ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Była to niezapomniana chwila.

Wszyscy krzyczeli, nikt nie słuchał i wszyscy rzucili się jednocześnie obejmować Paula i Billa. Gayden ryczał do telefonu:

– Mamy ich! Mamy ich! Fantastyczne! Po prostu weszli przez drzwi! Fantastyczne!

Ktoś krzyczał:

– Daliśmy im! Daliśmy tym sukinsynom!

– Udało się!

– Możesz nam skoczyć, Dadgar! Buffy ujadał jak oszalały.

Paul rozglądał się po swoich przyjaciołach. Zostali tu, w samym środku rewolucji, aby mu pomóc. Poczuł, że wzruszenie odbiera mu głos.

Gayden rzucił słuchawkę i podszedł uścisnąć im dłonie. Paul, ze łzami w oczach, powiedział do niego:

– Zaoszczędziłem ci dwanaście i pół miliona dolarów, Gayden. Myślę, że zasłużyłem na kielicha.

Gayden nalał mu szkockiej.

Paul po raz pierwszy od sześciu tygodni miał w ustach alkohol. Gayden znowu wziął słuchawkę. – Tu jest ktoś, kto chce z tobą porozmawiać – powiedział i oddał słuchawkę Paulowi.

– Halo? – zaczął Paul.

Usłyszał dźwięczny głos Toma Waltera.

– Cześć, kolego!

– Boże wszechmogący – wydusił z siebie Paul tonem krańcowego wyczerpania i ulgi.

– Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteście, chłopaki!

– My też nie, przez ostatnie trzy godziny.

– Jak się dostałeś do hotelu, Paul?

Nie miał siły odpowiadać Walterowi całej historii.

– Na szczęście Keane zostawił mi swego czasu sporo pieniędzy.

– Fantastycznie. Hej, Paul! Czy Bill się dobrze czuje?

– Tak. Jest trochę wstrząśnięty, ale nic mu nie jest.

– My wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. O rany. Rany, jak to dobrze słyszeć twój głos.

W słuchawce rozległ się inny głos. – Paul? Tu Mitch. – Mitch Hart był poprzednim prezesem EDS. – Wiedziałem, że ten włoski opryszek da sobie radę.

– Co u Ruthie?

Odpowiedział na to Tom Walter. Paul odgadł, że używają centralki do telekonferencji. – Czuje się świetnie, Paul. Niedawno z nią rozmawiałem. Jean właśnie dzwoni do niej z drugiego telefonu.

– Z dzieciakami wszystko dobrze?

– Tak, znakomicie. Boże, ale żona się ucieszy!

– Dobrze, daję ci drugą połówkę. – Paul przekazał telefon Billowi. W czasie rozmowy przybył jeden z irańskich pracowników, Gholam.

Usłyszawszy o zdobyciu więzienia, szukał Paula i Billa na okolicznych ulicach.

Jay Coburn zaniepokoił się przybyciem Gholama. Przez parę chwil był zanadto przepełniony radością, by myśleć o czymś więcej, ale teraz powrócił do swej roli zastępcy Simonsa. Po cichu wyszedł z apartamentu, znalazł inne otwarte drzwi, wszedł do środka i zadzwonił do apartamentu Dvoranchików.

Telefon odebrał Simons.

– Mówi Jay. Są tutaj.

– Dobrze.

– Całą konspirację szlag trafił. Przez telefon lecą nazwiska, wszyscy się włóczą dookoła, przychodzą irańscy pracownicy…

– Wynajmij dwa pokoje z dala od pozostałych. Zaraz tam będziemy.

– W porządku. – Coburn odłożył słuchawkę.

Zszedł do recepcji i poprosił o apartament z dwiema sypialniami na dwunastym piętrze. Nie było żadnego problemu: hotel miał setki wolnych pokoi. Coburn podał fałszywe nazwisko. Nikt go nie pytał o paszport.

Wrócił do apartamentu Gaydena.

Kilka minut później wkroczył Simons i powiedział: – Odłóż ten cholerny telefon.

Bob Young, utrzymujący stale połączenie z Dallas, położył słuchawkę. Joe Poche, który wyłonił się zza pleców Simonsa, zaczął zasuwać story.

Było to niewiarygodne: nagle komendę objął Simons. Najstarszy rangą był tu Gayden, prezes EDS World. Jeszcze godzinę temu mówił do Toma Waltera, że „Słoneczni Chłopcy” – Simons, Coburn i Poche – są wyraźnie bezużyteczni i nieefektowni, a teraz poddał się pod komendę Simonsa nawet o tym nie myśląc.

– Rozejrzyj się, Joe – powiedział Simons do Pochego. Coburn wiedział, co Simons miał na myśli. Podczas tygodni oczekiwania, grupa dostatecznie rozpoznała hotel i przyległe doń tereny. Poche miał teraz sprawdzić, czy nic się nie zmieniło.

Zadzwonił telefon. Odebrał John Howell.

– To Abolhasan – rzekł do pozostałych. Słuchał przez kilka minut, po czym powiedział: – Chwileczkę. – Zakrył mikrofon dłonią i odwrócił się do Simonsa:

– To nasz irański pracownik, który tłumaczy podczas moich spotkań z Dadgarem. Jego ojciec jest przyjacielem Dadgara. Abolhasan jest teraz u ojca i tam właśnie odebrał telefon od Dadgara.

W pokoju zapanowała cisza.

Dadgar zapytał Abolhasana: „Czy wiesz, że Amerykanów nie ma w więzieniu?” Abolhasan odparł, że o niczym nie słyszał. Dadgar na to: „Skontaktuj się z EDS i przekaż im, że jeśli pojawią się Chiapparone i Gaylor, należy ich przekazać władzom irańskim. A także to, że jestem gotów ponownie rozważyć sprawę kaucji, która powinna być znacznie niższa”.

– Niech się odpieprzy – odezwał się Gayden.

– Dobra – rzekł Simons. – Powiedz Abolhasanowi, aby przekazał Dadgarowi, że szukamy Paula i Billa, ale na razie to Dadgar jest odpowiedzialny za ich osobiste bezpieczeństwo.

Howell uśmiechnął się, skinął głową i wrócił do rozmowy z Abolhasanem. Simons zwrócił się do Gaydena.

– Proszę zadzwonić do ambasady. Niech pan na nich nawrzeszczy. W końcu to przez nich Paul i Bill znaleźli się w więzieniu, a teraz, gdy więzienie zostało zdobyte i nie wiemy, gdzie są Paul i Bill, to oni odpowiadają za ich bezpieczeństwo. Niech to zabrzmi przekonywająco. Z pewnością w ambasadzie są irańscy szpiedzy – mogę się założyć o własny tyłek, że Dadgar będzie znał treść tej rozmowy po kilku minutach.

Gayden poszedł szukać telefonu.

Simons, Coburn i Poche przenieśli się wraz z Paulem i Billem do nowego apartamentu, wynajętego przez Coburna.

Coburn zamówił dwa befsztyki dla Paula i Billa. Polecił obsłudze hotelowej, aby przyniesiono je do apartamentu Gaydena. Nie należało zwracać uwagi na nowe pokoje.

Paul wziął gorącą kąpiel. Bardzo za nią tęsknił. Nie kąpał się od sześciu tygodni. Rozkoszował się czystą, białą łazienką, strumieniem gorącej wody, świeżym kawałkiem mydła… Nigdy już nie będzie lekceważył takich rzeczy. Zmywał z włosów więzienie Gasr. Czekała na niego czysta odzież: ktoś zabrał jego walizkę z Hiltona, gdzie mieszkał aż do chwili aresztowania.

Bill wziął prysznic. Jego euforia minęła. Kiedy wszedł do apartamentu Gaydena, wyobrażał sobie, że koszmar skończył się. Ale stopniowo uświadomił sobie, że nadal jest w niebezpieczeństwie, że nie czeka na niego odrzutowiec wojskowego lotnictwa amerykańskiego, który zawiezie go do domu z podwójną prędkością dźwięku. Wiadomość od Dadgara, przekazana przez Abolhasana, przybycie Simonsa, a także nowe środki bezpieczeństwa – ten apartament, zaciąganie zasłon przez Pochego, przenoszenie jedzenia – wszystko to uświadomiło mu, że ucieczka dopiero się rozpoczęła.

Niemniej jednak befsztyk mu smakował.

Simons wciąż czuł niepokój. Hyatt znajdował się w pobliżu hotelu Evin, w którym mieszkali amerykańscy oficerowie, więzienia Evin oraz magazynu broni. Wszystko to były pierwszorzędne obiekty dla rewolucjonistów. Również telefon Dadgara stanowił problem. Wielu Irańczyków wiedziało, że pracownicy EDS mieszkają w Hyatcie, Dadgar z łatwością mógł dowiedzieć się o tym i wysłać swych ludzi, żeby poszukali tam Paula i Billa.

Podczas gdy Simons, Coburn i Bill omawiali te wszystkie sprawy w salonie, zadzwonił telefon.

Simons utkwił w nim wzrok. Telefon zadzwonił znowu.

– Kto, do jasnej cholery, wie, że tu jesteśmy? – zapytał Simons. Coburn wzruszył ramionami.

Simons podniósł słuchawkę i powiedział: – Halo? Cisza.

– Halo?

– Nikt się nie odzywa. – Odłożył słuchawkę. Paul wszedł do pokoju w piżamie.

– Ubieraj się – polecił Simons. – Zjeżdżamy stąd.

– Dlaczego? – zaprotestował Paul.

– Ubieraj się. Zjeżdżamy stąd – powtórzył Simons.

