VI. Ta pani weszła piętnaście po dziesiątej…

Na schodach Parker zatrzymał się chwilę.

– Nic jeszcze nie mów, Joe. Ta sprawa może okazać się trudniejsza, niż myślałem. Nic jeszcze nie wiemy.

– Nie miałem zamiaru nic mówić… – mruknął Ale: Jestem po całym dniu spędzonym w samochodzie, w trze i w restauracji. Wstałem o siódmej rano. Teraz pierwsza. Czy sądzisz, że w tych okolicznościach mi koniecznie być gadatliwy? Zresztą czy byłem kiedykolwiek gadatliwy?

Parker uśmiechnął się.

– Nie. Nigdy nie byłeś. To prawda. Chociaż trudno cię nazwać mrukiem. Ale czy naprawdę chcesz teraz wracać do domu?

– Za nic w świecie! Tego przecież nie powiedziałem.

– Dobrze! – Ruszyli dalej w dół. Znali się od w lat i razem przebyli wojnę na pokładzie brytyjskiego bombowca. Był kiedyś czas, że wydawali się sobie bliżsi niż bracia. Alex wiedział, że pomimo uśmiechu inspektor jest strapiony.

– Teraz przesłuchani tego dziennego portiera, a potem następnych, jeżeli on nic nam nie wniesie. Ale mam wrażenie, że powinien coś wnieść. Jeżeli zabójca mógł dostać się i wyjść tylko obok jego okienka… Ale czekajmy…

Na głównym korytarzu za sceną spotkali sierżanta Jonesa.

– Przywieźli już tego portiera, szefie!

– Williama Gullinsa?

– Tak, szefie! Jest na portierce. Pilnuje go policjant. Trzęsie się cały, bo żona leży w szpitalu. Urodziła właśnie dziecko. On tam płacze, szefie. Dlatego szedłem do pana, bo nie wiadomo, co z nim robić.

– Zaraz przestanie płakać – mruknął Parker i przyspieszył kroku. Na ich widok policjant w portierce, który stał pochylony nad łkającym rozpaczliwie człowiekiem, wyprostował się służbiście, ale równocześnie zrobił taką minę, jakby nie wiedział, co począć z tym zdumiewającym stworzeniem, które siedziało na krzesełku ukrywszy głowę w dłoniach. Inspektor znowu dał znak policjantowi, każąc mu odejść, a kiedy drzwi zamknęły się za nim, pochylił się i powiedział spokojnie:

– Gullins, zostaliście wezwani tutaj, żeby można was było przesłuchać w sprawie popełnionego morderstwa. Jeżeli popełniliście to morderstwo, macie zupełną słuszność opłakując swój los. Jeżeli natomiast nie popełniliście go, marnujecie tylko nasz czas i swój. Po przesłuchaniu chcę was odesłać samochodem do domu. Mężczyzna powinien być w domu przy dzieciach, kiedy żona leży w szpitalu. No, ale przede wszystkim bądźcie mężczyzną!

Jak za zaklęciem różdżki czarodziejskiej człowiek siedzący na krzesełku uniósł głowę i opuścił ręce. Twarz miał zalaną łzami, ale nie malowała się na niej rozpacz, tylko bezbrzeżne zdumienie.

– Morderstwo?… – wyszeptał. – Jak to, o mój Boże?… Więc nie okradli teatru? Więc nie okradli?…

– Nie! – powiedział Parker stanowczo i usiadł naprzeciw niego. – Nie okradli teatru, kiedy usnęliście na służbie. Kiedy przyjechała po was policja i nie chciała z wami o niczym rozmawiać, tylko kazała wam zabierać się z nimi, byliście przekonani, że tak się właśnie stało i że pociągną was do odpowiedzialności za zaniedbanie obowiązków albo będą podejrzewać o spółkę ze złodziejami. Nic z tego, Gullins! Między godziną dziesiątą a dziesiątą trzydzieści zamordowany został w swojej garderobie aktor Stefan Vincy i chcemy usłyszeć wasze jak najdokładniejsze zeznanie na temat tego, co robiliście i co dostrzegliście tego wieczoru.

