Ross Perot wyjechał z EDS i skręcił w lewo, w Forest Lane, potem zaś w prawo na Autostradę Centralną. Jechał do hotelu Hiltona na Central i Mockingbird. Miał właśnie poprosić siedmiu ludzi, aby zaryzykowali swoje życie.
Sculley i Coburn sporządzili właściwą listę. Obaj znajdowali się na pierwszych miejscach. Wytypowali jeszcze pięć osób.
Iluż to amerykańskich prezesów korporacji w dwudziestym wieku poprosiło siedmiu swoich pracowników, aby zorganizowali ucieczkę z więzienia? Zapewne żaden.
Podczas tej nocy Coburn i Sculley zadzwonili do pozostałych pięciu, którzy po swoim pospiesznym wyjeździe z Teheranu przebywali z przyjaciółmi i krewnymi rozproszeni po całych Stanach Zjednoczonych. Każdy z nich usłyszał tylko, że Perot chce się z nim zobaczyć dzisiaj w Dallas. Przywykli już do telefonów o północy oraz nagłych wezwań – to był styl pracy Perota – i zgodzili się przyjechać.
Kiedy przybyli do Dallas, starano się trzymać ich z daleka od centrali EDS i skierowano do hotelu Hiltona. Większość z nich powinna już być na miejscu i czekać na Perota.
Zastanawiał się, jaka będzie ich reakcja, gdy powie im, że chce, aby wrócili do Teheranu i uwolnili z więzienia Paula i Billa.
Byli dobrymi, lojalnymi wobec niego ludźmi, ale lojalność wobec pracodawcy zazwyczaj nie oznacza konieczności ryzykowania życia. Niektórzy z nich mogą odnieść wrażenie, że cały ten pomysł ratowania Paula i Billa przy użyciu siły jest szaleństwem. Inni mogą pamiętać o swoich żonach i dzieciach i odmówić dla ich dobra. Byłoby to zupełnie zrozumiałe.
„Nie mam prawa prosić ich o to – pomyślał. – Muszę uważać, żeby nie wywierać na nich żadnego nacisku. Żadnych komiwojażerskich sztuczek, Perot – tylko szczerość. Muszą zrozumieć, że mogą swobodnie powiedzieć: „Nie, szefie.
Dziękuję, niech pan na mnie nie liczy”„. Ilu z nich zgłosi się na ochotnika?
Perot przypuszczał, że jeden z całej piątki.
Gdyby tak się stało, pewnie straciłby kilka dni na zebranie całego zespołu i mogłoby się okazać, że ostatecznie znaleźliby się w nim ludzie, którzy nie znają Teheranu.
A co będzie, jeżeli nikt się nie zgłosi?
Zjechał na parking Hiltona i wyłączył silnik.
Jay Coburn rozejrzał się wokoło. Oprócz niego znajdowało się w pokoju jeszcze czterech mężczyzn: Pat Sculley, Glenn Jackson, Ralph Boulware i Joe Poche. Dwóch kolejnych było w drodze: Jim Schwebach jechał z Eau Claire w Wisconsin, a Ron Davis z Columbus w stanie Ohio.
To na pewno nie jest „Parszywa Dwunastka”.
W garniturach, białych koszulach, stonowanych krawatach, krótko ostrzyżeni, gładko ogoleni i dobrze odżywieni, wyglądali na tych, kim byli w istocie: zwyczajnych amerykańskich pracowników szczebla kierowniczego. Trudno było sobie wyobrazić ich jako oddział najemników.
Coburn i Sculley sporządzili osobne listy, ale nazwiska tych pięciu mężczyzn znalazły się na obu. Każdy z nich pracował w Teheranie, większość była w zespole ewakuacyjnym Coburna. Każdy mógł się wykazać doświadczeniem wojskowym bądź jakąś istotną dla operacji umiejętnością. Każdemu z nich Coburn ufał bez reszty.
W czasie kiedy Sculley telefonował do nich wczesnym rankiem tego dnia, Coburn sięgnął do akt personalnych i założył wszystkim teczki. Zgromadził tam, takie dane jak: wiek, wzrost, waga, stan cywilny oraz znajomość Teheranu. Kiedy przyjechali do Dallas, każdy wypełnił następną ankietę, dotyczącą doświadczenia wojskowego, ukończonych szkół wojskowych, przebytych szkoleń strzeleckich i innych specjalnych umiejętności. Teczki te były przeznaczone dla pułkownika Simonsa, który podążał z Red Bay. Ale przed jego przybyciem Perot musiał zadać tym ludziom pytanie, czy w ogóle mają zamiar zgłosić się na ochotnika.
Na spotkanie z Perotem Coburn wynajął trzy sąsiadujące ze sobą pokoje. Tylko środkowy pokój miał być wykorzystany – pokoje po obu stronach zostały wynajęte, aby uniknąć podsłuchu.
Przypominało to film o melodramatycznej, sensacyjnej fabule.
Coburn przyglądał się pozostałym mężczyznom, zastanawiając się, o czym myślą. Jeszcze nie mówił im, o co chodzi, ale pewnie już się tego sami domyślili. Nie mógł zorientować się, o czym myśli Joe Poche. Nikt nigdy nie był w stanie tego dokonać. Niski, spokojny, trzydziestodwuletni Poche doskonale kontrolował swoje emocje. Mówił zawsze cicho i spokojnie, jego twarz zazwyczaj pozbawiona była wyrazu. Przez sześć lat służył w wojsku i brał udział w walkach w Wietnamie jako dowódca baterii haubic. Strzelał zadowalająco prawie z każdej broni palnej, jaka znajdowała się w armii, a w Wietnamie dla zabicia czasu trenował strzelanie z pistoletu kał. 0. 45. Jako pracownik EDS spędził w Teheranie dwa lata. Początkowo projektował system rejestracji – program komputerowy zawierający nazwiska osób, którym przysługiwały zasiłki na opiekę zdrowotną. Później został programistą odpowiedzialnym za wprowadzenie zbiorów danych, które tworzyły bazę całego systemu. Coburn znał go jako człowieka rozważnego, myślącego logicznie, który nie zgodzi się na udział w żadnym planie czy przedsięwzięciu dopóty, dopóki nie przeanalizuje go dokładnie i nie przemyśli powoli i starannie wszystkich jego konsekwencji. Poczucie humoru i intuicja nie stanowiły jego silnej strony, były nią natomiast: myślenie i cierpliwość.
Ralph Boulware, jeden z dwóch czarnych mężczyzn na liście, był o całe pięć cali wyższy od Pochego. Miał pucołowatą twarz, małe, rozbiegane oczy i mówił bardzo szybko. Sześć lat spędził w lotnictwie jako technik, zajmując się zespolonymi komputerami pokładowymi i radarowymi systemami bombowców. W Teheranie był zaledwie dziewięć miesięcy. Zaczął tam jako kierownik przygotowania danych i szybko otrzymał awans na stanowisko kierownika centrum. Coburn znał go dobrze i bardzo lubił. W Teheranie popijali razem. Ich dzieci bawiły się wspólnie, a żony zaprzyjaźniły ze sobą. Boulware kochał swoją rodzinę, kochał swoich przyjaciół, kochał swoją pracę, kochał swoje życie. Cieszył się życiem bardziej niż ktokolwiek, kto Coburnowi przychodził na myśl, może z wyjątkiem Rossa Perota. Boulware był również wyjątkowo niezależnie myślącym facetem. Nigdy nie miał najmniejszego problemu z wypowiadaniem tego, co myśli. Podobnie, jak wielu czarnych, którym powiodło się w życiu, był nieco przewrażliwiony i lubił podkreślać, że nie pozwoli sobą komenderować. W Teheranie, podczas święta Ashura, kiedy ostro grał w pokera z Coburnem i Paulem, wszyscy dla bezpieczeństwa nocowali w gmachu, tak jak poprzednio uzgodniono. Wszyscy – poza Boulwarem. Nie było żadnej dyskusji, żadnych oświadczeń – Boulware po prostu poszedł do domu. Kilka dni później uznał, że praca, którą wykonuje w Teheranie, nie rekompensuje podejmowanego przezeń ryzyka i powrócił do Stanów. Nie należał do ludzi, którzy biegną wraz ze stadem tylko dlatego, że stado biegnie. Skoro uznał, że stado podąża w złym kierunku, opuszczał je. Był największym sceptykiem spośród wszystkich członków grupy zebranych w Hiltonie. Jeżeli ktokolwiek z nich miał wyszydzić pomysł odbicia więźniów, to tym kimś mógł się okazać właśnie Boulware.
Glenn Jackson najmniej z nich wszystkich wyglądał na najemnika. Łagodny, w okularach, nie miał doświadczenia wojskowego, ale był zapalonym myśliwym i świetnym strzelcem. Dobrze znał Teheran, pracował tam bowiem dla Bell Helicopter oraz dla EDS. „Jackson jest zbyt prostolinijnym, szczerym i uczciwym gościem – pomyślał Coburn – żeby go sobie wyobrazić działającego podstępem i przemocą, czego może wymagać odbicie więźniów”. Był baptystą, pozostali – katolikami poza Pochem, który nie zadeklarował żadnego wyznania. Baptyści znani byli z tego, że grzmocili raczej Biblią w pulpit, niż pięścią w zęby. Coburn zastanawiał się, jak Jackson da sobie radę.
Te same wątpliwości miał w stosunku do Pata Sculleya. Sculley miał dobrą opinię wojskową – służył pięć lat i pod koniec w stopniu kapitana został instruktorem komandosów. Nie miał jednak doświadczenia bojowego. Agresywny w interesach, był jednym z inteligentniejszych i bardziej rzutkich przedstawicieli młodej kadry kierowniczej EDS. Podobnie jak Coburn, Sculley był niepoprawnym optymistą, o ile jednak sposób bycia Coburna utemperowała wojna, o tyle Sculley pozostał młodzieńczo naiwny. „Gdy zacznie robić się gorąco – zastanawiał się Coburn – czy Sculley okaże się wystarczająco twardy, aby sobie poradzić?”
Z dwóch ludzi, którzy jeszcze nie przybyli, jeden nadawał się do uwalniania więźniów w najwyższym stopniu, drugi zaś – chyba w najmniejszym.
Jim Schwebach wiedział o walce więcej, niż Coburn o komputerach. Spędził w wojsku jedenaście lat, służył w 5 Grupie Sił Specjalnych w Wietnamie, prowadząc ten sam rodzaj działań komandoskich, w których specjalizował się Bull Simons (tajne operacje za liniami nieprzyjaciela). Miał nawet więcej odznaczeń od Coburna. Ponieważ spędził w wojsku tak wiele czasu, mimo swoich trzydziestu pięciu lat zajmował wciąż dosyć niskie stanowisko. Kiedy wyjechał do Teheranu, był inżynierem systemów szkoleniowych, Coburn jednak, widząc, że jest człowiekiem dojrzałym, na którym można polegać, zrobił go na czas ewakuacji szefem grupy. Przy wzroście zaledwie pięć stóp i sześć cali Schwebach w sposób charakterystyczny dla wielu niskich ludzi chodził wyprostowany, z lekko zadartym podbródkiem i odznaczał się nieposkromioną bojowością, która dla najmniejszego chłopaka w całej klasie bywa jedynym środkiem obrony. Bez względu na rezultat, Schwebach zawsze pozostanie na pierwszej linii, rwąc się do walki i kombinując, jakby tu dołożyć jeszcze raz. Coburn podziwiał go za to, że powodowany najgłębiej pojmowanym patriotyzmem, zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie. „W czasie walki – pomyślał Coburn – Schwebach byłby ostatnim facetem, którego chciałbym wziąć do niewoli. Na miejscu nieprzyjaciela, wolałbym tego małego drania zabić na miejscu. Inaczej ani chybi narobiłby kłopotów”.
Mimo wszystko, zadziorność Schwebacha nie rzucała się w oczy. Wyglądał bardzo zwyczajnie, tak że na dobrą sprawę prawie się go nie zauważało. W Teheranie mieszkał najdalej ze wszystkich na południe, w dzielnicy, w której nie spotykało się innych Amerykanów. Mimo to, często chodził ulicami ubrany w swoją wytartą bluzę wojskową, niebieskie dżinsy i włóczkową czapkę, nie zaczepiany przez nikogo. Potrafił zmieszać się z tłumem składającym się z dwóch osób – była to umiejętność, która może być użyteczna przy uwalnianiu więźniów.
Drugim nieobecnym z listy był Ron Davis. Najmłodszy z nich wszystkich, miał trzydzieści lat, był synem biednego, czarnego agenta ubezpieczeniowego i zrobił szybką karierę w białym światku korporacyjnej Ameryki. Niewielu spośród tych, którzy podobnie jak on zaczynali od produkcji, osiągnęło szczeble kierownicze w pionie obsługi klientów. Perot był z Davisa szczególnie dumny: „Kariera Rona przypomina start rakiety księżycowej” – mawiał. Podczas półtorarocznego pobytu w Teheranie, kiedy pracował pod kierunkiem Keane’a Taylora, nie w ramach kontraktu ministerstwa, lecz przy mniejszym, odrębnym przedsięwzięciu skomputeryzowania, należącego do szacha Banku Omran, Davis nauczył się dobrze farsi. Był wesoły, nonszalancki, zawsze trzymały się go dowcipy. Stanowił jakby młodzieńczą wersję Richarda Pryora, lecz bez jego demonstracyjnego chamstwa. Coburn uważał go za najbardziej szczerego człowieka na liście. Davis bez trudu umiał się otworzyć i mówić o swoich uczuciach czy życiu osobistym.
Z tego też powodu Coburn obawiał się, że jest także najmniej odporny. Z drugiej strony jednak ta zdolność mówienia innym ludziom prawdy o samym sobie mogła być oznaką dużej wewnętrznej siły i pewności siebie.
Bez względu na to, jak wyglądała prawda o emocjonalnej odporności Davisa, fizycznie był twardy jak skała. Nie miał wprawdzie doświadczenia wojskowego, ale za to posiadał czarny pas w karate. Pewnego razu w Teheranie zaatakowało go trzech mężczyzn usiłując obrabować. W ciągu paru sekund rozłożył ich wszystkich. Karate Davisa, podobnie jak zdolność niezwracania na siebie uwagi Schwebacha, mogło przydać się.
Podobnie jak Coburn, wszyscy zebrani w pokoju hotelowym byli po trzydziestce.
Wszyscy byli żonaci.
I wszyscy mieli dzieci.
Drzwi otworzyły się i wszedł Perot.
Ściskał im ręce mówiąc: „Jak się masz?” i „Cieszę się, że cię widzę!” – w taki sposób, jakby się rzeczywiście cieszył. Wspominał imiona ich żon i dzieci. „Ma podejście do ludzi” – pomyślał Coburn.
– Schwebach i Davis jeszcze nie przyjechali – poinformował Coburn.
– W porządku – odparł Perot siadając. – Zobaczę się z nimi później. Jak tylko przyjadą, przyślij ich do mojego biura.
Milczał przez chwilę.
– Powiem im dokładnie to samo, co mam zamiar powiedzieć wam. Znowu umilkł, jakby zbierając myśli. Potem zmarszczył brwi i zmierzył ich twardym spojrzeniem.
– Potrzebuję ochotników do realizacji przedsięwzięcia, które może wiązać się z narażeniem życia. Na razie nie mogę powiedzieć wam, o co chodzi, choć zapewne możecie się tego domyślać. Chcę, żebyście przez pięć albo dziesięć minut – nie więcej – przemyśleli to, a potem wrócili pojedynczo i porozmawiali ze mną. Przemyślcie to dobrze. Jeżeli uznacie, z jakiegokolwiek bądź powodu, że nie chcecie się w to mieszać, powiedzcie mi. Nikt poza mną o tym się nie dowie.