Paul wzruszył ramionami i wrócił do sypialni Bill nie mógł w to uwierzyć. Znowu trzeba uciekać! W jakiś sposób Dadgar utrzymał się u władzy pomimo tego całego zamętu i gwałtu rewolucji. Ale kto dla niego pracował? Strażnicy uciekli z więzień, komisariaty policji spalono, wojsko się poddało – kto jeszcze został, żeby wykonywać rozkazy Dadgara?

„Piekło i szatani” – pomyślał Bill.

W czasie gdy Paul się ubierał, Simons zszedł do apartamentu Gaydena. Jego samego oraz Taylora odciągnął na bok.

– Wyproście stąd wszystkich miejscowych – powiedział ściszonym głosem.

– Oficjalnie Paul i Bill poszli spać. Wy wszyscy przyjedziecie do nas jutro rano. Wyjedźcie o siódmej rano, tak jakbyście wybierali się do biura. Nic nie pakujcie, nie zwalniajcie pokoi, nie płaćcie rachunków za hotel. Joe Poche będzie czekał na was na zewnątrz: wykombinuje jakąś bezpieczną drogę do naszego domu. Ja zabieram tam Paula i Billa teraz, ale nie mówcie tego innym aż do rana.

– W porządku – odrzekł Gayden.

Simons wrócił na górę. Paul i Bill byli gotowi. Coburn i Poche już czekali. Cała piątka poszła do windy.

– Musimy wyjść tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz w świecie – powiedział Simons, kiedy zjeżdżali.

Dojechali do parteru. Przeszli przez ogromny hall i wyszli na dziedziniec.

Stały tam zaparkowane oba „Range Rovery”.

Kiedy przecinali dziedziniec, podjechał wielki, ciemny samochód. Wyskoczyło z niego czterech czy pięciu mężczyzn w łachmanach, z pistoletami maszynowymi.

– Cholera – mruknął Coburn.

Piątka Amerykanów nadal kroczyła przed siebie. Rebelianci wbiegli do hotelu.

Poche gwałtownie otworzył drzwi pierwszego „Range Rovera”. Paul i Bill wskoczyli do środka. Simons i Coburn weszli do drugiego samochodu i pojechali w ślad za nim.

Rewolucjoniści weszli do hotelu.

Poche skierował się do autostrady Vanak, która przechodziła obok Hyatta i Hiltona. Poprzez warkot silników można było usłyszeć odgłosy strzelaniny. Przejechawszy prawie dwa kilometry, na skrzyżowaniu z Pahlavi Avenue w pobliżu Hiltona, natrafili na blokadę drogową.

Poche zatrzymał wóz. Bill rozejrzał się. On i Paul przejeżdżali przez to skrzyżowanie kilka godzin temu wraz z irańskim małżeństwem, które podwiozło ich do Hyatta – ale wówczas nie było żadnej blokady, ledwie jeden wypalony samochód. Teraz płonęło tu kilka wozów, a barykadę otaczał tłum rebeliantów uzbrojonych w najróżniejszą broń palną.

Jeden z nich zbliżył się do „Range Rovera” i Joe Poche opuścił szybę w drzwiach.

– Dokąd jedziecie? – zapytał rewolucjonista doskonałą angielszczyzną.

– Jadę do mojej teściowej. Mieszka w Abbas Abad – odparł Poche.

„Mój Boże – pomyślał Bill – co za głupie tłumaczenie”. Paul odwrócił głowę, kryjąc twarz.

Podszedł inny i przemówił w farsi. Pierwszy zapytał:

– Macie papierosy?

– Nie, nie palę – odparł Poche.

– Dobrze, jedźcie dalej.

Poche ruszył autostradą Shahanshahi.

Coburn zatrzymał drugi samochód w miejscu, gdzie stali rebelianci.

– Czy jesteście z tamtymi? – zapytano go.

– Tak.

– Macie papierosy?

– Tak. – Coburn wyjął paczkę z kieszeni i próbował wytrząsnąć jednego. Ręce mu drżały i nie mógł się z tym uporać.

– Jay – odezwał się Simons.

– Tak?

– Daj mu całą tę cholerną paczkę.

Coburn podał paczkę rewolucjoniście, który gestem nakazał im odjechać.


* * *

Kiedy w domu Nyfelerów w Dallas zadzwonił telefon, Ruthie Chiapparone była w łóżku, ale już nie spała.

Usłyszała kroki na korytarzu. Dzwonienie ustało i rozległ się głos Jima Nyfelera: „Halo?… No, ona teraz śpi”.

– Nie śpię! – zawołała Ruthie. Wyskoczyła z łóżka, narzuciła szlafrok i wyszła na korytarz.

– To żona Toma Waltera, Jean – powiedział Jim, oddając jej słuchawkę.

– Cześć, Jean – powiedziała do mikrofonu Ruthie.

– Mam dla ciebie dobre nowiny, Ruth. Chłopcy są wolni. Wydostali się z więzienia.

– Och, dzięki Bogu!

Jeszcze nie zaczęła się zastanawiać, jak Paul wydostanie się z Iranu.


* * *

Kiedy Emily Gaylord wróciła z kościoła, matka powiedziała do niej:

– Telefonował Tom Walter z Dallas. Powiedziałam, że do niego zadzwonisz. Emily schwyciła słuchawkę, nakręciła numer EDS i poprosiła o Waltera.

– Witaj, Emily – powiedział Walter. – Paul i Bill wydostali się z więzienia.

– Tom, to cudownie!

– Opanowano więzienie. Chłopcy są bezpieczni i w dobrych rękach.

– Kiedy wracają do domu?

– Jeszcze nie wiemy, ale będziemy cię informować.

– Dziękuję ci, Tom – powiedziała Emily. – Dziękuję.


* * *

Ross Perot leżał w łóżku z Margot. Telefon obudził ich oboje. Perot sięgnął i podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Ross, mówi Tom Walter. Paul i Bill wydostali się z więzienia. Nagle Perot rozbudził się całkowicie. Usiadł.

– To wspaniale!

– Wyszli? – zapytała sennie Margot.

– Tak. Uśmiechnęła się.

– Doskonale.

– Więzienie zostało zdobyte przez rebeliantów – mówił Tom Walter. – Paulowi i Billowi udało się uciec.

Umysł Perota zaczynał pracować.

– Gdzie oni teraz są?

– W hotelu.

– To niebezpieczne, Tom. Czy jest tam Simons?

– Hm, kiedy z nimi rozmawiałem, nie było go.

– Powiedz im, żeby go wezwali. Taylor zna jego numer. I każ im wynosić się stamtąd!

– Tak jest.

– Zawiadom wszystkich w biurze. Będę tam za parę minut.

– Tak jest.

Perot położył słuchawkę. Wyskoczył z łóżka, narzucił jakieś ubranie, pocałował Margot i zbiegł po schodach. Przebiegł przez kuchnię i wyszedł tylnymi drzwiami. Mężczyzna z ochrony zdziwił się, widząc go na nogach tak wcześnie.

– Dzień dobry, panie Perot – powiedział.

– Dobry. – Perot postanowił wziąć „Jaguara” Margot. Wskoczył za kierownicę i pomknął ku bramie.

Przez sześć tygodni czuł się jak we wnętrzu maszynki do prażonej kukurydzy. Próbował wszystkiego i nic nie wychodziło: złe wieści dochodziły ze wszystkich stron, nie robił żadnych postępów. A teraz nareszcie coś się działo.

Pomknął wzdłuż Forest Lane, przejeżdżając na czerwonych światłach i przekraczając dozwoloną prędkość. „Wydostanie ich z więzienia było najłatwiejszą częścią operacji – zdał sobie sprawę. – Teraz trzeba ich wydostać z Iranu. Najgorsze jeszcze się nawet nie zaczęło”.

W ciągu kilku minut w kierownictwie EDS przy Forest Lane zebrał się cały zespół: Tom Walter, T. J. Marquez, Merv Stauffer, sekretarka Perota Sally Walther, adwokat Tom Luce oraz Mitch Hart, który chociaż już nie pracował w EDS, próbował wykorzystać swe znajomości w Partii Demokratycznej, aby pomóc Paulowi i Billowi.

Do tej chwili łączność z grupą negocjacyjną w Teheranie utrzymywano poprzez gabinet Billa Gaydena na piątym piętrze, podczas gdy na siódmym Merv Stauffer po cichutku załatwiał wsparcie i łączność z nielegalną grupą ratowniczą, rozmawiając z nimi przez telefon kodem. Teraz wszyscy pojęli, że Simons jest w Teheranie najważniejszą osobą: cokolwiek się zdarzy, będzie zapewne nielegalne. Przenieśli się zatem do gabinetu Stauffera, tym chętniej, że był on bardziej kameralny.

– Jadę natychmiast do Waszyngtonu – powiedział do nich Perot. – Najlepszym wyjściem byłby nadal samolot wojskowy z Teheranu.

– Nie wiem, czy coś lata w niedzielę z Dallas do Waszyngtonu… – zastanowił się Stauffer.

– Wyczarteruj odrzutowiec – polecił mu Perot. Stauffer podniósł słuchawkę.

– Przez następne parę dni ktoś będzie tu musiał czuwać przez okrągłą dobę – mówił dalej Perot.

– Załatwię to – rzekł T. J.

– Jeszcze jedna sprawa. Wojsko obiecało nam pomoc, ale możemy na nich polegać – mogą mieć pilniejszą robotę. Najpewniejszą możliwością dla ekipy ratowniczej jest jazda przez Turcję. W takim wypadku plan zakłada spotkanie z nimi na granicy albo – o ile to się okaże konieczne – przelot na teren Iranu, aby ich stamtąd zabrać. Musimy zorganizować Turecką Grupę Ratowniczą. Boulware siedzi już w Istambule. Schwebach, Sculley i Davis są w Stanach – niech ktoś do nich zadzwoni i umówi ze mną w Waszyngtonie. Może nam również być potrzebny pilot śmigłowca, a także inny, do jakiegoś niedużego samolotu, gdybyśmy chcieli się przekraść do Iranu. Sally, zadzwoń do Margot i powiedz jej, żeby mi zapakowała walizkę. Potrzebne mi jest luźne ubranie, latarka, pionierki, ciepła bielizna, śpiwór i namiot.