– Pan Vincy zamordowany!… – powiedział Gullins. – Pan Vincy! A ja byłem tutaj, za ścianą… O Boże… Czy pan powiedział: między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści?!

– Tak. Tak powiedziałem.

– Więc to ona!

– Co za ona? – spytał szybko inspektor, pochyliwszy się ku przodowi.

– Ta… ta pani, która przyszła kwadrans po dziesiątej i była tam kilka minut, a potem wyszła.

– Więc była tu jakaś pani o tej porze?

– Tak… Pan Vincy zapowiedział, że ona przyjdzie, więc wpuściłem ją. To nie była pierwsza, którą tak wpuszczałem… Ale ta była starsza niż inne… Niż tamte wszystkie…

– Ile mogła mieć lat?

– Może czterdzieści? A może nawet więcej? Ale z tymi zamożnymi paniami to nie wiadomo. Tak dobrze są utrzymane, że czasem wyglądają młodziej…

– Bardzo słusznie. A jak była ubrana?

– Miała na sobie czarny, cienki płaszcz i mały kapelusz, taki modny, półokrągły, szary… I, zdaje się, pantofle na bardzo wysokich obcasach… Ale ona sama nie była wysoka…

– Poznalibyście ją, gdybyście ją zobaczyli?

– Chyba… chyba tak, proszę pana.

– Dobrze. A nie uderzyło was w niej nic? W jej stroju, może w zachowaniu?

– Była jakby trochę speszona… Ale nie zwróciłem na nią uwagi, bo przecież to nie była osoba z teatru, a obcy ludzie często zachowują się nieśmiało za kulisami, proszę pana.

– Tak. I nic więcej nie możecie o niej powiedzieć?

– Chyba nic, proszę pana… Aha! Jedno może, ale to pewnie nie ma znaczenia… Te panie to zawsze mają do wieczorowych strojów takie małe piękne torebki albo z lamy złotej, albo ze srebrnej nitki, albo inne, ale zawsze takie maleńkie. Moja żona kiedyś zwróciła mi na to uwagę, kiedy tu siedziała u mnie, że to musi być piękne życie nie nosić w torebce niczego, tylko puder, szminkę i chusteczkę…

– Dobrze. Wasza żona ma słuszność, to musi być o wiele wygodniejsze życie. Ale co z tą panią?

– Właśnie, proszę pana. Ta pani miała dużą, pakowną torebkę, zupełnie inną niż one wszystkie maja do wieczorowych sukien. Trzymała ja nisko i nie zauważyłem tego przy okienku. Ale wyjrzałem za nią, kiedy wchodziła po schodach, i wtedy ją zobaczyłem. Nie pomyślałem sobie o tym nic wtedy. A ona pewnie miała w niej rewolwer.

Parker spojrzał przeciągle na Alexa, który przed chwilą gwizdnął cicho przez zęby.

– Pan Vincy zamordowany został sztyletem… – mruknął inspektor.

– To pewnie miała tam ten sztylet, proszę pana. Ale czy ja mogłem o tym pomyśleć?

– Nie. Nie mogliście. Co prawda, mogliście potem obejść teatr i wtedy nie płakalibyście tu i nie mielibyście wyrzutów sumienia. Czy jest tu książka telefoniczna?

– Co? – powiedział portier Gullins. – Tak, proszę pana! Jest, oczywiście! – Zerwał się i podał inspektorowi książkę. Parker podał ją Alexowi.

– Znajdź mi łaskawie numer pana Charlesa Cresswel-la, dobrze, Joe?

Alex bez słowa kiwnął głową i zaczai przewracać kartki.

– Teraz opowiedzcie mi prędko, jak spędziliście ten wieczór od początku przedstawienia aż do chwili, kiedy obudził was wasz kolega o godzinie za pięć dwunasta.