Jeżeli zdecydujecie zgłosić się, powiem wam więcej. A teraz idźcie i pomyślcie. Wszyscy wstali i kolejno, jeden po drugim, wyszli z pokoju.
Mogłem się zabić na Autostradzie Centralnej – pomyślał Joe Poche. Doskonale wiedział, co to było za niebezpieczne przedsięwzięcie: mieli wydostać Billa i Paula z więzienia.
Podejrzewał to już od wpół do trzeciej rano, kiedy w domu teściowej w San Antonio obudził go telefon Pata Sculleya. Sculley, najbardziej nieudolny kłamca na świecie, powiedział: „Ross prosił, żebym zadzwonił do ciebie. Chce, żebyś był rano w Dallas i zaczął pracę nad badaniami w Europie”.
– Do diabła, Pat – odpowiedział Poche. – Dzwonisz do mnie o wpół do trzeciej rano, żeby mi powiedzieć, że Ross chce, żebym pracował nad badaniami w Europie?
– To dość ważne. Musimy wiedzieć, kiedy możesz tu być.
„OK – pomyślał z rezygnacją Poche – pewnie to coś takiego, o czym nie może mówić przez telefon”.
– Mam pierwszy samolot chyba około szóstej albo siódmej rano.
– Wspaniale.
Poche zarezerwował telefonicznie miejsce w samolocie i wrócił do łóżka. Kiedy nastawiał budzik na piątą rano, powiedział żonie:
– Nie wiem, o co tu chodzi, ale bardzo bym chciał, żeby choć raz ktoś był ze mną szczery.
W gruncie rzeczy domyślał się, w czym rzecz, i jego podejrzenia potwierdziły się jeszcze tego samego dnia, kiedy Ralph Boulware spotkał go na dworcu autobusowym przy Goit Road i zamiast do EDS, zawiózł go do hotelu, odmawiając po drodze jakichkolwiek wyjaśnień.
Poche lubił przemyśleć wszystko dokładnie i miał dużo czasu, aby rozważyć pomysł odbicia Paula i Billa z więzienia. Sprawił mu on przyjemność, cholerną przyjemność. Przypominały mu się dawne czasy, kiedy w całym EDS zatrudnionych było zaledwie trzy tysiące osób i kiedy rozmawiali o wyznaniu „Wiary”. Było to ich słowo, obejmujące całe mnóstwo postaw i przekonań co do tego, jak firma powinna postępować z pracownikami. Ostatecznie wszystko sprowadzało się wtedy do jednego: EDS dbało o swoich ludzi. Dopóki pracujesz dla firmy z maksymalnym wysiłkiem, dopóty znajdziesz w niej oparcie na dobre i na złe: kiedy chorujesz, gdy masz osobiste albo rodzinne kłopoty, kiedy wpakujesz się w jakiekolwiek tarapaty… Zupełnie jak w rodzinie. Poche, chociaż o tym nie mówił, dobrze czuł się w tym układzie. W ogóle niewiele mówił o swoich uczuciach.
EDS zmieniło się od tamtych dni. Kiedy pracuje tu dziesięć, zamiast trzech tysięcy osób, atmosfera rodzinna nie może być tak silna. Nikt już nie mówił o wyznaniu „Wiary”. Ale ona wciąż była, dowodziło tego choćby to spotkanie. I mimo iż jego twarz jak zwykle nic nie wyrażała, Joe Poche był zadowolony. Oczywiście, że pojadą tam i wyciągną przyjaciół z mamra. Pochemu wystarczało do szczęścia tylko to, że mógł brać w tym udział.
Wbrew oczekiwaniom Coburna, Ralph Boulware wcale nie wyszydził pomysłu oswobodzenia Paula i Billa. Sceptyczny, niezależny w poglądach Boulware zapalił się do tego, jak wszyscy.
On również domyślił się, o co chodzi i podobnie jak Pochemu, dopomógł mu w tym fakt, że Sculley zupełnie nie potrafił kłamać w przekonywający sposób. Boulware przebywał wraz z rodziną u przyjaciół w Dallas. W Nowy Rok obijał się właściwie bez celu i żona zapytała go, dlaczego nie poszedł do biura. Odpowiedział, że nie ma tam nic do roboty. Nie dała się jednak na to nabrać. Mary Boulware była jedyną osobą na świecie, która mogła zmusić Ralpha do czegokolwiek. Ostatecznie poszedł więc do biura. Tam natknął się na Sculleya.
– Co się stało? – spytał Boulware.
– Och, nic specjalnego – odparł Sculley.
– Co robisz?
– Przede wszystkim załatwiam rezerwacje biletów lotniczych. Sculley sprawiał dość dziwne wrażenie, Boulware znał go dobrze – w Teheranie jeździli razem rano do pracy – i instynktownie wyczuł, że Sculley nie mówi prawdy.
– Coś jest nie tak – rzekł Boulware. – Co się dzieje?
– Nic się nie dzieje, Ralph!
– Jak wygląda sprawa Paula i Billa?
– Wykorzystują wszystkie kanały, żeby ich wyciągnąć. Kaucja wynosi trzynaście milionów dolarów i musimy dostarczyć te pieniądze…
– Chrzanisz. Tam się rozleciał cały system państwowy i prawny. Nie ma już żadnych kanałów. Co macie zamiar zrobić?
– Słuchaj, nie łam tym sobie głowy.
– Czyż nie macie zamiaru spróbować ich stamtąd wyciągnąć? Sculley nie odpowiedział.
– Słuchaj, możecie na mnie liczyć – powiedział Boulware.
– Co chcesz przez to powiedzieć – „na mnie liczyć”?
– Przecież to oczywiste, że coś zamierzacie. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie bawmy się w ciuciubabkę. Po prostu możecie na mnie liczyć.
– OK.
To była dla niego prosta decyzja. Paul i Bill byli jego przyjaciółmi i równie dobrze to Boulware mógł teraz tkwić w mamrze. A wtedy spodziewałby się, że przyjaciele przybędą wyciągnąć go stamtąd.
Był jeszcze jeden powód. Boulware cholernie lubił Pata Sculleya. Do diabła, wręcz go k o c h a ł. Był również bardzo wobec niego opiekuńczy. Według Boulware’a, Sculley na dobrą sprawę nie orientował się, że cały ten świat pełen jest zepsucia, zbrodni i grzechu. Widział to, co chciał widzieć – kurę w każdym garnku. „Chevroleta” przed każdym domem, świat dobrych mamuś i szarlotkę. Jeżeli Sculley miał brać udział w oswobodzeniu więźniów, to Boulware będzie musiał nim zaopiekować się. Może to dość dziwne uczucie, jeżeli wziąć pod uwagę, że dotyczyło człowieka mniej więcej w jego wieku, ale tak właśnie sprawy się miały. Boulware rozmyślał o tym przez cały Nowy Rok i wciąż czuł to samo. Dlatego też wrócił do pokoju hotelowego i powiedział Perotowi te same słowa, co Sculleyowi:
Może pan na mnie liczyć.
Glenn Jackson nie bał się umrzeć.
Wiedział, co go czeka po śmierci, i nie obawiał się. Jeśli Pan zechce przywołać go do domu swego – cóż, jest gotów.
Niemniej jednak niepokoił się o los swojej rodziny. Dopiero co została ewakuowana z Iranu i przebywała obecnie u jego matki we wschodnim Teksasie. Nie miał jeszcze czasu, aby rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem. Jeżeli zaangażuje się w tę sprawę, nie zdoła zwolnić się na trochę dla uporządkowania spraw rodzinnych, wszystko spadnie na Carolyn. Będzie musiała sama odbudować życie całej rodziny w Stanach. Będzie musiała znaleźć dom, załatwić szkołę dla Cheryl, Cindy i Glenna juniora, kupić albo wypożyczyć meble…
Samodzielność nie stanowiła silnej strony Carolyn. Wszystko to nie przyjdzie jej łatwo.
Poza tym, była już na niego wściekła. Tego ranka przyjechała z nim do Dallas, ale Sculley powiedział mu, żeby odesłał ją do domu. Nie pozwolono jej zamieszkać w Hiltonie razem z mężem. To ją rozzłościło.
Ale Paul i Bill również mieli rodziny.
„Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Tak mówiła Biblia, i to dwukrotnie: Księga Kapłańska rozdział 19, wers 18 i Ewangelia według św. Mateusza, rozdział 19, wers 19.
„Gdybym to ja siedział w więzieniu w Teheranie – pomyślał Jackson – z pewnością miłowałbym kogoś, kto by coś dla mnie uczynił”.
Dlatego też zgłosił się.
Sculley dokonał wyboru parę dni wcześniej.
Zanim Perot zaczął mówić o udzieleniu pomocy, Sculley już przeprowadził dyskusję na ten temat. Po raz pierwszy sprawa wypłynęła nazajutrz po aresztowaniu Paula i Billa, tego dnia, kiedy Sculley odleciał z Teheranu razem z Joem Pochem i Jimem Schwebachem. Sculley czuł się przygnębiony tym, że zostawiali Paula i Billa, tym bardziej że Teheran w ciągu ostatnich kilku dni stał się miastem niezwykle niebezpiecznym. W dzień Bożego Narodzenia dwóch Afganów, przyłapanych na kradzieży na bazarze, natychmiast powiesili, a próbującemu przepchać się bez kolejki do stacji benzynowej taksówkarzowi, żołnierz wpakował kulę w łeb. A co, jak już zaczną, będą wyprawiać z Amerykanami? Wolał o tym nie myśleć.
W samolocie Sculley siedział obok Jima Schwebacha. Obaj doszli do wniosku, że życie Paula i Billa jest w niebezpieczeństwie. Schwebach, który miał doświadczenie w tajnych, komandoskich akcjach, przyznał mu rację w tym, że kilku zdecydowanych na wszystko Amerykanów mogłoby uwolnić dwóch ludzi z irańskiego więzienia.
Sculley poczuł się więc przyjemnie zaskoczony, kiedy trzy dni później Perot powiedział: – Myślałem o tym samym.
Sculley wpisał swoje nazwisko na listę.
Nie potrzebował czasu, aby to przemyśleć. Zgłosił się.
Sculley wpisał na listę również Coburna, nie mówiąc mu o tym.
Aż do tej chwili beztroski, żyjący z dnia na dzień Coburn, nawet nie pomyślał o tym, że również mógłby zostać włączony do zespołu. Ale Sculley miał rację – Coburn chciał jechać.
„Lizie to się nie spodoba” – pomyślał.
Westchnął. Ostatnimi czasy jego żonie nie podobało się wiele rzeczy. „Czepia się” – pomyślał. Nie podobało się jej, kiedy był w wojsku, nie podobały się jego zainteresowania, które go jej zabierały, nie podobało jej się, że pracuje dla szefa, który bez wahania dzwonił do niego o każdej porze dnia i nocy, aby zlecić mu jakieś specjalne zadanie.
Nigdy nie żył w taki sposób, w jaki by sobie tego życzyła, i pewnie było już za późno, aby zaczynać wszystko od nowa. Jeżeli teraz pojedzie do Teheranu, żeby ratować Paula i Billa, Liza może go z tego powodu znienawidzi. Ale jeżeli tego nie zrobi, najprawdopodobniej znienawidzi za to sam siebie.
„Przepraszam, Lizo” – pomyślał. Znowu zaczyna się.
Jim Schwebach przybył późnym popołudniem i usłyszał od Perota to samo. Schwebach miał niezwykle rozwinięte poczucie obowiązku. Swego czasu chciał zostać księdzem, ale dwa lata w seminarium zniechęciło go do zorganizowanych form religijności. Spędził jedenaście lat w wojsku i zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie, powodowany również tym samym poczuciem obowiązku. W Azji widział wielu ludzi, którzy wykonywali swoje obowiązki źle, i wiedział, że on swoje spełniał dobrze. „Jeżeli wycofam się z tego – pomyślał – ktoś inny przyjdzie na moje miejsce i na pewno spaprze robotę. W rezultacie, ktoś może stracić rękę, nogę albo i życie. Zostałem wyszkolony i jestem w tym dobry. A poza tym jestem im to winien”.
O uwolnieniu Paula i Billego myślał właściwie tak samo. Był jedynym członkiem proponowanego składu, który robił już coś takiego. Potrzebowali go.
A poza tym lubił to. Miał żyłkę do walki. Być może z powodu swojego niskiego wzrostu. Walka była jego powołaniem, czuł wtedy, że żyje. Zgłosił się bez wahania.
Nie mógł doczekać się, kiedy zaczną.
Ron Davis, drugi czarny na liście i jednocześnie najmłodszy z nich wszystkich, wahał się.
Przybył do Dallas wczesnym wieczorem i natychmiast przywieziono go do centrali EDS na Forest Lane. Nigdy dotąd nie zetknął się z Perotem, ale rozmawiał z nim przez telefon z Teheranu podczas ewakuacji. Przez kilka dni utrzymywali wtedy łączność telefoniczną między Teheranem i Dallas przez całą dobę. Ktoś musiał spać w Teheranie ze słuchawką przy uchu i obowiązek ten często spadał na Davisa. Pewnego razu sam Perot podszedł do telefonu.
– Ron, wiem, że macie tam paskudną sytuację i w pełni doceniamy, że tam jesteś. Czy mógłbym teraz coś dla ciebie zrobić?
Davis był zaskoczony. Robił to samo, co jego przyjaciele i nie oczekiwał jakichś specjalnych podziękowań. Miał jednak jedno szczególne zmartwienie.
– Moja żona jest w ciąży – powiedział Perotowi. – Gdybym mógł pana prosić, żeby ktoś do niej zadzwonił i powiedział, że u mnie wszystko jest w porządku i będę w domu najszybciej, jak to możliwe. Byłbym panu bardzo zobowiązany. Davis z zaskoczeniem dowiedział się później od Marvy, że Perot nie polecił nikomu, aby do niej zadzwonił – zatelefonował sam.
Teraz, przy pierwszym spotkaniu z Perotem, Davis ponownie był pod jego wrażeniem. Perot serdecznie uścisnął mu rękę i powiedział: – Cześć, Ron, jak się masz? – zupełnie jakby przyjaźnili się od lat.
Mimo to jednak, słuchając przemowy Perota o „zagrożeniu życia”, Davis miał wątpliwości. Chciał wiedzieć coś więcej o operacji ratunkowej. Z radością dopomógłby Paulowi i Billowi, ale chciał mieć pewność, że cała akcja będzie dobrze, profesjonalnie zorganizowana.
Perot powiedział mu o Bullu Simonsie i to przeważyło szalę. Perot by z nich po prostu dumny.
Zgłosili się wszyscy, co do jednego.
Siedział w swoim biurze. Na zewnątrz było ciemno. Czekał na Simonsa. Uśmiechnięty Jay Coburn, chłopięcy Pat Sculley, Joe Poche – człowiek z żelaza, Ralph Boulware – wysoki, czarny i sceptyczny, łagodny Glenn Jackson, zabijaka Jim Schwebach, zgrywus Ron Davis.
Co do jednego!
Był z nich dumny i jednocześnie wdzięczny, ciężar bowiem, który brali na swoje barki, bardziej należał do niego, niż do nich.
Pod każdym względem był to udany dzień. Simons natychmiast zgodził się przyjechać i pomóc. Paul Walker, pracownik służby bezpieczeństwa EDS, który przypadkowo służył z Simonsem w Laosie, w środku nocy wskoczył do samolotu i poleciał do Red Bay, żeby zaopiekować się świniami i psami Simonsa. I siedmiu młodych kierowników, którzy natychmiast rzucili wszystko i zgodzili się polecieć do Iranu, aby uwolnić kolegów z więzienia.
Teraz byli za hallem w sali konferencyjnej EDS i czekali na Simonsa, który przyjechał już do Hiltona i poszedł z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem na obiad.
