Mikrobus Volkswagen, należący do ambasady amerykańskiej, przeciskał się ulicami Teheranu w stronę placu Gasr. Wewnątrz pojazdu siedział Ross Perot. Był 19 stycznia, nazajutrz po przeniesieniu Paula i Billa, a Perot jechał odwiedzić ich w nowym więzieniu.
Sytuacja była z lekka zwariowana.
Wszyscy dokładali starań, aby ukryć Perota w Teheranie, z obawy, że Dadgar, widząc w nim znacznie cenniejszego zakładnika niż Paul i Bill, każe go aresztować i zamknąć w więzieniu. A teraz on sam jechał do więzienia, z własnej woli i to jeszcze z paszportem w kieszeni, aby łatwiej go było zidentyfikować.
Całą nadzieję pokładał w obowiązującej we wszystkich administracjach na całym świecie zasadzie najlepiej wyrażonej powiedzeniem: „nie wie lewica, co czyni prawica”. Może Ministerstwo Sprawiedliwości chciałoby go aresztować, ale więzieniami zajmowało się wojsko, a ono nie było nim zainteresowane.
Niemniej jednak podjął pewne środki ostrożności. Do więzienia wejdzie wraz z grupą ludzi – w mikrobusie obok niego siedzieli Rich Gallagher i Jay Coburn, a także kilka osób z personelu ambasady odwiedzających w więzieniu pewną Amerykankę – ubrany w nie rzucający się w oczy strój, trzymając w rękach karton z żywnością, książkami i ciepłą bielizną dla Paula i Billa.
Nikt w więzieniu nie znał jego twarzy. Wchodząc będzie musiał podać swoje personalia, ale skąd mogą one być znane jakiemuś urzędnikowi więziennemu czy strażnikowi? Z pewnością wpisano go już na listę poszukiwanych na lotnisku, w komisariatach policji i w hotelach, lecz ostatnim miejscem, w którym Dadgar spodziewał się go znaleźć, było więzienie.
W każdym razie zdecydował się na to ryzyko. Chciał podbudować morale Billa i Paula, a także pokazać im, że nie uchyla się od nadstawiania za nich karku. Będzie to jedyny pozytywny skutek tej wyprawy: jego wysiłki na rzecz przyspieszenia negocjacji spełzły na niczym.
Mikrobus wjechał na plac Gasr i Perot po raz pierwszy ujrzał nowe wiezienie. Przytłaczało swoim ogromem. Nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób Simons ze swą niewielką grupą ratowniczą ma zamiar wedrzeć się do środka.
Na placu znajdowało się mnóstwo osób, w większości kobiet o zasłoniętych twarzach. Panował nieopisany hałas. Mikrobus zatrzymał się w pobliżu wielkich stalowych wrót. Perot myślał o kierowcy: był Irańczykiem i wiedział, kim jest Perot…
Wszyscy wysiedli. Perot dostrzegł w pobliżu wejścia kamerę telewizyjną. Serce zabiło mu mocniej.
Była to amerykańska ekipa. Co oni tu robili, u diabła?
Przepychając się przez tłum z kartonem w rękach, Perot opuścił nisko głowę.
Z okienka w murowanej ścianie nie opodal bramy wyjrzał strażnik. Ekipa telewizyjna nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. W chwilę później otworzyły się niewielkie drzwi w bramie i odwiedzający weszli do środka.
Drzwi zamknęły się z metalicznym trzaskiem.
Perot wkroczył na drogę, z której nie było już odwrotu.
Szedł dalej, przez drugą parę stalowych drzwi, w stronę kompleksu więziennego. Był ogromny, między budynkami ciągnęły się ulice, po których pętały się kury i indyki. Perot wraz z innymi wszedł do sali przyjęć.
Wyjął paszport. Urzędnik wskazał mu rejestr. Perot wziął pióro i dość czytelnie napisał: „H. R. Perot”.
Urzędnik oddał mu paszport i skinieniem odesłał go dalej. Miał więc słuszność: nikt tu nic nie słyszał o Rossie Perocie. Wszedł do poczekalni – i stanął jak wryty.
W poczekalni rozmawiał z Irańczykiem w mundurze generalskim ktoś, kto doskonale wiedział, kim jest Ross Perot.
Był to Ramsey Clark, teksańczyk, który za czasów prezydenta Lyndona Johnsona piastował stanowisko Prokuratora Generalnego USA. Perot spotykał się z nim kilkakrotnie i doskonale znał siostrę Clarka, Mimi.
Za chwilę zamarł. „To wyjaśnia, skąd się wzięły te kamery telewizyjne” – pomyślał. Zastanawiał się, czy zdoła uniknąć wzroku Clarka. W każdej chwili Ramsey mógł go spostrzec i powiedzieć do generała: „Mój Boże, przecież to Ross Perot z EDS” – i jeśli będzie wyglądać na to, że próbuję się schować, sytuacja będzie jeszcze gorsza.
Podjął szybką decyzję.
Podszedł do Clarka, wyciągnął dłoń i powiedział:
– Cześć, Ramsey, co ty robisz w więzieniu?
Clark spojrzał na niego z góry – miał ponad metr dziewięćdziesiąt – i roześmiał się.
Wymienili uścisk dłoni.
– Jak tam Minii? – spytał Perot, zanim Clark zdążył dokonać prezentacji na rzecz Irańczyka, który właśnie mówił coś w farsi do podwładnego.
– Mimi czuje się świetnie – odparł Clark.
– Miło było cię spotkać – powiedział Perot i ruszył dalej.
Kiedy wychodził z poczekalni do budynku więzienia, w towarzystwie Gallaghera, Coburna i ludzi z personelu ambasady, poczuł w ustach nienaturalną suchość. Jego bezpieczeństwo wisiało na włosku. Dołączył do nich Irańczyk w mundurze pułkownika: Gallagher powiedział, że przydzielono go im do towarzystwa. Perot zastanawiał się, co Clark mówi teraz do generała…
Paul był chory. Powróciło przeziębienie, które złapał w pierwszym więzieniu. Kaszlał i odczuwał silne bóle w piersi. Narzekał na chłód zarówno w tym więzieniu, jak i w pierwszym – od trzech tygodni był przeziębiony. Prosił ludzi z EDS, którzy go odwiedzali, o ciepłą bieliznę, ale z jakiegoś powodu nigdy się jej nie doczekał.