– Tak jest! – Gullins usiadł i zastanowił się. – Więc kiedy zaczęło się przedstawienie, wszystko było jak zwykle, nikt obcy nie przyszedł. Potem, gdzieś może dziesięć minut po rozpoczęciu, przyszedł do mnie garderobiany pana Vincy, Oliver Ruffin, i wszedł do portierki. Porozmawialiśmy trochę, bo miał dużo czasu. Pan Vincy odprawił go zaraz potem, kiedy Ruffin ubrał go w kostium, i kazał mu już nie wchodzić do garderoby, bo spodziewa się gościa. Kazał Ruffinowi uprzedzić mnie, że przyjdzie do niego jedna pani i mam ją wpuścić, ale nie wiedział, czy ta pani przyjdzie w przerwie, czy po przedstawieniu… Potem była przerwa, Ruffin siedział u mnie w dalszym ciągu. W przerwie przyszedł jeden kwiaciarz z koszem róż dla pana Vincy, Ruffin nie ruszył się ode mnie, bo był potrzebny dopiero po końcu przedstawienia, dla rozebrania pana Darcy. Pan Darcy gra w tej sztuce dopiero na samym końcu, ale od czasu tej awantury między panem Vincy a panną Faraday przychodził przed rozpoczęciem spektaklu i od razu przebierał się. Ma zresztą taki sam kostium jak pan Vincy, tylko bez maski, ale za to występuje w kapeluszu, więc Ruffin nie ma z nim wiele kłopotu. W tych nowoczesnych sztukach, mówi Ruffin, jedno jest dobre, że kostiumy są z byle czego i nie ma żadnych koronek ani tych haftów, jakie były dawniej. Człowiek nie musi się narobić.

Parker spojrzał spod oka na Alexa i otworzył usta, jakby chciał przerwać mówiącemu, ale Joe zrobił prawie niedostrzegalny przeczący ruch głową. W ręku trzymał zamkniętą książkę telefoniczną, przytrzymując palcem jedną stronę. Parker zamknął usta i zwrócił oczy na mówiącego. – Więc Ruffin siedział u mnie jeszcze trochę po przerwie, a wtedy przyszła siostra żony, która przyjechała akurat pociągiem z Manchesteru, żeby pomóc trochę w domu, bo żona urodziła wczoraj, więc wysłałem do niej depesze, bo jeszcze dwoje dzieci jest w domu, a ja mam dwanaście godzin służby na dobę, i to w dzień… Więc kiedy przyszła z walizką, Ruffin powiedział, że idzie do garderoby panny Faraday, która jest teraz na scenie, i pogada sobie trochę z Susanną.

– Kto to jest Susanna?

– To garderobiana panny Faraday, żona Malcolma Snów, naszego kurtyniarza, wielka gaduła. Cały teatr był ciekaw, jak się też skończy ta afera po awanturze między panną Faraday i panem Vincy, bo przecież panna Faraday przedtem, jak się to mówi, chodziła z panem Darcy… Więc Ruffin poszedł pogadać sobie z Susanną, a mnie zostawił z siostrą. Potem skończyło się przedstawienie; bo to nie jest długie przedstawienie, podobno to była nawet jednoaktówka, tylko że pan Darcy zrobił przerwę pośrodku, żeby tych krzeseł mogli więcej wnieść na scenę. Z tymi krzesłami zawsze jest heca, bo trudno je ustawić w takim specjalnym porządku… Dwieście pięćdziesiąt krzeseł trzeba ustawić na scenie w czasie przerwy i ludzie sobie ręce obrywają, żeby zdążyć… Ale o czym to ja mówiłem?… Ano, tak. Więc po końcu przedstawienia wysłałem siostrę taksówką do domu, bo chociaż pieniędzy nie mam za wiele, ale jednak człowiek trochę się boi zostawiać dzieci same w domu. Jedno ma dziesięć lat, niby roztropniejsze, ale drugie za to ma tylko cztery, i same się muszą kłaść spać i kolację sobie robić. Więc siostra wsiadła w taksówkę i pojechała. A ja czekałem, aż wszyscy wyjdą. Wyszli już prawie wszyscy, kiedy zajrzała ta pani… Zapytała, czy jest pan Vincy. Powiedziałem, że jest, więc weszła na górę. Potem chyba nikt już nie wychodził, a ja siedziałem i oczy mi się zaczęły kleić, bo przecież całą poprzednią noc nie spałem, a rano poszedłem do pracy. Pamiętam, że ta pani wyszła, a ja już byłem taki śpiący, że zamknąłem za nią drzwi i trzymając klucz w ręce usiadłem przy okienku i oparłem głowę na łokciu. Pomyślałem, że zdrzemnę się trochę, a kiedy pan Vincy będzie chciał wyjść, obudzi mnie, zerwę się i mu otworzę. No i ledwie zamknąłem oczy, a już zadzwonił do drzwi Soames. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo musiałem pewnie spać więcej niż półtorej godziny. Ale przy tych nerwach i przeżyciach poprzedniej nocy to mógłbym spać chyba z pięć dni… Teraz mi to minęło… – powiedział z lekkim zdumieniem. – Wcale mi się teraz spać nie chce.