– Tak, proszę pana. – Sally wyszła z pokoju.

– Wiesz co, Ross? – powiedział T. J. – Myślę, że źle zrobisz. Margot może się wystraszyć.

Perot stłumił westchnienie. T. J. zawsze się spierał. Ale tym razem miał rację.

– Dobrze, pojadę do domu i zrobię to sam. Jedź ze mną. Pogadamy, gdy będę się pakował.

– Jasne.

– Na lotnisku Love Field czeka na ciebie odrzutowiec „Lear” – powiedział Stauffer, odkładając słuchawkę.

– Dobrze.

Perot i T. J. zeszli na dół i wsiedli do swoich samochodów. Po opuszczeniu terenu EDS skręcili na prawo, w Forest Lane. Kilka sekund później T. J. spojrzał na szybkościomierz i zobaczył, że dochodzi do osiemdziesięciu mil na godzinę – a mimo to Perot, prowadzący „Jaguara” Margot, znika w przedzie.


* * *

W terminalu Page na waszyngtońskim lotnisku Perot wpadł na dwoje starych znajomych: Billa Clementsa, gubernatora stanu Teksas i byłego sekretarza obrony, oraz na jego żonę, Ritę.

– Cześć, Ross! – zawołał Clements. – Co ty, u diabła, robisz w Waszyngtonie w niedzielę po południu?

– Jestem tu w interesach – odparł Perot.

– Ale co robisz naprawdę? – powiedział Clements z uśmiechem.

– Masz wolną chwilę?

Clements miał wolną chwilę. Cała trójka usiadła i Perot opowiedział historię Paula i Billa.

– Musisz porozmawiać z jednym facetem – stwierdził Clements, wysłuchawszy jego relacji. – Napiszę ci nazwisko.

– Gdzie ja go znajdę w niedzielę po południu?

– Dobrze, cholera, ja go znajdę.

Podeszli do automatu telefonicznego. Clements włożył monetę, wykręcił numer centrali Pentagonu i przedstawił się. Zażądał połączenia z domowym numerem jednego z najwyższych oficerów amerykańskich. Potem powiedział:

– Jest tu ze mną Ross Perot z Teksasu. To mój dobry znajomy i wielki przyjaciel sił zbrojnych. Chcę, żebyś mu pomógł. – Następnie przekazał słuchawkę Perotowi i odszedł.


* * *

Pół godziny później Perot znajdował się w pokoju operacyjnym w podziemiach Pentagonu, otoczony terminalami komputerów i rozmawiał z pół tuzinem generałów.

Nigdy przedtem żadnego z nich nie spotkał, ale czuł się jak wśród przyjaciół. Generałowie słyszeli o jego kampanii na rzecz amerykańskich jeńców wojennych w Wietnamie Północnym.

– Chcę wydostać z Teheranu dwóch mężczyzn – powiedział do nich. – Czy można stamtąd odlecieć?

– Nie – odrzekł jeden z generałów. – W Teheranie jesteśmy przykuci do ziemi. Nasza baza lotnicza, Doshen Toppeh, znajduje się w rękach rewolucjonistów. Generał Gast ukrył się w bunkrze pod kwaterą główną AGDW, oblężony przez tłum. Linie telefoniczne zostały przecięte i nie mamy z nim połączenia.

– Dobrze – odparł Perot. Prawie się spodziewał takiej odpowiedzi. – Będę musiał zrobić to sam.

– Na drugim końcu świata, gdzie trwa rewolucja – powiedział inny generał.

– Nie pójdzie panu łatwo. Perot uśmiechnął się.

– Mam tam Bull Simonsa. Generałowie wyraźnie się odprężyli.

– Cholera, Perot, niech pan da jakąś szansę Irańczykom! – zażartował jeden z nich.

– Jasne – uśmiechnął się Perot. – Pewnie będę musiał sam polecieć. Czy możecie mi, panowie, dać spis lotnisk między Teheranem i granicą turecką?

– Oczywiście.

– Jak można ustalić, czy któreś z tych lotnisk nie zostało zablokowane?

– Wystarczy popatrzeć na zdjęcia satelitarne.

– A co z radarem? Czy można tam przelecieć nie pokazując się na ekranach irańskich radarów?

– Oczywiście. Damy panu mapę radarową na wysokość stu pięćdziesięciu metrów.

– Znakomicie!

– Coś jeszcze?

„Cholera – pomyślał Perot. – Zupełnie jak w barze McDonalda!”

– Na razie dziękuję – odparł. Generałowie zaczęli naciskać guziki.


* * *

T. J. Marquez podniósł słuchawkę. Dzwonił Perot.

– Mam dla ciebie pilotów – powiedział T. J. – Zadzwoniłem do Larry’ego Josepha. Był szefem Continental Air Services w Laosie, a teraz jest w Waszyngtonie. Wybrał mi ludzi: Dicka Douglasa i Juliana Kanaucha. Przylecą do Waszyngtonu jutro.

– Wspaniale – odrzekł Perot. – Ja byłem w Pentagonie, gdzie dowiedziałem się, że wojsko nie zabierze naszych, bo samo jest uziemione. Ale mam wszystkie mapy i inne rzeczy, możemy lecieć sami. Potrzebny mi odrzutowiec, który zdoła przelecieć przez Atlantyk, wraz z całą załogą i nadajnikiem modulacyjnym, takim jaki mieliśmy w Laosie, żeby dało się prowadzić z samolotu rozmowy telefoniczne.

– Zrobi się – powiedział T. J.

– Jestem w hotelu Madison.

– Rozumiem.

T. J. zabrał się do telefonicznych poszukiwań. Skontaktował się z dwoma teksańskimi towarzystwami czarterowymi, ale żadne z nich nie dysponowało odrzutowcem transatlantyckim. Drugie z nich, Jet Fleet, podało mu nazwę firmy Executive Aircraft z Columbus, w stanie Ohio. Tam jednak również nie mogli mu pomóc i nie znali nikogo, kto by mógł.

T. J. pomyślał o Europie. Zadzwonił do Carla Nilssona, pracownika EDS, który opracowywał propozycję dla linii Martinair. Nilsson po niedługim czasie poinformował go, że Martinair nie poleci do Iranu, ale podał mu nazwę szwajcarskiej firmy, która się zgodzi. T. J. zadzwonił tam. Okazało się, że firma z dniem dzisiejszym zawiesiła loty do Teheranu.

T. J. wykręcił numer Harry’ego McKillopa, wiceprezesa linii Braniff, który mieszkał w Paryżu. Nie zastał go.

Zadzwonił do Perota i przyznał się do porażki.

Perotowi przyszło coś do głowy. Przypomniało mu się, że Soi Rogers, prezes Texas State Optical Company w Beaumont, miał chyba BAC 111 albo Boeinga 727. Nie wiedział na pewno. Nie miał też numeru telefonu Rogersa.

T. J. zadzwonił do informacji. Numer był zastrzeżony. Zatelefonował więc do Margot. Znalazła ten numer. Zadzwonił do Rogersa. Rogers nie miał już samolotu. Znał jednak firmę zwaną Omni International, w Waszyngtonie, która wynajmowała samoloty. Podał T. J. domowe numery prezesa i wiceprezesa. T. J. zadzwonił do prezesa. Nie było go.

Zadzwonił do wiceprezesa. Był.

– Czy ma pan samolot transatlantycki? – zapytał.

– Jasne. Mamy dwa.

T. J. wydał westchnienie ulgi.

– Mamy Boeingi 707 i 727 – ciągnął wiceprezes.

– Gdzie?

– 707 jest na lotnisku Meachem Field w Fort Worth…

– To prawie pod nosem! – wykrzyknął T. J. – Niech mi pan powie, czy ma on nadajnik modulujący?

– Oczywiście, że ma.

T. J. nie wierzył własnemu szczęściu.

– Ten samolot jest wyposażony dość luksusowo – zaznaczył wiceprezes. – Wykonano go dla jakiegoś księcia z Kuwejtu, który się rozmyślił.

T. J. nie był zainteresowany luksusem. Zapytał o cenę. Wiceprezes oświadczył, że ostateczną decyzję będzie musiał podjąć prezes. Nie ma go w domu, ale T. J. może doń zadzwonić z samego rana.

O sprawdzenie samolotu T. J. poprosił Jeffa Hellera, wiceprezesa EDS i byłego pilota w Wietnamie, oraz dwóch znajomych Hellera: pilota w American Airlines oraz inżyniera pokładowego. Heller zawiadomił T. J., że samolot wygląda na oko nieźle. Wystrój jest jednak niezbyt gustowny, dodał z uśmiechem.

O wpół do ósmej następnego ranka T. J. zatelefonował do prezesa Omni i wyciągnął go spod prysznica. Prezes zdążył już porozmawiać z wiceprezesem i był przekonany, że dobiją targu.

– Dobrze – odrzekł T. J. – A co z załogą, obsługą lotniskową, ubezpieczeniem…

– My nie czarterujemy samolotów – odparł prezes. – My je wynajmujemy.

– A jaka to różnica?

– Taka sama jak między taksówką a samochodem z wypożyczalni. Nasze samoloty są do wynajęcie.