Perot myślał o Staufferze. Ten czterdziestoletni ekonomista, krępy, w okularach, był jego prawą ręką. Doskonale przypominał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy rozmawiał ze Staufferem. Merv, podówczas absolwent jakiegoś college’u z Kansas, ubrany w tanią marynarkę i spodnie wyglądał jak chłopak prosto z farmy. A do tego nosił białe skarpetki.
W rozmowie Perot możliwie najłagodniej wytłumaczył mu, że białe skarpetki nie są właściwym szczegółem garderoby podczas urzędowego spotkania.
Ale skarpetki były jedynym błędem Stauffera. Wywarł na Perocie wrażenie człowieka sprytnego, twardego, dobrze zorganizowanego i przywykłego do ciężkiej pracy.
W miarę upływu lat Perot zorientował się, że Stauffer miał jeszcze więcej zalet. Doskonale orientował się w szczegółach – coś, czego brakowało Perotowi. Nie sposób było zbić go z tropu. I był wspaniałym dyplomatą. Kiedy EDS wywalczyła kontrakt, niejednokrotnie oznaczało to konieczność przejmowania istniejących już działów, opracowania danych wraz z personelem. Często powodowało to komplikacje. Ludzie ze zrozumiałych względów byli drażliwi, nieufni i niechętni. Merv Stauffer – spokojny, uśmiechnięty, skłonny do pomocy, mówiący łagodnie i w równie łagodny sposób stanowczy – umiał ugłaskać ich, jak nikt inny.
Od końca lat sześćdziesiątych pracował bezpośrednio z Perotem. Specjalizował się w podchwytywaniu mglistych, zwariowanych pomysłów, rodzących się w niespokojnej wyobraźni Perota, dokładnym ich analizowaniu, a następnie nadawaniu im kształtu i puszczaniu w ruch całej skomplikowanej maszynerii. Niekiedy dochodził do wniosku, że pomysł jest zły – i kiedy Stauffer tak twierdził – Perot zaczynał myśleć, że być może pomysł istotnie jest zły.
Miał ogromny zapał do pracy. Nawet wśród „pracoholików” z szóstego piętra Stauffer był kimś wyjątkowym. Nie tylko pracował nad tym, co Perot wymarzył sobie w łóżku poprzedniej nocy, ale również nadzorował jego spółkę nieruchomości ziemskich i towarzystwo naftowe, zarządzał jego inwestycjami i majątkiem.
„Najlepszym sposobem udzielenia pomocy Simonsowi – uznał Perot – będzie przydzielenie mu Merva Stauffera”.
Zastanawiał się, czy Simons się zmienił. Od ich ostatniego spotkania minęło wiele lat. To było podczas bankietu. Simons opowiedział mu następującą historię.
W czasie rajdu na Son Tay śmigłowiec Simonsa wylądował w niewłaściwym miejscu. Był to umocniony obiekt bardzo podobny do obozu jenieckiego, ale odległy od niego o jakieś czterysta jardów. Znajdowały się tam baraki pełne śpiących żołnierzy wroga. Rozbudzeni hałasem i rakietami oświetlającymi wyskakiwali z baraków, rozespani, na wpół ubrani, ale uzbrojeni. Simons stał przed drzwiami z zapalonym cygarem w ustach, obok niego zaś stał potężnie zbudowany sierżant. Ktokolwiek pojawiał się w drzwiach, widząc żarzący się koniuszek cygara
Simonsa, stawał niezdecydowany. Wtedy Simons strzelał. Sierżant odrzucał ciało na bok. Potem czekali na następnego.
Perot nie mógł powstrzymać się od pytania:
– Ilu ludzi pan zabił?
– Chyba około siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu – odparł Simons beznamiętnie.
Simons był wspaniałym żołnierzem, ale obecnie hodował świnie. Czy wciąż jest równie sprawny? Miał sześćdziesiąt lat i przeszedł zawał serca jeszcze przed Son Tay. Czy wciąż ma tak samo jasny umysł? Czy wciąż jest tak znakomitym dowódcą?
Będzie chciał pełnej kontroli nad akcją odbicia więźniów, co do tego Perot miał całkowitą pewność. Pułkownik zrobi to po swojemu albo nie zrobi wcale. Perota w zupełności to urządzało. Taki był jego styl: wynajmował do pracy najlepszego z możliwych, a potem pozwalał mu działać. Ale czy w tym Simons wciąż był jeszcze najlepszym na świecie?
Z sekretariatu dobiegły go odgłosy rozmowy. Przyjechali. Wstał. Do pokoju wszedł Simons wraz z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem.
– Witam, pułkowniku Simons – powiedział Perot.
Nigdy nie używał przezwiska Simonsa – „Byk” – uważał to za staromodne.
– Hallo, Ross – odparł Simons, ściskając mu dłoń.
Uścisk miał mocny. Ubrany był niedbale, w spodnie koloru khaki. Rozpięty kołnierzyk koszuli pozwalał dostrzec mięśnie jego potężnego karku. Wydawał się starszy: na jego twarzy pojawiło się więcej zmarszczek, w ostrzyżonych na jeża, dłuższych niż kiedykolwiek włosach – więcej siwizny. Robił jednak wrażenie człowieka twardego i w dobrej formie. Ciągle miał ten sam głęboki, z lekką chrypką palacza, głos o słabym, lecz wyraźnym akcencie nowojorskim. Pod pachą miał przygotowane przez Coburna teczki z danymi ochotników.
– Usiądźmy – powiedział Perot. – Czy wszyscy są po obiedzie?
– Byliśmy u Dusty’ego – odparł Stauffer.
– Kiedy ostatni raz sprawdzano, czy w tym pokoju nie ma podsłuchu? – wtrącił Simons.
Perot uśmiechnął się. Simons był jeszcze ostry, tak jak się spodziewał. Sprawny fizycznie. Dobrze.
– Nigdy nie sprawdzano, pułkowniku – odpowiedział.
– Od tej pory chcę, żeby każdy pokój był codziennie sprawdzany.
– Dopilnuję tego – oświadczył Stauffer.
– Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, pułkowniku – oznajmił Perot – proszę powiedzieć Mervowi. A teraz porozmawiajmy chwilę o interesach. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał pan tu przybyć, aby nam pomóc i chcielibyśmy zaproponować pewną rekompensatę…
– Niech pan nawet o tym nie myśli – burknął Simons.
– Ale…
– Nie chcę zapłaty za wyciąganie Amerykanów z kłopotów – stwierdził Simons. – Nigdy dotąd nie czerpałem z tego żadnych korzyści i teraz też nie mam zamiaru.
Simons był urażony. Jego niezadowolenie zdawało się wypełniać cały pokój. Perot wycofał się szybko. Simons należał do tych nielicznych ludzi, których traktował z całą ostrożnością.
„Stary wojownik nie zmienił się ani na jotę – pomyślał. – Dobrze”.
– Grupa oczekuje w sali konferencyjnej. Widzę, że ma pan teczki, ale zdaję sobie sprawę, że chciałby pan dokonać własnej oceny tych ludzi. Wszyscy znają Teheran i wszyscy mają albo doświadczenie wojskowe, albo takie umiejętności, które mogą okazać się potrzebne. W końcu jednak ostateczny dobór ludzi należy do pana. Jeżeli z jakiegoś powodu nie spodobają się panu, zdobędziemy innych. Od tej pory dowództwo należy do pana.
Perot miał nadzieję, że Simons nikogo nie odrzuci, ale musiał zostawić mu możliwość wyboru. Simons wstał.
– No to zabierajmy się do pracy. – Wyszedł razem ze Staufferem. T. J. pozostał jeszcze przez chwilę.
– Jego żona zmarła – powiedział cicho.
– Lucille? – Perot nie słyszał o tym. – Strasznie mi przykro.
– Rak.
– Czy wiesz, jak to przyjął? T. J. skinął głową.
– Źle.
Gdy T. J. wyszedł, do pokoju wkroczył dwudziestoletni syn Perota, Ross junior. Dzieci Perota często wpadały do biura, teraz jednak, gdy w sali konferencyjnej odbywała się tajna narada, Perot byłby szczęśliwy, gdyby syn wybrał sobie inny, bardziej odpowiedni moment. Ross junior musiał zobaczyć Simonsa w hallu. Chłopak już go spotykał wcześniej i wiedział, kim był. „Teraz też – pomyślał Perot – z pewnością zorientował się, że jedynym powodem bytności Simonsa tutaj może być próba zorganizowania akcji”.
Ross usiadł i powiedział:
– Cześć, tato. Odwiedziłem babcię.
– To dobrze – odparł Perot. Popatrzył na jedynaka z miłością. Ross junior był wysoki, barczysty, ale szczupły i o wiele przystojniejszy od swojego ojca. Dziewczyny krążyły wokół niego jak ćmy wokół świecy – fakt, że był spadkobiercą olbrzymiej fortuny, był tylko jednym z powodów jego atrakcyjności. Traktował je w taki sam sposób, jak wszystko: z nienagannymi manierami i z dojrzałością ponad swój wiek.
– Słuchaj – rzekł Perot. – Chciałbym, abyśmy doszli w pewnej sprawie do porozumienia. Mam zamiar żyć sto lat, ale gdyby coś mi się stało, proszę cię, żebyś porzucił szkołę, wrócił do domu i zaopiekował się twoją matką i siostrami.
– W porządku – odparł Ross. – Nie martw się tym.
– A gdyby coś przydarzyło się twojej matce – ciągnął Perot – chciałbym, żebyś zamieszkał w domu i wychował swoje siostry. Wiem, że będzie to dla ciebie trudne, ale wolałbym nie powierzać tego obcym ludziom. Będą potrzebować ciebie. Liczę na to, że zamieszkasz razem z nimi i dopilnujesz ich właściwego wychowania…
– Tato, zrobiłbym tak, nawet gdybyś mi tego nie mówił.
– To dobrze.
Chłopiec wstał. Perot podszedł i odprowadził go do drzwi. Ross niespodziewanie objął ojca i powiedział: – Kocham cię, tato. – Perot ścisnął go mocno. Zdziwił się, gdy zobaczył łzy w oczach syna. Ross wyszedł.
Perot usiadł. Te łzy w końcu nie powinny były go zaskoczyć. Perotowie byli bardzo zżytą rodziną, Ross zaś był naprawdę wrażliwym chłopcem.
Właściwie Perot nie planował wyjazdu do Teheranu, ale wiedział, że skoro jego ludzie mają tam ryzykować życiem, powinien być w pobliżu. Ross junior również o tym wiedział.
Perot był pewien, że cała rodzina go poprze. Margot mogłaby wprawdzie powiedzieć: „Ryzykujesz życiem dla swoich podwładnych, a co z nami?” Nigdy jednak tak by nie postąpiła. Przez całą kampanię w sprawie jeńców wojennych, kiedy pojechał do Wietnamu i Laosu, kiedy próbował polecieć do Hanoi, kiedy rodzina przebywała pod ścisłą ochroną osobistą, nigdy nie usłyszał żadnej skargi ani pytania: „A co z nami?” Wręcz przeciwnie, zawsze byli z nim, gdy robił to, co uważał za swój obowiązek.
Kiedy tak siedział, rozmyślając, do gabinetu weszła Nancy, jego najstarsza córka.
– Witaj, tatuśku – powiedziała. Zawsze go tak nazywała.
– Maleńka Nań! Chodź tu!
Okrążyła biurko i usiadła mu na kolanach.
Perot uwielbiał Nancy. Drobna, lecz silna osiemnastolatka, blondynka, przypominała matkę. Stanowcza i uparta jak Perot, równie dobrze nadawała się na szefa, jak jej brat.
– Przyszłam pożegnać się. Wracam do Vanderbit.
– Zajrzysz do babci?
– Oczywiście.
– Dobra dziewczynka.
Była pełna wigoru, podniecona perspektywą powrotu do szkoły, nieświadoma napięcia i toczących się tu, na szóstym piętrze, rozmów o śmierci.
– Jak zapatrujesz się na sprawę dodatkowych funduszy? – zapytała.
Perot uśmiechnął się pobłażliwie i wyciągnął portfel. Jak zwykle nie mógł się jej oprzeć.
Schowała pieniądze, uścisnęła go, cmoknęła w policzek, zeskoczyła mu z kolan i wybiegła z gabinetu, lekceważąc cały świat.
Tym razem, to Perot miał łzy w oczach.
To przypomina zjazd weteranów – pomyślał Jay Coburn.
Stała teherańska załoga czekała w sali konferencyjnej na Simonsa, wspominając Iran i ewakuację. Ralph Boulware trajkotał z prędkością karabinu maszynowego. Joe Poche siedział w zamyśleniu i wyglądał na równie ożywionego, jak ponury robot. Glenn Jackson mówił coś o karabinach. Jim Schwebach uśmiechał się po swojemu krzywym uśmieszkiem, sprawiając wrażenie, że wie coś, o czym nikt inny nie wie. Pat Sculley opowiadał o rajdzie na Son Tay. Wszyscy już wiedzieli, że mają się spotkać z legendarnym Bykiem Simonsem. Sculley, kiedy był instruktorem komandosów, studiował jego słynny rajd i wiedział wszystko o drobiazgowym rozplanowaniu tej akcji, upartych próbach oraz o tym, że Simons nie utracił ani jednego ze swoich pięćdziesięciu dziewięciu ludzi.
Drzwi otworzyły się i ktoś powiedział: – Wstać! Odsunęli krzesła i wstali.
Coburn rozejrzał się.
Wszedł Ron Davis uśmiechając się od ucha do ucha.
– Niech cię cholera, Davis! – zawołał Coburn i wszyscy roześmiali się, widząc że Ron ich nabrał. Davis obszedł pokój, ściskając wszystkim ręce.
Taki właśnie był: wieczny zgrywus.
Coburn patrzył na nich i zastanawiał się, czy zmienią się, gdy staną w obliczu niebezpieczeństwa. Walka była czymś przedziwnym. Nie sposób było przewidzieć, jak się zachowają ludzie. Człowiek, którego na przykład uważałeś za najdzielniejszego, załamie się, ten zaś, o którym myślałeś, że ucieknie, będzie twardy jak skała.
Coburn do końca życia nie zapomni, co walka zrobiła z nim samym.
Kryzys przyszedł w kilka miesięcy po przybyciu do Wietnamu. Pilotował śmigłowiec desantowy zwany nagusem, gdyż pozbawiony był jakiegokolwiek uzbrojenia. Sześciokrotnie tego dnia wylatywał ze strefy działań bojowych z kompletem wojska na pokładzie. To był dobry dzień: nie strzelano do niego ani razu.
Podczas siódmego lotu stało się inaczej.
Seria pocisków 12, 75 mm trafiła maszynę i zniszczyła wał napędowy śmigła sterującego.
Gdy wirnik nośny śmigłowca się obraca, kadłub maszyny ma naturalną tendencję do obracania się w tym samym kierunku. Zadaniem śmigła sterującego jest temu przeciwdziałać. Gdy za to śmigło sterujące stanie, śmigłowiec zaczyna wirować.
Natychmiast po starcie, gdy maszyna znajduje się zaledwie kilka stóp nad ziemią, pilot może dać sobie radę bez śmigła sterującego. Po prostu może wylądować, zanim wirowanie nie stanie się zbyt szybkie. Potem, gdy maszyna znajdzie się na wysokości przelotowej i osiągnie już normalną prędkość, opór aerodynamiczny kadłuba jest wystarczająco silny, by zapobiec wpadnięciu w ruch obrotowy. Śmigłowiec Coburna był jednak na wysokości 150 stóp w sytuacji najgorszej z możliwych – leciał już zbyt wysoko, by można było szybko wylądować, ale jeszcze nie dość szybko, by strugi powietrza, opływające kadłub, stabilizowały go.