Zresztą – i bez tego czuł się fatalnie. Bardzo liczył na to, że Coburn wraz z grupą ratowniczą zrobią zasadzkę na autobus, który przywiózł go tu wraz z Billem z Ministerstwa Sprawiedliwości. Ale gdy autobus wjechał do niedostępnego więzienia Gast, Paul był gorzko rozczarowany.
Generał Mohari, naczelnik więzienia, wyjaśnił Paulowi i Billowi, że podlegają mu wszystkie więzienia w Teheranie, nakazał więc przenieść tu obu Amerykanów dla ich własnego bezpieczeństwa. Niewielka to była pociecha: aczkolwiek niedostępne dla tłumów, więzienie to było również trudniejsze, o ile nie niemożliwe do zdobycia przez grupę ratowniczą.
Więzienie Gasr stanowiło fragment wielkiego kompleksu wojskowego. Po jego zachodniej stronie znajdował się stary pałac Gasr Ghazar, zamieniony przez ojca szacha w szkołę policyjną. Kompleks więzienny mieścił się w dawnych ogrodach pałacowych. Na północy stał lazaret, na wschodzie zaś obóz wojskowy, w którym przez cały dzień startowały i lądowały helikoptery.
Samo więzienie otoczone było murem wewnętrznym o wysokości dwudziestu pięciu lub trzydziestu stóp oraz murem zewnętrznym, liczącym stóp dwanaście. Za nimi stało kilkanaście osobnych budynków, między innymi piekarnia, meczet oraz sześć bloków dla więźniów, w tym jeden dla kobiet.
Paul i Bill znajdowali się w budynku nr 8. Był to dwupiętrowy blok z podwórzem otoczonym płotem z wysokich stalowych prętów przeplatanych siatką. Jak na więzienie, otoczenie budynku prezentowało się całkiem nieźle. Pośrodku podwórza znajdowała się fontanna, po obu stronach bloku rosły różane krzewy i kilkanaście drzew. Więźniom pozwalano w ciągu dnia przebywać na zewnątrz budynku. Mogli grać na podwórku w siatkówkę czy ping – ponga, nie wolno im było jednak wychodzić poza ogrodzenie, pilnowane przez uzbrojonego wartownika.
Na parterze budynku znajdował się niewielki szpital, w którym przebywało około dwudziestu pacjentów, w większości umysłowo chorych. Ciągle słychać było ich wrzaski. Paul i Bill znaleźli się wraz z kilkoma innymi więźniami na pierwszym piętrze. Umieszczono ich w dużej celi, około sześć na dziesięć metrów. Poza nimi był w niej jeszcze jeden więzień, irański adwokat po pięćdziesiątce, który mówił po angielsku i francusku równie dobrze, jak w farsi. Pokazał im zdjęcia swojej wilii we Francji. W celi stał telewizor.
Posiłki przygotowywali niektórzy spośród więźniów, za co pozostali im płacili. Jadano w oddzielnym pokoju. Jedzenie tu było lepsze niż w poprzednim więzieniu. Można też było sobie kupić dodatkowe przywileje, jeden z więźniów zaś, najwyraźniej ogromnie bogaty, miał osobny pokój, a posiłki przynoszono mu z zewnątrz. Regulamin był dość łagodny: nie przestrzegano ściśle godzin pobudki ani ciszy nocnej.
Pomimo to Paul popadł w całkowitą depresję. Dodatkowa porcja wygód znaczyła niewiele. Jemu potrzebna była wolność.
Nie rozchmurzył też się zanadto, kiedy rankiem 19 stycznia powiadomiono ich, że mają widzenie.
Pokój widzeń znajdował się na parterze budynku nr 8, ale tym razem, bez żadnych wyjaśnień, wyprowadzono ich z budynku i poprowadzono ulicą.
Paul zdał sobie sprawę, że idą w kierunku budynku znanego pod nazwą „Klubu Oficerskiego”. Znajdował się on w małym ogrodzie roślin tropikalnych, pełnego kaczek i pawi. Kiedy już doszli prawie na miejsce, rozejrzał się i spostrzegł nadchodzących z przeciwka gości.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– Mój Boże! – wykrzyknął rozradowany. – To Ross! Zapominając, gdzie się znajduje, chciał pobiec ku Perotowi: strażnik powstrzymał go szarpnięciem.
– To nie do uwierzenia! – powiedział do Billa: – Perot jest tutaj. Strażnik popędził go przez ogród. Paul cały czas oglądał się na Perota, niepewny, czy przypadkiem wzrok go nie myli. Potem wprowadzono go do wielkiej, okrągłej sali otoczonej z zewnątrz stołami bankietowymi. Jej ściany były pokryte małymi trójkącikami luster. Była to chyba kiedyś sala balowa. W chwilę później do środka wszedł Perot w towarzystwie Gallaghera, Coburna i jeszcze kilku osób.
Perot uśmiechnął się szeroko. Paul najpierw potrząsnął jego dłonią, a potem chwycił go w ramiona. Była to chwila pełna wzruszenia. Paul poczuł się tak samo jak wówczas, gdy słuchał „Gwiaździstego Sztandaru”, przenikał go dreszcz.
A więc kochano go, troszczono się o niego, miał przyjaciół! Perot przejechał pół świata, aby odwiedzić go w samym środku rewolucji!
Potem Bill i Perot objęli się i uścisnęli sobie dłonie.
– Ross – zapytał Bill – co ty, u diabła, tu robisz? Czy przyjechałeś nas zabrać?
– Nie całkiem – odparł Perot. – Jeszcze nie.
Strażnicy zebrali się w drugim końcu sali na herbatę. Ludzie z personelu ambasady, którzy przybyli tu z Perotem, skupili się dookoła innego stołu, rozmawiając z uwięzioną Amerykanką.
Perot postawił karton na stole.
– Mam tu dla ciebie ciepłe kalesony – powiedział do Paula. – Nie mogliśmy ich kupić w sklepie, więc dałem ci swoje i masz mi je potem oddać, słyszysz?
