Podczas gdy Simons rozmawiał z Perotem w Dallas, Pat Sculley, najbardziej nieudolny kłamca na świecie, był w Istambule i próbował okpić przebiegłego Turka.
Mr Fish był właścicielem jednoosobowego biura podróży, które Merv Stauffer i T. J. Marquez „odkryli” w czasie grudniowej ewakuacji. Wynajęli go, aby zajął się sprawami ewakuowanych w czasie ich postoju w Istambule, okazało się przy tym, że Mr Fish dokonał cudów. Zakwaterował ich wszystkich w hotelu Sheraton i zorganizował autobusy z portu lotniczego do hotelu. Kiedy przyjechali na miejsce, czekał na nich posiłek. Pozostawili go na lotnisku, aby odebrał bagaże i załatwił odprawę celną, one zaś jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zjawiły się przed odpowiednimi pokojami hotelowymi. Następnego dnia załatwił filmy wideo dla dzieci i zwiedzanie miasta dla dorosłych, wypełniając wszystkim czas przed odlotem do Nowego Jorku. Mr Fish dokonał tego w czasie, gdy większość pracowników hotelowych strajkowała… T. J. dowiedział się później, że Mrs Fish słała łóżka w pokojach hotelowych. Kiedy odloty do kraju były już zarezerwowane, Merv Stauffer chciał powielić kartkę z instrukcjami dla wszystkich, ale kopiarka hotelowa była zepsuta. Mr Fish znalazł technika, który naprawił ją o piątej rano w niedzielę. Jeden Mr Fish mógł tego dokonać.
Simons wciąż martwił się sprawą przemytu Waltherów PPK do Teheranu i gdy usłyszał, jak Mr Fish załatwił odprawę bagaży ewakuowanych w tureckim urzędzie celnym, zaproponował, żeby ten sam człowiek rozwiązał problem pistoletów. Sculley odleciał do Istambułu 8 stycznia.
Następnego dnia spotkał się z panem Fishem w kawiarni hotelu Sheraton. Mr Fish był wielkim, ubranym na ciemno, tęgim mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Był niezwykle cwany: Sculley nie miał co równać się z nim.
Sculley powiedział, że EDS potrzebuje pomocy w dwóch sprawach.
– Po pierwsze – potrzebny jest nam samolot, aby polecieć nim do Teheranu i z powrotem. Po drugie – musimy przenieść niektóre nasze bagaże przez odprawę celną bez przeprowadzania kontroli. Oczywiście, zapłacimy panu każdą rozsądną sumę za współpracę przy rozwiązaniu tych problemów.
– Ale dlaczego chcecie to zrobić? – zapytał Mr Fish z powątpiewaniem.
– Cóż, mamy trochę taśm magnetofonowych do systemów komputerowych w Teheranie – odparł Sculley. – Musimy je przewieźć i nie możemy ryzykować, że ktoś je prześwietli; albo zrobi z nimi coś takiego, co mogłoby je uszkodzić, ani że nie skonfiskuje ich jakiś podrzędny celnik.
– I po to chce pan wynająć samolot i załatwić przeniesienie pańskich bagaży przez kontrolę celną bez otwierania ich?
– Tak, o to właśnie chodzi. – Sculley wyraźnie widział, że Mr Fish nie wierzy w ani jedno jego słowo.
Mr Fish pokręcił głową. – Nie, panie Sculley. Z przyjemnością pomagałem pańskim przyjaciołom poprzednio, ale jestem właścicielem biura podróży, nie przemytnikiem. Nie zrobię tego.
– A co z samolotem? Czy może pan załatwić samolot? Mr Fish znowu pokręcił głową.
– Będzie pan musiał pojechać do Ammanu w Jordanii. Linia „Arab Wings” ma stamtąd czarterowe loty do Teheranu. To najlepsza rada, jaką mogę panu udzielić.
– W porządku – Sculley wzruszył ramionami.
Kilka minut później pożegnał się z Mr Fishem i wrócił do swojego pokoju, aby zadzwonić do Dallas.
Jego pierwsze zadanie jako członka grupy ratowniczej nie wyszło najlepiej. Kiedy Simons otrzymał tę wiadomość, postanowił zostawić Walthery PPK w Dallas.
Swą decyzję tak wytłumaczył Coburnowi:
– Nie narażajmy całej operacji już na samym wstępie, kiedy nawet nie jesteśmy pewni, czy w ogóle będziemy tych pistoletów potrzebować. Jest to ryzyko, którego nie musimy podejmować, w każdym bądź razie nie teraz. Jeżeli w jakimś momencie okaże się, że są nam niezbędne, Schwebach wróci do Dallas i przywiezie je.
Pistolety złożono w sejfie EDS wraz z narzędziami, które Simons zamówił, aby usunąć numery seryjne – ponieważ było to niezgodne z prawem, należało działać w ostatnim momencie. Tak, czy inaczej wezmą jednak walizy z podwójnymi dnami i zrobią z nimi próbny kurs. Wezmą również śrut numer 2 – Davis przeniesie go w swoim woreczku z grochem – i te urządzenia, których Simons będzie potrzebował do wymiany śrutu w nabojach. Przeniesie je sam.
Nie było sensu lecieć przez Istambuł, Simons wysłał więc Sculleya do Paryża, żeby zamówił tam miejsca w hotelu i spróbował zarezerwować bilety na przelot grupy do Teheranu.
Reszta odleciała z miejscowego portu lotniczego Dallas – Fort Worthy. 10 stycznia o 11. 05, samolotem linii „Braniff’, lot 341 do Miami. Tam przesiedli się na „National 4” do Paryża.
Następnego ranka, spotkali się ze Sculleyem na lotnisku Orły, w galerii obrazów, pomiędzy restauracją i kawiarnią.
Coburn zauważył, że Sculley jest podenerwowany. Pomyślał, że wszyscy zostali zarażeni przez Simonsa dbałością o zachowanie środków bezpieczeństwa. Podczas lotu ze Stanów, chociaż znajdowali się w tym samym samolocie, podróżowali oddzielnie, siedzieli osobno i udawali, że w ogóle się nie znają. W Paryżu Sculley uznał, że personel Hiltona na Orły, podsłuchuje jego rozmowy telefoniczne. W związku z tym Simons, który zawsze czuł się niepewnie w hotelach, postanowił, że porozmawiają w galerii.
Nie powiodło się także Sculleyowi z kolejnym zadaniem: zarezerwowaniem biletów lotniczych z Paryża do Teheranu.
– Połowa linii lotniczych nie lata do Iranu z powodu niestabilnej sytuacji politycznej i strajku w porcie lotniczym – powiedział. – Te loty, które pozostały, przepełnione są Irańczykami, którzy chcą dostać się do domu. Dowiedziałem się tylko, że „Swissair” lata tam z Zurychu.
Rozdzielili się na dwie grupy. Simons, Coburn, Poche i Boulware polecą do Zurychu i spróbują dostać się na lot „Swissairu”. Sculley, Schwebach, Davis i Jackson pozostaną w Paryżu.
Grupa Simonsa leciała do Zurychu pierwszą klasą „Swissairu”. Coburn siedział koło Simonsa. Cały lot spędzili jedząc wspaniały lunch, składający się z krewetek i steku. Simons piał hymny pochwalne na temat jedzenia. Coburna bawiło to, bo wciąż pamiętał, jak Simons mówił: „Kiedy jestem głodny, otwieram puszkę”.
Na lotnisku w Zurychu, punkt rezerwacji biletów do Teheranu oblegał tłum Irańczyków. Udało się zdobyć tylko jedno miejsce w samolocie. Który z nich powinien lecieć? Postanowili, że Coburn miał zająć się kwatermistrzowską częścią akcji. Jako szef personelu i główny organizator ewakuacji najlepiej orientował się w zasobach EDS w Teheranie: było to 150 pustych domów i mieszkań, 60 pozostawionych samochodów, w tym jeepów, 200 irańskich pracowników – byli tam tacy, którym można było zaufać, i tacy, którym ufać nie należało. Była tam także żywność, napoje i narzędzia pozostawione przez ewakuowanych. Przyjeżdżając do Teheranu, Coburn najlepiej przygotuje środki transportu, zapasy i kryjówkę dla reszty grupy.
Tak więc Coburn pożegnał się z przyjaciółmi i wsiadł do samolotu kierując się w stronę chaosu, przemocy i rewolucji.
Tego samego dnia, o czym nie wiedział ani Simons, ani reszta grupy, lotem 172 British Airways Ross Perot podążył z Nowego Jorku do Londynu. On również był w drodze do Teheranu.
Lot z Zurychu do Teheranu był zbyt krótki. Coburn przez cały czas raz po raz przypominał sobie, co ma zrobić. Nie mógł sporządzić żadnego planu – Simons nie pozwalał niczego zapisywać.