– Dobrze. Zachce się wam na pewno – powiedział Parker. – Ale najpierw musicie skończyć wasze opowiadanie.

– No, to chyba koniec mego opowiadania, proszę pana. Soames zadzwonił, a ja byłem taki rozespany, że zupełnie zapomniałem o panu Vincy i o tym, że miałem zrobić obchód teatru przed wyjściem. Zresztą wiedziałem, że Soames to zaraz zrobi, bo to bardzo sumienny człowiek. Poza tym czy człowiek mógł przypuszczać, że w teatrze akurat zdarzy się taka okropność? Więc kiedy przyszedł Soames, poznał pewnie, że spałem, ale nie zdziwił się, bo wszyscy wiedzieli o tym, że mi się syn urodził. Nawet pieniędzy trochę w prezencie dla niego złożył mi cały zespół… To bardzo przyjemny teatr, proszę pana, i stosunki tu naprawdę piękne i koleżeńskie. Nikt nie zwraca uwagi, czy ktoś jest pracownikiem fizycznym, czy artystą. Atmosfera jest dobra, można powiedzieć, a nikt z nas się nie spoufala, bo wiemy, że co reżyser albo aktor, to nie portier. Ale każdy jest grzeczny dla każdego. Może jeden pan Vincy był… Ale o nieboszczyku nie należy źle mówić. Umarł i co kto do niego miał, musi mu teraz każdy wybaczyć, prawda, proszę pana?

– Na pewno – Parker skinął głową. – Idźcie do domu, Gullins, i wyśpijcie się. Może uda mi się nie zawiadomić pana dyrektora Davidsona o tym, że spaliście na służbie, kiedy to się wydarzyło. Ale pamiętajcie, że następnym razem możecie mieć ogromne kłopoty. Ojciec trojga dzieci musi być bardziej obowiązkowy.

– Dziękuję panu, proszę pana – głos Gullinsa znowu zadrżał niebezpiecznie – właśnie tak ogromnie się martwiłem, że…

– W porządku. Idźcie już…

– Dobranoc panom…

– Dobranoc, dobranoc… – Parker dał znak dyżurującemu, który wypuścił Gullinsa drżącego, ale uśmiechniętego niepewnie.

– Co teraz? – zapytał Joe. – Czy pojedziemy do pana Charlesa Cresswella, narzeczonego Anny Dodd? Myślę, że tak.

– I ja tak myślę. – Parker wychylił się i wydał zarządzenia. Po chwili siedzieli już w samochodzie, który ruszył ostro i wpadł w długą, prostą ulicę prowadzącą wśród dwóch szeregów wysokich, starych kamienic. Potem auto skręciło i minąwszy dwie czy trzy węższe ulice, przedostało się do dzielnicy willowej. Po chwili zatrzymało się przed tonącym w ciemnościach domem, na pół ukrytym za wysokimi drzewami ogrodu. Furtka była zamknięta. Parker wysiadł i nacisnął dzwonek. Przez chwilę dom nadal był ciemny. Inspektor znowu nacisnął guzik dzwonka, ale równocześnie na parterze domu zapaliło się światło w jednym z okien. Potem w pewnej odległości skrzypnęły lekko drzwi.