– Jasne – Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Mamy też dla was parę książek i nieco jedzenia: masło fistaszkowe, tuńczyka, soki i nie wiem, co tam jeszcze. – Perot wyjął z kieszeni kilka kopert. – Aha, listy dla was.
Paul obejrzał je. Był wśród nich list od Ruthie i jeden zaadresowano: „Chapanoodle”. Uśmiechnął się: to pewnie list od jego przyjaciela Davida Behne. Jego syn, Tommy, nie umiał wymówić nazwiska „Chiapparone” i ochrzcił Paula „Chapanoodle”. Włożył listy do kieszeni, żeby je przeczytać później, i spytał:
– A jak czuje się Ruthie?
– Nieźle. Rozmawiałem z nią przez telefon – odrzekł Perot. – Przydzieliliśmy waszym żonom kogoś do opieki, chcąc mieć pewność, że nie będzie im niczego brakowało. Ruthie mieszka na razie w Dallas, u Jima i Cathy Nyfelerów. Kupuje dom, a Tom Walter pomaga jej załatwić wszystkie formalności.
Zwrócił się do Billa.
– Emily mieszka u siostry w Karolinie Północnej. Musiała trochę odpocząć. Współpracuje z Timem Reardonem w Waszyngtonie, próbując wywrzeć nacisk na Departament Stanu. Pisała do Rosalynn Carter… wiesz, jak jedna żona do drugiej. Próbuje wszystkiego. Szczerze mówiąc, wszyscy próbujemy wszystkiego… Kiedy Perot wyliczał z długiej listy kolejne osoby, które proszono o pomoc – od kongresmanów z Teksasu, aż do Henry’ego Kissingera – Bill zdał sobie sprawę, że głównym celem odwiedzin Perota było podtrzymanie ich na duchu. Był jednak nieco zawiedziony. Przez chwilę, wówczas gdy zobaczył Perota idącego z innymi ludźmi przez teren więzienia, z szerokim uśmiechem na ustach, Bill pomyślał: „Oto nadchodzi ratunek – nareszcie wybrnięto z tego cholernego impasu i Perot idzie, aby powiedzieć nam o tym osobiście”. Czekało go rozczarowanie. Potem jednak Perot mówił i mówił, Bill nieco poweselał. Przynoszący listy z domu i karton prezentów Perot objawił mu się niczym święty Mikołaj, jego zaś obecność w więzieniu i szeroki uśmiech na twarzy stanowiły pogardliwe wyzwanie rzucone Dadgarowi, tłumom oraz wszystkiemu, co im zagrażało.
Teraz Bill się obawiał o stan ducha Emily. Instynktownie domyślał się, co się dzieje w sercu jego żony. Fakt, że zdecydowała się wyjechać do Karoliny Północnej, oznaczał, że zbyt ciężko było jej zachować pozory normalności, kiedy przebywała wraz z dziećmi w domu rodziców. Domyślał się też, że znowu zaczęła palić. To z pewnością zdziwiło małego Chrisa. Emily rzuciła palenie, gdy poszła do szpitala, aby usunąć woreczek żółciowy, a Chrisowi powiedziała, że wyjęto jej „palacza”. Teraz mały zapewne dziwił się, że „palacz” powrócił.
– Jeśli wszystko zawiedzie – mówił Perot – mamy w mieście jeszcze jedną grupę, która wydostanie was innymi metodami. Będziecie znali wszystkich członków tej grupy z wyjątkiem dowódcy, starszego mężczyzny.
– I tu jest problem, Ross – odezwał się Paul. – Dlaczego kilku facetów ma dać się posiekać za dwóch innych?
Bill zastanawiał się, co mogli zaplanować. Czy zabiorą ich z więzienia helikopterem? Czy armia amerykańska zechce zdobyć te mury? Trudno to było sobie wyobrazić – ale z Perotem wszystko stawało się możliwe.
Wtrącił się Coburn:
– Paul, chciałbym, abyś obserwował i zapamiętał wszystkie szczegóły na temat terenu więzienia i regulaminu, tak jak poprzednio.
Bill odczuwał niejakie zażenowanie z powodu wąsów. Zapuścił je, aby bardziej upodobnić się do Irańczyka. Pracownikom EDS nie wolno było nosić wąsów ani brody. Bill przecież nie spodziewał się jednak zobaczyć tu Perota. Wiedział, że to głupie, lecz pomimo to czuł się nieswojo.
– Przepraszam za to – powiedział dotykając górnej wargi. – Chciałem nie rzucać się w oczy. Jak stąd wyjdziemy, zgolę je od razu.
– Zachowaj je – odrzekł Perot z uśmiechem. – Niech zobaczą je Emily i dzieciaki. I tak zresztą będziemy zmieniać wymogi co do wyglądu zewnętrznego. Ostatnio przeprowadzono w tej sprawie ankietę między pracownikami i zapewne pozwolimy na wąsy, a także kolorowe koszule.
Bill spojrzał na Coburna.
– A brody?
– Żadnych bród. Coburn ma szczególny powód. Nadeszli strażnicy. Widzenie było skończone.
– Nie wiemy – rzekł na koniec Perot – czy uda się nam wydostać was stąd szybko, czy też upłynie trochę czasu. Lepiej zostańcie przy tym drugim. Jeśli ciągle będziecie się budzić ze słowami: „To pewnie już dzisiaj”, czeka was wiele rozczarowań i przykrości. Przygotujcie się na dłuższy pobyt, a może spotka was przyjemna niespodzianka. Ale zapamiętajcie jedno: na pewno was stąd wydostaniemy.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować za to, żeś przyszedł, Ross – powiedział Paul.
Perot uśmiechnął się.
– Tylko nie zapomnij zabrać moich gaci.
Wszyscy opuścili budynek. Ludzie z EDS poszli przez teren więzienia ku bramie, Bill, Paul i strażnicy patrzyli za nimi. Kiedy przyjaciele niknęli już w oddali, Billa pochwyciła nagła chętka, aby pobiec za nimi.
„Nie dzisiaj – powiedział sobie. – Nie dzisiaj”.
Perot zastanawiał się, czy go wypuszczą.
Ramsey Clark miał całą godzinę na to, aby się wygadać. Co powiedział generałowi? Czy w budynku administracji u bramy więzienia czekać będzie na Perota komitet powitalny?