– Niech pan posłucha. Zajmujemy się komputerami i nie mamy nic wspólnego z lotnictwem – mówił T. J. – Chociaż normalnie pan tego nie robi, może zawrzemy umowę, w ramach której załatwi pan wszystkie usługi dodatkowe, załogę i tak dalej? Zapłacimy panu za to.

– To będzie skomplikowane. Samo ubezpieczenie…

– Ale zrobicie to?

– Tak, zrobimy.

To było skomplikowane, jak T. J. przekonał się w ciągu reszty dnia. Niezwykły charakter umowy nie przypadł do gustu towarzystwom ubezpieczeniowym, które w dodatku nie lubiły, kiedy ktoś je popędzał. Trudno było ustalić, jakie wymagania powinno spełniać EDS, skoro nie jest towarzystwem lotniczym. Omni zażądało depozytu sześćdziesięciu tysięcy dolarów złożonych w odległej filii jednego z banków amerykańskich. Wszystkie problemy rozwiązali jeden z dyrektorów EDS, Gary Fernandes z Waszyngtonu, oraz radca prawny EDS, Claude Chappelear z Dallas. Umowa, sporządzona pod wieczór, opiewała na „wynajem w celach reklamowych”. Omni znalazło załogę w Kalifornii i wysłało ją do Dallas, aby przejęła tam samolot i poleciała nim do Waszyngtonu.

O północy w poniedziałek załoga, dodatkowi piloci i pozostali członkowie ekipy ratowniczej znajdowali się w Waszyngtonie z Rossem Perotem.

T. J. dokonał cudu.

Dlatego tak długo to trwało.


* * *

Zespół negocjujący – Keane Taylor, Bill Gayden, John Howell, Bob Young i Rich Gallagher, uzupełnieni obecnie przez Rashida, Cathy Gallagher i psa Buffy – spędzili noc z niedzieli 11 listopada na poniedziałek w Hyatcie. Nie spali zbyt dobrze. Gdzieś w pobliżu tłum atakował magazyn broni. Najwyraźniej część wojska przyłączyła się do rebeliantów, ponieważ w natarciu brały udział czołgi. Nad ranem wysadzono fragment muru i atakujący dostali się do środka. Od świtu sznur pomarańczowych taksówek przewoził broń z magazynu do centrum, gdzie nadal trwały ciężkie walki.

Przez całą noc grupa utrzymywała połączenie z Dallas. John Howell leżał na kanapie w salonie Gaydena, trzymając słuchawkę przy uchu.

Rankiem Rashid wyszedł dość wcześnie. Nie powiedziano mu, dokąd udają się pozostali – żaden Irańczyk nie miał prawa znać miejsca kryjówki.

Pozostali zapakowali walizki i pozostawili je w pokojach, na wypadek, gdyby udało im się zabrać je później. Nie zgadzało się to z instrukcjami Simonsa, który z pewnością by się sprzeciwił – spakowane bagaże wskazywały, że ludzie z EDS już tu nie mieszkają. Ale rankiem wszyscy byli zdania, że Simons przesadza ze środkami ostrożności. Zebrali się w salonie Gaydena kilka minut po wyznaczonej godzinie siódmej. Gallagherowie mieli kilka toreb i w ogóle nie wyglądali, jakby udawali się do biura.

W hallu spotkali dyrektora hotelu.

– Dokąd państwo idą? – zapytał z niedowierzaniem.

– Do biura – odrzekł Gayden.

– Czy państwo nie wiedzą, że trwa wojna domowa? Przez całą noc karmiliśmy rewolucjonistów. Pytali nas, czy nie ma tu jakichś Amerykanów – a ja im powiedziałem, że nie ma tu nikogo. Musicie wrócić na górę i pozostać w ukryciu.

– Życie toczy się dalej – odparł Gayden. Wyszli.

Joe Poche czekał na nich w „Range Roverze”. Wściekał się w milczeniu, gdyż spóźnili się piętnaście minut, on zaś miał instrukcje od Simonsa, żeby wrócić za piętnaście ósma – z nimi – lub bez nich. Gdy podchodzili do samochodów, Keane Taylor zobaczył, jak jeden z pracowników hotelu wjeżdża na dziedziniec i parkuje. Podszedł do niego.

– Jak wyglądają ulice? – zapytał.

– Wszędzie naokoło blokady – odparł tamten. – Jedna jest zaraz tutaj, na końcu wyjazdu z hotelu. Nie powinniście wyjeżdżać.

– Dziękuję – odrzekł Taylor.

Wsiedli do samochodów i pojechali za „Range Roverem” Pochego. Strażnicy przy wjeździe byli zajęci próbami wepchnięcia zakrzywionego magazynka do pistoletu, który nie był do tego przystosowany, i wcale nie zwrócili uwagi na trzy samochody.

Widok na zewnątrz był przerażający. Znaczna część broni z magazynu dostała się w ręce kilkunastoletnich chłopców, dzieciaków, które pewnie nigdy przedtem nie miały niczego podobnego. Zbiegały z góry, wrzeszcząc, wymachując pistoletami i wskakiwały do samochodów, aby pomknąć w nich szosą, strzelając jednocześnie w powietrze.

Poche skierował się na północ autostradą Shahanshahi, okrężną drogą, aby uniknąć blokad. Na skrzyżowaniu z Pahlavi znajdowały się resztki barykady – wypalone samochody i pnie drzew przerzucone przez jezdnię – ale załoga barykady świętowała, śpiewała i strzelała w powietrze. Trzy samochody przejechały bezpiecznie.

Dojeżdżając do kryjówki trafili w rejon stosunkowo spokojny. Skręcili w wąską uliczkę. Potem, w połowie drogi do następnej przecznicy, przejechali przez bramę do otoczonego murem ogrodu z pustym basenem pływackim. Dvoranchikowie zajmowali dolną połowę domu; właścicielka mieszkała na piętrze. Weszli do środka.


* * *

Przez cały poniedziałek Dadgar szukał Paula i Billa. Bill Gayden zadzwonił do „Bukaresztu”, gdzie niewielka już załoga lojalnych Irańczyków pozostawała przy telefonach. Dowiedział się, że ludzie Dadgara dzwonili dwukrotnie, rozmawiali z dwiema różnymi sekretarkami i pytali, gdzie mogą znaleźć panów Chiapparone’a i Gaylorda. Pierwsza sekretarka odparła, że nie zna nazwisk żadnych Amerykanów – co było odważnym kłamstwem, ponieważ pracowała w EDS od czterech lat i znała wszystkich. Druga powiedziała:

– Musi pan się porozumieć z panem Lloydem Briggsem, który kieruje biurem.

– A gdzie on jest?

– Poza krajem.

– To kto go zastępuje?

– Pan Keane Taylor.

– Chciałbym z nim porozmawiać.

– Chwilowo go nie ma.

Dziewczęta, niech im Bóg wynagrodzi, zbyły Dadgara niczym.

Rich Gallagher utrzymywał kontakt ze swymi znajomymi w wojsku (Cathy była sekretarką jednego z pułkowników). Zadzwonił do hotelu Evin, gdzie mieszkała większość oficerów, i dowiedział się, że „jacyś rewolucjoniści” odwiedzili hotele: zarówno Evin, jak i Hyatt, pokazując fotografie dwu poszukiwanych Amerykanów.

Bezczelność Dadgara była wręcz niewiarygodna.

Simons uznał, że nie mogą przebywać w domu Dvoranchików dłużej niż dwie doby.

Plan ucieczki opracowany dla pięciu osób. Teraz było dziesięciu mężczyzn, kobieta i pies.

Mieli tylko dwa „Range Rovery”. Zwykły samochód nigdy nie pokona tych gór, szczególnie gdy są ośnieżone. Potrzebny był jeszcze jeden „Range Rover”. Coburn zadzwonił do Majida, żeby spróbował go zdobyć.

Najbardziej niepokoił Simonsa pies. Rich Gallagher zamierzał nieść Buffy’ego w tobołku na plecach. Ale gdyby musieli iść lub jechać na koniach przez granicę, jedno szczeknięcie mogłoby oznaczać śmierć wszystkich – a Buffy szczekał na wszystko.

– Musicie się pozbyć tego cholernego psa – powiedział Simons do Coburna i Taylora.

– Dobrze – odparł Coburn. – Może powiem, że wychodzę z nim na spacer i go puszczę?

– Nie – sprzeciwił się Simons. – Kiedy mówię: „pozbyć się”, to raz na zawsze.

Największy problem stanowiła Cathy. Tego wieczoru poczuła się źle – „kobiece sprawy”, wyjaśnił Rich. Miał nadzieję, że dzień czy dwa w łóżku pomogą jej zebrać siły. Ale Simons nie był takim optymistą. Wściekał się na ambasadę.

– Departament Stanu jeśli chce, ma mnóstwo sposobów, żeby wydostać kogoś z jakiegoś kraju – mówił. – Wsadzić do skrzyni, wysłać jako ładunek… gdyby tylko chcieli, sprawa byłaby prosta.

Bill czuł się odpowiedzialny za wszystkie kłopoty.

– Myślę, że to szalony pomysł, żeby dziewięć osób miało ryzykować życie dla dwu – powiedział. – Gdyby nie ja i Paul, nic wam by nie groziło. Moglibyście po prostu czekać tu, aż wznowią loty z Teheranu. Może powinniśmy z Paulem zdać się na łaskę ambasady?

– A co będzie, jeśli wy wyjedziecie i Dadgar postanowi wziąć innych zakładników? – zapytał Simons.

„W każdym razie – pomyślał Coburn – Simons nie spuści teraz oka z tych dwóch, dopóki nie znajdą się z powrotem w USA”. Zadzwonił dzwonek u furtki. Wszyscy zamarli.