– Kto tam? – zapytał jakiś ochrypły, starczy głos.

– Czy zastałem pana Charlesa Cresswella? – zapytał równie głośno Parker.

– Co takiego? – rozległo się powolne człapanie i po chwili na ścieżce rozjaśnionej padającym z okna blaskiem i światłem niedalekiej latarni ukazała się przygarbiona postać w ciemnym, długim szlafroku. – Kto to taki?

Alex zauważył, że na piętrze zapłonęło drugie światło.

– Policja – powiedział Parker, kiedy stary człowiek zbliżył się dostatecznie, aby nie trzeba było do niego zbyt głośno wołać. – Chcemy zobaczyć się z panem Charlesem Cresswellem, jeżeli jest w domu.

– Policja… – Stary człowiek podszedł jeszcze bliżej. Przyjrzał się im uważnie.

– Oto moja legitymacja – Parker wysunął ku niemu przez żelazne sztachety małą, ciemną kartę. Stary człowiek wziął ją do ręki i odczytał jej treść w świetle latarki, którą wysupłał z kieszeni szlafroka.

– Tak… – zawahał się – jak to policja?… – mruknął do siebie jakby z niedowierzaniem. – Nigdy jeszcze nie było żadnego policjanta…

Ale na ścieżce rozległy się inne kroki, szybsze i bardziej zdecydowane.

– Co się tam dzieje, John? – zapytał młody męski głos.

– Jestem inspektorem Scotland Yardu – powiedział ostro Parker – i zwracam panu uwagę, że pełnię w tej chwili moje obowiązki służbowe. Chcę widzieć Charlesa Cresswella, jeżeli jest w domu. Jeżeli go nie ma, proszę wyjaśnić…

– To ja – powiedział młody człowiek i zbliżył się. – Otwórz, Johnie.

Stary człowiek sięgnął po klucz i otworzył furtkę. Przechodząc Parker wyjął mu z ręki swoją legitymację.

– Przepraszam, że musimy pana niepokoić o tej porze nocy – powiedział uprzejmie – ale nastąpił pewien dość dramatyczny wypadek i przypuszczamy, że będzie pan nam mógł udzielić jakichś informacji na ten temat.

– Ja? – Charles Cresswell roześmiał się. Alex zobaczył w mroku dwa rzędy jego białych, równych zębów. – Obawiam się, że to jakaś omyłka. Ale skoro pan pełnicie swoje funkcje urzędowe, nie zostaje mi nic innego jak… – Usunął się i zapraszającym gestem wskazał prowadzącą ku domowi żwirowaną ścieżkę. Parker ruszył przodem, mając obok siebie gospodarza. Alex szedł za nimi przez mroczny ogród. Myślał. Tak, teraz to już chyba nie miało najmniejszego znaczenia… Ale właśnie w tej chwili zrozumiał, co trapiło go po wejściu do garderoby zabitego. Czyżby ona zabrała…?

Znaleźli się przed wejściowymi drzwiami i Cresswell wszedł w nie pierwszy, zapalając światło w hallu. Bez słowa wskazał gestem drzwi prowadzące w prawo. Był to niewielki pokój, urządzony częściowo jak gabinet, częściowo jak biblioteka. Alex z przyjemnością spojrzał na piękny gobelinek wiszący na ścianie.

– Liége? – zapytał impulsywnie.

– Tak! – Charles Cresswell spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Jak na policjanta ma pan dość oryginalne zainteresowania.

Alex chciał wyjaśnić swoją obecność w tym domu, ale Parker uniósł rękę. Usiedli.