Serce biło mu mocno, gdy wchodził do poczekalni. W środku nie dostrzegł jednak ani Clarka, ani generała. Przeszedł do sali przyjęć. Nikt nawet na niego nie spojrzał.
Mając tuż za plecami Coburna i Gallaghera, przeszedł przez pierwszą bramę. Nikt go nie zatrzymywał.
Wyglądało na to, że mu się uda.
Przeszedł przez niewielkie podwórko i zatrzymał się przy głównej bramie. Otworzyły się osadzone w niej drzwi.
Perot wyszedł poza teren więzienia.
Kamery telewizyjne nadal były na miejscu.
„Teraz tylko mi potrzeba, pomyślał, żeby amerykańska stacja pokazała moją twarz… „
Przepchnął się przez tłum do mikrobusu ambasady i zajął miejsce wewnątrz. Coburn i Gallagher weszli zaraz za nim, ale ludzie z personelu ambasady gdzieś się zawieruszyli.
Perot siedział w mikrobusie i spoglądał przez okno. Tłum na placu wyglądał groźnie. Wykrzykiwali coś w farsi. Perot nie miał pojęcia, o co im chodzi.
Miał nadzieję, że ci z ambasady pośpieszą się.
– Gdzie są ci faceci? – zapytał z irytacją w głosie.
– Idą już – odparł Coburn.
– Myślałem, że wyjdziemy wszyscy, wsiądziemy i od razu odjedziemy. Po chwili drzwi w bramie więziennej otworzyły się znowu i wyszli maruderzy. Wsiedli do mikrobusu. Kierowca zapuścił silnik i ruszył przez plac Gasr.
Perot odetchnął z ulgą.
Nie musiał się tak obawiać. Ramsey Clark, który przybył do więzienia na zaproszenie irańskich obrońców praw człowieka, miał kiepską pamięć. Poznał oczywiście twarz Perota, ale myślał, że to pułkownik Frank Borman, prezes Eastern Airlines.
Emily Gaylord z robótką w ręku. Robiła to dla Billa.
Przeniosła się do domu rodziców w Waszyngtonie i spędzała kolejny dzień pogrążona w cichej rozpaczy. Rano zawiozła Vicki do liceum, potem wróciła i zabrała Jackie, Jenny i Chrisa do szkoły. Wpadła na chwilę do swojej siostry Dorothy i pogadała trochę z nią oraz jej mężem, Timem Reardonem. Tim cały czas próbował poprzez senatora Kennedy’ego i kongresmana O’Neilla wywrzeć nacisk na Departament Stanu.
Emily prześladowała obsesja Dadgara, tajemniczego człowieka, który był dość potężny, aby wtrącić jej męża do więzienia i trzymać go tam. Chciała stanąć oko w oko z Dadgarem i zapytać go osobiście, dlaczego jej to zrobił. Nawet poprosiła Tima, aby spróbował jej załatwić paszport dyplomatyczny, żeby mogła pojechać do Iranu i po prostu zastukać do drzwi Dadgara. Tim stwierdził, że to bardzo głupi pomysł, i musiała przyznać mu rację. Rozpacz jednak podsuwała jej różne myśli – byle coś zrobić, cokolwiek, aby Bill powrócił.
Teraz czekała na codzienny telefon z Dallas. Zazwyczaj dzwonili Ross, T. J. Marquez albo Jim Nyfeler. Później odbierze dzieci ze szkoły i pomoże im w odrabianiu lekcji. Na koniec, pozostanie przed nią jeszcze samotna noc.
Dopiero niedawno powiedziała rodzicom Billa, że ich syn jest w więzieniu. Bill prosił ją w liście, który przez telefon odczytał jej Keane Taylor, aby nic im nie mówić, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Jego ojciec miał w przeszłości udar mózgu i wstrząs spowodowany tą wiadomością mógłby być dla niego groźny w skutkach. Ale po trzech tygodniach, kiedy udawanie stało się niemożliwe, powiedziała prawdę. Ojciec Billa rozgniewał się na nią za to, że tak długo nic nie mówiła. Czasem trudno jest podjąć właściwą decyzję.
Zadzwonił telefon. Schwyciła słuchawkę.
– Halo?
– Emily? Tu Jim Nyfeler.
– Cześć, Jim, co nowego?
– Tyle tylko, że przeniesiono ich do innego więzienia. Dlaczego wiadomości były zawsze złe?
– Nie ma się o co martwić – powiedział Jim. – Właściwie to dobrze: stare więzienie znajduje się w południowej części miasta, gdzie toczą się walki. To nowe jest na północy i zbudowano je solidniej – będą tam bezpieczniejsi.
Emily straciła panowanie nad sobą.
– Ależ Jim! – wrzasnęła. – Przez trzy tygodnie przekonujesz mnie, że są całkowicie bezpieczni w więzieniu, a teraz mówisz mi, że przenieśli ich do nowego więzienia i dopiero tam będą bezpieczni!
– Emily…
– Przestań mnie okłamywać!
– Emily…
– Powiedz po prostu, jak jest, i bądź ze mną szczery, dobrze?
– Emily, moim zdaniem nie znajdowali się dotąd w niebezpieczeństwie. Irańczycy po prostu podejmują rozsądne środki ostrożności. Czy nie mam racji?
Emily poczuła wstyd, że tak się na niego wściekła.
– Przepraszam, Jim.
– Nic się nie stało.
Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Emily odłożyła słuchawkę i wróciła do swej robótki. „Zaczynam się rozklejać – pomyślała. – Chodzę jak w transie, zawożę dzieciaki do szkoły, rozmawiam z Dallas, kładę się wieczorem do łóżka, a rano znowu wstaję… „.
Kilkudniowe odwiedziny u Vickie nie były najgorszym pomysłem, ale to nie odmiana miejsca była jej naprawdę potrzebna. Ona potrzebowała Billa.
Trudno było nie tracić nadziei. Zaczynała już myśleć, jakby się jej życie ułożyło bez Billa. Miała ciotkę, która pracowała w domu towarowym Woody’ego w Waszyngtonie; może pomogłaby jej zdobyć tam pracę? Albo mogła porozmawiać z ojcem o możliwości pracy w charakterze sekretarki. Zastanawiała się, czy potrafiłaby się jeszcze w kimś zakochać, gdyby Bill zginął w Teheranie. Pomyślała, że nie.
