Grupa ratownicza w Teheranie składała się teraz z Simonsa, Coburna, Pochego, Sculleya i Schwebacha. Simons zadecydował, że Boulware, Davis i Jackson nie pojadą do Teheranu. Pomysł odbicia Paula i Billa bezpośrednim atakiem spełzł na niczym, toteż zbyt duży skład nie był już potrzebny. Simons wysłał Glenna Jacksona do Kuwejtu, aby zbadał tamtejszą część ewentualnej południowej drogi ucieczki z Iranu. Boulware i Davis wrócili do Stanów, żeby oczekiwać tam na dalsze polecenia.
Majid przekazał Coburnowi informację, że generał Mohari, komendant więzienia Gasr, był człowiekiem nieprzekupnym, ale miał dwie córki studiujące w Stanach Zjednoczonych. Zespół Simonsa przez pewien czas rozważał możliwość porwania dziewcząt w celu zmuszenia Mohariego do udzielenia pomocy w ucieczce Paula i Billa, jednakże pomysł ów został odrzucony (Perot aż podskoczył, gdy się dowiedział, że w ogóle zamierzali coś takiego). Plan wydostania Paula i Billa w skrzyni samochodu ciężarowego na razie odłożono, choć go nie zarzucono.
Przez dwa albo trzy dni ludzie z EDS zastanawiali się nad tym, co zrobią, jeśli Paul i Bill zostaną wypuszczeni i umieszczeni w areszcie domowym. Poszli nawet przyjrzeć się domom, które obaj więźniowie zajmowali przed aresztowaniem. Uwolnienie ich stamtąd nie byłoby trudne, chyba że Dadgar zarządziłby ciągłą obserwację Paula i Billa. Postanowiono, że grupa weźmie dwa samochody. Pierwszym pojadą Paul i Bill. W drugim, jadącym w pewnej odległości, będą Sculley i Schwebach, odpowiedzialni za zniszczenie każdego, kto zechciałby śledzić pierwszy wóz. Raz jeszcze przypadło tej dwójce mordercze zadanie.
Zdecydowali, że oba pojazdy będą utrzymywać łączność przez krótkofalówki. Coburn zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas i zamówił potrzebny sprzęt. Boulware miał zabrać aparaty do Londynu; Schwebach i Sculley udali się tam, aby spotkać się z nim i zabrać sprzęt. W Londynie mieli też postarać się o dobre mapy Iranu, które przydadzą się podczas ucieczki, gdyby oddział opuszczał Iran drogą lądową. W Teheranie nie było bowiem żadnych dobrych map Iranu, o czym członkowie Jeep Clubu przekonali się na własnej skórze w lepszych czasach; Gayden mówił, że mapy irańskie są mniej więcej na poziomie instrukcji typu: „Skręć na lewo przy zdechłym koniu”.
Simons chciał się także przygotować na trzecią możliwość – że Paula i Billa uwolni tłum, który zdobędzie więzienie. Co wówczas powinna zrobić grupa? Coburn przez cały czas obserwował sytuację w mieście. Telefonował do znajomych w amerykańskim wywiadzie wojskowym i do tych spośród Irańczyków zatrudnionych przez Amerykanów, którym mógł zaufać. Jeśli więzienie zostanie zdobyte, od razu się o tym dowie. Co wtedy? Ktoś będzie musiał odnaleźć Paula z Billem i przeprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Ale grupka Amerykanów jadąca samochodem w samym środku rozruchów to pewne nieszczęście. Paul i Bill będą więc bezpieczniejsi, jeśli niepostrzeżenie wmieszają się w tłum uciekających więźniów. Simons polecił Coburnowi, aby ten porozmawiał z Paulem o tej sprawie podczas najbliższego widzenia i kazał mu w razie czego kierować się do hotelu Hyatta.
Jednakże Irańczyk mógł próbować odszukać obu mężczyzn w czasie zamieszek. Simons poprosił Coburna o wyszukanie jakiegoś irańskiego pracownika EDS, który naprawdę dobrze znał miasto.
Coburn natychmiast pomyślał o Rashidzie.