– Słucham? – powiedział Cresswell. – Jestem naprawdę i szczerze zdumiony wizytą panów. Nigdy jeszcze nie miałem kontaktu z…

– Miał pan – powiedział uprzejmie Parker – o ile sobie przypominam, odbyłem z panem przed trzema laty rozmowę o Claudiuszu Clavearege, pańskim przyjacielu, który zaplątał się w pewne… hm… sprawy. Nie mylę się, prawda?

– Więc to pan? – Cresswell roześmiał się. – Od razu wydawało mi się, że skądś pana znam! Ale nie przypuszczałem, żeby… Tak, rzeczywiście, rozmawiał pan ze mną przed trzema laty o biednym Claudiuszu.

– Właśnie. Natomiast dziś chciałbym pana poprosić o opowiedzenie nam, jak pan spędził wczorajsze popołudnie i wieczór do chwili obecnej.

– Ja?

– Tak. Istnieją pewne przypuszczenia, że zupełnie nieświadomie stał się pan nieomal świadkiem morderstwa, a w każdym razie może pan wiele wyjaśnić, opowiadając nam przebieg wczorajszego popołudnia i wieczoru. Nie chcę panu więcej sugerować, aby nie wpłynąć na swobodny tok pańskiego opowiadania.

– To wydaje mi się zupełnie niemożliwe… – powiedział Cresswell – przecież wczoraj po południu i wieczorem… – Wzruszył ramionami. – Ale nie budziłby mnie pan chyba o tej godzinie nocy dla żartu, prawda? Więc opowiem panom wszystko, co się wydarzyło. A nie wydarzyło się nic… O czwartej pojechałem do mojej narzeczonej, panny Anny Dodd, i przebywałem u niej do godziny za piętnaście ósma. Niedługo ma się odbyć nasz ślub i omawialiśmy najbanalniejszą na świecie sprawę: trasę naszej podróży poślubnej. Chcemy wyjechać z Anglii na kilka miesięcy i objechać świat dokoła. Ale, jak panowie wiecie, świat można objeżdżać rozmaicie. Spędziliśmy więc ten czas bardzo przyjemnie, oglądając całą masę kolorowych prospektów, które przywiozłem z sobą, i dyskutując bardzo zawzięcie. Potem zjedliśmy coś w rodzaju późnego podwieczorku w towarzystwie pani Angeliki Dodd, matki mojej narzeczonej. Jej mąż jest dosyć poważnie chory, więc nie brał w tym udziału. Zszedł tylko na kawę przed samym naszym wyjazdem do teatru. Pojechaliśmy na Krzesła Ionesco. Po przedstawieniu odwiozłem Annę do domu, a sam wróciłem bezpośrednio tutaj. Nie chcę bywać teraz sam w nocnych lokalach, a moja narzeczona jest nieco skrępowana chorobą ojca… Wróciłem do domu, zjadłem kolację, wykąpałem się i położyłem spać. Obudziła mnie rozmowa w ogrodzie. To wszystko.

– Dziękuję panu bardzo – Parker wstał. – Jeszcze jedno drobne pytanie: Czy był pan w teatrze sam ze swoją narzeczoną?

– Nie – Cresswell uniósł brwi. – Była tam także jej matka.

– Ale użył pan przed chwilą określenia: „odwiozłem Annę do domu”. Trzeba chyba rozumieć pod tym, że odwiózł pan także swoją przyszłą teściową?

– Nie. Pożegnała się z nami po przedstawieniu, mówiąc, że ma jeszcze coś do załatwienia w sąsiedztwie i wróci taksówką. Więc odjechaliśmy sami.

– Raz jeszcze panu dziękuję i bardzo przepraszam za nocne najście – Parker uśmiechnął się. – Wydaje mi się, że wiele mi pan pomógł, chociaż oczywiście nie jestem tego jeszcze pewien. Do widzenia panu, mr Cresswell!

I wyszedł, pozostawiając zdumionego gospodarza na progu pokoju. Milczący Alex wysunął się za przyjacielem.

Загрузка...