Przypominała sobie pierwsze dni po ślubie. Bill uczył się wtedy w college’u i wciąż brakowało im pieniędzy. Zdecydowali się jednak na małżeństwo, nie mogąc już znieść ciągłych rozstań. Później, kiedy kariera Billa rozwijała się, zaczęło się im lepiej powodzić i stopniowo kupowali lepsze samochody, większe domy, droższe ubrania… więcej rzeczy. „Jakże bezwartościowe były teraz te rzeczy” – pomyślała. Jak mało ważne było, czy jest bogata czy biedna. Chciała mieć tylko Billa i tylko jego zawsze potrzebowała. Zawsze będzie jej wystarczał, zawsze da jej szczęście.
O ile w ogóle wróci.
– Mamusiu – zapytała Karen Chiapparone – dlaczego tatuś nie dzwoni? Zawsze dzwonił, kiedy wyjeżdżał.
– Telefonował dzisiaj – skłamała Ruthie. – Wszystko u niego w porządku.
– Dlaczego dzwonił, kiedy byłam w szkole? Tak chciałam z nim porozmawiać.
– Kochanie, trudno jest dostać połączenie z Teheranem. Linie są tak przeciążone, że po prostu dzwoni wtedy, kiedy może.
– Aha.
Karen odeszła, aby popatrzeć na telewizję, a Ruthie usiadła w fotelu. Na zewnątrz zapadała ciemność. Coraz trudniej było jej okłamywać wszystkich w sprawie Paula.
Dlatego właśnie wyjechała z Chicago do Dallas. Nie można było mieszkać z własnymi rodzicami i utrzymywać przed nimi tajemnicy. Mama od razu by zapytała: „Dlaczego Ross i ci inni ludzie z EDS ciągle dzwonią?”
„Po prostu pytają, czy nic nam nie trzeba” – odparłaby Ruthie z wymuszonym uśmiechem.
„Jak to ładnie, że Ross dzwoni”.
Tutaj, w Dallas, mogła przynajmniej otwarcie rozmawiać z ludźmi z EDS. Ponadto teraz, kiedy placówka w Iranie z pewnością zostanie zamknięta, Paul pracowałby w szefostwie EDS, przynajmniej na razie, tak że zamieszkaliby w Dallas.
A Karen i Ann Marie musiały chodzić do szkoły.
Wszystkie zamieszkały na razie u Jima i Cathy Nyfelerów. Cathy szczególnie im współczuła, ponieważ jej mąż był na pierwszej liście czterech mężczyzn, których paszportów zażądał Dadgar. Gdyby był wówczas w Iranie, z pewnością siedziałby teraz w więzieniu razem z Paulem i Billem.
Mieszkajcie u nas, powiedziała Cathy. Potrwa to nie dłużej niż tydzień, a potem Paul wróci. To było na początku stycznia. Od tamtej pory Ruthie wiele razy proponowała, że wynajmie sobie mieszkanie, ale Cathy nie chciała o tym słyszeć. Teraz Cathy była u fryzjera, dzieci w sąsiednim pokoju oglądały telewizje, a Jim nie wrócił jeszcze z pracy, Ruthie była więc sama ze swymi myślami.
Z pomocą Cathy znajdowała sobie coraz to nowe zajęcia i starała się zachować równowagę psychiczną. Zapisała Karen do szkoły, a dla Ann Marie znalazła przedszkole. Wychodziła na lunch z Cathy, a także z innymi żonami pracowników EDS – Mary Boulware, Liz Coburn, Mary Sculley, Marvą Davis i Toni Dvoranchik. Pisała wesołe, optymistyczne listy do Paula i słuchała jego wesołych i optymistycznych odpowiedzi czytanych jej przez telefon z Teheranu. Chodziła do sklepów i na przyjęcia.
Wiele czasu zajmowało jej poszukiwanie domu. Nie znała Dallas zbyt dobrze, ale przypomniała sobie, jak Paul mówił, że Autostrada Centralna to koszmar, szukała więc ofert z miejsc oddalonych od autostrady. Znalazła jeden budynek, który się jej spodobał, i postanowiła go kupić, aby Paul mógł wrócić do prawdziwego domu. Ale powstały komplikacje prawne – dokumenty wymagały podpisu głównego lokatora, którego tu nie było. Tom Walter próbował się z tym uporać.
Ruthie starała się zachowywać pozory, ale w duchu zamartwiała się na śmierć. Rzadko sypiała w nocy dłużej niż godzinę. Ciągle budziła się i leżała myśląc, czy jeszcze zobaczy Paula. Zastanawiała się nad tym, co by zrobiła, gdyby on nie wrócił. Chyba powróciłaby do Chicago i została jakiś czas z rodzicami, z pewnością jednak nie na stałe. Z pewnością mogłaby dostać jakąś pracę… Jednak nie te praktyczne strony samodzielności tak ją dręczyły, lecz myśl, że już nigdy może nie ujrzeć Paula. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego. Co mogłaby robić, o co się troszczyć, czego chcieć, co mogło ją uszczęśliwić? Pojęła, że była całkowicie od niego zależna. Nie umiała już żyć bez Paula.
Usłyszała dźwięk nadjeżdżającego samochodu. To na pewno Jim, już po pracy. Może będzie miał jakieś wiadomości.
Jim zjawił się w chwilę później.
– Cześć, Ruthie. Cathy nie ma w domu?
– Jest u fryzjera. Co się dziś wydarzyło?
– Hm…
Po jego twarzy poznała, że nie ma jej nic pocieszającego do powiedzenia i próbuje to ująć w jakichś pokrzepiających słowach.
– No, więc mieli na dziś wyznaczone spotkanie w sprawie kaucji, ale Irańczycy nie zjawili się. Jutro…
– Ale dlaczego? – Ruthie usiłowała zachować spokój. – Dlaczego nie przyszli, skoro to oni ustalili warunki tych spotkań?
– Wiesz, czasem strajkują, a czasem po prostu nie można się poruszać po mieście ze względu… ze względu na demonstracje i tak dalej…
Odnosiła wrażenie, jakby już od wielu tygodni słyszała podobne relacje. Powtarzały się opóźnienia, zwłoki, frustracja.
