ubranie. Bo przecież chyba marzniesz?

Nie powinna była tego mówić. Twarz chłopca pociemniała, odwrócił głowę.

– No, ale w końcu zbliża się lato, więc może nowe ubranie nie będzie takie potrzebne – roześmiała się. nerwowo – Uff, co ja za głupstwa wygaduję!

Zawstydzona wstała i chciała zejść na dół. Linde-Lou jednak zerwał się natychmiast i chwycił ją za rękę.

– Nic się nie stało, Christa. Nie odchodź!

Patrzył na nią błagalnie, przejmująco. Domyśliła się, ile to dla niego znaczy, by została. Chociaż wygłupiła się tak okropnie!

Nieszczęśliwa i zgnębiona usiadła ponownie na trawie. Linde-Lou przysunął się do niej i siedział, obejmując rękami kolana.

I wtedy Christa opowiedziała mu o swojej dopiero co odkrytej tajemnicy.

– Linde-Lou, ja mogę na tobie polegać, prawda?

– Przecież wiesz.

– Ja… dowiedziałam się, że jestem… trochę niezwykła

Nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko delikatnie, jakby on także sądził, że Christa jest niezwykła, choć on oceniał sprawy z całkiem innego punktu widzenia.

– Wiesz, ja pochodzę z dosyć dziwnej rodziny.

Kto z Ludzi Lodu nie zaczynał w ten sposób opowiadać o sobie komuś bliskiemu?

– I dzisiaj uświadomiłam sobie, że potrafię zrobić coś, czego inni ludzie nigdy nie zrobią.

– Jak to, co masz na myśli?

– Ja… Uff, to z pewnością zabrzmi beznadziejnie, ale ja jestem w stanie pokonać siłę ciążenia.

– Nie bardzo cię rozumiem.

– No, jeśli mam oparcie, dwa krzesła na przykład… Nie, zaczekaj, pokażę ci!

Ale niczego odpowiedniego w pobliżu nie znalazła.

– Ja mogę cię przytrzymać – zaproponował.

– Naprawdę? To stań za mną, weź mnie za łokcie i podnieś w górę. Tylko troszeczkę. O, tak! A teraz powolutku puść.

Zrobił, jak powiedziała, ale spodziewał się, rzecz jasna, że Christa opadnie z powrotem na ziemię. Tymczasem nie. Dziewczyna trwała w powietrzu, zaciskając palce, jakby się czegoś trzymała.

– Oj! – jęknął zdumiony.

Christa zniżała się powoli, po czym lekko zeskoczyła na zbocze.

– No, czy to nie dziwne? To dlatego, że miałam takich niezwykłych dziadków.

Odwróciła się. Stali teraz tak blisko siebie, że Christa musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Zaczęło jej się kręcić w głowie i musiała spuścić wzrok.

– Opowiedz mi o twoich przodkach, Christo!

– Nie teraz. Na to potrzeba dużo więcej czasu. Ale któregoś dnia usłyszysz całą historię.

Bo nie miała wątpliwości, że ona i Linde-Lou będą się w przyszłości widywać często.

– Jesteś taka piękna, Christo!

Patrzyła na niego zaskoczona. Jak niezwykle zabrzmiał jego głos. A w oczach chłopca widziała nieopisaną tęsknotę i smutek.

– Tak myślisz? – spytała na pozór obojętnie.

– Oczywiście. Czy mógłbym… pogłaskać cię po policzku? Masz takie śliczne, delikatne policzki.

– Pewnie, że możesz – odparła z uśmiechem. – Ja się ciebie nie boję. I nie będę się bała. Uważam, że jesteś najsympatyczniejszym człowiekiem na ziemi.

Z pewnością był taki. Jak wspaniale zajmował się swoim rodzeństwem.

– A ty jesteś taka…

– Jeżeli powiesz, że jestem z lepszego domu niż ty, zacznę krzyczeć – zagroziła. – A wtedy przybiegną tu ludzie i…

– Nie, nie, niczego takiego nie powiem – obiecał pospiesznie, ze śmiechem.

Ponownie umilkli. Linde-Lou ostrożnie uniósł rękę i dotknął z drżeniem jej policzka. Delikatnie pieścił go koniuszkami palców, przesuwał palce w górę i w dół, leciutko dotykał jej warg, co sprawiło, że ciałem Christy wstrząsnął dreszcz.

Oddychał powoli i głęboko. W lesie panowała taka cisza, że Christa usłyszała szum skrzydeł ptaka, który przeleciał wśród koron drzew nad ich głowami.

Kiedy już Linde-Lou zbadał opuszkami palców całą twarz Christy, długo jeszcze stali oboje bez ruchu jak skamieniali i patrzyli na siebie.

– Nigdy przedtem niczego takiego nie wolno mi było zrobić, Christo. Dziękuję ci!

– Czy nigdy… nie byłeś z dziewczyną? Nic złego przez to nie rozumiem, ale…

Uff, znowu wyraziła się okropnie głupio.

– Nigdy nie znałem żadnych dziewcząt – odparł cicho. – Żyję przecież tak samotnie.

– Pogrążony w żałobie. Tak, ja wiem, Linde-Lou, ale to chyba niedobrze tak się izolować.

– Nie tęsknię za ludźmi. Z jednym wyjątkiem. Teraz. Ale nigdy przedtem mi się to jeszcze nie zdarzyło.

– Mówiłeś, że widywałeś mnie wielokrotnie.

– Tak. Właśnie z tego miejsca. Stawałem tylko bliżej drogi. Bardzo chciałem z tobą porozmawiać, ale nie miałem odwagi. W końcu któregoś dnia postanowiłem zaczekać na ciebie przy skrzyżowaniu. Pamiętasz?

– Oczywiście – rozjaśniła się. – Wtedy ja zobaczyłam cię po raz pierwszy.

– I uśmiechnęłaś się do mnie. Zdawało mi się wtedy, że jestem w niebie. Ale odezwać się do ciebie… nie, nigdy bym się nie odważył.

– A potem widzieliśmy się przy pożarze.

– Tak, poszedłem tam, bo miałem nadzieję, że cię spotkam.

– Bardzo się wtedy ucieszyłam na twój widok. Chciałam się przywitać – mówiła Christa. – Ale mi zniknąłeś. Dlaczego?

– Ja… – wciągnął głęboko powietrze. – Byłem taki szczęśliwy, kiedy mnie poznałaś, że… o mało się nie rozpłakałem. Nie chciałem, żebyś widziała, jak bardzo jestem wzruszony, więc uciekłem.

Teraz Christa się wzruszyła.

– A potem, kiedy przyjechałaś do mojej zagrody, byłem taki szczęśliwy, że nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa.

– Ale nie uciekłeś – roześmiała się Christa. – I dobrze zrobiłeś. Bo wtedy mnie byłoby bardzo przykro i chyba bardzo bym się wstydziła.

– Nie wolno ci tak mówić! – zawołał przestraszony. – Jesteś moją jedyną… Nie, wybacz!

Christa wspięła się na palce i leciutko pocałowała go w policzek. Jego skóra była chłodna w tym wieczornym powietrzu, lecz ona poczuła drżenie w całym ciele.

Tak się przelękła własnego zachowania, że chwyciła bańkę z mlekiem i pobiegła w dół, w stronę domu.

Ale jakaż była szczęśliwa!

Загрузка...