Jego pierwszym zadaniem będzie przedostanie się przez odprawę celną z walizami o podwójnych dnach. Pistoletów w nich nie było. W przypadku, gdyby skrytki odkryto, Coburn miał wyjaśnić, że służą one do przewozu delikatnej aparatury fotograficznej.
Następnie powinien był znaleźć kilka opuszczonych domów i mieszkań. Simons wybierze z nich te najlepiej nadające się na kryjówki. Potem będzie musiał wyszukać samochody i upewnić się, że mają wystarczający zapas paliwa.
Dla Keane’a Taylora, Richa Gallaghera i irańskich pracowników EDS przygotował bajeczkę o tym, że dyrekcja zleciła mu przygotowanie przewozu do Stanów przedmiotów osobistego użytku należących do ewakuowanych. Coburn zaproponował Simonsowi, żeby dopuścić do tajemnicy Taylora – będzie on wartościowym nabytkiem dla zespołu. Simons stwierdził, że sam podejmie decyzję po spotkaniu z Keane’em.
Coburn zastanawiał się, jak by tu zamydlić oczy Taylorowi. Wciąż myślał o tym, kiedy samolot wylądował.
W budynku portu lotniczego cały personel był w mundurach wojskowych.
„Ach to dlatego lotnisko działa pomimo strajku – uświadomił sobie Coburn. – Obsadziła go armia”.
Wziął walizę z podwójnym dnem i przeszedł przez kontrolę celną. Nikt go nie zatrzymywał.
Sala przylotów wyglądała jak ogród zoologiczny. Oczekujący tłum był jeszcze bardziej niezdyscyplinowany niż zazwyczaj, armia nie zaprowadziła jeszcze na lotnisku swoich porządków.
Przecisnął się do postoju taksówek. Wyminął dwóch ludzi, którzy chyba bili się o taksówkę, i wsiadł do następnej.
Kiedy jechał przez miasto, zauważył po drodze sporo sprzętu wojskowego, zwłaszcza w okolicy lotniska. Czołgów było tu teraz o wiele więcej, niż w dniu jego wyjazdu. Czyżby był to znak, że szach wciąż jeszcze panował nad sytuacją?
W wypowiedziach prasowych szach zachowywał się tak, jakby sprawował kontrolę, podobnie jednak robił i Bakhtiar. W gruncie rzeczy to samo robił też i ajatollah, który właśnie ogłosił powstanie Rady Rewolucji Islamskiej, tak jakby to on rządził w Teheranie, a nie siedział w wilii na przedmieściach Paryża przy słuchawce aparatu telefonicznego. Tak naprawdę władzy nie sprawował nikt i choć utrudniało to negocjacje w sprawie uwolnienia Paula i Billa, to z drugiej strony mogło jednak dopomóc grupie ratowniczej.
Coburn dojechał taksówką do „Bukaresztu”, spotkał tam Keane’a Taylora. Po wyjeździe do Nowego Jorku Lloyda Briggsa, który miał tam poinstruować osobiście prawników EDS, sprawami w Teheranie kierował Taylor. Siedział teraz za biurkiem Paula Chiapparone, ubrany w nienaganny garnitur z kamizelką, zupełnie jakby znajdował się od najbliższej rewolucji o milion mil, a nie w samym jej środku. Zdumiał się, gdy zobaczył Coburna.
– Jay! Co ty tu robisz, u diabła?
– Właśnie przyjechałem – odpowiedział Coburn.
– Po co ci ta broda? Chcesz, żeby cię wylali?
– Myślałem, że dzięki temu wydam się tu mniej amerykański.
– A widziałeś kiedyś Irańczyka z rudą brodą?
– Nie – roześmiał się Coburn.
– No, to skąd się tutaj wziąłeś?
– Cóż, wygląda na to, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie sprowadzimy ludzi z powrotem do Teheranu. Przyjechałem więc, aby skompletować ich ruchomości i przerzucić je do Stanów.
Taylor przyjrzał mu się dziwnie, ale nie skomentował tych słów.
– A gdzie masz zamiar zatrzymać się? Wszyscy przenieśliśmy się do hotelu Hyatta, tam jest bezpieczniej.
– Czy mógłbym skorzystać z twojego dawnego domu?
– Kiedy tylko zechcesz.
– A teraz jest sprawa taka. Czy masz może koperty, które każdy z nich zostawiał? Te z kluczami do samochodów, domów i poleceniami, co zrobić z ich wyposażeniem.
– Oczywiście… Postępowałem zgodnie z tymi instrukcjami. I wszystko, co polecili przesłać – sprzedaję: zmywarki, suszarki, lodówki… Człowieku, prowadzę tu regularną wyprzedaż.
– Czy mogę dostać te koperty?
– Naturalnie.
– A jak wygląda sytuacja z samochodami?
– Zgromadziliśmy większość z nich. Kazałem zaparkować samochody obok szkoły i paru Irańczyków, jeżeli ich jeszcze nie sprzedało, to powinno je pilnować.
– A co z benzyną?
– Rich zdobył od pilotów cztery pięćdziesięciopięciogalonowe beczki. Trzymamy je w piwnicy.
– Kiedy wchodziłem, miałem wrażenie, że śmierdzi benzyną.
– Nie zapal tam czasem zapałki, bo wszystkich nas szlag trafi.
– Czy robicie coś, żeby uzupełnić zapasy?
– Używamy dwóch samochodów jako cystern – „Buicka” i „Chevy”, mają duże, amerykańskie zbiorniki. Dwóch naszych kierowców spędza całe dnie w kolejkach na stacjach benzynowych. Kiedy zatankują, wracają tutaj, wtedy przepompowujemy benzynę ze zbiorników do beczek, i znów wysyłamy samochody na stację benzynową. Czasami można kupić benzynę od kogoś z początku kolejki. Zatrzymuje się takiego, co właśnie zatankował, i proponuje dziesięciokrotną cenę. Tutaj, wokół kolejek po benzynę powstaje cała gałąź gospodarki.
– A co z olejem opałowym do ogrzewania domów?
– Mam źródło, ale facet zdziera ze mnie cenę dziesięciokrotnie wyższą od dawnej. Wydaję tu forsę, jak pijany marynarz.
– Będę potrzebował dwunastu samochodów.
– Co takiego? Jay? Dwunastu samochodów?!
– To, co słyszałeś.
– Będziesz mógł trzymać je koło mojego domu. Tam jest duże, ogrodzone podwórko. Czy będziesz chciał… obojętne z jakiego powodu… zajmować się tankowaniem samochodów w taki sposób, żeby żaden z irańskich pracowników tego nie widział?
– Oczywiście.
– W takim razie przyprowadzaj samochód do Hyatta, a ja ci go zamienię na zatankowany.
– Ilu Irańczyków jeszcze mamy?
– Dziesięciu najlepszych, plus czterech kierowców.
– Chciałbym mieć ich spis.
– Czy wiesz, że Ross jedzie tutaj?
– O cholera, nie! – Coburn był zaskoczony.
– Właśnie dostałem wiadomość. Przywozi z Kuwejtu Boba Younga, żeby przejął ode mnie sprawy administracyjne i Johna Howella, by zajął się stroną prawną. Chcą, żebym współpracował z Johnem w sprawie rokowań i kaucji.
– Tak to jest – Coburn zastanawiał się, o co chodzi Perotowi. – No dobra, jadę do ciebie.
– Jay, dlaczego nie powiesz mi, co jest grane?
– Nie ma tu nic do powiedzenia.
– Nie pieprz, Coburn. Chcę wiedzieć, o co chodzi.
– Usłyszałeś wszystko, co miałem do powiedzenia.
– Mówię ci, nie pieprz. Zobaczysz, jakie samochody dostaniesz… będziesz miał fart, jeżeli będą w nich kierownice.
– Przykro mi.
– Jay…
– Tak?
– Masz najśmieszniejszą walizkę pod słońcem.
– Różnie bywa…
– Słuchaj, Coburn. Ja wiem, po co tu jesteś. Coburn westchnął.
– No to chodźmy się przejść.
Wyszli na ulicę i Coburn powiedział Taylorowi o grupie ratowniczej.
Następnego dnia zaczęli organizować kryjówki.
Dom Taylora przy Aftab Street 2 nadawał się idealnie. Był położony blisko hotelu Hyatt, co ułatwiało zamianę samochodów i znajdował się w amerykańskiej części miasta, miejscu, które, gdyby zamieszki przybrały na sile, mogło okazać się mniej niebezpieczne dla Amerykanów. Telefon działał, było dość oleju opałowego. Ogrodzone murem podwórze mogło pomieścić sześć samochodów. Istniało również tylne wyjście, mogło być wykorzystane jako droga ucieczki, gdyby przed frontowymi drzwiami pojawił się oddział policji. A poza tym, właściciel nie mieszkał w domu.