– Ależ Jim – zaczęła. Łzy napłynęły jej do oczu i nie potrafiła ich wstrzymać. – Jim… – Gardło jej się ścisnęło, nie mogła już wykrztusić ani słowa. Myślała: chcę tylko odzyskać męża!
Jim stał z wyrazem bezsilności i zażenowania na twarzy. Ruthie zaś… Cały ból, który tak długo skrywała, nagle wytrysnął – i nie umiała się już opanować.
Wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju. Wpadła do swej sypialni, rzuciła się na łóżko i leżała szlochając rozpaczliwie.
Liz Coburn sączyła drinka. Po drugiej stronie stołu siedziała Mary, żona Pata Sculleya, oraz Toni Dvoranchik, żona innego pracownika EDS, również ewakuowana z Teheranu. Wszystkie trzy siedziały przy stoliku w „Recipes”, restauracji w Dallas usytuowanej przy Greenville Avenue, popijając truskawkowe Daiquiri. Mąż Tony Dvoranchik był tutaj, w Dallas. Liz wiedziała, że Pat Sculley zniknął podobnie jak Jay, gdzieś w Europie. A teraz Mary Sculley mówiła takie rzeczy, jakby Pat wyjechał nie do Europy, lecz do Iranu.
– Czy Pat jest w Teheranie? – spytała Liz.
– Moim zdaniem oni wszyscy są w Teheranie – odparła Mary. Liz nie ukrywała przerażenia.
– Jay jest w Teheranie… – Chciało jej się płakać. Jay mówił jej, że jest w Paryżu. Dlaczego nie powiedział prawdy? Pat Sculley przyznał się Mary. Ale Jay był inny. Niektórzy mężczyźni potrafią grać w pokera przez kilka godzin, lecz Jay musiał grać całą noc i jeszcze następny dzień. Inni grali w golfa do dziewięciu czy osiemnastu dołków, a Jay – do trzydziestu sześciu. Wielu mężczyzn ma trudną pracę, ale Jay musiał akurat pójść do EDS. Nawet w wojsku, kiedy oboje byli jeszcze prawie dziećmi, Jay musiał się zgłosić do jednej z najtrudniejszych specjalności – pilota śmigłowca. Teraz zaś wybrał się do Iranu ogarniętego rewolucją. „To samo co zawsze – pomyślała. – Wyjechał, kłamie i grozi mu niebezpieczeństwo”. Nagle poczuła chłód ogarniający całe ciało, jakby znalazła się w stanie szoku. „On nie wróci – pomyślała tępo. – Nie uda mu się wydobyć ich stamtąd i wrócić”.
Dobry nastrój Perota szybko minął. Dostał się do więzienia, drwiąc z Dadgara, i podniósł na duchu Paula i Billa. Ale Dadgar nadal miał wszystkie karty w ręku. Po sześciu dniach w Teheranie Perot zrozumiał, dlaczego wszystkie naciski polityczne w Waszyngtonie nie odnosiły skutku: dawny reżim w Iranie walczył o przetrwanie i nie panował nad sytuacją. Nawet gdyby zapłacił kaucję – a ile problemów trzeba było przezwyciężyć, aby to osiągnąć – Paul i Bill i tak musieliby pozostać w Iranie. W dodatku plan ratunkowy Simonsa rozleciał się w strzępy z chwilą zmiany więzienia. Wyglądało na to, że nie było już żadnej nadziei. Tej nocy Perot poszedł zobaczyć się z Simonsem.
Dla bezpieczeństwa odczekał, aż nastanie całkowita ciemność. Ubrany był w sportowy dres, tenisówki i ciemny płaszcz biznesmena. Samochód prowadził Keane Taylor.
Grupa ratownicza opuściła już dom Taylora. Taylor spotkał się już z Dadgarem twarzą w twarz. Dadgar zaczął sprawdzać archiwa EDS i możliwe – jak przypuszczał Simons, że przeprowadzi on w domu Taylora rewizję w poszukiwaniu dokumentów obciążających. Dlatego Simons, Coburn i Poche mieszkali teraz w domu Billa i Toni Dvoranchików, którzy wrócili do Dallas. Jeszcze dwóch członków oddziału przedostało się do Teheranu z Paryża: Pat Sculley i Jim Schwebach, para niewysokich zabijaków, wyznaczonych do osłony skrzydeł w pierwszym scenariuszu odbicia więźniów, teraz już bezużytecznym.
Tak jak zwykle w Teheranie, dom Dvoranchika stanowił parter piętrowego budynku. Na górze mieszkał właściciel domu. Taylor i grupa ratownicza pozostawili Perota sam na sam z Simonsem. Perot z obrzydzeniem rozglądał się po salonie. Bez wątpienia, kiedy mieszkała tu Toni Dvoranchik, dom był znakomicie utrzymany, ale teraz przebywało w nim pięciu mężczyzn, z których żaden nie dbał specjalnie o porządek. Było tu brudno i śmierdziało cygarami Simonsa.
Potężne kształty tego ostatniego spoczywały w fotelu. Wąsy mu się postrzępiły, a włosy urosły ponad miarę. Odpalał jedno cygaro od drugiego, jak zresztą zwykle. Zaciągał się głęboko i z lubością wdychał dym.
– Widziałeś nowe więzienie – powiedział Perot.
– No – burknął Simons.
– I co myślisz?
– O pomyśle zdobycia więzienia frontowym atakiem nie ma mowy.
– Tak mi się zdawało.
– Ale pozostaje kilka innych możliwości.
„Czyżby?” – pomyślał Perot.
– Po pierwsze – zaczął Simons. – Jak rozumiem, na terenie więzienia parkują samochody. Może udałoby się nam jakoś umieścić Paula i Billa w skrzyni i wywieźć stamtąd. W ramach tego planu, a może jako alternatywę wobec niego, możemy próbować przekupić czy zaszantażować tego dowodzącego więzieniem generała.
– To generał Mohari.
– Właśnie. Jeden z twoich irańskich pracowników dostarczy nam o nim wszelkich danych.
– Dobrze.