– Wejdźcie do sypialni, tylko cicho – polecił Simons.

Coburn podszedł do okna. Właścicielka domu nadal myślała, że mieszkają tu jedynie Coburn i Poche – do tej pory nie spotkała się z Simonsem – i ani ona, ani ktokolwiek inny nie miał wiedzieć, że w domu przebywa obecnie jedenaście osób.

Coburn patrzył, jak gospodyni idzie przez podwórko i otwiera furtkę. Stała przed nią kilka minut, rozmawiając z kimś, kogo Coburn nie mógł dostrzec, po czym zamknęła furtkę i wróciła sama do domu.

Kiedy usłyszał, jak gospodyni zatrzaskuje drzwi w górnej części domu, zawołał:

– Fałszywy alarm.

Zaczęli przygotowywać się do podróży. Polegało to głównie na ograbieniu domu Dvoranchików z ciepłej odzieży. Paul pomyślał, że Toni Dvoranchik umarłaby z zażenowania, wiedząc, iż obcy mężczyźni buszują w jej szufladach. Efektem poszukiwań okazał się szczególny zbiór źle dopasowanych kapeluszy, kurtek i swetrów.

Później pozostało im tylko oczekiwanie: na Majida, aż znajdzie jeszcze jeden samochód, na Cathy, aż poczuje się lepiej, na Perota, aż zorganizuje Turecką Grupę Ratowniczą.

Puścili sobie jakieś stare mecze piłkarskie na wideo. Paul grał w remika z Gaydenem. Pies działał wszystkim na nerwy, ale Coburn postanowił poderżnąć mu gardło dopiero w ostatnim momencie: gdyby nastąpiła zmiana planu, może udałoby się ocalić Buffy’ego. John Howell czytał „Głębię” Petera Benchleya. W czasie lotu obejrzał część filmu według tej książki. Nie zdążył jednak zobaczyć zakończenia, bo samolot wylądował za wcześnie. Chciał się dowiedzieć, którzy bohaterowie są dobrzy, a którzy źli. Simons oświadczył, że kto chce, może się napić, ale gdyby trzeba było się stąd szybko wynieść, lepiej byłoby nie mieć alkoholu w organizmie.

Niemniej jednak Gayden i Gallagher potajemnie wlewali sobie do kawy Drambuie. Dzwonek odezwał się ponownie i wszyscy wykonali te same czynności co poprzednio, ale i tym razem był to ktoś do właścicielki.

Zachowywali zdumiewająco dobry nastrój, zważywszy fakt, ile osób stłoczyło się w salonie i trzech sypialniach na parterze. Jedynym, który czuł irytację, był oczywiście Keane Taylor. Wraz z Paulem przygotował wielki obiad dla wszystkich, niemal całkowicie opróżniając zamrażarkę. Zanim jednak uporał się z kuchnią, pozostali zdążyli zjeść wszystko do ostatniego kęsa i nic dla niego nie zostało. Wymyślał więc im od zgrai głodnych psów i wszyscy się śmiali, jak zawsze, gdy Taylor się wściekał.

W nocy wściekł się ponownie. Spał na podłodze obok Coburna, który chrapał tak przeraźliwie, że Taylor nie mógł zasnąć. W dodatku nie mógł nawet dobudzić Coburna, aby przestał chrapać, co go rozwścieczyło jeszcze bardziej.


* * *

Tej nocy w Waszyngtonie spadł śnieg. Ross Perot był zmęczony i napięty.

Wraz z Mitchem Hartem spędził większość dnia na namawianiu władz, aby zorganizowały przelot jego ludzi z Teheranu. Rozmawiał z podsekretarzem stanu Davidem Newsomem, Thomasem V. Beardem z Białego Domu oraz młodym doradcą Cartera Markiem Ginsbergiem, którego zadaniem było utrzymywanie kon taktu między Białym Domem i Departamentem Stanu. Ludzie ci starali się, jak mogli, zorganizować ewakuację pozostałego jeszcze w Teheranie tysiąca Amerykanów i nie zamierzali przygotowywać jakichś specjalnych planów dla Rossa Perota.

Skoro pozostała mu jedynie Turcja, Perot udał się do sklepu sportowego i zakupił odzież na chłodną pogodę. Wynajęty Boeing 707 przyleciał z Dallas i Pat Sculley zadzwonił z lotniska imienia Dullesa z informacją, że w czasie lotu pojawiły się pewne problemy techniczne: źle funkcjonowały systemy przekaźników i nawigacji żyroskopowej, pierwszy silnik zużywał dwa razy za dużo oleju, w kabinie brakowało tlenu do oddychania, nie było zapasowego ogumienia, a zawory pojemnika na wodę całkowicie zamarzły.

Podczas gdy mechanicy zajmowali się samolotem, Perot siedział w Hotelu Madison z Mortem Meyersonem, wiceprezesem EDS.

W EDS była specjalna grupa współpracowników Perota, takich jak T. J. Marquez czy Merv Stauffer, do którego zwracał się o pomoc w sprawach nie związanych z codzienną pracą nad oprogramowaniem komputerowym. Chodziło o takie rzeczy jak kampania na rzecz jeńców w Wietnamie, Teksańska Wojna z Narkotykami, a także ratunek dla Paula i Billa. Chociaż Meyerson nie angażował się w te specjalne akcje Perota, był dokładnie poinformowany o planach działań ratowniczych i udzielił im swego błogosławieństwa. Dobrze znał Paula i Billa, ponieważ dawniej pracował z nimi jako projektant systemów. W sprawach zawodowych był głównym współpracownikiem Perota i wkrótce miał zostać prezesem EDS (Perot był nadal przewodniczącym rady nadzorczej).

Obecnie Perot i Meyerson rozmawiali o interesach, przeglądając po kolei wszystkie najbliższe przedsięwzięcia i problemy EDS. Obaj wiedzieli, choć żaden nie powiedział tego głośno, że powodem tej rozmowy było to, iż Perot mógł nie powrócić z Turcji.

Na swój sposób ci dwaj mężczyźni byli tak różni, jak ogień i woda. Dziadek Meyersona był rosyjskim Żydem, który musiał dwa lata oszczędzać na bilet kolejowy z Nowego Jorku do Teksasu. Zainteresowania Meyersona rozciągały się od sportu do sztuk pięknych: grał w piłkę ręczną, był jednym z opiekunów orkiestry symfonicznej w Dallas i sam zresztą dobrze grał na fortepianie. Żartując z Perota i jego „orłów” sam nazywał swoich bliskich współpracowników „żabami Meyersona”. Jednak pod wieloma względami przypominał Perota: był twórczym i pomysłowym człowiekiem interesu, jego śmiałe pomysły przerażały co bardziej konserwatywnych członków kierownictwa EDS. Perot przekazał instrukcje, że jeśli coś by się mu przydarzyło w czasie akcji ratowniczej, prawo głosu wynikające z jego udziałów przejdzie na Meyersona. EDS przeszłoby więc w ręce prawdziwego przywódcy, a nie biurokraty.

Podczas gdy Perot omawiał interesy, martwił się o samolot i wściekał na Departament Stanu – jego największą troską była matka. Lulu May Perot gasła w oczach i Perot chciał być z nią. Gdyby umarła podczas jego pobytu w Turcji, nigdy by jej więcej nie zobaczył, a to złamałoby mu serce.

Meyerson wiedział, o czym myśli Perot. Przerwał rozmowę o sprawach zawodowych pytaniem:

– Ross, a może ja polecę?

– Co masz na myśli?

– Może ja pojadę do Turcji zamiast ciebie? Wykonałeś swoje zadanie: pojechałeś do Iranu. To, co ty chcesz zrobić w Turcji, mogę zrobić i ja. A ty chcesz zostać z matką.

Perot poczuł wzruszenie. „Mort nie musiał tego mówić – pomyślał. – Jeśli chcesz… „ – kusiła go ta propozycja.

– O tym na pewno chciałbym porozmawiać. Pozwól mi zastanowić się. Nie był pewien, czy ma prawo wysyłać Meyersona zamiast siebie.

– Zapytajmy innych o zdanie. – Wziął słuchawkę, zadzwonił do Dallas i otrzymał połączenie z T. J. Marquezem.

– Mort zaproponował, że pojedzie do Turcji zamiast mnie – powiedział. – Co ty na to?

– To najbardziej poroniony pomysł, jaki mógł się zdarzyć – odrzekł T. J. -

Ty siedzisz w tym od początku i nie ma żadnej możliwości, abyś przekazał Mortowi wszystko, co trzeba, w parę godzin. Znasz Simonsa i jego sposób myślenia, a Mort nie. Poza tym Simons nie zna Morta, a wiesz, jaki on jest wobec ludzi, których nie zna. Po prostu nie będzie mu ufał i tyle.

– Masz rację – odrzekł Perot. – Nie ma o czym mówić. Położył słuchawkę.

– Jestem ci wdzięczny za twoją propozycję, Mort, ale pojadę sam.

– Jak sobie życzysz.

Kilka minut później Meyerson wyszedł, aby powrócić do Dallas wyczarterowanym „Learem”. Perot ponownie zadzwonił do EDS. Połączono go z Mervem Staufferem.

– Teraz, kochani, zacznijcie pracować na zmiany i prześpijcie się trochę – powiedział do Stauffera. – Nie mam zamiaru rozmawiać po powrocie z bandą lunatyków.

– Tak jest!

Perot też postąpił według własnej rady i poszedł spać.

O drugiej nad ranem obudził go telefon. To dzwonił z lotniska Pat Sculley: problemy z samolotem zostały rozwiązane.

Perot wziął taksówkę na lotnisko. Była to mrożąca krew w żyłach pięćdziesięciokilometrowa jazda po oblodzonych drogach.