Posługując się planem Teheranu wiszącym na ścianie gabinetu Coburna, na której od chwili ewakuacji zaznaczone były wszystkie domy EDS w mieście, wybrali jeszcze trzy, nadające się na kryjówki.
W ciągu dnia, kiedy Taylor zatankował już samochody, Coburn odprowadził je po kolei z „Bukaresztu” do każdego z domów i zaparkował przy każdym po trzy.
Patrząc ponownie na plan, próbował sobie przypomnieć, czyje żony pracowały w amerykańskich instytucjach wojskowych, rodziny bowiem, które miały prawo zaopatrywania się w kantynie, zawsze posiadały lepszą żywność. Zanotował osiem najbardziej prawdopodobnych możliwości. Jutro odwiedzi te miejsca i zabierze stamtąd do kryjówek wszystkie konserwowane produkty żywnościowe i napoje.
Wybrał również piąte mieszkanie, ale nie odwiedził go. Miało to być alarmowe miejsce schronienia, wykorzystywane w razie poważnej potrzeby i nikt nie mógł się tam pokazywać, dopóki nie zaistniała taka konieczność.
Tego wieczoru, kiedy był sam w mieszkaniu Taylora, zadzwonił do Dallas i poprosił Merva Stauffera.
Stauffer był, jak zawsze, w dobrym nastroju.
– Cześć, Jay! Jak się masz?
– W porządku.
– Cieszę się, że cię słyszę. Mam do ciebie prośbę. Masz coś do pisania?
– Jasne.
– OK. Honky Keith Goofball Zero Honky Dummy…
– Merv – przerwał mu Coburn.
– Co?
– Co ty u diabła gadasz?
– To kod, Jay.
– Co to takiego Honky Keith Goofball?
– H jak Honky, K jak Keith…
– Merv, H to Hotel, K to kilo…
– O! – powiedział Stauffer. – O, nie wiedziałem, że powinno się używać określonych słów… Coburn roześmiał się.
– Posłuchaj – rzekł. – Przed następnym telefonem poproś kogoś o wojskowy kod literowy.
Stauffer też się roześmiał.
– Oczywiście, że to zrobię – odparł. – Ale przypuszczam, że tym razem będziemy musieli posłużyć się moją wersją.
– Dobra, zaczynaj.
Coburn odebrał zakodowaną informację, a potem, wciąż używając kodu, przekazywał Staufferowi swoje miejsce pobytu i numer telefonu. Po skończeniu rozmowy rozszyfrował przekazaną mu przez Stauffera wiadomość.
Była dobra. Następnego dnia przylatywali do Teheranu Simons i Joe Poche.
11 stycznia, w dniu, w którym Coburn przyleciał do Teheranu a Perot odleciał do Londynu, mijał dokładnie drugi tydzień pobytu Paula i Billa w więzieniu.
W tym czasie raz byli pod prysznicem. Kiedy strażnicy dowiedzieli się, że jest ciepła woda, dali każdej celi pięć minut na kąpiel. Gdy mężczyźni zaczęli tłoczyć się w kabinach, aby choć na chwilę dostąpić rozkoszy bycia czystym i rozgrzanym, wszelkie uczucie wstydu poszło w kąt. Nie tylko umyli się, ale również wyprali swoją odzież.
Po tygodniu wyczerpały się butle z gazem w kuchence więziennej. Jedzenie złożone głównie z potraw mącznych i ubogie w warzywa, od tej pory było również zimne. Całe szczęście, że pozwolono im uzupełniać więzienny wikt pomarańczami, jabłkami i orzechami, które przynosili ze sobą odwiedzający.
Wieczorami przeważnie wyłączano elektryczność na godzinę lub dwie i wtedy więźniowie mogli używać świec lub latarek. W więzieniu było pełno wiceministrów, dostawców rządowych i biznesmenów teherańskich. W celi nr 5, wraz z Paulem i Billem, siedziało dwóch członków dworu cesarzowej, ostatnim zaś, który znalazł się w ich celi, był dr Siazi, który pracował w Ministerstwie Zdrowia pod kierownictwem dr Sheika jako dyrektor departamentu rehabilitacji. Dr Siazi był psychiatrą i wykorzystywał swoją wiedzę do polepszenia samopoczucia więźniów. Ciągle wymyślał gry i rozrywki, które miały urozmaicić codzienną monotonię. Wprowadził na przykład zwyczaj, zgodnie z którym każda osoba w celi przed przystąpieniem do obiadu musiała opowiedzieć jakiś dowcip. Kiedy dowiedział się, jak wysoką kaucję wyznaczono za Paula i Billa, zapewnił ich, że mogą spodziewać się wizyty Farrah Fawcett Majors, której męża wyceniono zaledwie na sześć milionów dolarów.
Paul nawiązał zadziwiająco serdeczne stosunki z „ojcem” celi, więźniem o najdłuższym stażu, który zgodnie z tradycją był zarazem starszym celi. Niski mężczyzna w podeszłym wieku, robił wszystko, co leżało w jego nader ograniczonych możliwościach, aby pomóc Amerykanom. Namawiał ich do jedzenia i przekupywał strażników, aby zdobyć dla nich choć trochę większe porcje. Znał zaledwie około tuzina słów po angielsku, Paul wprawdzie słabo mówił w farsi, ale jakoś udawało się im porozumieć. Paul dowiedział się, że jest znaczącym biznesmenem, właścicielem spółki budowlanej i hotelu w Londynie. Paul pokazał mu przyniesione przez Taylora fotografie Karen i Ann Marie, a staruszek nauczył się ich imion. Z tego, co Paul wiedział, jego rozmówca mógł być winien jak diabli wszystkiemu, co mu zarzucano, ale zainteresowanie i ciepło, jakie okazywał cudzoziemcom, dodało mu otuchy.
Paul był także wzruszony odwagą, jaką okazywali jego koledzy z EDS w Teheranie. Lloyd Brigss, który teraz poleciał do Nowego Jorku, Rich Gallagher, który w ogóle nie wyjechał, i Keane Taylor, który wrócił. Wszyscy oni narażali życie za każdym razem, kiedy jechali niespokojnymi ulicami do więzienia. Wszyscy ryzykowali, że Dadgar wpadnie na pomysł, aby zatrzymać ich jako dodatkowych zakładników. Paul czuł również szczególną wdzięczność dla Boba Younga, odkąd dowiedział się, że jest on w drodze do Teheranu, żona Boba bowiem urodziła właśnie dziecko i niewątpliwie było mu bardzo trudno narażać się na niebezpieczeństwo.
Paul myślał początkowo, że w każdej chwili może zostać zwolniony. Wmawiał sobie, że może wyjść każdego dnia.
Wypuszczono jednego ze współwięźniów, Lucia Randone’a, włoskiego inżyniera budowlanego, zatrudnionego przez spółkę budowlaną Condotti d’Aqua. Kiedy Randone odwiedził ich, przyniósł ze sobą dwie olbrzymie tabliczki włoskiej czekolady i powiedział Paulowi oraz Billowi, że rozmawiał o nich z ambasadorem Włoch w Teheranie. Ambasador obiecał, że spotka się ze swoim amerykańskim kolegą i podzieli się sekretem, jak wyciągać ludzi z irańskiego więzienia.
Największym jednak źródłem optymizmu Paula był Ahmad Houman, adwokat, wynajęty przez Briggsa, w miejsce prawników irańskich, którzy tak źle poradzili mu w sprawie kaucji. Z jakiegoś powodu przebywali w pokoju przyjęć więzienia, a nie w rozmównicy położonej w niskim budynku po drugiej stronie podwórka. Paul obawiał się, że może to źle wpłynąć na szczerość rozmowy pomiędzy adwokatem i klientem. Houmana jednak nie powstrzymywała obecność strażników więziennych.
– Dadgar próbuje wyrobić sobie nazwisko – oznajmił Irańczyk. Czy to było możliwe? Nadgorliwy urzędnik śledczy, który próbuje wywrzeć swoim antyamerykańskim zapałem wrażenie na swoich zwierzchnikach – a może rewolucjonistach?
– Urząd Dadgara jest bardzo wpływowy – ciągnął dalej Houman. – Ale w tym przypadku ma on za krótkie ręce. Nie miał podstaw, żeby was aresztować, a kaucja jest zbyt wygórowana – powiedział.
Houman wywarł na Paulu dobre wrażenie. Wyglądał na zręcznego i pewnego siebie.
– Więc co ma pan zamiar zrobić?
– Postaram się uzyskać zmniejszenie wysokości kaucji?
– W jaki sposób?