– Druga możliwość: zespół negocjacyjny. Jeśli uda się im załatwić umieszczenie Paula i Billa w areszcie domowym, czy czymś w tym rodzaju, możemy ich wyciągnąć. Niech Taylor i tamci chłopcy skoncentrują się na koncepcji aresztu domowego. Niech się zgodzą na wszystkie warunki Irańczyków, aby wydostać Paula i Billa z więzienia. Opracujemy nowy plan akcji zakładający, że będą oni musieli przebywać stale w domu, pod nadzorem Irańczyków.
Perot poczuł się lepiej. To potężny mężczyzna roztaczał wokół siebie atmosferę spokoju i zaufania. Kilka minut temu Perot był niemal bezradny, teraz zaś Simons spokojnie wyliczał nowe sposoby podejścia do problemu, tak jakby przeniesienie do nowego więzienia, problemy z kaucją i upadek legalnego rządu stanowiły niewielką trudność, a nie całkowitą katastrofę.
– Po trzecie – mówił dalej Simons – trwa tu teraz rewolucja. Jej przebieg można przewidzieć. Za każdym cholernym razem dzieje się to samo. Nie można z góry ustalić, kiedy to wszystko nastąpi, ale nastąpi prędzej czy później. A zawsze dochodzi do tego, że tłumy opanowywują więzienia i wypuszczają uwięzionych.
Perot był zaintrygowany.
– Czy tak jest naprawdę? Simons skinął głową.
– Oto te trzy możliwości. Oczywiście na tym etapie gry nie możemy wybrać jednej z nich; musimy przygotowywać się do każdej. Gdy tylko któraś z nich się nawinie, musimy mieć plan ewakuacji wszystkich z tego przeklętego kraju, jak tylko Paul i Bill znajdą się w naszych rękach.
– Tak. – Perot obawiał się o swój własny wyjazd, a przecież przerzut Paula i Billa będzie o wiele bardziej niebezpieczny. – Armia amerykańska obiecała mi pomóc…
– Jasne – odrzekł Simons. – Nie mówię, że cię nabierają, ale z pewnością mają na głowie ważniejsze sprawy od ciebie i nie liczyłbym na nich za bardzo.
– W porządku.
Była to kwestia, którą właściwie ocenić mógł tylko Simons, Perot był zadowolony, że może mu to pozostawić. Tak naprawdę, najchętniej zostawiłby wszystko Simsonowi, z pewnością najlepiej na świecie nadającemu się do tego zadania. Darzył go całkowitym zaufaniem.
– Co ja mogę zrobić?
– Wracaj do Stanów. Po pierwsze, grozi ci tu niebezpieczeństwo. Po drugie, jesteś mi potrzebny tam. Możliwe, że jeśli się wydostaniemy, to nie żadnym lotem rejsowym. Może w ogóle nie będzie to samolot. Będziesz musiał nas skądś zabrać – może z Iraku, może z Kuwejtu, Turcji czy Afganistanu. Trzeba to będzie zorganizować. Wracaj do domu i bądź w pogotowiu.
– OK – Perot wstał. Simons zrobił z nim to samo, co Perot robił ze swoim personelem: natchnął go mocą, by przejść jeszcze ten jeden kilometr, gdy wszystko wydawało się już stracone. – Wyjadę jutro.
Dostał rezerwację na rejs nr 200 British Airways do Londynu przez Kuwejt, na samolot odlatujący o godzinie 10.20 20 stycznia, czyli jutro.
Zadzwonił do Margot i poprosił, aby spotkała się z nim w Londynie. Chciał spędzić z nią kilka dni tylko we dwoje. Może potem, gdy ruszy akcja ratunkowa, nie będzie to już możliwe.
W przeszłości miło spędzali czas w Londynie. Zatrzymywali się w hotelu Savoy (Margot wolałaby Claridge, ale Perot go nie lubił: zbyt mocno tam grzali, a kiedy otwierał okno, nie dawał mu zasnąć hałas samochodów na Brook Street). Chodzili do teatru i na koncerty, a także do ulubionego nocnego klubu Margot -
„Annabel’s. Przez kilka dni mogli cieszyć się życiem. O ile wydostanie się z Iranu.
Aby zredukować do minimum czas, jaki musiał spędzić na lotnisku, do ostatniej chwili siedział w hotelu. Zadzwonił, aby się upewnić, czy lot będzie o czasie, i powiedziano mu, że tak.
Zgłosił się do rejestracji pasażerów kilka minut przed dziesiątą.
Rich Gallagher, który towarzyszył mu na lotnisko, poszedł pierwszy, aby się zorientować, czy władze zechcą się czepiać Perota. Gallagher robił już wcześniej podobne podchody. Wraz ze znajomym Irańczykiem, który pracował w PanAmie, poszedł do kontroli paszportowej niosąc dokumenty Perota. Irańczyk wyjaśnił, że są to papiery ważnej osobistości i poprosił o wcześniejsze sprawdzenie ich. Urzędnik za biurkiem uprzejmie przejrzał teczkę z luźnymi kartkami zawierającymi spis osób, których nie należy przepuszczać, i stwierdził, że pan Perot nie będzie miał problemów. Gallagher wrócił z dobrymi wieściami.
Perot w dalszym ciągu miał wątpliwości. Jeśli chcieli go zgarnąć, mogli sprytnie skłamać Gallagherowi.
Ugrzeczniony Bill Gayden, prezes EDS World, miał wkrótce przylecieć, aby przejąć kierownictwo zespołu negocjacyjnego. Gayden już raz opuścił Dallas, aby lecieć do Teheranu, ale zawrócił w Paryżu usłyszawszy ostrzeżenie Bunny Fleischaker, że nastąpią nowe aresztowania. Teraz, podobnie jak Perot, zdecydował się zaryzykować. Przyleciał w momencie, gdy Perot oczekiwał na rejs, mieli więc okazję porozmawiać.
W walizce Gayden miał osiem amerykańskich paszportów należących do pracowników EDS, którzy wyglądem przypominali choć trochę Paula lub Billa.
– Myślałem, że przygotowują im fałszywe papiery – powiedział Perot. – Nie można było znaleźć jakiegoś sposobu?