Zwykle w takich przypadkach można było awaryjnie wyłączyć silnik i lądować za pomocą autorotacji. Coburn znał to z teorii i w szkole pilotów ćwiczył nieraz wszystkie rutynowe czynności. Wykonał je teraz instynktownie, jednak było już za późno. Maszyna zbyt gwałtownie wpadła w rotację.
Po kilku sekundach był tak oszołomiony, że stracił orientację. Nic nie mógł zrobić, aby osłabić impet zderzenia z ziemią. Śmigłowiec opadł na prawą płozę o czym dowiedział się później) i jedna z łopat wirnika wygięła się w dół pod wpływem uderzenia. Przebiła kadłub i rozwaliła głowę drugiemu pilotowi. Facet zginął na miejscu.
Coburn poczuł zapach paliwa i odpiął pasy. Dopiero gdy poleciał na górę, zorientował się, że wisiał do góry nogami. Wydostał się jednak z maszyny i jedynymi obrażeniami, jakie wtedy odniósł, było kilka pękniętych kręgów szyjnych. Jego mechanik pokładowy również ocalał.
Załoga była przypięta, lecz siedmiu żołnierzy z tyłu – nie. Śmigłowiec nie miał drzwi i siła odśrodkowa, która powstała podczas wirowania maszyny, wyrzuciła ich ze śmigłowca na wysokości ponad stu stóp. Zginęli wszyscy.
Coburn miał wówczas dwadzieścia lat.
Kilka tygodni później, został postrzelony w łydkę, najmniej chronioną część ciała pilota śmigłowca. Siedzi on wprawdzie w opancerzonym fotelu, ale ma nie osłonięte nogi.
Już przedtem był zły, ale w tym momencie wściekł się do ostateczności. Dość miał już występowania w roli celu. Zażądał od dowódcy odkomenderowania go do pilotowania śmigłowca szturmowego, tak by mógł załatwić paru tych gnojków na dole, którzy próbowali go zabić.
I dopiął swego. To był właśnie ten moment, odkąd uśmiechnięty Jay Coburn przekształcił się w opanowanego, pozbawionego emocji żołnierza zawodowego. Nie nawiązał w wojsku żadnych bliskich przyjaźni. Kiedy ktoś w jego jednostce został ranny, wzruszał tylko ramionami i mówił: „Cóż, w końcu za to dostał dodatek frontowy”. Podejrzewał, wprawdzie, że koledzy uważali go za nawiedzonego.
Było mu to zupełnie obojętne. Kiedy pilotował śmigłowce szturmowe, czuł się szczęśliwy. Za każdym razem, gdy zapinał pasy, wiedział, że startuje tylko po to, aby zabijać lub być zabitym. Kiedy oczyszczał teren przed nacierającą piechotą, zdawał sobie sprawę, że poszkodowanymi będą niewinni cywile, kobiety i dzieci, jednak po prostu przestawał zastanawiać się i otwierał ogień.
Po jedenastu latach, kiedy to wspominał, myślał tylko o jednym: „Byłem bydlakiem”.
Schwebach i Poche, dwóch najcichszych ludzi w tym pokoju, mogłoby go zrozumieć: po prostu byli tam i wiedzieli, jak było. A cóż pozostali? T. Sculley, Boulware, Jackson i Davis. Jeśli akcja zacznie się sypać – pomyślał znowu Coburn – jak ci faceci dadzą sobie radę?
Drzwi otworzyły się i wszedł Simons.
Zapadła cisza, gdy Simons stanął za stołem.
„Ależ to wielki sukinsyn” – pomyślał Coburn.
W ślad za Simonsem weszli T. J. Marquez i Merv Stauffer i usiedli przy drzwiach.
Simons rzucił w kąt czarną, plastikową walizeczkę, opadł na krzesło i zapalił niewielkie cygaro.
Był ubrany niedbale, w koszuli bez krawata i luźnych spodniach. Jak na pułkownika włosy miał dość długie. „Wygląda bardziej na farmera, niż na żołnierza” – pomyślał Coburn.
– Jestem pułkownik Simons – oznajmił.
Coburn spodziewał się, że pułkownik oświadczy im: „Jestem tu dowódcą. Słuchajcie mnie i róbcie to, co każę. Oto mój plan”.
Zamiast tego, Simons zaczął zadawać pytania.
Chciał wiedzieć wszystko o Teheranie: o pogodzie, ruchu ulicznym, o tym, z czego zbudowane są budynki, jacy ludzie chodzą po ulicach, ilu jest tam policjantów i jak są uzbrojeni.
Interesował go każdy szczegół. Powiedzieli mu, że poza gliniarzami z drogówki wszyscy policjanci są uzbrojeni. Jak ich odróżnić? Mają białe czapki. Powiedzieli mu, że są tam taksówki niebieskie i pomarańczowe. Czym się różnią? Niebieskie taksówki mają stałe trasy i stałe taryfy. Pomarańczowe taksówki teoretycznie poruszały się wszędzie, ale zazwyczaj, gdy podjeżdżały do krawężnika, w środku siedzi już pasażer, kierowca zaś pyta: dokąd chce się jechać. Jeżeli kierunek zgadza się z jego trasą, można wsiąść. Należało wtedy zapamiętać sumę wybitą dotychczas i przy wysiadaniu zapłacić różnicę. Zwyczaj ten był stałym źródłem kłótni z taksówkarzami.
Simons zapytał też, w którym miejscu – dokładnie – znajduje się więzienie. Merv Stauffer wyszedł, aby poszukać planu miasta. Jak wyglądają te budynki? Joe Poche i Ron Davis przypomnieli sobie, że przejeżdżali nieraz obok nich. Poche naszkicował je.
Coburn usiadł i przyglądał się Simonsowi. Uzmysłowił sobie, że grzebanie w pamięci ludzi było tylko połową tego, o co pułkownikowi chodziło. Od lat sam zajmował się rekrutacją personelu dla EDS i bez trudu rozpoznawał dobrą technikę prowadzenia wywiadu. Simons oceniał każdego człowieka, obserwował jego reakcję, sprawdzał też jego zdrowy rozsądek. Podobnie jak werbownik, zadawał wiele otwartych pytań, po to, by następnie spytać: „Dlaczego?” W ten sposób pozwalał ludziom odkryć się, przechwalać, gadać głupstwa albo okazywać niepokój.
Coburn zastanawiał się też, czy Simons odrzuci któregoś z nich. W pewnej chwili pułkownik zapytał:
– Który z was jest gotów zginąć wykonując to zadanie? Nikt nie odpowiedział.
– W porządku – stwierdził Simons. – Nie wziąłbym nikogo, kto miałby zamiar zginąć.
Dyskusja ciągnęła się godzinami. Simons przerwał ją tuż po północy. Było oczywiste, że wiedzieli o więzieniu zbyt mało, by przystąpić do opracowywania planu uwolnienia. Coburn otrzymał zlecenie zdobycia w ciągu nocy dokładniejszych informacji. W tym celu musiał wykonać kilka telefonów do Teheranu.
– Czy możesz – dodał Simons – wypytać ludzi o więzienie w taki sposób, by nie zorientowali się, po co ci to potrzebne?
– Będę dyskretny – odrzekł Coburn.
– Musimy znaleźć bezpieczne miejsce, w którym moglibyśmy wszyscy się spotkać. – Simons zwrócił się do Merva Stauffera. – Takie, które nie jest powiązane z EDS.
– Co pan myśli o hotelu?
– Tam są zbyt cienkie ściany. Stauffer zastanawiał się przez chwilę.
– Ross ma mały domek nad jeziorem Grapevine, niedaleko portu lotniczego Dallas – Fort Worth. Przy tej pogodzie nie będzie tam nikogo, kto by chciał pływać lub łowić ryby. Jestem tego pewny.
Simons nie wydawał się przekonany.
– Czy nie byłoby najlepiej – dodał Stauffer – gdyby pojechał pan tam jutro rano i sam wszystko obejrzał?
– Dobra – Simons wstał. – Jak na razie, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Zaczęli się rozchodzić.
Kiedy wychodzili z pokoju, Simons poprosił Davisa o kilka słów na osobności.
– Nie jesteś wcale taki znowu dobry Davis. Ron Davis spojrzał na Simonsa ze zdziwieniem.
– Na jakiej podstawie sądzisz, że jesteś dobry? – nacierał Simons. Davisa zatkało. Przez cały ten wieczór pułkownik był uprzejmy, rozsądny, i mówił spokojnie. A teraz zachowywał się, jakby chciał draki. Co się stało?
Ron pomyślał o swoich umiejętnościach i trzech rabusiach, których załatwił w Teheranie. Powiedział jednak tylko: „Nie uważam się za twardego faceta”. Simons zachowywał się tak, jakby tego nie dosłyszał.
– To twoje karate jest diabła warte przeciwko pistoletowi.
– Nie sądzę.
– W tym zespole nie potrzeba żadnych czarnych cwaniaków rwących się do bijatyki.
Davis zaczął orientować się, o co tu chodzi. „Spokojnie” – pomyślał.
– Nie zgłosiłem się dlatego, że chcę walczyć z ludźmi, panie pułkowniku, Ja…
– Tak? To po co zgłosiłeś się?
– Dlatego, że znam Paula i Billa, ich żony i dzieci. I chcę pomóc. Simons skinął głową, pozwalając mu odejść.
– Dobra, zobaczymy się jutro.
Davis zastanawiał się, czy oznacza to, że zdał egzamin.
Po południu następnego dnia, 3 stycznia 1979 roku, wszyscy spotkali się w letniskowym domku Perota na brzegu jeziora Grapevine.
Jak przewidział Merv Stauffer dwa czy trzy sąsiednie domy sprawiały wrażenie pustych. Dom Perota oddzielało od sąsiadów kilka akrów trudnego, zalesionego terenu, zaś otaczające go trawniki zbiegały aż do samego brzegu jeziora. Był to drewniany, całkiem mały budynek. Nawet hangar, w którym cumowały motorówki Perota, był w końcu większy.
Drzwi domu były zamknięte. Okazało się, że nikt wcześniej nie pomyślał o kluczach. Schwebach otworzył wytrychem zamek w oknie i weszli do środka. Był tam salon, kilka sypialni, kuchnia i łazienka. Całość utrzymana była w błękitno – białej pogodnej tonacji umeblowana skromnie.
Zasiedli w salonie, z mapami, szkicownikami, mazakami i papierosami. Coburn złożył meldunek. W nocy rozmawiał z Majidem i dwoma czy trzema innymi ludźmi z Teheranu. Uzyskanie szczegółowych informacji o więzieniu i udawanie zarazem, iż jest się tylko umiarkowanie tym zainteresowanym było trudne, Jay sądził jednak, że udało się.
Dowiedział się, że więzienie stanowi część zespołu budynków Ministerstwa Sprawiedliwości. Wejście było na tyłach, zaraz zaś za nim było podwórko, oddzielone od ulicy dwunastostopniowym ogrodzeniem z żelaznych prętów. Podwórko było miejscem, gdzie spacerowali więźniowie. Był to najwyraźniej – słaby punkt tego gmachu.
Simons zgodził się z tym. Z meldunku Coburna wynikało, że trzeba było zaczekać na moment spaceru, następnie przedostać się przez ogrodzenie, a potem porwać Billa i Paula, przerzucić ich na zewnątrz i wydostać się z Iranu.
Przeszli do szczegółów.
W jaki sposób pokonają ogrodzenie? Użyją drabin, czy staną jeden drugiemu na ramionach?
Postanowili, że podjadą furgonetką i użyją jej dachu jako platformy. Podróżowanie furgonetką, nie zaś samochodem osobowym, miało jeszcze jedną zaletę: podczas jazdy, zarówno tam, jak i z powrotem – nikt nie mógł zajrzeć do środka.
To było ważne.
Ustalono, że Poche, najlepiej znający ulice Teheranu, będzie prowadzić samochód.
Jak postąpią ze strażnikami? Nie mieli zamiaru nikogo zabijać. Nie czuli wrogości ani do zwykłych Irańczyków z ulicy, ani do strażników. W końcu nie było to ich winą, że bezpodstawnie uwięziono Paula i Billa. Gdyby jednak doszło do zabójstwa, powstałby taki alarm, że ucieczka z Iranu stałaby się co najmniej ryzykowna.
Ale przecież strażnicy nie zawahają się przed otwarciem ognia.
Najlepszym sposobem – stwierdził Simons – będzie połączenie zaskoczenia, oszołomienia i szybkości działania.
Będą mieli przewagę zaskoczenia. Przez kilka sekund strażnicy nie zdołają się zorientować, o co chodzi.
Potem jednak będą musieli zrobić coś, co zmusi strażników do szukania osłony. Ogień z broni śrutowej będzie najlepszym wyjściem. Dubeltówka ma duży płomień wylotowy i robi dużo huku, zwłaszcza na ulicy między zabudowaniami.
To spowoduje, że strażnicy, zamiast zaatakować grupę, instynktownie przejdą do obrony. To pozwoli zyskać jeszcze kilka sekund.
Przy należytej szybkości działania, powinno to wystarczyć. Powinno – ale nie musi.
Podczas, gdy plan nabierał rumieńców, pokój wypełniał się kłębami dymu tytoniowego. Simons siedział i palił swoje małe cygara – jedno po drugim. Słuchał i zadawał pytania, prowadził dyskusję. „To szalenie demokratyczna armia” – pomyślał Coburn. W miarę jak plan coraz bardziej ich wciągał jego przyjaciele zapominali o swoich żonach i dzieciach, hipotekach, kosiarkach do trawy i samochodach. Zapominali także o tym, jak horrendalny był sam pomysł oswobodzenia więźniów. Davis przestał się wygłupiać, Sculley utracił swój chłopięcy wygląd – był już bardziej skupiony i opanowany; Poche – jak zwykle – chciał dyskutować o wszystkim w nieskończoność. Boulware – ten jak zazwyczaj był po prostu sceptyczny. Z popołudnia zrobił się wieczór. Postanowili, że furgonetka wjedzie na chodnik koło żelaznego ogrodzenia. Ten sposób parkowania nie był w Teheranie niczym zaskakującym – powiedzieli Simonsowi. Simons siedzieć będzie na przednim siedzeniu, obok Jima, z dubeltówką, ukrytą pod płaszczem. Po zatrzymaniu samochodu wyskoczy i stanie przed furgonetką. W tym samym momencie przez tylne drzwi samochodu wyjdzie Ralph Boulware, również ze strzelbą ukrytą pod płaszczem.
Do tego momentu nic nie będzie wskazywało na to, że dzieje się coś niezwykłego.
Kiedy Simons i Boulware będą już gotowi do otworzenia ognia osłaniającego, Ron Davis wyjdzie z furgonetki, wejdzie na dach, przejdzie z niego na ogrodzenie, następnie zaś zeskoczy na podwórko. Do wykonania tego zadania wybrano właśnie Davisa, ponieważ był najmłodszy i najbardziej sprawny fizycznie, skok zaś – z wysokości dwunastu stóp – był niewątpliwie trudny.
Coburn przedostanie się przez ogrodzenie za Davisem. Jay być może nie był w najlepszej kondycji, za to Paul i Bill znali go znakomicie. Gdy tylko go ujrzą, domyśla się z pewnością, że przybywa im z pomocą.
Następnie, Boulware opuści drabinę na podwórze. Jeżeli do tej pory będą wystarczająco szybcy, będzie sprzyjać im moment zaskoczenia, w tym momencie jednak strażnicy mogą zareagować. Wówczas Simons i Boulware wystrzelą w powietrze.
Strażnicy padną zapewne plackiem na ziemię, więźniowie, ogarnięci paniką, zaczną biegać w kółko, a uczestnicy akcji zyskają jeszcze kilka sekund.
A co będzie, jeżeli nastąpi kontrakcja na zewnątrz więzienia? – zapytał Simons. – Ze strony policji, żołnierzy, sił rewolucyjnych albo po prostu ogarniętych duchem obywatelskim przechodniów?