– Najpierw porozmawiam z Dadgarem. Mam nadzieję, że uda mi się wykazać mu, jak skandalicznie wysoka jest ta kaucja. A jeżeli będzie w dalszym ciągu nieprzejednany, udam się do jego zwierzchników w Ministerstwie Sprawiedliwości i przekonam ich o konieczności zmniejszenia kaucji.
– I jak długo, sądzi pan, to potrwa?
– Może tydzień.
Zajęło to więcej niż tydzień, ale Houman czynił postępy. Przyszedł do więzienia z informacją, że zwierzchnicy Dadgara z Ministerstwa Sprawiedliwości zgodzili się przekonać go, aby zmniejszył kaucję do sumy, którą EDS mogła zapłacić łatwo i szybko z funduszy znajdujących się w Iranie. Był pełen lekceważenia dla Dadgara i oznajmił triumfalnie, że sprawa zostanie sfinalizowana 11 stycznia podczas drugiego spotkania Paula i Billa z Dadgarem.
Rzeczywiście, tego dnia Dadgar zjawił się w więzieniu przed południem. Chciał, jak poprzednio, najpierw zobaczyć się z samym Paulem. Paul był we wspaniałym nastroju, kiedy strażnik prowadził go przez podwórko. „Dadgar to tylko nadgorliwy urzędnik śledczy – myślał – teraz został przywołany do porządku i będzie musiał wszystko odszczekać”.
Dadgar czekał na niego z tą samą tłumaczką, co poprzednio. Skinął chłodno głową i Paul usiadł „Nie wygląda na zbyt pokornego” – pomyślał.
Dadgar powiedział coś w farsi i pani Nourbash przetłumaczyła:
– Jesteśmy tu, żeby przedyskutować wysokość waszej kaucji.
– Dobrze – odparł Paul.
– Pan Dadgar otrzymał w tej sprawie list z Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej.
Zaczęła tłumaczyć list.
Przedstawiciele ministerstwa domagali się, aby kaucję za obu Amerykanów zwiększyć do wysokości dwudziestu trzech milionów dolarów w celu zrekompensowania strat, jakie ministerstwo poniosło w rezultacie wyłączenia przez EDS komputerów – czyli praktycznie podwoić ją.
W umyśle Paula zaświtało, że nie będzie dzisiaj zwolniony.
Cały ten list był sprawą ukartowaną z góry. Dadgar zręcznie wywiódł w pole dr Houmana. Całe to spotkanie było tylko kolejną rozgrywką. Paul wpadł we wściekłość.
„Do diabła z uprzejmością dla tego przeklętego bękarta!” – pomyślał. Kiedy tłumaczka doczytała list do końca, Paul powiedział:
– A teraz chciałbym coś oświadczyć i pragnąłbym, żeby pani przetłumaczyła każde słowo. Czy to jasne?
– Oczywiście – odpowiedziała pani Nourbash. Paul zaczął mówić wolno i wyraźnie:
– Trzymacie mnie w więzieniu już od czternastu dni. Nie zostałem postawiony przed sądem. Nie zostały mi przedstawione żadne zarzuty. Wciąż nie możecie przedstawić ani jednego dowodu, który obciążyłby mnie jakąkolwiek odpowiedzialnością za przestępstwo. Nie określił pan nawet, o jakie przestępstwo mógłbym być oskarżony. Czyżby był pan dumny z irańskiego wymiaru sprawiedliwości?
Ku zdziwieniu Paula, tyrada ta zdawała się nieco zmniejszyć chłód w spojrzeniu Dadgara.
– Przykro mi – odpowiedział – że musi pan być tym, który płaci za zło wyrządzone przez pańską firmę.
– Nie, nie, nie! – odrzekł Paul. – Ja jestem firmą. Ja jestem odpowiedzialną osobą. Jeżeli firma postąpiła źle, to ja powinienem ponieść karę. Ale nie uczyniliśmy nic złego. W gruncie rzeczy, zrobiliśmy o wiele więcej, niż byliśmy do tego zobowiązani. EDS uzyskała ten kontrakt dlatego, że jesteśmy jedynym przedsiębiorstwem na świecie, które jest w stanie wykonać tę pracę – stworzyć w pełni zautomatyzowany system opieki społecznej w słabo rozwiniętym kraju zamieszkałym przez trzydzieści milionów chłopów. I udało nam się. Nasz system opracowania danych wydaje legitymacje ubezpieczeniowe. Utrzymuje rejestr wpływów na konto bankowe ministerstwa. Każdego dnia przedstawia sumę roszczeń ubezpieczeniowych z poprzedniego dnia. Blokuje listy płac dla całego Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej. Opracowuje tygodniowy i miesięczny raport o sytuacji finansowej ministerstwa. Dlaczego nie pójdzie pan tam i nie spojrzy na wydruki? Nie, proszę poczekać – powiedział, nie dopuszczając Dadgara do głosu.
– Jeszcze nie skończyłem. Dadgar wzruszył ramionami.
– Istnieje niezwykle łatwy do zdobycia dowód, że EDS wypełniła swoje warunki kontraktu. Równie łatwo ustalić, że ministerstwo nie dotrzymało swojej strony umowy, to znaczy nie płaci nam od sześciu miesięcy i obecnie jest nam winne w przybliżeniu dziesięć milionów dolarów. A teraz proszę chwilę pomyśleć o ministerstwie. Dlaczego nie zapłaciło EDS? Dlatego, że nie ma pieniędzy. Dlaczego? Obaj wiemy, że wyczerpało ono cały swój budżet w ciągu siedmiu miesięcy bieżącego roku, a rząd nie przyznał uzupełniających funduszy. Może też wchodzić w grę brak kompetencji niektórych departamentów. Co z tymi, którzy przekroczyli swój budżet? Być może szukają oni wymówki, kogoś, kogo mogliby obciążyć winą za niepowodzenia, jakiegoś kozła ofiarnego? I czy EDS nie jest takim właśnie kozłem? Kapitalistyczne, amerykańskie przedsiębiorstwo, tu, pod ręką, pracujące dla nich. W obecnej atmosferze politycznej, ludzie chętnie słuchają o podstępnych Amerykanach i chętnie wierzą, że oszukujemy Iran. Ale pan, panie Dadgar, jest podobno przedstawicielem prawa. Pan nie powinien wierzyć, że Amerykanie są winni, dopóki nie ma pan na to dowodów. O ile dobrze rozumiem rolę urzędnika śledczego, powinien pan odkryć prawdę. Najwyższy czas, żeby zadał pan sobie pytanie, dlaczego ktoś mógłby rzucać fałszywe oskarżenia na mnie i moją firmę? Czy to nie jest najwyższa pora, żeby zaczął pan prowadzić śledztwo w tym cholernym ministerstwie?!
Kobieta przetłumaczyła ostatnie zdanie. Paul przyglądał się Dadgarowi. Rysy Irańczyka znowu skamieniały. Powiedział coś w farsi.
– Zobaczymy się teraz z następnym – przetłumaczyła pani Nourbash. Paul wytrzeszczył na nią oczy.
Uświadomił sobie, że niepotrzebnie strzępił język. Równie dobrze mógł recytować wierszyki dla dzieci. Dadgar był niewzruszony.
Paul był głęboko przygnębiony. Leżał na materacu patrząc na zdjęcia Karen i Ann Marie, które przyczepił do spodu górnej pryczy. Bardzo mu ich brakowało. Fakt, że nie mógł się z nimi zobaczyć, uzmysłowił mu, że poprzednio ich obecność uważał za coś oczywistego. Również i Ruthie. Spojrzał na zegarek – w Stanach był teraz środek nocy. Ruthie zapewne śpi, sama w wielkim łóżku. Jakże byłoby cudownie położyć się obok niej i wziąć ją w ramiona. Porzucił tę myśl – rozczulanie się nad sobą tylko pogarszało sprawę. Nie musiał się o nie martwić. Były poza Iranem, poza zasięgiem niebezpieczeństwa i cokolwiek by się z nim stało, Perot zaopiekuje się jego rodziną. To było dobrą stroną Perota. Wymagał wiele – był chyba najbardziej wymagającym pracodawcą na świecie – ale kiedy szukało się w nim oparcia, był jak opoka.
Paul zapalił papierosa. Było mu zimno. Nigdy się nie mógł ogrzać w tym więzieniu. Czuł się zbyt przygnębiony, aby cokolwiek robić. Nie miał ochoty iść do „Chattanooga” i na herbatę, nie miał ochoty oglądać bełkotu dziennika telewizyjnego, nie miał wreszcie ochoty grać w szachy z Billem. Nie chciało mu się iść po nową książkę do biblioteki. Przeczytał „Ptaki ciernistych krzewów” Colleen McCullough. Uznał tę powieść za bardzo wzruszającą. Mówiła o kilku pokoleniach rodzin i dzięki niej zaczął myśleć o swojej rodzinie. Główną postacią był ksiądz – Paul, jako katolik, doskonale mógł go zrozumieć. Przeczytał książkę trzy razy. Przeczytał również „Hawaje” Jamesa Michenera, „Port lotniczy” Artura Haileya i „Księgę rekordów Guinessa”. Nie miał ochoty na żadną książkę więcej.