Turecka Grupa Ratownicza była już w komplecie: Perot, Pat Sculley i Jim Schwebach, młody Ron Davis, załoga Boeinga oraz dwaj dodatkowi piloci, Dick Douglas i Julian „Szrama” Kanauch. Ale samolot nie był sprawny. Brakowało części, której nie udało się znaleźć w Waszyngtonie. Gary Fernandes – ów dyrektor EDS, który opracowywał kontrakt wynajmu samolotu – miał przyjaciela, kierującego obsługą naziemną jednego z towarzystw lotniczych na nowojorskim lotnisku La Guardia. Zadzwonił do niego, ten wstał z łóżka, znalazł właściwą część i wysłał ją samolotem do Waszyngtonu. Tymczasem Perot położył się na ławce na lotnisku i przespał jeszcze parę godzin.

Załadowali się o szóstej rano. Perot ze zdumieniem rozglądał się po wnętrzu samolotu. Było tam ogromne łóżko, trzy bary, kosztowny system hi-fi, telewizor i gabinet z telefonem. Poza tym jeszcze miękkie dywany, zamszowe obicia i pluszowe ściany.

– Wygląda to jak perski burdel – oświadczył Perot, chociaż nigdy nie był w perskim burdelu.

Samolot wystartował. Dick Douglas i „Szrama” Kanauch natychmiast zwinęli się w kłębek i poszli spać. Perot próbował pójść w ich ślady – przez szesnaście godzin nie miał nic do roboty. W miarę jak samolot przemierzał przestrzeń nad Atlantykiem, Perot zastanawiał się, czy zrobił dobry wybór.

Ostatecznie mógł pozostawić Paula i Billa w Teheranie ich własnemu losowi. Nikt by go za to nie winił. Ostatecznie to rząd amerykański powinien o nich zadbać. Może nawet ambasada amerykańska mogła wydostać ich stamtąd bez szwanku.

Z drugiej strony mógł ich schwytać Dadgar i wsadzić do więzienia – a sądząc z poprzednich wydarzeń, ambasada w ich sprawie palcem nie ruszy. A co mogliby zrobić rebelianci, gdyby Paul i Bill wpadli w ich ręce? Zlinczowaliby ich?

Nie, Perot nie mógł pozostawić swych ludzi na pastwę losu – to nie byłoby w jego stylu. Odpowiadał za Paula i Billa – i matka nie musiała mu tego mówić. Problem polegał na tym, że teraz ryzykował życie innych ludzi. Zamiast dwóch ukrywających się w Teheranie, szło teraz o los jedenastu jego pracowników, uciekających przez dzikie rejony północno – zachodniego Iranu oraz jeszcze czterech, plus dwóch pilotów, którzy będą ich szukać. Jeśli coś się nie uda, jeśli ktoś zginie, świat uzna to za rezultat wariackiej awantury, którą rozpoczął facet myślący, że wciąż jeszcze mieszka na Dzikim Zachodzie. Już widział te nagłówki w gazetach: PRÓBA RATOWANIA UCIEKINIER”W Z IRANU PODJĘTA PRZEZ TEKSAŃSKIEGO MILIONERA KOŃCZY SIĘ ŚMIERCIĄ…

„Gdybyśmy stracili Coburna – pomyślał – to co mógłbym powiedzieć jego żonie? Liz na pewno nie zrozumiałaby, dlaczego zaryzykowałem życie siedemnastu ludzi, aby uratować tylko dwóch”.

Nigdy w życiu nie złamał prawa, teraz jednak zaplątany był w tyle nielegalnych przedsięwzięć, że nie mógłby ich nawet zliczyć.

Odsunął od siebie te myśli. Decyzja została podjęta. Jeśli ktoś idzie przez życie myśląc tylko o złych rzeczach, jakie mogą mu się przydarzyć, wmówi sobie wkrótce, że nie powinien robić nic. Trzeba skupić się na tym, co można załatwić.

Sztony leżą na stole, koło ruletki już się kręci. Zaczęła się ostatnia gra.


* * *

We wtorek ambasada amerykańska ogłosiła, że samoloty ewakuujące wszystkich Amerykanów w Teheranie odlecą w sobotę i niedzielę.

Simons wszedł z Coburnem i Pochem do jednej z sypialń Dvoranchików i zamknął drzwi.

– To w części rozwiązuje nasze problemy – powiedział. – Chcę ich teraz podzielić. Niektórzy mogą się ewakuować samolotami zapowiedzianymi przez ambasadę, pozostanie tylko tak sprawna grupa, która przebije się lądem.

Coburn i Poche zgodzili się z nim.

– Oczywiście Paul i Bill powinni jechać, a nie lecieć – stwierdził Simons.

– Dwaj z nas muszą udać się z nimi: jeden będzie ich eskortować przez góry, a drugi przekroczy granicę legalnie i spotka się z Boulware’em. Do każdego z „Range Roverów” potrzebny nam będzie kierowca Irańczyk. Zostają więc dwa wolne miejsca. Kto je zajmie? Nie Cathy – lepiej będzie, jeśli ona poleci.

– Rich chce lecieć z nią – rzekł Coburn.

– I jeszcze ten przeklęty pies – dodał Simons.

„Życie Buffy’ego zostało uratowane” – pomyślał Coburn. Był z tego raczej zadowolony.

– Zostają zatem – powiedział Simons – Keane Taylor, John Howell, Bob Young i Bill Gayden. A oto nasz problem: Dadgar może kogoś schwytać na lotnisku i znajdziemy się w punkcie wyjścia – ludzie EDS będą w więzieniu. Kto tu jest najbardziej zagrożony?

– Gayden – odparł Coburn. – Jest prezesem EDS World. Jako zakładnik byłby znacznie cenniejszy niż Paul i Bill. Właściwie to kiedy Dadgar aresztował Billa Gaylorda, zastanawialiśmy się, czy nie pomylił go z Billem Gaydenem ze względu na podobieństwo nazwisk.

– A więc Gayden jedzie lądem z Paulem i Billem.

– John Howell nie jest nawet zatrudniony przez EDS, a poza tym jest adwokatem. Nic mu nie grozi.

– Howell leci.

– Bob Young pracuje w EDS w Kuwejcie, nie w Iranie. Jeśli Dadgar ma listę pracowników EDS, Younga na niej nie będzie.

– Young leci, Taylor jedzie. Następna sprawa: jeden z nas będzie musiał udać się samolotem wraz z ewakuowaną Grupą „Czystych”. To twoja rola, Joe. Mniej się tu dałeś poznać niż Jay. On chodził po ulicach, spotykał się w Hyatcie – a o tobie nikt nie wie.

– W porządku – odparł Poche.

– Tak więc Grupa „Czystych” składa się z Gallagherów, Boba Younga i Johna Howella, pod dowództwem Joego. Grupa „Podejrzanych”, to: Jay, Keane Taylor, Bill Gayden, Paul, Bill i dwóch irańskich kierowców. Chodźmy teraz im to powiedzieć.

Gdy weszli do salonu, wszyscy usiedli. Kiedy Simons mówił, Coburn podziwiał go, że ogłosił swoją decyzję w taki sposób, jakby pytał zainteresowanych o zdanie, a nie polecał im, co mają zrobić.

Były pewne dyskusje nad tym, kto powinien być w której grupie – John Howell i Bob Young uważali, że powinni być wśród „Podejrzanych”, gdyż ich zdaniem groziło im aresztowanie przez Dadgara. Ostatecznie jednak doszli do takiego samego wniosku jak Simons.

Zdaniem Simonsa Grupa „Czystych” powinna przenieść się szybko na teren ambasady. Gayden i Joe Poche poszli znaleźć konsula generalnego Lou Goelza, aby z nim wszystko to omówić.

Grupa „Podejrzanych” miała wyruszyć rankiem następnego dnia.

Zadaniem Coburna było zorganizowanie irańskich kierowców. Wśród nich był Majid i jego kuzyn profesor, profesor jednak przebywał teraz w Rezaiyeh i nie mógł się dostać do Teheranu, Coburn musiał więc znaleźć kogoś w zastępstwie.

Postanowił już, że będzie to Seyyed. Seyyed był młodym irańskim montażystą systemów komputerowych, podobnie jak Rashid i „Motocyklista”, pochodził jednak z o wiele bogatszej rodziny: za czasów szacha jego krewni zajmowali wysokie stanowiska we władzach i w armii. Seyyed kształcił się w Anglii i mówił z brytyjskim akcentem. Jego największą zaletą, z punktu widzenia Coburna, było to, że pochodził z północnego zachodu, a zatem znał teren i mówił po turecku.

Coburn zadzwonił do Seyyeda i spotkali się w jego domu. Coburn nie powiedział mu prawdy.

– Potrzebuję zebrać informacje o drogach między Teheranem i Khoy – oświadczył. – Ktoś musi poprowadzić samochód. Zrobisz to?

– Oczywiście – odparł Seyyed.

– Spotkamy się dziś wieczorem za piętnaście jedenasta na Argentine Square. Seyyed wyraził zgodę.

To Simons wydał Coburnowi wszystkie te instrukcje. Coburn ufał Seyyedowi, ale Simons – jak zwykle – nie. Seyyed zatem nie będzie wiedział, gdzie czeka cała grupa, dopóki nie zostanie tam zawieziony i nie dowie się o Paulu i Billu, dopóki ich nie spotka. Później zaś – Simons będzie go miał na oku.