Postanowiono, że dwóch ludzi będzie pilnować skrzydeł, po jednym na każdym końcu ulicy. Przyjadą samochodem kilka sekund przed furgonetką. Będą uzbrojeni w pistolety. Ich zadaniem będzie zatrzymać każdego, kto zechciałby przeszkodzić w uwolnieniu więźniów. Wyznaczono do tego Jima Schwebacha i Pata Sculleya. Coburn był pewien, że Schwebach nie zawaha się zastrzelić człowieka w razie potrzeby, Sculley zaś, choć nigdy w życiu do nikogo nie strzelał, w czasie dyskusji był tak opanowany, że Coburn pomyślał, iż będzie on w równym stopniu bezwzględny.
Glenn Jackson będzie prowadził samochód. Myśl o tym, że Glenn, baptysta, strzelałby do ludzi, nawet nikomu nie przyszła do głowy.
W tym samym momencie, w zamieszaniu panującym na podwórzu, Davis zapewni bezpośrednią osłonę, obezwładniając najbliższych strażników, podczas gdy Coburn wyłuska Paula i Billa z tłumu i skieruje ich do drabinki. Potem zeskoczą z ogrodzenia na dach furgonetki, a stamtąd na ziemię, po czym ukryją się w samochodzie. Za nimi podążą Coburn i Davis.
– Hej, to ja ryzykuję najwięcej ze wszystkich – odezwał się Davis. – Do diabła: pierwszy w środku i ostatni na zewnątrz. Najdłużej w akcji…
– Nie marudź – rzucił Boulware. – Co dalej?
Simons wróci na przednie siedzenie furgonetki, Boulware wskoczy do tyłu i zamknie drzwi, Poche zaś odjedzie z maksymalną prędkością.
Jackson zabierze do samochodu Swebacha i Sculleya z ich stanowisk na skrzydłach, po czym pojedzie w ślad za Pochem.
Podczas odwrotu, Boulware będzie mógł strzelać przez tylne okienko furgonetki, Simons zaś – trzymać pod ogniem drogę od przodu. Natomiast każdym poważniejszym pościgiem zajmą się Sculley i Schwebach, jadący samochodem osobowym.
Następnie, w umówionym miejscu porzucą furgonetkę i przesiądą się do kilku wozów. Spotkają się potem w bazie lotniczej Doshen Toppeh, na przedmieściach Teheranu. Stamtąd odlecą z Iranu odrzutowcem Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych: Perot będzie musiał to jakoś załatwić.
Pod koniec wieczoru mieli już zarys planu nadającego się do realizacji.
Zanim się rozstali Simons uprzedził, aby z nikim nie rozmawiać o akcji: ani ze swoimi żonami, ani nawet między sobą. Każdy z nich będzie musiał wymyśleć sobie dobrą legendę, dlaczego za jakiś tydzień wyjedzie ze Stanów. A poza tym – dodał Simons, patrząc na pełne popielniczki i zaokrąglone brzuchy – każdy z nich powinien opracować własny program ćwiczeń, który poprawi mu kondycję. Oswobodzenie więźniów przestało już być szalonym pomysłem zrodzonym w głowie Rossa Perota. Było po prostu czymś realnym.
Jay Coburn był jedynym, który na serio podjął próbę wprowadzenia żony w błąd.
Wrócił do Hiltona i zadzwonił do Liz.
– Cześć, kochanie.
– Cześć, Jay! Gdzie jesteś?
– W Paryżu…
Joe Poche również zadzwonił do żony z Hiltona.
– Gdzie jesteś? – zapytała.
– Jestem w Dallas.
– Co robisz?
– Pracuję w EDS, oczywiście.
– Joe, EDS w Dallas dzwoniła do mnie, żeby się dowiedzieć, gdzie jesteś!
Poche zorientował się, że ktoś, nie wtajemniczony w całą akcję, próbował się z nim skontaktować. – Nie pracuję przecież z tymi facetami, tylko bezpośrednio z Rossem. Ktoś zapomniał kogoś powiadomić, ot wszystko.
– A nad czym pracujecie?
– To dotyczy pewnych spraw związanych z Paulem i Billem.
– Och…
Kiedy Boulware wrócił do domu swoich przyjaciół, u których zatrzymała się jego rodzina, jego córki, Stacy Elaine i Kesja Nicole, już spały. – Jak ci poszło? – spytała żona.
„Planowałem ucieczkę z więzienia” – pomyślał Boulware. Ale odpowiedział – W porządku.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
– No, ale co robiłeś?
– Nic szczególnego.
– Jak na kogoś, kto robił „nic szczególnego”, byłeś dość zajęty. Dzwoniłam do ciebie dwa albo i trzy razy, odpowiedziano mi, że nie potrafią cię znaleźć.
– Byłem i tu, i tam. Hej, wiesz co? Chyba napiłbym się piwa. Mary Boulware była ciepłą, otwartą kobietą, która brzydziła się fałszem. Była też inteligentna. Ale wiedziała także o tym, że Ralph miał ściśle określone poglądy na temat zadań męża i żony. Poglądy te mogły być staroświeckie, ale w tym małżeństwie zdawały egzamin. Jeżeli w jego pracy było coś, o czym nie chciał jej mówić, to cóż, nie będzie mu wiercić dziury w brzuchu.
– Piwo raz, już podaję – powiedziała.
Jim Schwebach nie próbował oszukać swojej żony, Racheli. Już się domyśliła. Kiedy Schwebach przeprowadził pierwszą rozmowę z Patem Sculleyem, Rachela zapytała:
– Kto to był?
– Pat Sculley z Dallas. Chcą, żebym do nich przyjechał i popracował nad badaniami w Europie.
Rachela znała Jima prawie dwadzieścia lat – zaczęli chodzić ze sobą, kiedy on miał szesnaście, a ona osiemnaście lat – i potrafiła czytać w jego myślach.
– Chcą tam wrócić, żeby wyciągnąć tych facetów z więzienia – powiedziała.
– Rachela – oparł Schwebach bez przekonania – przecież wiesz, że jestem już poza tymi sprawami. Nie zajmuję się tym więcej.
– Ale masz się tym zająć…
Pat Sculley nie potrafił przekonywająco kłamać nawet swoim kolegom, a co dopiero swojej żonie. Opowiedział Racheli wszystko.
Ross Perot również powiedział Margot wszystko.
I nawet Simons, który nie miał żony, wiercącej mu dziurę w brzuchu, złamał zasady bezpieczeństwa i opowiedział wszystko swojemu bratu Stanleyowi w New Jersey…
W równym stopniu niemożliwe okazało się utrzymanie w tajemnicy planu oswobodzenia wobec innych członków wyższej kadry kierowniczej EDS. Pierwszym, który domyślił się wszystkiego, był Keane Taylor, były żołnierz piechoty morskiej, wysoki, popędliwy i dobrze ubrany. Perot zawrócił go z Frankfurtu z powrotem do Teheranu.
Od Nowego Roku, kiedy Perot powiedział: „Wysyłam cię tam, żebyś zrobił coś bardzo ważnego”, Taylor był pewien, że przygotowywana jest tajna operacja. Nie potrzebował zbyt wiele czasu, aby domyślić się, kto ją przygotowuje.
Pewnego dnia, dzwoniąc z Teheranu do Dallas, zapytał o Ralpha Boulware.
– Nie ma go tutaj – usłyszał.
– Kiedy wróci?
– Nie wiemy dokładnie.
Taylor, który źle znosił czyjąś głupotę, podniósł głos:
– No, to dokąd wyjechał?!
– Nie wiemy dokładnie.
– Co to znaczy, że nie wiecie dokładnie?
– Jest na urlopie.
Taylor znał Boulware’a od lat. To właśnie Taylor dał mu sposobność wykazania się na kierowniczym stanowisku. Popijali razem. Wielokrotnie Taylor, strzelając z Ralphem porannego klina rozglądał się wokoło i uzmysławiał sobie, że jest jedynym białym w barze pełnym czarnych. W takie noce doczołgiwali się razem do domu tego, który mieszkał bliżej i witająca ich nieszczęśliwa jedyna żona dzwoniła do drugiej, mówiąc: „W porządku, są tutaj”.
Tak, Taylor znał dobrze Boulware’a i trudno mu było uwierzyć, że Ralph mógłby pojechać na urlop, podczas gdy Paul i Bill wciąż tkwili w mamrze.
Następnego dnia zapytał o Pata Sculleya i otrzymał równie wymijającą odpowiedź.
Boulware i Sculley na urlopie, podczas gdy Paul i Bill są uwięzieni? Bzdura.
Następnego dnia zapytał o Coburna. Ta sama historia.
To zaczynało nabierać sensu: Coburn był z Perotem, kiedy Perot wysyłał Taylora z powrotem do Teheranu. Coburn, szef personelu, główny organizator ewakuacji, byłby najwłaściwszym człowiekiem do przygotowania tajnej operacji.
Taylor i Rich Gallagher, inny pracownik EDS, który przebywał jeszcze w Teheranie, zaczęli sporządzać listę.
Boulware, Sculley, Coburn, Ron Davis, Jim Schwebach i Joe Poche – wszyscy byli „na urlopie”.
Grupa ta miała parę cech wspólnych.
Kiedy Paul Chiapparone przyjechał po raz pierwszy do Teheranu, przekonał się że działania EDS nie były zorganizowane zgodnie z jego wymaganiami. Wszystko było zbyt swobodne, zbyt przypadkowe, zbyt perskie. Nie dotrzymywano terminów kontraktu z ministerstwem. Paul sprowadził z EDS grupę specjalną złożoną z kilku twardych, kutych na cztery nogi facetów i wspólnie doprowadzili interes do porządku. Taylor sam był jednym z twardzieli Paula. Podobnie Bill Gaylord. I Coburn, i Sculley, Boulware i wszyscy ci, którzy byli obecnie „na urlopie”.
Był jeszcze jeden wspólny element. Wszyscy byli członkami „teherańskiej rzymskokatolickiej, niedzielnej szkółki pokerowej” EDS. Podobnie jak Paul i Bill, jak sam Taylor, wszyscy byli katolikami, z wyjątkiem Pochego (i Glenna Jacksona, jedynego członka grupy ratowniczej, którego Taylor nie zdołał rozpoznać).
W każdą niedzielę spotykali się w Misji Katolickiej w Teheranie. Po mszy jechali do domu jednego z nich na przekąskę. I podczas gdy żony szykowały jedzenie, a dzieci bawiły się – mężczyźni grali w pokera.
Nie ma nic lepszego od pokera, aby odkryć prawdziwy charakter mężczyzny. Jeżeli, jak zaczęli podejrzewać Taylor i Gallagher, Perot poprosił Coburna, by zorganizował grupę całkowicie zaufanych ludzi, to na pewno wybrał ich spośród członków szkółki pokerowej.
– Urlop! Niech mi nie gadają głupot! – oznajmił Taylor Gallagherowi. – To jest grupa ratownicza.
– Rankiem, 4 stycznia grupa ratownicza wróciła do domku nad jeziorem. Ponownie przeanalizowano cały plan operacji.
Simons z bezbrzeżną cierpliwością omawiał każdy szczegół i zdecydowany był przygotować się na wszelkie możliwe przeszkody, jakie ktokolwiek mógł wymyślić. Bardzo mu w tym pomagał Joe Poche, który niezmordowanie zadawał pytania. Było to nieco męczące – przynajmniej dla Coburna, ale było też niezwykle twórcze i przyczyniło się do ulepszenia scenariusza akcji.
Po pierwsze, Simons był niezadowolony z przyjętej koncepcji osłony skrzydeł grupy. Pomysł, że Schwebach i Sculley, niscy, choć groźni, po prostu strzelali do każdego, kto spróbuje interweniować, był zbyt prymitywny. Byłoby lepiej, gdyby jakaś dywersja odwróciła uwagę znajdujących się w pobliżu policjantów czy żołnierzy. Schwebach zaproponował podpalenie samochodu na ulicy prowadzącej z więzienia. Simons nie był pewien, czy to wystarczy – chciał wysadzić w powietrze cały budynek. W każdym razie, Schwebachowi powierzono zaprojektowanie bomby zegarowej.
Pomyśleli też o pewnych niewielkich środkach ostrożności, które mogłyby dopomóc im oszczędzić jedną czy dwie sekundy, kiedy będą najbardziej odsłonięci. Simons wysiądzie z furgonetki w pewnej odległości od więzienia i podejdzie do ogrodzenia. Jeżeli wszystko będzie w porządku, da znak ręką, aby podjechać.
Innym słabym punktem planu było wyjście z furgonetki i wdrapanie się na dach samochodu. Opuszczanie wozu i wspinaczka na dachy pochłaniały bezcenne sekundy. A poza tym, czy Paul i Bill, po tygodniach spędzonych w więzieniu, zdołają wspinać się po drabince i zeskoczyć na dach furgonetki?
Przedyskutowano wszelkie możliwe rozwiązania – dodatkową drabinę, materace na ziemi, uchwyty na dachu – w końcu jednak wszyscy zaakceptowali pomysł najprostszy: w dachu wytną otwór i tamtędy wyjdą, a potem wrócą do środka. Dla wygody skaczących do tej dziury położy się na podłodze wozu materac, który zamortyzuje lądowanie.
Podczas odwrotu powinni byli zmienić wygląd. Planowali, że w Teheranie będą ubrani w dżinsy i kurtki, zaczynali również zapuszczać brody i wąsy, aby zwracać tam na siebie mniejszą uwagę. W furgonetce natomiast będą mieli garnitury oraz elektryczne maszynki do golenia i przed zamianą miejsc w samochodach, wszyscy ogolą się i zmienią ubrania.
Ralph Boulware, jak zwykle niezależny, nie chciał występować w dżinsach i kurtce. W garniturze, białej koszuli i krawacie czuł się swobodnie, szczególnie w Teheranie, gdzie dobre, zachodnie ubranie było świadectwem przynależności do uprzywilejowanej grupy społecznej. Simons ze spokojem wyraził zgodę. Najważniejsze, stwierdził, aby każdy z nich czuł się dobrze i pewnie podczas przeprowadzania akcji.
W bazie lotniczej Doshen Toppeh, z której mieli zamiar odlecieć odrzutowcem Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, były amerykańskie i irańskie samoloty oraz amerykański i irański personel. Amerykanie, oczywiście, będą się ich spodziewać, co będzie jednak, jeśli wartownicy irańscy przy bramie wjazdowej zaczną robić kłopoty? Postanowili, że wszyscy będą mieli sfałszowane legitymacje wojskowe. Niektóre z żon pracowników EDS pracowały w Teheranie dla wojska i miały jeszcze swoje dokumenty tożsamości. Merv Stauffer zdobędzie taką jedną legitymację na wzór.
Coburn zauważył, że przez cały czas Simons wciąż był w bardzo minorowym nastroju. Palił jedno za drugim swoje cygaro (Boulware powiedział mu: „Nie martw się, że cię zastrzelą, umrzesz na raka płuc!”) i właściwie tylko zadawał pytania. Planowanie miało charakter dyskusji. Wszyscy brali w nim udział, decyzje też podejmowano wspólnie. Coburn zauważył jednak, że pomimo to z każdą chwilą zaczyna coraz bardziej szanować Simonsa. Ten facet był mądry, inteligentny, pracowity i obdarzony wyobraźnią. Miał również poczucie humoru.
Coburn zauważył, że inni również zaczynali dopasowywać się do Simonsa. Jeżeli ktokolwiek zadał głupie pytanie, Simons odpowiadał ostro. W rezultacie, zastanawiali się przed zadaniem pytania i starali się przewidzieć jego reakcję. Tym – sposobem zmuszał ich, aby myśleli tak jak on.