Czasami myślał, co będzie robić, kiedy stąd wyjdzie, i pozwalał, aby jego myśli krążyły wokół ulubionych zajęć – żeglarstwa i wędkarstwa. Ale to tylko potęgowało jego przygnębienie.
Nie mógł przypomnieć sobie w swoim dorosłym życiu takiej chwili, w której nie miałby co robić. Zawsze był zajęty. W biurze przeważnie starczało mu pracy na trzy dni naprzód. Nigdy, nigdy nie zdarzyło mu się leżeć, palić papierosa i zastanawiać się, czym, u diabła, mógłby się zająć!
Najgorsze jednak było uczucie bezradności. Choć zawsze był tylko podwładnym, który jechał tam, gdzie wysyłał go przełożony, i robił to, co mu kazano, to zawsze wiedział, że w każdej chwili może wsiąść do samolotu i wrócić do domu albo rzucić pracę, czy powiedzieć szefowi „nie”. W ostatecznym rozrachunku decyzje należały do niego. A teraz nie był w stanie powziąć żadnych decyzji, dotyczących jego własnego życia. Nie miał najmniejszego wpływu na swoją sytuację. Zawsze, kiedy miał w życiu jakieś problemy, mógł działać, próbować, walczyć. Teraz musiał po prostu siedzieć i cierpieć.
Zrozumiał, że nigdy nie wiedział, co to naprawdę jest wolność, dopóki jej nie utracił.
Demonstracja była stosunkowo spokojna. Płonęło wprawdzie kilka samochodów, ale poza tym nie było ataków przemocy. Demonstranci maszerowali tam i z powrotem niosąc portrety Chomeiniego i kładąc kwiaty na wieżyczki czołgów.
Żołnierze zachowywali się biernie.
Ruch samochodowy został zablokowany.
14 stycznia, nazajutrz po przylocie Simonsa i Pochego, Boulware wrócił do Paryża i wraz z pozostałą czwórką oczekiwał tam na lot do Teheranu. Natomiast Simons, Coburn i Poche jechali w stronę centrum, na rekonesans więzienia.
Po kilku minutach jazdy Joe Poche wyłączył silnik samochodu. Siedział teraz cicho i okazywał tyle samo emocji co zawsze – to znaczy nie okazywał ich wcale.
Simons przeciwnie, był podniecony.
– Przed nami Historia tworzy się na naszych oczach – powiedział. – Niewielu ludzi miało okazję oglądać z bliska przebieg rewolucji.
Coburn zorientował się, że Simons zakochany był w historii, a rewolucje stanowiły jego specjalność. Kiedy w porcie lotniczym zapytano go, czym się zajmuje i jaki jest cel jego wizyty, odpowiedział, że jest emerytowanym rolnikiem i że jest to dla niego jedyna w życiu szansa, aby przyjrzeć się rewolucji z bliska. Mówił prawdę.
Coburna wcale nie podniecało to, że tkwi w jej środku. Nie cieszył go fakt, że siedzi w niewielkim „Renaulcie 4” otoczony przez tłum agresywnych fanatyków islamskich. Pomimo swojej świeżo zapuszczonej brody, nie wyglądał na Irańczyka. Poche również. Ale Simons tak – miał obecnie dłuższe włosy, białą brodę i przy jego oliwkowej cerze i dużym nosie wystarczyłoby mu dać muzułmański różaniec i postawić gdzieś na rogu ulicy, a nikt nie podejrzewałby ani przez chwilę, że to Amerykanin.
Ale tłum nie interesował się Amerykanami i po jakimś czasie Coburn nabrał na tyle pewności siebie, że wyszedł z samochodu i udał się do piekarni. Przyniósł stamtąd chleb babari – długie, świeże, płaskie bochenki o delikatnej skórce, sprzedawane po siedem riali, czyli dziesięć centów. Przypominały francuskie bagietki i kiedy były świeże smakowały wspaniale, czerstwiały jednak bardzo szybko. Jadano je zazwyczaj z masłem, albo z serem. Najważniejszymi artykułami spożywczymi w Iranie były właśnie chleb babari i herbata.
Obserwując demonstrację siedzieli i żuli chleb, aż wreszcie ruch na jezdni zaczął powracać do normy. Poche trzymał się trasy, którą poprzedniego wieczoru wykreślił na mapie. Coburn zastanawiał się, co zobaczą, gdy wreszcie dotrą do więzienia. Na rozkaz Simonsa, trzymał się do tej pory z daleka od centrum. Nie można było mieć zbyt wielkiej nadziei, że więzienie będzie wyglądać dokładnie tak, jak opisywał je jedenaście dni temu w domku nad jeziorem Grapevine. Opracował bardzo dokładny plan ataku na podstawie nader niedokładnych danych. Jak bardzo niedokładnych, mieli się wkrótce przekonać.
Dotarli do Ministerstwa Sprawiedliwości i skręcili w Khayyam Street, gęsto zabudowaną ulicę. Na jej końcu znajdowała się brama więzienna.
Poche jechał wolno – ale nie za wolno – wzdłuż budynku więzienia.
– Cholera jasna! – zaklął Simons. Coburnowi zamarło serce.
Więzienie w niczym nie przypominało teraz obrazu utrwalonego w pamięci.
Wejście zamykała dwuskrzydłowa stalowa brama o wysokości czternastu stóp.
Po jednej jej stronie znajdował się piętrowy budynek z zasiekami z drutu kolczastego wzdłuż całego dachu, po drugiej zaś – wyższy, czteropiętrowy gmach z szarego kamienia.
Nie było żelaznych sztachet. Nie było podwórka.
– Gdzie jest ten pieprzony wybieg? – zapytał Simons.
Poche pojechał kawałek dalej, zawrócił i przejechał znowu wzdłuż Khayyam Street, ale w przeciwnym kierunku.
Tym razem Coburn zobaczył niewielkie podwórko, na którym rosła trawa i kilka drzew. Od ulicy oddzielał je płot z żelaznych sztachet o wysokości dwunastu stóp. Najwyraźniej jednak nie miało nic wspólnego z położonym dalej więzieniem. W jakiś sposób, w rozmowie telefonicznej z Majidem, poplątali miejsce spaceru więźniów z tym małym ogródkiem.
Poche przejechał jeszcze raz wokół bloku.
Simons zastanawiał się. – Możemy się tam dostać – powiedział po chwili.
– Ale musimy wiedzieć, co nas czeka, kiedy przedostaniemy się przez mur. Ktoś musi tam pójść na zwiady.
– Kto? – zapytał Coburn. – Ty – odparł Simons.
Coburn podszedł do bramy więziennej wraz z Richem Gallagherem i Majidem. Majid nacisnął przycisk dzwonka. Czekali.
Coburn stał się „zewnętrznym kontaktem” grupy ratowniczej. W „Bukareszcie” widzieli go już urzędnicy irańscy, a więc jego obecności w Teheranie nie sposób było utrzymać w tajemnicy. Simons i Poche będą przebywali, o ile tylko się da, w ukryciu i z dala od EDS. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu są. Do Coburna należały też spotkania z Taylorem w hotelu Hyatta i wymiana samochodów. Do niego wreszcie należało przedostanie się do środka więzienia.
Czekając, aż zostaną wpuszczeni, przypomniał sobie wszystkie punkty, na które Simons kazał mu zwrócić szczególną uwagę – zabezpieczenie, liczbę strażników, uzbrojenie, rozplanowanie terenu, osłony, wysokie punkty… Lista była długa, a Simons potrafił sprawić, że człowiek starał się zapomnieć każdy szczegół jego instruktażu.
W bramie otworzyło się okienko. Majid powiedział coś w farsi. Brama otworzyła się i wszyscy trzej weszli do środka.
Bezpośrednio przed sobą, Coburn zobaczył podwórko z trawiastym klombem pośrodku kolistego podjazdu i zaparkowane dalej samochody. Za nimi stał czteropiętrowy gmach. Po lewej stronie znajdował się parterowy budynek, który widział z ulicy – ten z drutem kolczastym na dachu. Z prawej strony były następne stalowe drzwi.
Coburn miał na sobie długi, rozszerzający się ku dołowi płaszcz – Taylor nazywał go płaszczem „Maskotki Michelina” – można było bez trudu ukryć pod nim strzelbę, ale strażnicy przy bramie nie zrewidowali go. „Mógłbym mieć przy sobie osiem sztuk broni”, pomyślał. To dodawało otuchy – straż przy bramie była niedbała.