– Owszem, znaleźliśmy sposób – odrzekł Gayden. – Jeśli potrzeba szybko paszportu, należy zabrać całą dokumentację do sądu w Dallas, tam zapakować wszystko do koperty i zawieźć do Nowego Orleanu, gdzie wydają paszport. To zwykła koperta urzędowa zaklejona przylepcem, więc łatwo można ją otworzyć po drodze do Nowego Orleanu, wyjąć tamte zdjęcia, włożyć zdjęcia Paula i Billa – które mamy – zakleić na nowo kopertę i – hokus – pokus – mamy paszporty dla Paula i Billa na fałszywe nazwiska. Ale to niezgodne z prawem.
– Więc co zrobiliście zamiast tego?
– Powiedziałem wszystkim ewakuowanym, że potrzebne mi są ich dokumenty, aby załatwić przewiezienie rzeczy z Teheranu. Dostałem ze sto czy dwieście paszportów, po czym wybrałem osiem najlepszych. Wymyśliłem list od kogoś ze Stanów do kogoś innego tu, w Teheranie: „Przesyłam okazją te paszporty, o które prosił pan w celu załatwienia spraw z władzami imigracyjnymi”. To na wypadek, gdyby ktoś zapytał, po cholerę mi osiem paszportów.
– Jeśli Paul i Bill użyją tych paszportów w celu przekroczenia granicy, to i tak złamią prawo.
– O ile uda się nam dostawić ich do granicy, pójdziemy na to.
– To rozsądne – Perot skinął głową.
Wywołano jego rejs. Perot pożegnał się z Gaydenem oraz Taylorem, który przywiózł go na lotnisko, i miał zabrać Gaydena do hotelu. Następnie ruszył, chcąc na własnej skórze sprawdzić, jak to jest z tą listą osób, których nie należy wypuszczać.
Najpierw przekroczył drzwi z napisem „Wejście tylko dla pasażerów”, gdzie sprawdzono jego kartę pokładową. Przeszedł korytarzem do okienka: tu zapłacił niewielką sumę jako opłatę lotniskową. Następnie po prawej dostrzegł rząd biurek kontroli paszportowej.
Tu znajdowała się lista.
Przy jednym z biurek siedziała dziewczyna zaczytana w jakiejś broszurce. Perot podszedł do niej. Wręczył paszport i żółty formularz wyjazdowy. U góry formularza widniało jego nazwisko.
Dziewczyna wzięła żółty arkusik, otworzyła paszport, podstemplowała go i zwróciła, nawet nie patrząc na Perota. Natychmiast znowu pogrążyła się w lekturze.
Perot wszedł do sali odlotów. Lot był opóźniony.
Usiadł. Był podminowany: w każdej chwili dziewczyna może skończyć czytać broszurę albo po prostu znudzić się nią i zacznie sprawdzać z listą nazwiska na żółtych formularzach. Potem – wyobrażał sobie – przyjdą po niego; policja, wojsko albo agenci Dadgara, pójdzie do więzienia i Margot znajdzie się w sytuacji Ruthie czy Emily – nie będzie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy męża.
Co parę sekund sprawdzał tablicę odlotów, ale napis głosił po prostu: „opóźniony”.
Przez pierwszą godzinę siedział na brzegu fotela.
Potem pogodził się z losem. Jeśli mają go złapać, to go złapią i nic na to nie poradzi. Zaczął czytać jakieś czasopismo. Przez kolejną godzinę przeczytał wszystko, co miał w walizeczce. Następnie zaczął rozmawiać z siedzącym obok niego mężczyzną. Dowiedział się, że sąsiad jest brytyjskim inżynierem pracującym w Iranie na zlecenie jakiejś wielkiej firmy brytyjskiej. Rozmawiali przez jakiś czas, a potem zamienili się czasopismami.
„Za kilka godzin – myślał Perot – będę w uroczym apartamencie hotelowym razem z Margot – albo w irańskim więzieniu”. Porzucił tę myśl.
Minęła pora obiadowa. Zaczynał wierzyć, że po niego nie przyjdą. Ostatecznie wywołano lot o szóstej po południu.
Perot wstał. Jeśli mieliby teraz przyjść po mnie…
Dołączył do tłumu idącego w kierunku wyjścia. Przeszedł kontrolę antyterrorystyczną: obszukano go i gestem pokazano, aby szedł dalej.
„Prawie mi się udało” – myślał wsiadając do samolotu. Usiadł między dwoma grubasami w klasie turystycznej. Zresztą w tym samolocie była tylko klasa turystyczna. „Chyba mi się udało”.
Drzwi zamknęły się i samolot ruszył z miejsca. Wykołował na pas startowy i nabrał szybkości. Wystartował.
Udało mu się.
Zawsze był szczęściarzem.
Powrócił w myślach do Margot. Podczas tego kryzysu zachowywała się tak samo, jak w sprawie jeńców wojennych: wiedziała, że jej mąż w ten sposób rozumie swoje obowiązki i nigdy się nie skarżyła. Dzięki temu mógł skupić się na tym, co miał robić, i odsunąć od siebie złe myśli, które mogłyby usprawiedliwić brak działania. Miał szczęście, że była jego żoną. Zaczął myśleć o wszystkich szczęśliwych wydarzeniach, które go spotkały: dobrzy rodzice, przyjęcie do Akademii Marynarki Wojennej, poznanie Margot, wspaniałe dzieci, praca w EDS, dobrzy współpracownicy, dzielni ludzie, tacy jak ci ochotnicy, których pozostawił w Iranie…
Zastanawiał się, czy człowiek nie ma jakiegoś limitu szczęścia w życiu. Myślał o swoim szczęściu jak o piasku w klepsydrze, przesypującym się powoli, lecz jednostajnie. Co się stanie, myślał, kiedy cały przesypie się?
Samolot podszedł do lądowania w Kuwejcie. A więc opuścił już przestrzeń powietrzną Iranu. Udało mu się uciec.
Kiedy tankowano samolot, Perot podszedł do otwartych drzwi. Stał wdychając świeże powietrze i ignorując nawoływania stewardesy, która kazała mu wracać na miejsce. Nad płytą lotniska wiał łagodny wietrzyk i Perot z ulgą pozbył się choć na chwilę swoich grubych sąsiadów. Stewardesa ostatecznie dała za wygraną i poszła do innych zajęć. Perot spoglądał na zachód słońca. „Szczęście – pomyślał. – Ciekawe, ile mi go jeszcze zostało?”