Raz, podczas drugiego dnia pobytu w domku nad jeziorem, odczuli w pełni jego niezadowolenie. Jak można było przewidzieć, rozzłościł go Ron Davis.
Tworzyli wesołą paczkę i Davis był pierwszym komikiem wśród nich. Coburn pochwalał to: śmiech pozwalał zmniejszyć napięcie nerwowe, towarzyszące takiej akcji. Przypuszczał, że Simons podziela jego zdanie. Ale raz Davis przeciągnął strunę.
Simons trzymał pudełko cygar na podłodze obok swojego fotela, w kuchni zaś miał pięć pudełek. Davis, który zaczynał lubić Simonsa i nie robił z tego tajemnicy, powiedział ze szczerą troską: „Pułkowniku, pali pan zbyt dużo cygar, to panu szkodzi”.
Zamiast odpowiedzi – otrzymał „Spojrzenie Simonsa”. Ron jednak zlekceważył ostrzeżenie.
Kilka minut później poszedł do kuchni i schował pięć pudełek cygar w zmywarce do naczyń.
Kiedy Simons skończył pierwsze pudełko, zaczął szukać pozostałych i nie mógł ich znaleźć. Nie mógł pracować bez tytoniu. Kiedy ostatecznie miał już wsiąść do samochodu i pojechać do sklepu, Davis otworzył zmywarkę, mówiąc: Pańskie cygara są tutaj.
– No to je sobie zatrzymaj, do cholery! – warknął Simons i odjechał. Gdy wrócił z nowymi pięcioma pudełkami, powiedział do Davisa:
– Te są moje. Trzymaj swoje cholerne łapy z daleka od nich. Davis poczuł się jak dziecko, które postawiono do kąta. Był to pierwszy i ostatni dowcip, jaki zrobił pułkownikowi Simonsowi.
Podczas gdy trwała dyskusja, Jim Schwebach siedział na podłodze i próbował zrobić bombę.
Przemycenie bomby albo nawet tylko jej części składowych przez irańską odprawę celną mogło być jednak niebezpieczne.
– Nie będziemy podejmować takiego ryzyka – oznajmił Simons, w związku z tym Schwebach musiał opracować urządzenie, które dałoby się złożyć z części dostępnych w Teheranie.
Pomysł wysadzenia budynku zarzucono – był zbyt ambitny i mógł pociągnąć za sobą ofiary wśród niewinnych ludzi. Tak więc jako element odwracający uwagę, musiał wystarczyć podpalony samochód. Schwebach wiedział, w jaki sposób sporządzić namiastkę napalmu z benzyny, płatków mydlanych i odrobiny oliwy. Główny problem stanowiły – zegar i zapalnik. W Stanach Zjednoczonych użyłby budzika elektronicznego i modelarskiego silniczka rakietowego, w Teheranie jednak musiał posłużyć się mechanizmami bardziej prymitywnymi.
Schwebacha cieszyło to wyzwanie. Lubił grzebać się w rozmaitych mechanizmach. Jego hobby stanowił paskudny „Oldsmobile Cutlass”, rocznik 1973, ze zdjętą karoserią, który startował, jak pocisk karabinowy.
Zaczął eksperymentować ze staroświeckim, mechanicznym budzikiem, w którym młoteczek uderzał w dzwonek. Przymocował zapałkę fosforową do młoteczka i kawałek papieru ściernego do dzwonka. Zapałka pocierała o papier ścierny i powodowała zapłon detonatora.
System ten okazał się nieco zawodny: pozostali członkowie grupy kpili i pękali ze śmiechu za każdym razem, gdy zapałka jednak nie zapaliła się.
Ostatecznie Schwebach wybrał ten najstarszy z możliwych mechanizmów czasowych – świecę.
Spalił początkowo świecę, aby ustalić, jak długo to trwa, potem odciął taki jej kawałek, który powinien był spalić się w ciągu piętnastu minut.
Następnie oskrobał główki kilku staroświeckich zapałek fosforowych, sproszkował materiał zapalający i zawinął go w kawałek aluminiowej folii kuchennej. Potem przymocował folię do podstawy świecy. Kiedy świeca wypaliła się do końca, nagrzała folię aluminiową i sproszkowane główki zapałek eksplodowały. Spód foliowego pakietu był cieńszy i dlatego siła eksplozji kierowała się w dół.
Świeca, z tym przymocowanym do podstawy prymitywnym, ale niezawodnym detonatorem, została osadzona w szyjce plastikowego bidonu wielkości piersiówki i wypełnionego zgalaretowaną benzyną.
– Zapalamy świecę i odchodzimy spacerkiem – powiedział Schwebach, kiedy zakończył już swą robotę. – Po piętnastu minutach mamy mały śliczny pożarek.
I uwaga wszystkich policjantów, żołnierzy, rewolucjonistów albo przechodniów, a być może i niektórych strażników więziennych, skupi się na płonącym na ulicy w odległości trzystu jardów od więzienia samochodzie, podczas gdy Ron Davis i Jay Coburn przeskakiwać będą przez płot podwórka więziennego.
Tego dnia wyprowadzili się z Hiltona. Coburn spał w domku nad jeziorem, pozostali zaś uczestnicy akcji zatrzymali się w Airpot Marina, skąd było bliżej do jeziora Grapevine. Wszyscy, oprócz Ralpha Boulware, który uparł się, że będzie jeździł do domu, do rodziny.
Następne cztery dni spędzili na treningach, zakupie wyposażenia i ćwiczeniach strzeleckich, powtarzając elementy planu odbicia więźniów i dalej go doskonaląc.
Strzelby mogli nabyć i w Teheranie, ale jedynym rodzajem amunicji dozwolonym przez szacha był kaczy śrut. Ponieważ Simons doskonale przerabiał amunicję, postanowili przemycić do Iranu własny śrut.
Kłopot z zamianą drobnego śrutu na gruby polegał na tym, że w mniejszą łuskę mieściło się go stosunkowo mniej. Amunicja taka dawała dużą siłę przebicia, ale niewielki rozrzut. Postanowili użyć śrutu nr 2, który przy strzale raził więcej, niż jednego człowieka, a przy tym miał dostateczną siłę przebicia, aby rozbić przednią szybę ścigającego ich samochodu.
W przypadku, gdyby sprawy przybrały naprawdę zły obrót, każdy z członków zespołu miał być uzbrojony w Walthera PPK z kaburą. Merv Stauffer zlecił Bobowi Snyderowi, szefowi służby bezpieczeństwa EDS, a zarazem człowiekowi, który dobrze wiedział, kiedy nie należy zadawać pytań, zakupienie tych Waltherów w sklepie z artykułami sportowymi Raya w Dallas. Do Schwebacha należało wymyślenie sposobu przemytu pistoletów do Iranu.
Stauffer dowiedział się, które z portów lotniczych w Stanach nie przeprowadzają fluoroskopii wysyłanego bagażu. Jednym z nich było lotnisko imienia Kennedy’ego.
Schwebach zakupił dwie walizy Vuittona, głębsze, niż normalne, z wzmocnionymi narożnikami i twardymi bokami. Wraz z Coburnem, Davisem i Jacksonem w stolarni domu Perota w Dallas spróbowali różnych wariantów zamontowania w walizach podwójnego dna.
Schwebach przekonany był, że przy przenoszeniu pistoletów przez irańską kontrolę celną w walizkach z podwójnymi dnami nie napotkają żadnych trudności. „Jeżeli wie się, w jaki sposób pracują celnicy – powiedział – na pewno nie zostanie się zatrzymanym”. Reszta członków grupy nie podzielała jednak tej pewności. W przypadku, gdyby niosącego walizkę zatrzymano i znaleziono pistolety, miał powiedzieć, że walizka nie należy do niego. Wróciłby wtedy do miejsca odbioru bagażu, a tam oczywiście znajdowałaby się identyczna waliza, ale wypełniona osobistymi rzeczami i bez pistoletów.
Kiedy grupa znajdzie się już w Teheranie, mieli porozumieć się telefonicznie z Dallas. Coburn był całkowicie pewien, że Irańczycy podsłuchują rozmowy telefoniczne. Dlatego też opracowano kod, mający zabezpieczyć tajność. Był on dość prosty. GR oznaczało A, GS – B, GT – C i tak dalej, aż do GZ, które oznaczało I. Następnie HA znaczyło J, HB – K, aż do HR, które znaczyło Z. Cyfry od jednego do dziewięciu oznaczone były od IA do II; U oznaczało zero.
Mogli zastosować wprawdzie alfabet wojskowy, w którym A nazywane jest Alfa, B – Bravo, C – Charlie i tak dalej.
Aby zyskać na czasie, kodować miano tylko kluczowe słowa. Zdanie „Jest w EDS” będzie więc brzmiało „Jest w Golf Viktor Hotel Kilo Golf Uniform”. Sporządzono tylko trzy kolejne kopie klucza kodu. Simons dał jedną z nich Mervowi Staufferowi mającemu pełnić rolę skrzynki kontaktowej w Dallas. Dwie pozostałe otrzymali; Jay Coburn i Pat Sculley, którzy – choć nie powiedziano im tego oficjalnie – stali się zastępcami Simonsa. Kod miał zapobiec przypadkowemu przeciekowi spowodowanemu przez rutynowy podsłuch telefoniczny – jednak jako ludzie komputerów, wiedzieli o tym lepiej, niż ktokolwiek inny – że taki prosty kod literowy może zostać złamany przez eksperta w kilka minut.
W celu dodatkowego zabezpieczenia, niektóre popularne słowa były zastępowane przez specjalne grupy kodowe. I tak, Paul był AG, Bill – AH, Ambasada Amerykańska – GC, Teheran zaś AU. Perota nazywano prezesem, pistolety – taśmami, więzienie oznaczało „Centrum Danych”, Kuwejt zaś – „Naftowe Miasto”. Istambuł miał być „Sanatorium”, atak zaś na więzienie – Planem „A”. Wszyscy to musieli zapamiętać. Gdyby kogoś pytano o kod, miał odpowiedzieć, że służy skracaniu wiadomości przesyłanych teleksem. Kodowa nazwa akcji brzmiała „Operacja Hotfoot” – „Na żywo”. Był to pomysł Rona Davisa, skrót tekstu: „Pomóż twym dwóm przyjaciołom w Teheranie „HOTFOOT”. Simons zgodził się na ten kryptonim. „Używano go w wielu akcjach – powiedział – i po raz pierwszy jest użyty we właściwy sposób”.
Atak na więzienie ćwiczyli przynajmniej z setkę razy.
Na terenie otaczającym domek nad jeziorem Grapevine, Schwebach i Davis przybili belkę pomiędzy dwoma drzewami na wysokości dwunastu stóp. Miała zastępować płot więzienny. Merv Stauffer przyprowadził im furgonetkę pożyczoną od służby bezpieczeństwa EDS.
Raz po razie Simons podchodził do „płotu” i dawał znak ręką. Poche podjeżdżał furgonem i zatrzymywał się. Boulware wyskakiwał z tyłu, Davis wdrapywał się na dach i przesadzał ogrodzenie. – Coburn za nim Boulware właził na dach i opuszczał drabinę na „podwórko”. „Paul” i „Bill” – grali ich Schwebach i Sculley, którzy nie musieli próbować swoich ról przy ubezpieczaniu skrzydeł – wchodzili po drabinie i przez płot, za nimi Coburn i na końcu Davis. Wszyscy wskakiwali potem do furgonetki i Poche odjeżdżał pełnym gazem.
Czasami zamieniali się rolami, aby móc dublować się. Ustalili stopień ważności zadań, gdyby któryś z nich odpadł – na skutek zranienia albo z jakiegoś innego powodu – wiedzieli bez namysłu, kto ma zająć czyje miejsce. Schwebach i Sculley odgrywając role Paula i Billa niekiedy udawali chorych i wtedy trzeba było transportować ich po drabinie i przez ogrodzenie.
Wszystkie te próby wykazały, że sprawność fizyczna przynosi istotne korzyści. Davis potrafił wspiąć się tam i z powrotem na płot w półtorej sekundy, dwukrotnie tylko dotykając drabiny. Żaden z nich nie był w stanie powtórzyć tego wyniku nawet w przybliżeniu.
Pewnego razu Davis zrobił to nieco za szybko i wylądował na zmarzniętej ziemi, nadwerężając przy tym ramię. Kontuzja nie była groźna, ale podsunęła Simonsowi pewien pomysł. Davis pojedzie do Teheranu z ręką na temblaku i będzie miał przy sobie woreczek z grochem do ćwiczeń rehabilitacyjnych. W woreczku będzie także śrut nr 2.
Simons rejestrował czas akcji od momentu, w którym furgonetka zatrzyma się przy ogrodzeniu, aż do chwili kiedy ruszy z miejsca. Pod koniec treningu, według jego stopera, przeprowadzali całą akcję w niespełna trzydzieści sekund.
Strzelanie z Waltherów PPK ćwiczyli na strzelnicy publicznej Garland. Szefowi strzelnicy powiedzieli, że są pracownikami służb bezpieczeństwa z całego kraju, odbywającymi kurs w Dallas i zanim będą mogli wrócić do domów, muszą odbyć praktykę strzelecką. Nie uwierzył im, zwłaszcza kiedy pojawił się tam T. J. Marquez, wyglądający w swoim czarnym płaszczu i kapeluszu na bossa mafijnego z filmu i z bagażnika swojego czarnego „Lincolna” wyciągnął dziesięć Waltherów PPK i pięć tysięcy sztuk amunicji.
Niebawem wszyscy strzelali dobrze, oprócz Davisa. Simons zasugerował, aby strzelał leżąc, bo taką pozycję zajmie na podwórku, i okazało się, że Ron radzi sobie o wiele lepiej.
Na zewnątrz było straszliwie zimno i kiedy tylko nie strzelali, siedzieli wszyscy w małym baraczku, próbując się ogrzać, wszyscy – oprócz Simonsa, który przez cały dzień przebywał na zewnątrz, zupełnie jakby był z kamienia.
Nie był z kamienia. Kiedy pod koniec dnia wsiadł do samochodu Merva Stauffera, powiedział: „Jezu Chryste, ale zimno”.
Zaczął im dogadywać, że są mięczakami. Ciągle tylko gadają o tym, gdzie mają ochotę pójść coś zjeść i co by zamówili – powiedział. Gdyby on był głodny, otworzyłby puszkę. Śmiał się, kiedy widział, że któryś celebruje drinka. Kiedy on jest spragniony, napełnia kubek wodą i wypija jednym haustem. „Nie po to nalewałem, żeby się temu przyglądać” mówił przy takiej okazji. Zademonstrował im pewnego razu, jak potrafi strzelać – każdy pocisk siedział w środku tarczy. Kiedyś Coburn zobaczył go bez koszuli: muskulatura Simonsa byłaby imponująca nawet u kogoś o dwadzieścia lat młodszego.
Było to całe przedstawienie pod tytułem „Twardy facet”. Co ciekawe jednak, żaden z nich nigdy się z tego nie śmiał. W przypadku Simonsa była to prawda.
Pewnego wieczoru w domku nad jeziorem pokazał im najlepszy sposób, w jaki można szybko i cicho zabić człowieka.
Zamówił, a Merv Stauffer zakupił dla każdego z nich krótki obosieczny nóż.
– Wygląda na niewielki – powiedział Davis przyglądając się nożowi. – Czy jest wystarczająco długi?
– Owszem. Chyba, że chcesz go naostrzyć, kiedy wyjdzie z drugiej strony – odparł Simons.
Pokazał im dokładnie, w którym miejscu znajduje się nerka. – Jedno pchnięcie – dokładnie tutaj – jest śmiertelne – powiedział, wskazując miejsce na plecach małego Glenna Jacksona.
– Czy nie będzie krzyczał”? – spytał Davis.