Zauważył też, że strażnik uzbrojony jest w niewielki pistolet.
Wszyscy trzej zostali zaprowadzeni do niskiego budynku po lewej stronie.
W rozmównicy był zarządzający więzieniem pułkownik wraz z drugim Irańczykiem. Gallagher ostrzegł Coburna, że ów drugi mężczyzna zawsze jest obecny w czasie odwiedzin i doskonale mówi po angielsku. Najprawdopodobniej jego zadaniem było przysłuchiwanie się rozmowom. Coburn powiedział Majidowi, że nie chce być podsłuchiwany w czasie rozmowy z Paulem, i Majid zgodził się odwrócić uwagę drugiego Irańczyka.
Coburn został przedstawiony pułkownikowi, ten zaś łamaną angielszczyzną oznajmił, że przykro mu z powodu Paula i Billa i ma nadzieję, iż wkrótce zostaną zwolnieni. Sprawiał wrażenie, że mówi szczerze. Coburn zauważył, że ani pułkownik, ani jego podsłuchujący towarzysz nie są uzbrojeni.
Drzwi otworzyły się i weszli Paul oraz Bill.
Obaj gapili się na Coburna. Byli zaskoczeni. Żadnego z nich nie uprzedzono, że Jay jest w mieście, a jego broda była dla nich dodatkowym wstrząsem.
– Co tu robisz, do cholery?! – zapytał Bill, uśmiechając się szeroko. Coburn uściskał ich serdecznie.
– Chłopie, nie mogę uwierzyć, że cię widzę – rzekł Paul.
– A co tam u mojej żony? – spytał Bill.
– Emily ma się świetnie, Ruthie także – odparł Coburn.
Majid zaczął mówić coś głośno do pułkownika i jego towarzysza.
Można się było domyślić po jego żywej gestykulacji, że opowiada im jakąś skomplikowaną historię. Rich Gallagher zaczął rozmawiać z Billem, a Coburn usiadł obok Paula.
Simons polecił Coburnowi wypytać Paula o rozkład zajęć w więzieniu i poinformować go o planie uwolnienia. Wybrali Paula, a nie Billa, ponieważ według Coburna, to Paul był w tej dwójce przywódcą.
– Jeżeli jeszcze się nie domyśliłeś – zaczął Coburn – to chcę ci powiedzieć, że mamy zamiar was wyciągnąć stąd. Choćby siłą, jeśli zajdzie potrzeba.
– Domyśliłem się – przytaknął Paul. – Ale nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.
– Dlaczego?
– Mogą być ofiary.
– Słuchaj. Ross zaangażował do tej operacji najlepszych ludzi na świecie.
Mamy wolną rękę…
– Nie jestem pewien, czy tego chcę.
– Nie będziemy pytać cię o pozwolenie, Paul. Paul uśmiechnął się.
– W porządku.
– A teraz potrzebuję nieco informacji. Gdzie spacerujecie?
– Tutaj, na podwórku.
– Kiedy?
– W czwartki.
Dziś był poniedziałek, Następny spacer odbędzie się więc 18 stycznia.
– Jak długo trwa ten spacer?
– Około godziny.
– O której?
– Różnie.
– Cholera! – Coburn próbował zachowywać się swobodnie, unikać podejrzanego ściszania głosu, czy zerkania przez ramię, aby zobaczyć, czy ktoś nie słucha. Miało to przecież wyglądać jak zwykła, towarzyska wizyta.
– Ilu strażników jest w więzieniu?
– Około dwudziestu. Wszyscy umundurowani, część uzbrojona w broń krótką.
– Nie mają karabinów?
– Cóż… żaden ze strażników nie ma karabinu, ale… Słuchaj, nasza cela jest akurat po drugiej stronie podwórka i ma okno. Widziałem, że rankiem zbiera się tam grupa około dwudziestu innych strażników, coś w rodzaju gwardii. Mają karabiny i noszą takie błyszczące hełmy. Najpierw mają apel, a potem nie widać ich przez resztę dnia… Nie wiem, co robią.
– Spróbuj się dowiedzieć.
– Spróbuję.
– Gdzie jest twoja cela?
– Kiedy stąd wyjdziesz, zobaczysz, że jej okno jest mniej więcej naprzeciwko. Gdyby liczyć od prawego kąta podwórza do lewego, będzie to trzecie okno. Ale wówczas gdy przychodzą odwiedzający, zamykają nam okiennice. Mówią, że nie powinniśmy oglądać przychodzących kobiet.
Coburn skinął głową, starając się to wszystko zapamiętać.
– Musicie zrobić dwie rzeczy – powiedział. – Po pierwsze: zbadać więzienie i wykonać możliwie dokładne pomiary. Przyjdę tutaj znowu i zabiorę je od ciebie, na ich podstawie będziemy mogli sporządzić plan. Po drugie: dbajcie o kondycję, ćwiczcie codziennie. Musicie być sprawni.
– OK.
– A teraz podaj mi rozkład dnia.
– Budzą nas o szóstej rano… – zaczął Paul.
Coburn natężył uwagę, wiedząc, że będzie musiał powtórzyć to wszystko Simonsowi. Mimo to w głębi duszy męczyła go myśl: „Skoro nie wiemy, o której mają spacer, to skąd u diabła będziemy wiedzieć, kiedy przeskoczyć przez mur?”
– Jest rozwiązanie. Odwiedziny – to właściwy moment – oznajmił Simons.
– Jak to – spytał Coburn.
– Jest to tak naprawdę jedyna sytuacja, kiedy możemy mieć pewność, że obaj znajdą się poza pawilonem więziennym i w ściśle określonym momencie można będzie ich przechwycić.
Coburn przytaknął. Siedzieli w trójkę w salonie domu Keane’a Taylora. Był to duży pokój zasłany perskim dywanem. Siedzieli na krzesłach blisko siebie, wokół stolika do kawy. Obok krzesła Simonsa rósł na dywanie mały pagórek popiołu z cygar. Taylor wścieknie się.
Coburn czuł się wykończony. Przesłuchanie, jakie urządził mu Simons – było o wiele bardziej męczące, niż się spodziewał. Kiedy był już pewien, że powiedział wszystko, Simons wymyślał następne pytania. Kiedy coś niezbyt dokładnie zapamiętał, Simons zmuszał go, aby sobie przypomniał. Zadając odpowiednie pytania wydusił z niego także informacje, których nawet świadomie nie zarejestrował.
– Scenariusz z furgonetką i drabiną odpada – stwierdził Simons. – Słabym punktem więzienia jest teraz kiepska dyscyplina strażników. Możemy przemycić tam dwóch ludzi jako odwiedzających ze strzelbami albo pistoletami schowanymi pod płaszczami. Załóżmy, że Paul i Bill wyjdą do rozmównicy, nasi dwaj ludzie po cichu obezwładnią pułkownika i jego podsłuchującego kompana, po cichu i bez trudu. Gdyby jednak podniósł alarm…
– Co wtedy?
– Wtedy powstaje problem. Czterej ludzie będą musieli wyjść z budynku, przekroczyć podwórko, dotrzeć do bramy, otworzyć ją albo przeskoczyć, wyjść na ulicę i wsiąść do samochodu…
– To jest możliwe – wtrącił Coburn. – Przy bramie jest tylko jeden strażnik.
– Niepokoi mnie jednak kilka rzeczy – stwierdził Simons. – Po pierwsze: okna w wysokim budynku wychodzą na podwórko. Kiedy nasi ludzie będą na podwórzu, każdy kto spojrzy przez okno, zobaczy ich. Po drugie: gwardziści w połyskujących hełmach i z karabinami. Cokolwiek się zdarzy, nasi ludzie będą musieli zwolnić przy bramie. I jeżeli chociaż jeden gwardzista z karabinem ich zobaczy, będzie walił, jak na strzelnicy.
– Nie wiemy, czy gwardziści są w wysokim budynku.
– Nie wiemy, czy ich tam nie ma.
– To chyba niewielkie ryzyko…
– Nie będziemy podejmować żadnego niepotrzebnego ryzyka. Po trzecie: poruszanie się w tym przeklętym mieście jest zupełnie do kitu. Nie możemy liczy na to, że po prostu wskoczymy do samochodu i odjedziemy. Możemy nadziać się na demonstrantów i o pięćdziesiąt jardów dalej. Nie. To wszystko musi się odbyć spokojnie. Musimy mieć czas. Jaki jest ten pułkownik więzienia?
– Niby sprawia wrażenie nastawionego przyjaźnie – odrzekł Coburn. – Wygląda na to, że szczerze współczuje Paulowi i Billowi.
– Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy go wykorzystać. Czy coś o nim wiadomo?
– Nie.
– No to się dowiedz.
– Zlecę do Majidowi.
– Ten pułkownik mógłby załatwić, żeby w, pobliżu rozmównicy nie było strażników. Możemy stworzyć mu alibi wiążąc go, możemy go nawet ogłuszyć… Jeżeli da się go przekupić, tym lepiej.
– Natychmiast się tym zajmę – oznajmił Coburn.
13 stycznia Ross Perot wystartował z Ammanu w Jordanii odrzutowcem „Lear”, linii „Arab Wings”, czarterowej filii Royal Jordanian Airlines. Samolot leciał do Teheranu. W bagażniku znajdował się druciany pojemnik, zawierający pół tuzina profesjonalnych taśm wideo, takich jakich używają operatorzy telewizyjni. Był to podstęp. Perot wiózł je dla uprawdopodobnienia swojej historyjki o powodach podróży.
Kiedy mały odrzutowiec leciał na wschód, jego brytyjski pilot wskazał miejsce, w którym łączy się Tygrys i Eufrat. Parę minut później okazało się, że system hydrauliczny samolotu wysiadł i muszą zawrócić.
Taka to była podróż.
W Londynie spotkał się z prawnikiem Johnem Howellem i kierownikiem z EDS, Bobem Youngiem. Obaj od wielu dni próbowali dostać się na samolot do Teheranu. W pewnym momencie Young ustalił, że „Arab Wings” lata na tej trasie i cała trójka wyruszyła do Ammanu. Przylot do Ammanu w środku nocy był doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Perot odniósł wrażenie, że wszystkie oprychy z całej Jordanii nocują właśnie na lotnisku. Zdobyli taksówkę, która zawiozła ich do hotelu, gdzie okazało się, że w pokoju Johna Howella nie ma łazienki, a kibel jest bezpośrednio pod łóżkiem. W pokoju Perota ubikacja i łazienka były położone tak blisko siebie, że gdy siedział na sedesie, musiał trzymać nogi w wannie. I tak dalej…
Bob Young wymyślił historyjkę z taśmami. „Arab Wings” regularnie przewoził taśmy z – i do Teheranu dla sieci telewizyjnej NBC. Czasami taśmy przewoził pracownik NBC, innym zaś razem zabierał je pilot. Dzisiaj, choć NBC wcale o tym nie wiedziało, rolę kuriera spełniał Perot. Ubrany był w sportową kurtkę, na głowie miał czapkę w szkocką kratę, był bez krawata. Każdy, kto chciałby wyśledzić Perota, nawet nie spojrzałby w stronę zwykłego posłańca NBC z jego zwyczajnym, drucianym pojemnikiem.
„Arab Wings” wyraził zgodę na ten podstęp. Potwierdził także, że mogą zabrać Perota z Teheranu regularnym rejsem dla NBC.
Po przylocie do Ammanu, Perot, Howell i Young oraz pilot wsiedli do drugiego samolotu i ponownie wystartowali. Gdy nabierali wysokości nad pustynią, Perot zastanawiał się, czy już całkiem oszalał, czy też jest najzdrowszym na umyśle człowiekiem na świecie.
Było wiele niezwykle ważnych powodów, dla których nie powinien był lecieć do Teheranu. Przede wszystkim tłuszcza może uznać go za najjaskrawszy symbol ciemiężącego ich amerykańskiego kapitalizmu i po prostu zlinczować. Niewykluczone było, że Dadgar dowie się, iż Perot jest w mieście, i spróbuje właśnie go aresztować. Ross nie bardzo rozumiał motywy, które skłoniły Dadgara do zamknięcia Paula i Billa w więzieniu, ale realizacja jego tajemniczych planów byłaby niewątpliwie ułatwiona, gdyby miał Perota za kratkami. Jeżeli Dadgarowi chodziło właśnie o pieniądze, mógłby wyznaczyć kaucję w wysokości stu milionów dolarów i być pewnym, że je dostanie.
Ale pertraktacje w sprawie uwolnienia Paula i Billa utknęły w martwym punkcie. Perot chciał dostać się do Teheranu, żeby podjąć ostatnią próbę rozwiązania prawnego, zanim Simons wraz z grupą zaryzykuje życie w ataku na więzienie.
Zdarzały się takie sytuacje w interesach, kiedy EDS było skłonne uznać porażkę. Ostatecznie jednak wszystko zawsze kończyło się zwycięstwem, Sam Perot bowiem uparcie nalegał, aby zrobić jeszcze jeden krok. Na tym właśnie polegało bycie szefem.
Właśnie w taki sposób tłumaczył sobie to wszystko. Była to święta prawda, istniał jednak jeszcze jeden powód tej podróży. Po prostu nie mógł siedzieć wygodnie i bezpiecznie w Dallas, podczas gdy inni na jego polecenie ryzykowali życie.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby został aresztowany w Iranie, jego koledzy i jego firma znaleźliby się w o wiele gorszej sytuacji, niż obecnie. Zastanawiał się też czy powinien być ostrożny i pozostać, czy też iść za głosem sumienia i pojechać? Był to dylemat moralny. Rozmawiał na ten temat ze swoją matką.
Wiedziała, że umiera. I wiedziała również, że nawet jeżeli Perot zdoła po kilku dniach powrócić cały i zdrowy, może już jej nie zastać wśród żywych. Rak gwałtownie wyniszczał organizm matki, ale nikt nie miał najmniejszego wpływu na jej umysł. Pojmowała dobro i zło równie precyzyjnie jak zawsze.
– Nie masz wyboru, Ross – powiedziała. – To twoi ludzie. Wysłałeś ich tam. Nie uczynili nic złego. Nasz rząd im nie pomoże. Jesteś za nich odpowiedzialny. To ty musisz ich stamtąd wyciągnąć. Musisz lecieć.
Znalazł się więc tutaj, przekonany, że postępuje najwłaściwiej, jeżeli nawet nie najmądrzej.
„Lear” pozostawił za sobą pustynię i nabierał wysokości nad górami zachodniego Iranu. W przeciwieństwie do Simonsa, Coburna i Poche’a, Perot nie zetknął się z fizycznym niebezpieczeństwem. Był zbyt młody, by wziąć udział w drugiej wojnie światowej i za stary do Wietnamu, wojna koreańska zaś skończyła się, kiedy chorąży Perot podążał na nią na pokładzie niszczyciela USS „Sigourney”. Strzelano do niego tylko raz, w czasie kampanii na rzecz jeńców wojennych, kiedy lądował w laotańskiej dżungli starym DC – 3. Słyszał świst, ale dopiero po wylądowaniu zorientował się, że samolot został trafiony. Jego najbardziej przerażającym przeżyciem, od czasów spotkań ze złodziejem na gazeciarskich trasach w Texarkanie, był moment, kiedy w innym samolocie nad Laosem wyleciały drzwi tuż koło jego fotela. Spał i kiedy się obudził, przez parę sekund poszukiwał lampki, zanim nie uświadomił sobie, że wychyla się z samolotu. Na szczęście, był przypięty pasem.
Dzisiaj nie siedział koło drzwi.
Wyjrzał przez okno i w przypominającej czarę dolinie między górami zobaczył Teheran: bezładną zabudowę koloru błota ze sterczącymi z niej białymi wieżowcami. Samolot zaczął tracić wysokość.
„Dobra – pomyślał – lądujemy. Najwyższa pora, Perot, żebyś ruszył głową i zaczął wytężać umysł”.
W chwili, gdy samolot lądował, poczuł się spięty, podekscytowany, uważny, jego organizm na zwiększonych obrotach produkował adrenalinę.
Samolot kołował na miejsce zatrzymania. Kilku żołnierzy z pistoletami maszynowymi przerzuconymi przez ramię leniwie wlekło się przez pas startowy.
Perot wysiadł. Pilot otworzył luk bagażowy i podał mu druciany pojemnik z taśmami.
Perot i pilot ruszyli przez pas startowy. Howell i Young poszli za nimi z walizkami w rękach.
Perot błogosławił swój niepozorny wygląd. Pomyślał o swoim norweskim przyjacielu, jasnowłosym, wysokim adonisie, który narzekał, że wygląda zbyt imponująco. „Jesteś szczęściarzem, Ross – mówił – Kiedy wchodzisz do pokoju, nikt cię nie zauważa. A kiedy ludzie widzą mnie, spodziewają się zbyt wiele i nie mogę sprostać ich oczekiwaniom”. Na pewno nikt by go nie wziął za posłańca.
Ale Perot ze swoją przeciętną twarzą, mizernym wzrostem i ubraniami z domu towarowego był w tej roli przekonywający.