Kiedy Coburn ponownie zjawił się w domu Dvoranchików, Gayden i Poche zdążyli już powrócić ze spotkania u Lou Goelza. Powiedzieli konsulowi, że paru ludzi z EDS pozostanie w Teheranie, aby szukać Paula i Billa, ale pozostali chcą odlecieć pierwszym samolotem ewakuacyjnym, do tej pory zaś chcieliby pozostać na terenie ambasady. Goelz oświadczył, że ambasada jest przepełniona, ale mogą zatrzymać się w jego domu.

Wszyscy uznali, że to cholernie ładnie ze strony konsula. Większość niejednokrotnie wściekała się na niego w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i wyrażała opinię, iż to przez niego i jego kolegów Paul i Bill zostali aresztowani. Uznali więc, że po tym wszystkim decyzja otwarcia domu i przyjęcia ich była szlachetna. Kiedy wszystko w Iranie zaczęło się rozsypywać, Goelz stał się mniej pedantyczny i potrafił okazać, że ma serce na właściwym miejscu.

Obie grupy: „Czystych” i „Podejrzanych” pożegnały się, życząc sobie nawzajem szczęścia – choć trudno było mieć pewność, która z nich bardziej tego szczęścia potrzebuje. Następnie Grupa „Czystych” wyruszyła do domu Goelza.

Zapadł już wieczór. Coburn i Keane Taylor pojechali po Majida do jego domu. Miał spędzić z nimi tę noc w mieszkaniu Dvoranchików, podobnie jak Seyyed. Coburn i Taylor musieli również zabrać dwustulitrową beczkę paliwa, przechowywaną dla nich przez Majida.

Kiedy dotarli na miejsce, Majida nie było.

Czekali w zniecierpliwieniu. W końcu Majid pojawił się. Powitał ich, zaprosił do domu, zawołał przez całe mieszkanie o herbatę. Wreszcie Coburn mógł przystąpić do rzeczy.

– Wyjeżdżamy jutro rano – powiedział. – Chcemy, żebyś teraz pojechał z nami.

Majid poprosił Coburna, aby przeszedł z nim do drugiego pokoju.

– Nie mogę z wami jechać – powiedział na osobności.

– Dlaczego?

– Muszę zabić Howejdę.

– Co takiego? – zdziwił się Coburn. – Kogo?

– Amira Abbasa Howejdę. Byłego premiera.

– Dlaczego chcesz go zabić?

– To długa historia. Szach miał plany reformy rolnej i Howejda chciał odebrać ziemie plemienne mojej rodziny. My się zbuntowaliśmy i Howejda wtrącił mnie do więzienia… Przez te wszystkie lata czekałem na możliwość zemsty.

– Musisz go zabić już teraz? – zapytał zdumiony Coburn.

– Mam broń i okazję. Za dwa dni wszystko może się zmienić. Coburn zmieszał się. Nie wiedział, co powiedzieć. Było jasne, że Majid nie zmieni zdania.

Wraz z Taylorem załadowali beczkę paliwa na „Range Rovera”, po czym odjechali. Majid życzył im szczęścia.

Po powrocie do mieszkania Dvoranchików Coburn próbował odnaleźć „Motocyklistę”, mając nadzieję, że zastąpi on Majida w roli kierowcy. Jednak „Motocyklista” był równie nieuchwytny jak sam Coburn. Zazwyczaj można było zastać go pod pewnym numerem telefonu – Coburn podejrzewał, że to jakiś sztab rewolucyjny. – lecz tylko raz dziennie. Obecnie pora, o której się tam zjawiał, już minęła, ale Coburn zadzwonił i tak. „Motocyklisty” nie było. Spróbował potem wydzwonić jeszcze kilka numerów, ale bez powodzenia.

Przynajmniej mieli Seyyeda.

O wpół do jedenastej Coburn wyszedł, aby spotkać się z nim. Szedł ciemnymi ulicami w kierunku Argentine Square, która znajdowała się o półtora kilometra od domu Dvoranchików. Potem minął plac budowy i wszedł do pustego budynku, gdzie miał spotkać się z Seyyedem.

O jedenastej Seyyed nie pojawił się.

Simons polecił Coburnowi czekać tylko piętnaście minut, nie więcej, ale Coburn postanowił jednak dać Seyyedowi jeszcze trochę czasu.

Odczekał do wpół do dwunastej. Seyyeda nie było.

Coburn zachodził w głowę, co mogło się wydarzyć. Biorąc pod uwagę powiązania rodzinne Seyyeda, było całkiem możliwe, że padł ofiarą rebeliantów.

Oznaczało to klęskę Grupy „Podejrzanych”. Nie mieli już teraz ani jednego Irańczyka, który pojechałby z nimi. „Jak, do diabła, przedostaną się teraz przez te blokady drogowe? – zastanawiał się Coburn. – Co za pieprzony zbieg okoliczności: odpada profesor, odpada Majid, „Motocyklisty” nie może znaleźć, w końcu odpada Seyyed. Cholera jasna”.

Wyszedł z placu budowy i ruszył z powrotem. Nagle usłyszał silnik samochodu. Obejrzał się i spostrzegł jeepa wypełnionego uzbrojonymi rebeliantami, okrążającego plac. Coburn ukrył się za pobliskim krzakiem. Samochód przejechał obok.

Coburn pospieszył naprzód, zastanawiając się, czy obowiązuje dziś godzina policyjna. Był już niemal na miejscu, kiedy jeep ponownie nadjechał z rykiem silnika.

„Zobaczyli mnie poprzednim razem – pomyślał Coburn. – A teraz przyjechali mnie zabrać”.

Było bardzo ciemno. Może go jeszcze nie zauważyli. Obrócił się i pobiegł z powrotem. Na tej ulicy nie było gdzie się schować. Warkot silnika jeepa zbliżał się. W końcu Coburn zobaczył jakieś zarośla i zanurkował prosto w nie. Leżał, słuchając bicia swego serca, a samochód był coraz bliżej. Czy to jego szukali? Czyżby ujęli Seyyeda i torturowali go, tak aż musiał im przyznać, że jest umówiony z kapitalistyczną amerykańską świnią na Argentine Square za piętnaście jedenasta…

Jeep przejechał nie zatrzymując się. Coburn podniósł się z ziemi.

Resztę drogi do domu Dvoranchików pokonał biegiem. Powiadomił Simonsa, że nie mają irańskich kierowców.

Simons zaklął.

– Czy jest jeszcze jakiś Irańczyk, do którego możemy zadzwonić?

– Tylko jeden. Rashid.

Coburn wiedział, że Simons nie chce angażować w to wszystko Rashida. Poprowadził wprawdzie atak na więzienie i jeśli ktoś, kto go tam widział, spostrzegłby go za kierownicą samochodu pełnego Amerykanów, mogłyby być kłopoty. Ale Coburn nie miał już żadnych innych pomysłów.

– Dobrze – powiedział Simons. – Zadzwoń do niego. Coburn wykręcił numer Rashida.

Rashid był w domu!

– Mówi Jay Coburn. Potrzebna mi twoja pomoc.

– Jasne.

Coburn nie chciał podawać adresu kryjówki przez telefon, linia mogła być przecież na podsłuchu. Przypomniał sobie, że Bill Dvoranchik lekko zezował. Zapytał:

– Czy pamiętasz tego faceta z dziwnym okiem?

– Z dziwnym okiem? O, tak…

– Nie wymawiaj jego nazwiska! Czy pamiętasz, gdzie on mieszkał?

– Jasne.

– Nic nie mów. Tam właśnie jestem. Potrzebuję cię tu.

– Jay, mieszkam wiele kilometrów stąd i nie wiem, jak przedostanę się przez miasto…

– Postaraj się – powiedział Coburn. Znał pomysłowość Rashida. Kiedy otrzymał jakieś zadanie, nie znosił porażek. – Na pewno ci się uda.

– Dobrze.

– Dziękuję. – Coburn przerwał połączenie. Była północ.

Paul i Bill wybrali sobie paszporty z tych, które Gayden dostarczył ze Stanów. Simons kazał im się wyuczyć imion, nazwisk, dat urodzenia, rysopisów i wszystkich wiz oraz pieczęci kontroli granicznej. Fotografia w paszporcie Paula była być może do niego podobna, z Billem jednak było gorzej. Żaden z tych paszportów nie pasował. Wybrano w końcu dokumenty Larry’ego Humphreysa, blondyna o dość nordyckich rysach, właściwie zupełnie nie przypominającego Billa.

Napięcie rosło w miarę, jak sześciu mężczyzn omawiało drogę, w którą mieli wyruszyć za kilka godzin. Wedle informacji uzyskanych przez Richa Gallaghera od jego wojskowych znajomych, w Tebrizie trwały walki, postanowili więc pojechać drogą na południe od jeziora Rezaiyeh, przez Mahabad. Jeśli ktoś ich zatrzyma, będą składać wyjaśnienia możliwie najbliższe prawdy – Simons zawsze wybierał taką metodę, jeśli musiał kłamać. Mieli powiedzieć, że są handlowcami, którzy chcą wrócić do domu. Lotnisko jest zamknięte, więc jadą samochodami do Turcji.

Aby tę historię uczynić bardziej wiarygodną, nie zabrali żadnej broni. Była to trudna decyzja – wiedzieli, że mogą jeszcze pożałować tego, iż są nie uzbrojeni i bezsilni w samym środku rewolucji – ale Simons i Coburn stwierdzili w czasie wyprawy zwiadowczej, że blokujący drogi rebelianci zawsze szukają broni. Instynkt Simonsa podpowiadał mu, że łatwiej im będzie się wytłumaczyć w przypadku kłopotów, niż utorować sobie drogę ogniem.

Postanowili również zostawić beczkę z paliwem, aby wyprawa nie wyglądała na zbyt profesjonalną, zbyt zorganizowaną, jak na handlowców wracających do domu.