– To tak bardzo boli, że nawet nie piśnie.
W czasie pokazu Simonsa wszedł Merv Stauffer i stał teraz z otwartymi ustami w drzwiach, trzymając pod każdym ramieniem papierowe torby od McDonalda. Simons zobaczył go i powiedział:
– Spójrzcie na niego – nie może wydobyć głosu, chociaż jeszcze go nikt nie dziabnął.
Merv roześmiał się i zaczął rozdzielać żywność.
– Wiecie, o co zapytała mnie dziewczyna w zupełnie pustej restauracji McDonalda, kiedy poprosiłem ją o trzydzieści hamburgerów i trzydzieści porcji frytek?
– O co?
– O to, co zawsze. „Na wynos, czy na miejscu?”
Simons uwielbiał pracować na zamówienia prywatne.
W wojsku, zawsze jednym z największych problemów było zaopatrzenie. Nawet kiedy planował rajd na Son Tay, operację, którą był osobiście zainteresowany sam prezydent, odniósł wrażenie, że musiał wypełnić sześć kwestionariuszy i uzyskać akceptację dwunastu generałów, za każdym razem, kiedy potrzebował nowego ołówka. A potem, kiedy cała papierkowa robota została już wykonana, okazywało się, że przedmiotów tych nie ma na składzie albo że dostarczą je po czterech miesiącach, a nawet – i to było najgorsze – kiedy zamówiony materiał już był, okazywało się, że jest do niczego. Dwadzieścia dwa procent zamówionych przez niego spłonek nie odpaliło. Próbował zdobyć celowniki noktowizyjne dla swoich komandosów. Dowiedział się wtedy, że wojsko poświęciło siedemnaście lat na próby opracowania takiego celownika, ale do 1970 roku w armii było zaledwie sześć ręcznie wykonanych prototypów. A potem po prostu wyszukał doskonały celownik noktowizyjny produkcji brytyjskiej, który można było zakupić w Armalite Corporation za 49 dolarów i 50 centów. Te właśnie celowniki wzięli ze sobą do Wietnamu uczestnicy rajdu na Son Tay.
W EDS nie trzeba było wypełniać kwestionariuszy ani uzyskiwać akceptacji, w każdym razie Simons nie musiał tego robić. Informował Merva Stauffera, czego potrzebuje, i Stauffer mu to dostarczał, zazwyczaj tego samego dnia. Poprosił o dziesięć Waltherów PPK oraz dziesięć tysięcy sztuk amunicji i otrzymał je. Dostał wybór kabur, zarówno prawo – jak i leworęcznych tak, aby każdy mógł wybrać sobie taką, z którą czuł się najlepiej. Dostarczono mu zestawy do przeładowywania amunicji śrutowej do dwudziestek, szesnastek i dwunastek, ciepłą odzież dla wszystkich członków grupy, w tym również płaszcze, koszule, skarpety i wełniane kominiarki. Pewnego dnia poprosił o sto tysięcy dolarów gotówką. Dwie godziny później T. J. Marquez przyjechał do domku nad jeziorem z pieniędzmi w kopercie.
Różniło się to od wojska jeszcze pod innymi względami. Jego ludzie nie byli żołnierzami, których można zmusić do posłuszeństwa, ale jednymi z najinteligentniejszych członków młodej kadry kierowniczej Stanów Zjednoczonych. Od samego początku wiedział, że nie może po prostu objąć dowództwa. Musiał pozyskać ich zaufanie.
Ci ludzie posłuchają rozkazu, jeżeli się z nim zgodzą. Jeżeli nie, zaczną dyskutować. Było to jednak dobre w sali konferencyjnej, ale nie do przyjęcia na polu walki.
Byli również wrażliwi. Kiedy po raz pierwszy mówili o podpaleniu samochodu w celu odwrócenia uwagi, któryś z nich zaprotestował, mówiąc, że mogą zostać poszkodowani niewinni przechodnie. Simons szydził z ich skautowskiej moralności, z tego, że obawiają się stracić swoje odznaki honorowe, do każdego z nich zwracał się per Jack Armstrong – przyrównując ich do bohatera słuchowisk radiowych, który krążył po świecie walcząc ze zbrodnią i przeprowadzając przez ulicę starsze panie, zbyt dobrego, by był prawdziwy.
Mieli także skłonność do zapominania o powadze tego, co robili. Było zawsze sporo żartów i wybryków, zwłaszcza ze strony młodego Rona Davisa. Pewna doza humoru w grupie przydawała się w czasie niebezpiecznej misji, ale od czasu do czasu Simons ostrą uwagą był zmuszony przywoływać ich do porządku.
Przez cały czas dawał im wszystkim okazję do wycofania się. Znowu zawołał do siebie Rona Davisa i zapytał:
– Będziesz pierwszy za ogrodzeniem. Czy nie masz w związku z tym jakichś zastrzeżeń?
– Nie.
– To dobrze, bo w przeciwnym razie nie wziąłbym cię ze sobą. Załóżmy, że Paul i Bill nie podejdą od razu? Załóżmy, iż dojdą do wniosku, że kiedy skierują się w stronę ogrodzenia, zostaną zastrzeleni. Utkniesz tam na widoku strażników. Będziesz w cholernych opałach.
– Tak.
– Jeżeli chodzi o mnie, to mam sześćdziesiątkę i swoje już przeżyłem. Do diabła, nie mam nic do stracenia. Ale ty jesteś młody i Marva jest w ciąży, prawda?
– Tak.
– I jesteś zupełnie pewny, że chcesz brać udział?
– Tak.
Pracował nad nimi wszystkimi. Bezcelowe było mówienie im, że on, mający tyle doświadczenia, wie lepiej. Musieli sami dojść do takiego wniosku. Jego przedstawienie pod tytułem: „Twardy facet” miało na celu wbicie im do głowy, że od tej pory takie rzeczy jak ciepło, jedzenie, picie i martwienie się o niewinnych przechodniów nie będzie zabierało im wiele czasu ani uwagi. Strzelanie i nauka posługiwania się nożem miały również ukryty cel: ostatnią rzeczą, jakiej Simons by pragnął, było zabicie kogokolwiek w czasie tej akcji. Z drugiej strony jednak nauka zabijania przypominała wszystkim, że uwolnienie więźniów może być sprawą życia i śmierci.
Najważniejszy element jego kampanii psychologicznej stanowiło ciągłe ćwiczenie ataku na więzienie. Simons był w stu procentach przekonany, że więzienie nie wygląda dokładnie tak, jak opisał je Coburn i że plan będzie musiał ulec zmianom. Rajd nigdy nie przebiega dokładnie według scenariusza – wiedział o tym najlepiej.
Próby rajdu na Son Tay trwały tygodniami. W bazie lotniczej Eglin na Florydzie wybudowano dokładną kopię obozu jenieckiego z belek dwa na cztery cale i płótna. Tę cholerną makietę trzeba było każdego ranka przed świtem rozmontować i zmontować z powrotem na noc, ponieważ dwa razy na dobę przelatywał nad Florydą radziecki satelita zwiadowczy Kosmos 355. Była to jednak wspaniała sprawa – każde cholerne drzewo i rów w obozie jenieckim Son Tay zostały odtworzone w bazie. I potem, po tych wszystkich próbach, kiedy robili to już na serio, jeden ze śmigłowców, ten właśnie, w którym był Simons, wylądował w niewłaściwym miejscu.
Simons nigdy nie zapomni momentu, w którym okazało się, że pomylił się. Jego śmigłowiec właśnie wystartował po wylądowaniu komandosów. Zaskoczony wietnamski wartownik wyjrzał z okopu i Simons strzelił mu w pierś. Rozpętało to kanonadę, w górę wzbiła się rakieta oświetlająca i Simons widział, że otaczające go budynki wcale nie są zabudowaniami obozu Son Tay. „Wezwij ten cholerny śmigłowiec z powrotem” – krzyknął do radiooperatora. Polecił sierżantowi, aby natychmiast włączył lampę stroboskopową oznaczającą miejsce lądowania.
Wiedział już gdzie są – czterysta jardów od Son Tay, w umocnionym punkcie, oznaczonym na mapach wywiadowczych jako szkoła. To wcale nie była szkoła. Wszędzie były nieprzyjacielskie wojska. To były koszary i Simons zorientował się, że pomyłka pilota śmigłowca w gruncie rzeczy była szczęśliwą, mógł teraz bowiem przeprowadzić atak uprzedzający i zlikwidować zgrupowanie nieprzyjacielskie, które mogło zagrozić całej operacji.
Tej właśnie nocy stał przed koszarami i zastrzelił osiemdziesięciu ludzi w gaciach.
Nie, nie zdarzyło się jeszcze, by jakaś operacja przebiegała zgodnie z planem. Sprawność w realizowaniu scenariusza była właściwie tylko celem połowicznym. To, co istotne – a w przypadku ludzi z EDS najważniejsze – było nauczenie się działania zespołowego. Oczywiście byli już znakomitymi „jajogłowymi”. Wystarczyło dać każdemu z nich biuro, sekretarkę i telefon a wspólnie skomputeryzowaliby cały świat. Ale jednak pracować razem – ramię w ramię – to było dla nich coś nowego. Kiedy zaczynali, 3 stycznia, nie potrafiliby wspólnie wiosłować w kajaku. Pięć dni później stanowili już mechanizm.
I to było już wszystko, co mogli zrobić tutaj. W Teksasie.
Teraz powinni zobaczyć, jak naprawdę wygląda to więzienie. Był czas najwyższy, aby wybrać się do Teheranu.
Simons powiedział Staufferowi, że chce ponownie spotkać się z Perotem.
W czasie, gdy grupa ratownicza trenowała, prezydent Carter uzyskał ostatnią szansę zapobieżenia krwawej rewolucji w Iranie. I zmarnował ją. Oto jak się to stało…
Ambasador William Sullivan w nocy 4 stycznia z zadowoleniem położył się do łóżka w swych prywatnych apartamentach dużej, chłodnej rezydencji, położonej na terenie ambasady, na rogu alei Roosevelta i Takht-e-Jamshid w Teheranie.
Szef Sullivana, sekretarz stanu Cyrus Vance, przez cały listopad i grudzień zajęty był pertraktacjami w Camp David, teraz jednak powrócił do Waszyngtonu i skoncentrował się na sprawach irańskich. Rzeczywiście, rezultat był widoczny. Skończyło się wahanie i niezdecydowanie. Depesze z instrukcjami dla Sullivana zaczęły być lapidarne i rzeczowe. I co najważniejsze, Stany Zjednoczone wreszcie przyjęły strategię postępowania w sytuacji kryzysowej – mieli rozmawiać z ajatollahem Chomeinim.
To był pomysł samego Sullivana. Doszedł już całkowicie do przekonania, że szach wkrótce opuści Iran i Chomeini triumfalnie powróci do kraju. Ambasador wierzył, że jego zadaniem będzie utrzymać amerykańsko – irańskie stosunki po zmianie rządu na dotychczasowym poziomie. Dzięki temu, gdy wszystko już się skończy, Iran pozostanie twierdzą wpływów Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. Można było tego dokonać, pomagając irańskim siłom zbrojnym utrzymać swoją pozycję i kontynuując amerykańską pomoc wojskową dla każdej nowej władzy.
Sullivan porozumiał się z Vance’em przez specjalną linię telefoniczną i powiedział mu to. Nalegał przy tym, aby Stany Zjednoczone skierowały wysłannika do Paryża, który spotkałby się tam z ajatollahem. Chomeinim – go należy powiadomić, że głównym obiektem zainteresowania Stanów Zjednoczonych jest zachowanie nienaruszalności terytorialnej Iranu i zneutralizowanie wpływów radzieckich, że Amerykanie nie chcą, by doszło w Iranie do walk między wojskiem a rewolucjonistami islamskimi, i że natychmiast, gdy ajatollah będzie u władzy, Stany Zjednoczone zaproponują mu taką samą pomoc wojskową i dostawy broni jak szachowi.
Był to odważny plan. Z pewnością znajdą się tacy, którzy zarzucą Stanom Zjednoczonym, że opuściły przyjaciela. Sullivan był jednak przekonany, że nadeszła pora na zerwanie więzów z szachem i zadbanie o przyszłość.
Ku jego niezmiernej satysfakcji, Vance zgodził się.
Podobnie szach. Znużony, apatyczny i nie mający już ochoty przelewać krwi, aby utrzymać się u władzy, nawet nie okazał niechęci.
Wysłannikiem do ajatollaha Vance mianował Theodora H. Eliota, starszego rangą dyplomatę, który pracował jako radca ekonomiczny w Teheranie i mówił płynnie w farsi. Sullivan był zachwycony tym wyborem.
Ted Eliot miał przybyć do Paryża za dwa dni, 6 stycznia.
W jednej z sypialni dla gości w rezydencji ambasadora, generał lotnictwa Robert „Holender” Huyser również udawał się na spoczynek.
Sullivan nie traktował misji Huysera z równym entuzjazmem, jak misji Eliota. Huyser, za czasów Haiga zastępca głównodowodzącego sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych w Europie, przybył wczoraj, aby przekonać generałów irańskich o konieczności poparcia nowego rządu Bakhtiara w Teheranie. Sullivan znał Huysera. Był on wprawdzie świetnym żołnierzem, ale żadnym dyplomatą. Nie znał języka farsi i nie znał Iranu. Jednak, gdyby nawet nadawał się do tego doskonale, jego zadanie byłoby tak samo beznadziejne. Nowy rząd nie zdołał uzyskać poparcia nawet umiarkowanych ugrupowań; Szahpur Bakhtiar został wyrzucony z centrowej Partii Frontu Narodowego tylko za to, że przyjął propozycję szacha i sformował nowy gabinet. W tym samym czasie armia, którą Huyser na próżno usiłował przeciągnąć na stronę Bakhtiara, ciągle traciła na znaczeniu, ponieważ tysiące żołnierzy dezerterowało i przyłączało się do zrewoltowanych tłumów ulicznych. Najlepszym rozwiązaniem, na które Huyser mógł obecnie liczyć, było powstrzymanie, choć na krótko, rozpadu armii, aby dać czas Eliotowi na zorganizowanie pokojowego powrotu ajatollaha.
Gdyby to się udało, byłoby wielkim osiągnięciem Sullivana, czymś, z czego każdy dyplomata mógłby być dumny do końca życia. Jego plan mógł umocnić pozycję Stanów Zjednoczonych i ocalić życie wielu ludziom.
Gdy ambasador kładł się spać, tylko jedno zmartwienie nie dawało mu spokoju. Misja Eliota, z którą wiązał tyle nadziei, była planem Departamentu Stanu, identyfikowanego w Waszyngtonie z sekretarzem stanu Vance’em. Natomiast misja Huysera była pomysłem Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Wrogość między Vance’em i Brzezińskim była powszechnie znana. I właśnie w tym momencie Brzeziński, po spotkaniu na szczycie w Gwadelupie, wraz z prezydentem Carterem łowił ryby na morzu w pobliżu Karaibów. Któż mógł wiedzieć, co Brzeziński szeptał prezydentowi do ucha, kiedy tak żeglowali po czystym, błękitnym morzu?
Wcześnie rano obudził Sullivana telefon.
Z centrum telekomunikacyjnego, znajdującego się w budynku ambasady, dzwonił pełniący dyżur urzędnik. Z Waszyngtonu nadeszła pilna depesza. Być może ambasador zechce natychmiast się z nią zapoznać.
Sullivan wstał i pełen złych przeczuć przeszedł trawnikiem do ambasady. Depesza informowała, że misja Eliota została odwołana.
Decyzję tę podjął prezydent. Sullivan był proszony o niekomentowanie zmiany planów. Został poinstruowany, aby poinformować szacha, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma zamiaru rozpoczynać rozmów z ajatollahem Chomeinim. Sullivan był załamany.