Weszli do budynku dworca lotniczego. Perot tłumaczył sobie w myślach, że wojsko, które zarządza lotniskiem, i Ministerstwo Sprawiedliwości, w którym pracuje Dadgar, to dwie zupełnie różne instytucje rządowe i gdyby jedna z nich wiedziała, co druga robi lub kogo szuka, to byłaby to najskuteczniej przeprowadzona operacja w historii tego rządu.
Podszedł do biurka i podał swój paszport. Podstemplowano go mu i oddano z powrotem. Poszedł dalej.
Kontrola celna nie miała nic przeciwko temu.
Pilot wskazał, gdzie ma zostawić pojemnik z taśmami. Zostawił go i podziękował pilotowi.
Odwrócił się i zobaczył wśród oczekujących wysokiego, dystyngowanie wyglądającego przyjaciela – Keane’a Taylora. Perot lubił Taylora.
– Cześć, Ross, jak poszło? – zapytał Taylor.
– Wspaniale – odparł Perot z uśmiechem. – Nie szukali nikogo takiego jak ja.
Wyszli z lotniska.
– Przekonałeś się – zapytał Perot – że nie przysłałem cię tu po to, żebyś zajmował się jakimiś administracyjnymi bzdurami.
– Tak, wiem – odpowiedział Taylor.
Wsiedli do samochodu Taylora. Howell i Young zajęli miejsca z tyłu. Kiedy ruszyli z parkingu, Taylor oznajmił:
– Pojedziemy okrężną drogą, żeby uniknąć najgorszych zamieszek. Perot pomyślał, że nie brzmi to zbyt obiecująco.
Wzdłuż drogi wznosiły się na wpół wykończone betonowe budynki, z dźwigami na dachach. Wyglądało na to, że prace przy nich zostały wstrzymane. Kiedy Perot przyjrzał się im dokładnie, zauważył, że mieszkają w nich ludzie. Sprawiało to wrażenie trafnego symbolu tego, jak szach zbyt szybko starał się ucywilizować swój kraj.
Taylor mówił o samochodach. Zgromadził samochody EDS na boisku szkolnym i wynajął kilku Irańczyków, aby ich pilnowali. Zorientował się jednak przy tym, że Irańczycy zaczęli w gruncie rzeczy prowadzić sklep z używanymi samochodami, wyprzedając je, jak leci.
Perot zauważył przy okazji, że przed każdą stacją benzynową stały długie kolejki. Pomyślał o tym, iż w kraju tak bogatym w ropę zakrawa to na ironię. W kolejkach stały jednak nie tylko samochody, ale również i ludzie z kanistrami.
– Co oni tu robią? – zapytał. – Jeżeli nie mają samochodów, to po co im benzyna?
– Sprzedadzą ją temu, kto da więcej – wyjaśnił Taylor. – Albo możesz ich wynająć, żeby stali za ciebie w kolejce. Zatrzymali się przy blokadzie ulicznej. Po drodze zobaczyli kilka płonących samochodów. Wokół było wielu facetów z pistoletami maszynowymi. Jechali dalej. I Perot zauważył znowu płonące samochody, karabiny maszynowe i zablokowaną ulicę. Mogło to zapewne kogoś przestraszyć, ale jednak wrażenia przestrachu nie odniósł. Zobaczył po prostu, że ci ludzie spontanicznie dawali wyraz swym uczuciom, odkąd osłabł zupełnie żelazny ucisk szacha. Zauważył także, że armia nie próbowała nawet kiwnąć palcem, aby utrzymać ład i porządek w tym kraju.
I cóż, dotychczas przyglądał się tylko czemuś – co nazywa się „przemoc” – z boku, jako turysta. Przypomniał sobie, że w Laosie z małego samolotu widział kiedyś walczących ludzi. Był wtedy spokojny i obojętny. Przypuszczał wówczas, że tak właśnie wygląda bitwa. Jest zaciekła, kiedy znajdziesz się w jej centrum, ale w odległości pięciu minut marszu nic się nie dzieje. Wjechali na wielkie rondo, w jego centrum stał pomnik przypominający statek kosmiczny z dalekiej przyszłości. Sterczał nad ulicą, na czterech gigantycznych, rozstawionych nogach.
– A cóż to takiego? – zapytał Perot.
– To pomnik Szahyad – odparł Taylor. – To takie muzeum na wierzchołku. Za chwilę wjechali na podjazd hotelu „Hyatt Court Regency”.
– To nowy hotel – wyjaśnił Taylor. – Dopiero go otworzyły te przeklęte łobuzy. Ale to nieźle – wspaniale żywią, podają niezgorsze wina, wieczorami grają… Żyjemy tu jak królowie w mieście, które się rozpada.
Weszli do hallu i wsiedli do windy.
– Nie musisz się tutaj meldować – powiedział Taylor Perotowi. – Apartament jest wynajęty na mnie. Lepiej, żeby twoje nazwisko nigdzie nie figurowało.
– W porządku.
Wysiedli na dziesiątym piętrze. – Wszystkie pokoje należą do nas – wyjaśnił Taylor, otwierając drzwi.
– Czy zechcesz się rozejrzeć? – Zaproponował Taylor.
Perot wszedł, popatrzył i uśmiechnął się. Gabinet był duży. Obok niego była wielka sypialnia. Zajrzał do łazienki – była dostatecznie obszerna, aby urządzić w niej cocktail party.
– Czy wszystko w porządku? – spytał Taylor z uśmiechem.
– Gdybyś zobaczył, jaki pokój miałem ubiegłej nocy w Ammanie, to byś nie pytał.
Taylor wyszedł, a Perot pozostał sam.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Z okien apartamentu obejrzał podjazd. „To może dać kilka dodatkowych minut – pomyślał – jeżeli przyjdzie po mnie oddział wojska albo ten motłoch.
A co ja wtedy zrobię?”
Postanowił nakreślić plan ewentualnej ucieczki. Wyszedł z apartamentu i przeszedł korytarzem tam i z powrotem. Po drodze minął kilka pustych pokoi z nie zamkniętymi drzwiami. Na każdym końcu korytarza było wyjście na klatkę schodową. Zszedł piętro niżej. Było tu jeszcze więcej pustych pokoi, niektóre z nich w ogóle nie były umeblowane. Hotel, podobnie jak wiele budynków w całym mieście, był nie wykończony.
„Mógłbym schodzić tymi schodami w dół – pomyślał – i gdybym usłyszał, że wchodzą na górę, wpadnę do jednego z korytarzy i schowam się w pustym pokoju. W ten sposób dotrę do parteru”. Dotarł schodami aż na sam dół i zwiedził parter.
Przeszedł przez kilka sal bankietowych, które przeważnie wcale nie były wykorzystywane. Był tam cały labirynt kuchni z tysiącem kryjówek: – szczególnie zapamiętał wielkie kontenery na żywność, w których bez trudu mógł się zmieścić człowiek niewielkiego wzrostu. Z sal bankietowych można było wyjść na teren rekreacyjno – sportowy. Był zupełnie niezły: z sauną i basenem. Otworzył drzwi prowadzące z klubu i znalazł się na zewnątrz, na parkingu hotelowym. Tutaj mógł wziąć samochód EDS i zniknąć w mieście, mógł przejść stąd do następnego hotelu Evin albo po prostu wbiec w las tych nie wykończonych wieżowców, po drugiej stronie parkingu.
Powrócił do hotelu i wsiadł do windy. Gdy jechał do góry, pomyślał, że przez cały czas w Teheranie będzie ubierał się tak samo niedbale. Zakupił przecież luźne spodnie koloru khaki, kilka flanelowych koszul w kratę, miał też ze sobą swój dres do joggingu. Nic nie mógł jednak na to poradzić, że ze swoją bladą, gładko wygoloną twarzą, niebieskimi oczyma i przyciętymi krótko włosami wyglądał na Amerykanina. Ale przynajmniej mógł się za to postarać, aby nie wyglądać na ważnego Amerykanina, a zwłaszcza na multimilionera, właściciela firmy Electronic Data Systems.
Odnalazł pokój Taylora i chciał zacząć naradę. Chciałby pójść do ambasady Stanów Zjednoczonych i porozmawiać z ambasadorem Sullivanem. Chciał także iść do kwatery głównej Amerykańskiej Grupy Doradztwa Wojskowego w Iranie i zobaczyć się z generałami Huyserem i Gastem. Chciał też, żeby Taylor i John Howell popędzili Dadgarowi kota. Chciał ruszać się, działać, chciał rozwiązać cały ten problem, chciał wyciągnąć Paula i Billa z więzienia, i to szybko.
Stuknął pięścią w drzwi pokoju Taylora i wszedł do środka. – W porządku, Keane – oznajmił. – Wprowadź mnie w sytuację.