Zabrali jednak dużo pieniędzy. Joe Poche i Grupa „Czystych” odjechali z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów, ale ekipa Simonsa nadal miała około ćwierć miliona, po części w irańskich rialach, a po części w zachodnioniemieckich markach, brytyjskich funtach i złocie. Zapakowali po pięćdziesiąt tysięcy dolarów do plastikowych toreb, obciążyli je śrutem i ukryli w baku na paliwo. Część schowali w pudełku od chusteczek higienicznych, a część w latarce, w pojemniku na baterie. Resztę rozdali, aby każdy ukrył trochę przy sobie.

O pierwszej wciąż Rashida jeszcze nie było. Simons posłał Coburna, żeby stanął przy bramie i czekał na niego.

Coburn stał w ciemnościach trzęsąc się z zimna i miał nadzieję, że Rashid wkrótce przybędzie. I tak wyjechaliby rankiem, z nim czy bez niego. Ale bez niego pewnie nie zajechaliby daleko. Wieśniacy z pewnością zatrzymaliby Amerykanów – tak sobie, dla zasady. Rashid byłby idealnym przewodnikiem pomimo wątpliwości Simonsa. Chłopak był obrotny w języku.

Coburn wrócił myślami do domu. Liz była na niego wściekła, dobrze o tym wiedział. Zawracała głowę Mervowi Staufferowi codziennymi telefonami i pytaniami, gdzie jest jej mąż, co robi i kiedy wraca do domu.

Coburn wiedział, że po powrocie do domu będzie musiał podjąć jakieś decyzje. Nie był pewien, czy chce spędzić resztę życia z Liz. Może po tej całej sprawie ona będzie podobnego zdania. „Kiedyś, dawno temu, pewnie się kochaliśmy – pomyślał. – Co się stało z tą miłością?”

Usłyszał kroki. Niewysoka, kędzierzawa postać kierowała się w jego stronę, kuląc się z zimna.

– Rashid! – syknął Coburn.

– Jay?

– O rany, jak się cieszę, że już jesteś! – Coburn ujął Rashida pod ramię.

– Chodźmy do środka.

Weszli do salonu. Rashid przywitał się ze wszystkimi, uśmiechając się i mrużąc powieki. Często mrugał, szczególnie w chwilach podniecenia, a poza tym dręczył go nerwowy kaszel. Simons posadził go i wyjaśnił mu swój plan. Rashid zaczął mrugać jeszcze szybciej.

Kiedy zrozumiał, czego się odeń oczekuje, nabrał poczucia własnej ważności.

– Pomogę wam pod jednym warunkiem – oświadczył i zakasłał. – Znam ten kraj i znam jego kulturę. Jesteście bardzo ważni w EDS, ale to nie EDS. Jeśli mam was doprowadzić do granicy, musicie raz na zawsze się zgodzić na wszystko, co mówię, bez żadnych sprzeciwów.

Coburn wstrzymał oddech. Nikt nigdy tak nie mówił do Simonsa. Simons jednak uśmiechnął się.

– Jak sobie życzysz, Rashid.

Kilka minut później Coburn zaciągnął Simonsa do kąta i zapytał cicho:

– Pułkowniku, czy poważnie pan twierdzi, że Rashid tu rządzi?

– Oczywiście – odparł Simons. – On tu rządzi tak długo, dopóki robi to, co ja chcę.

Coburn wiedział, lepiej niż Simons, jak trudno było kontrolować Rashida, nawet kiedy ten powinien wykonywać polecenia. Z drugiej strony, Simons był najlepszym przywódcą niewielkich grup operacyjnych, jakiego Coburn spotkał kiedykolwiek. To był jednak kraj Rashida, a Simons nie znał farsi… W żadnym wypadku niepotrzebny był im w tej podróży spór o kierownictwo między Simonsem i Rashidem.

Coburn połączył się z Dallas i rozmawiał z Mervem Staufferem. Paul zakodował opis proponowanej drogi Grupy „Podejrzanych” do granicy i Coburn przekazał Staufferowi zaszyfrowaną wiadomość.

Następnie omawiali sprawę łączności w drodze. Prawdopodobnie nie będzie można zadzwonić do Dallas z wiejskich automatów telefonicznych, toteż postanowili przekazywać wiadomości poprzez Gholama, pracownika EDS w Teheranie. Gholam jednak nie miał prawa wiedzieć, do czego jest wykorzystywany. Coburn miał dzwonić do Gholama raz dziennie. Jeśli wszystko szło dobrze, miał powiedzieć: „Mam wiadomość dla Jima Nyfelera: wszystko idzie dobrze”. Kiedy zespół dotrze do Rezaiyeh, wiadomość będzie brzmiała: „Jesteśmy na postoju”. Z drugiej strony Stauffer miał po prostu dzwonić do Gholama i pytać, czy nie ma jakichś wiadomości. Póki wszystko szło dobrze, Gholam miał nic nie wiedzieć. Gdyby jednak wydarzyło się coś złego, udawanie skończyłoby się – Coburn miał wszystko wyjaśnić Gholamowi, powiedzieć, na czym polega kłopot i poprosić go, aby zatelefonował do Dallas.

Stauffer i Coburn opanował kod na tyle dobrze, że mogli prowadzić zwykłą rozmowę po angielsku, wstawiając tu i ówdzie pewne grupy liter i kodowe słowa – klucze, mając pewność, że nawet gdyby ktoś ich posłuchał, nie pojąłby ani słowa.

Merv wyjaśnił, że Perot opracował plan alarmowy przelotu do północno – zachodniego Iranu z Turcji, aby zabrać ich stamtąd, jeśli zajdzie taka potrzeba. Perot chciał, aby „Range Rovery” były łatwe do rozpoznania z powietrza, zaproponował więc, aby na dachach wymalowano im albo wyklejono taśmą izolacyjną wielką literę „X”. Jeśli pojazd miałby zostać porzucony – gdyby się popsuł, gdyby skończyło się paliwo albo był jeszcze jakiś inny powód – literę „X” należało zmienić na „A”.

Nadeszła jeszcze jedna wiadomość od Perota. Rozmawiał on z admirałem Moorerem, który stwierdził, że sytuacja pogarsza się i że powinni się wycofać z Iranu. Coburn przekazał to Simonsowi. Simons odparł:

– Powiedz admirałowi, że jedyna woda, jaką tu mamy, cieknie z kranu. Wyglądam przez okno i nie widzę żadnych statków.

Coburn zaśmiał się i powiedział do Stauffera: – Zrozumieliśmy wiadomość. Dochodziła piąta rano. Nie było już czasu na rozmowy.

– Trzymaj się, Jay – powiedział Stauffer zduszonym głosem. – Nie wychylaj się za bardzo, słyszysz?

– Na pewno.

– Powodzenia.

– Cześć, Merv. Coburn odłożył słuchawkę.

O świcie Rashid wyjechał jednym z wozów, aby zbadać okolicę. Musiał znaleźć przejazd bez blokad. Jeśli w okolicy będą ciężkie walki, grupa rozważy odłożenie wyjazdu na dwadzieścia cztery godziny.

Jednocześnie Coburn wyjechał drugim „Range Roverem”, aby spotkać się z Gholamem. Przekazał mu pieniądze na najbliższą wypłatę dla personelu „Bukaresztu” i nic mu nie wspomniał o tym, że będzie mu przekazywać wiadomości dla Dallas. Chodziło o zachowanie pozorów normalności, tak aby dopiero po paru dniach pozostali pracownicy irańscy zaczęli podejrzewać, że amerykańskich szefów nie ma już w Teheranie.

Kiedy wrócił do domu Dvoranchików, omawiano właśnie, kto pojedzie którym samochodem. Ustalono, że Rashid oczywiście powinien kierować pierwszym, z Simonsem, Billem i Keane’em Taylorem w roli pasażerów. W drugim wozie mieli pojechać Coburn, Paul i Gayden.

– Coburn – powiedział Simons – nie masz prawa spuścić Paula z oka, dopóki obaj nie znajdziecie się w Dallas. Taylor, to samo dotyczy ciebie i Billa.

Wrócił Rashid i powiedział, że ulice są wyjątkowo spokojne.

– Dobra – stwierdził Simons – teatrzyk rusza w drogę.

Keane Taylor i Bill wyszli napełnić zbiorniki „Range Roverów” z beczki. Paliwo musieli przetoczyć na zasadzie naczyń połączonych: jedyną metodą było zassać je ustami. Taylor nałykał się przy tym tyle benzyny, że po powrocie do domu zaczął wymiotować. I przynajmniej ten jeden raz nikt się z niego nie śmiał.

Coburn miał trochę pigułek na otrzeźwienie, które kupił, według polecenia Simonsa, w teherańskiej aptece. On i Simons byli na nogach dwadzieścia cztery godziny, wzięli więc teraz po pigułce, aby nie zasnąć.

Paul opróżnił kuchnię ze wszystkich nie psujących się produktów spożywczych: herbatników, ciastek w foremkach, puszek z puddingiem i sera. Nie było to zbyt pożywne, ale wystarczało do zapchania żołądków.

– Sprawdź, czy wzięliśmy kasety – szepnął Coburn do Paula. – Niech nam coś gra w samochodzie.

Bill załadował do samochodów koce, latarki i otwieracze do puszek. Byli gotowi. Wyszli na zewnątrz.

– Paul, poprowadź, proszę, drugi samochód – odezwał się Rashid, kiedy wsiadali do samochodów. – Jesteś dość ciemny, aby ujść za Irańczyka, jeśli się nie będziesz odzywał.

Paul popatrzył na Simonsa, który lekko skinął głową. Paul zajął miejsce za kierownicą.

Wyjechali z podwórza na ulicę.

Загрузка...