Był to koniec amerykańskich wpływów w Iranie. Oznaczało to również, że sam Sullivan utracił swą szansę zapisania się w pamięci jako ambasador, który zapobiegł krwawej wojnie domowej.
Wysłał do Vance’a gniewną depeszę, w której stwierdził, że prezydent popełnił wielki błąd i powinien rozważyć swą decyzję ponownie.
Wrócił do łóżka, ale nie mógł już zasnąć.
Z porannej, kolejnej depeszy wynikało, że decyzja prezydenta została utrzymana w mocy.
Sullivan znużony pojechał do pałacu na wzgórzu, aby porozmawiać z szachem.
Tego ranka szach sprawiał wrażenie napiętego i wymizerowanego. Usiadł wraz z Sullivanem do nieodzownej filiżanki herbaty. Potem Sullivan powiedział mu, że prezydent Carter odwołał misję Eliota.
Szach był przygnębiony.
– Ale dlaczego ją odwołał? – zapytał, poruszony. – Nie wiem – odpowiedział Sullivan.
– W jaki więc sposób mają zamiar wywrzeć wpływ na tych ludzi, jeżeli nawet nie chcą z nimi rozmawiać?
– Nie wiem.
– Cóż więc Waszyngton zamierza teraz zrobić? – zapytał szach unosząc ręce w geście rozpaczy.
– Nie wiem – odrzekł Sullivan.
– Ross, to idiotyzm – powiedział głośno Tom Luce. – Zniszczysz firmę i siebie samego.
Perot popatrzył na prawnika. Siedzieli w gabinecie Perota. Drzwi były zamknięte.
Luce nie był pierwszym, który mu to mówił. W tym tygodniu, podczas gdy wiadomości rozprzestrzeniały się po szóstym piętrze, kilku dyrektorów naczelnych Perota przyszło do niego, aby powiedzieć mu, że operacja ratunkowa jest pomysłem niebezpiecznym i szaleńczym oraz że powinien z niej zrezygnować.
„Przestańcie się tym przejmować – powiedział im Perot. – Zajmijcie się tym, co do was należy”.
Luce był w charakterystyczny dla siebie sposób krzykliwy. Z agresywnym wyrazem twarzy, zachowując się jak na sali sądowej, argumentował tak, jakby słuchała go ława przysięgłych.
– Mogę ci tylko wyjaśnić sytuację prawną, ale muszę powiedzieć, że ta operacja ratunkowa może stworzyć jeszcze więcej problemów i to o wiele gorszych, niż obecne. Do diabła, Ross, czy mam sporządzić spis przepisów prawnych, które masz zamiar złamać?!
– Spróbuj – rzekł Perot.
– Będziesz miał grupę najemników, a to jest nielegalne tu, w Stanach, w Iranie i w każdym kraju, przez który grupa ta będzie przejeżdżać. W każdym razie będą winni przestępstw kryminalnych i w rezultacie możesz mieć w więzieniu dziesięciu ludzi zamiast dwóch.
Jest jednak coś znacznie gorszego. Twoi ludzie znajdą się w o wiele gorszej sytuacji, niż żołnierze na polu walki – prawa międzynarodowe i Konwencja Genewska, które chronią wojskowych w mundurach, nie obejmują takiego prywatnego oddziału.
Jeżeli ich schwytają w Iranie… Ross, rozstrzelają ich! Jeżeli zostaną zatrzymani w jakimkolwiek kraju, który ma z Iranem układ o ekstradycji, zostaną odesłani do Iranu i rozstrzelani. Wtedy zamiast dwóch niewinnych pracowników w więzieniu, będziesz miał ośmiu winnych i martwych.
I jeżeli się to zdarzy, rodziny zabitych mogą wystąpić przeciwko tobie. To zrozumiałe, cała ta sprawa bowiem będzie wyglądać idiotycznie. Wdowy wystąpią przed amerykańskimi sądami o ogromne odszkodowania, które mogą doprowadzić firmę do bankructwa. Pomyśl o dziesięciu tysiącach ludzi, którzy zostaną bez pracy, jeżeli to nastąpi. Pomyśl o sobie, Ross, przecież mogą cię oskarżyć o przestępstwa kryminalne i wpakować do więzienia!
– Jestem ci wdzięczny za poradę, Tom – odparł spokojnie Perot.
– To wszystko do ciebie nie dociera, co? – Luce wytrzeszczył na niego oczy.
– Oczywiście, że dociera – Perot uśmiechnął się. – Ale jeżeli będziesz szedł przez życie martwiąc się o wszystko, co się może złego zdarzyć, to wkrótce dojdziesz do wniosku, że najlepiej nic nie robić.
Rzecz w tym, że Perot wiedział coś, o czym Luce nie miał pojęcia: Perot był szczęściarzem.
Przez całe swoje życie był szczęściarzem.
Jako dwunastoletni chłopiec rozwoził gazety w biednej, czarnej dzielnicy w Texarkanie. „Texarcana Gazette” kosztowała wówczas dwadzieścia pięć centów na tydzień i w niedziele, kiedy zbierał pieniądze, miał pod koniec dnia czterdzieści lub pięćdziesiąt dolarów ćwierć dolarówkami w kieszeni. I każdej niedzieli, gdzieś po drodze, jakiś biedak, który minionej Žnocy przepił w barze całą tygodniówkę, mógł spróbować odebrać mu pieniądze. Dlatego żaden inny chłopak nie chciał dostarczać gazet w tej części miasta. Ross jednak nigdy nie bał się. Był konno, napady nigdy nie były przeprowadzane w zbyt zdecydowany sposób. Miał szczęście – nigdy nie stracił pieniędzy.
Powtórnie szczęście Perota dało znać o sobie, kiedy przyjęto go Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis. Zgłoszenia musiały być poparte przez senatora lub kongresmena, ale rodzina Perotów nie miała takich wymaganych znajomości.
W każdym razie młody Ross nigdy nie widział morza – najdalszym miejscem, do którego dojechał, było Dallas oddalone o 180 mil. Ale w Texarkanie był młody człowiek o nazwisku Josh Morris junior, który był w Annapolis, opowiedział Rossowi o Akademii i Ross zakochał się w marynarce wojennej, nie widząc nawet okrętu na oczy. Pisał więc do senatorów błagając o poparcie. Udało mu się, podobnie jak zawsze później w życiu, bo był zbyt głupi, aby wiedzieć, że to niemożliwe.
Dopiero po wielu latach dowiedział się, jak do tego doszło. Otóż pewnego dnia w 1949 roku senator W. Lee O’Daniel porządkował swoje biurko. Jego kadencja dobiegła końca ł nie kandydował ponownie. Sekretarz powiedział mu:
– Senatorze, mamy nie wykorzystane skierowanie do Akademii Marynarki Wojennej.
– Czy ktoś się ubiega o nie? – spytał senator.
– Cóż, jest ten chłopak z Texarkany, który od lat próbuje…
– Daj mu je – stwierdził senator.
Kiedy Perot słyszał tę historię, okazało się, że jego nazwisko nie padło ani razu w czasie tej rozmowy.
I znów miał szczęście, kiedy w odpowiednim momencie założył EDS. Jako sprzedawca w IBM zorientował się, że klienci nie robią najlepszego użytku z urządzeń, które im sprzedaje. Opracowanie danych było nową i wyspecjalizowaną umiejętnością. Banki były dobre w bankowości, agencje ubezpieczeniowe w ubezpieczeniach, producenci – w produkowaniu, komputerowcy zaś – byli dobrzy w opracowywaniu danych. Klient nie chciał urządzenia, chciał szybkiej, taniej informacji, którą mogło ono mu dostarczyć. Ale pomimo to klient zbyt często tracił zbyt wiele czasu, organizując swój nowy dział opracowania danych i ucząc się zastosowania aparatury. W tej sytuacji komputer przysparzał mu tylko kłopotów i wydatków, zamiast ich oszczędzać. Pomysł Perota polegał na sprzedawaniu kompletu – pełnego działu opracowania danych wraz z aparaturą, oprogramowaniem i personelem. Klient musiał jedynie powiedzieć zwyczajnie i po prostu, jakiej informacji potrzebuje, i EDS dostarczała mu wszystkiego. I wtedy mógł zajmować się tym, w czym był dobry – bankowością, ubezpieczeniami albo produkcją.
IBM odrzuciło pomysł Perota. Była to dobra koncepcja, ale przynosiła zbyt małe zyski. Z każdego dolara wydanego na opracowanie danych osiemdziesiąt centów szło na oprzyrządowanie, a tylko dwadzieścia centów na programy, które miał zamiar sprzedawać Perot. IBM nie miało ochoty uganiać się za drobniakami. Wtedy Perot podjął tysiąc dolarów ze swoich oszczędności i zaczął na własną rękę. W ciągu dziesięciu lat proporcje ulegały zmianie, aż wreszcie oprogramowanie zaczęło pochłaniać siedemdziesiąt centów z każdego dolara włożonego w opracowanie danych, Ross zaś o własnych siłach doszedł do pozycji jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
Prezes IBM, Tom Watson, spotkał pewnego dnia Perota w restauracji i zapytał:
– Chciałbym się dowiedzieć tylko jednego, Ross. Czy przewidziałeś, że proporcje te ulegną zmianie?
– Nie – odpowiedział Perot. – Wydawało mi się wtedy, że dwadzieścia centów będzie przyzwoitym zyskiem.
Tak, miał szczęście, ale musiał mu dawać pole do popisu. Nie wystarczało siedzieć w kącie i być ostrożnym. Nigdy nie będzie się miało szansy zostać szczęściarzem, jeżeli nie podejmie się ryzyka. Przez całe swoje życie Perot podejmował ryzyko.
Tak się zdarzyło, że tym razem było owo największe. Do gabinetu wszedł Merv Stauffer.
– Jesteś gotów? – zapytał.
– Tak.
Perot wstał i obaj mężczyźni wyszli z biura. Zjechali windą i wsiedli do samochodu Stauffera – nowiutkiego, czterodrzwiowego „Lincolna Versailles”. Perot przeczytał wizytówkę na tablicy przyrządowej. „Merv i Helen Staufferowie”. Wnętrze samochodu cuchnęło cygarami Simonsa.
– Czeka na ciebie – rzekł Merv.
– Dobrze.
Towarzystwo naftowe Perota, Petrus, mieściło się tuż obok, w następnym domu przy Forest Lane. Merv zawiózł już tam Simonsa, a teraz przyjechał po Perota. Potem odwiezie Perota do EDS i wróci po Simonsa. Było to konieczne ze względu na zachowanie tajemnicy – możliwie jak najmniej osób powinno było widzieć Perota i Simonsa razem.
W ciągu ostatnich sześciu dni, w czasie których Simons i jego grupa robili swoje nad jeziorem Grapevine, perspektywy prawnego rozwikłania problemu Paula i Billa zmniejszyły się. Kissinger, po tym jak nie udało mu się z Ardeshirem Zahedim, nie był w stanie przyjść z jakąkolwiek pomocą. Prawnik Tom Luce wydzwaniał bez przerwy do każdego z dwudziestu czterech kongresmenów z Teksasu, obu teksańskich senatorów i w ogóle do każdego w Waszyngtonie, kto tylko mógł odebrać jego telefon. Wszyscy oni jednak ograniczali się wyłącznie do rozmów z Departamentem Stanu, aby dowiedzieć się, co słychać w tej sprawie i wszystkie te ich działania kończyły się na biurku Henry’ego Prechta.
Dyrektor działu finansowego EDS, Tom Walter, wciąż nie mógł znaleźć banku, który wystawiłby list kredytowy na 12 750 000 dolarów. Jak wyjaśnił to Perotowi, problem polegał na tym, że zgodnie z amerykańskimi przepisami prawnymi, każda osoba, czy też przedsiębiorstwo mogli oprotestować list kredytowy, jeżeli istniał dowód, że został on podpisany pod przymusem, na przykład z powodu szantażu lub kidnapingu. Banki uważały uwięzienie Paula i Billa za klasyczny przykład wymuszenia i wiedziały, że EDS mogła wystąpić przed amerykańskim sądem ze stwierdzeniem, że list kredytowy jest nieważny, a pieniądze nie powinny zostać wypłacone. Teoretycznie wprawdzie nie miałoby to znaczenia, ponieważ w tym czasie Paul i Bill byliby już w domu i amerykański bank mógłby po prostu – i to całkowicie legalnie – odmówić uznania listu kredytowego w momencie, kiedy zostałby on przedstawiony do realizacji przez rząd irański. Jednakże większość banków amerykańskich udzieliła Iranowi poważnych pożyczek, obawiały się więc, że Irańczycy mogliby zastosować środki odwetowe, potrącając tę sumę ze swoich zadłużeń. Walter wciąż poszukiwał dużego banku, który nie prowadziłby interesów z Iranem.
Tak więc operacja „Hotfoot” była wciąż, niestety, najlepszą stawką Perota.
Perot wysiadł z samochodu Stauffera na parkingu i wszedł do budynku towarzystwa naftowego.
Simons czekał na niego w niewielkim gabinecie, zarezerwowanym wyłącznie dla Perota. Zajadał orzeszki ziemne i słuchał przenośnego radia. Perot domyślił się, że orzeszki były jego lunchem, radio zaś miało zagłuszyć podsłuch, który mógł znajdować się w pokoju.
Uścisnęli sobie dłonie. Perot spostrzegł, że Simons zapuścił brodę.
– Jak leci? – zapytał.
– Są dobrzy – odparł Simons. – Zaczynają być coraz bardziej zgrani.
– Zdaje pan sobie sprawę – stwierdził Perot – że może pan odrzucić każdego członka grupy, jeżeli uzna go pan za nieodpowiedniego.
Parę dni wcześniej Perot zaproponował, aby dołączyć do grupy człowieka, który znał Teheran i miał znakomitą opinię wojskową. Po krótkiej rozmowie Simons odrzucił go jednak, mówiąc: „Ten facet wierzy w te pierdoły, które mówi”. Obecnie Perot zastanawiał się, czy Simons w okresie treningów znalazł coś, co mogłoby zdyskwalifikować któregoś z członków grupy.
– To pan – ciągnął dalej – dowodzi akcją i…
– Nie ma potrzeby – odpowiedział Simons. – Nie chcę nikogo odrzucać.
– Roześmiał się cicho. – Jest to na pewno najbardziej inteligentna drużyna, z jaką kiedykolwiek pracowałem. Stwarza to oczywiście pewne problemy, ponieważ uważają, że rozkazy należy przedyskutować, a nie słuchać i wykonywać. Ale już się uczą, jak w razie potrzeby wyłączać te swoje maszynki do myślenia. Powiedziałem im bardzo wyraźnie, że w pewnym momencie tej zabawy kończą się dyskusje i zaczyna ślepe posłuszeństwo.
– W takim razie – uśmiechnął się Perot – udało się panu zrobić więcej przez sześć dni, niż mnie przez szesnaście lat.
– Nie mamy już nic do roboty w Dallas – stwierdził Simons. – Naszym kolejnym ruchem jest dotarcie do Iranu.
Perot skinął głową. Możliwe, że była to ostatnia szansa, by odwołać operację „Hotfoot”. Gdy opuszczą Dallas, może nie mieć z nimi łączności, tym samym więc wyjdą spod jego kontroli. Kości zostaną rzucone.
Ross, to idiotyzm. Zniszczysz firmę i zniszczysz samego siebie.
Do diabla, Ross, czy mam sporządzić spis przepisów prawnych, które masz zamiar złamać?!
Zamiast dwóch niewinnych pracowników w więzieniu, będziesz miał ośmiu winnych i martwych.
Cóż, jest ten chłopak z Texarkany, który próbuje od lat…
– Kiedy chce pan wyruszyć? – zapytał Simonsa.
– Jutro.
– Powodzenia – rzekł Perot.