Był to ciemnoskóry, dość przystojny dwudziestotrzylatek z zamożnej rodziny teherańskiej. Ukończył kurs EDS dla techników komputerowych. Był inteligentny, zaradny i miał wiele wdzięku osobistego. Coburn przypomniał sobie, kiedy ostatni raz Rashid zademonstrował swój talent improwizacyjny. Pracownicy Ministerstwa Zdrowia, którzy strajkowali, odmówili wprowadzenia danych dotyczących listy płac, lecz Rashid zabrał wszystkie dane, zaniósł je do Banku Omran, namówił tam kogoś, aby wpisał je do programu, po czym wpuścił to wszystko do komputera ministerstwa. Kłopot z Rashidem polegał na tym, że stale trzeba było mieć na niego oko, bo nigdy nie radził się nikogo przed wprowadzeniem w życie swych niekonwencjonalnych pomysłów. Takie wprowadzenie danych, jak w tamtym przypadku, równało się łamaniu strajku i mogło wpędzić EDS w kłopoty – prawdę mówiąc, kiedy Bill o tym usłyszał, bardziej się zaniepokoił, niż ucieszył. Rashid był porywczy i impulsywny, po angielsku zaś mówił niezbyt dobrze – stąd ta skłonność do realizowania swych zwariowanych koncepcji bez informowania kogokolwiek, która tak denerwowała jego zwierzchników. Ale zawsze wychodził obronną ręką. Potrafił się wytłumaczyć ze wszystkiego. Na lotnisku, gdy kogoś witał lub żegnał, zawsze zdołał przepchnąć się przez drzwi z napisem:
„Wejście tylko dla pasażerów”, choć nigdy nie miał żadnej karty pokładowej, biletu czy paszportu. Coburn znał go dobrze i lubił na tyle, że parę razy zaprosił go na kolacje. Ufał mu całkowicie, szczególnie od tamtego strajku, kiedy Rashid był jednym z informatorów Coburna pośród wrogo nastawionych pracowników irańskich.
Jednakże Simons nie zaufa Rashidowi wyłącznie za poręką Coburna. Tak samo, jak upierał się przy osobistym spotkaniu z Keane’em Taylorem, nim dopuścił go do tajemnicy, zechce również porozmawiać z Rashidem.
Coburn zaaranżował więc spotkanie.
Kiedy Rashid miał osiem lat, chciał zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Jako dwudziestotrzylatek wiedział już, że prezydentem nigdy nie zostanie, ale nadal chciał pojechać do Ameryki. Miało mu to umożliwić EDS. Wiedział, że ma w sobie to coś, co zrobi z niego wielkiego biznesmena. Studiował psychologię i niezbyt wiele czasu zajęło mu zrozumienie mentalności ludzi z EDS. Potrzebne im były wyniki, nie wytłumaczenia. Jeśli powierzano ci zadanie, zawsze było lepiej zrobić trochę więcej, niż od ciebie oczekiwano. Jeśli z jakiegoś powodu zadanie było trudne lub wręcz niemożliwe do wykonania, najlepiej się do tego nie przyznawać: EDS nie darzyło sympatią tych, co skamlali o trudnościach. Zamiast:
„Nie mogę tego zrobić, bo… „, trzeba było powiedzieć: „Na razie udało mi się osiągnąć tyle, a teraz pracuję nad następującym problemem… „. I tak się złożyło, że ta postawa doskonale odpowiadała Rashidowi. Stał się pożyteczny dla EDS i wiedział, że firma to docenia.
Największym jego osiągnięciem było zainstalowanie terminali komputerowych w tych pomieszczeniach, gdzie personel irański był podejrzliwy i wrogo nastawiony. Tak wrogo, że Patowi Sculleyowi udawało się zainstalować nie więcej niż dwa w miesiącu, Rashid natomiast rozmieścił pozostałe osiemnaście w dwa miesiące. Miał zamiar zdyskontować ten sukces. Ułożył list do Rossa Perota, który – jak mu się wydawało – był szefem EDS, z prośbą, aby pozwolono mu ukończyć szkolenie w Dallas. Chciał poprosić wszystkich kierowników EDS w Teheranie, aby poparli ten list, ale wypadki potoczyły się zbyt szybko. Większość kadry kierowniczej ewakuowano, a EDS w Iranie zaczęło się rozpadać, nigdy więc nie wysłał tego listu. Musiał wymyślić coś innego.
Zawsze znajdował jakiś sposób. Dla Rashida wszystko było możliwe.
Mógł zrobić wszystko. Udało mu się nawet wykręcić od wojska. W czasie gdy tysiące młodych Irańczyków z zamożnych rodzin wydawały fortuny, aby uchronić się od służby wojskowej, Rashid po paru tygodniach w mundurze zdołał przekonać lekarzy, że jest nieuleczalnie chory na padaczkę. Jego koledzy i zwierzchnicy wiedzieli, że Rashid jest zdrów jak koń, ale za każdym razem, gdy znalazł się w pobliżu lekarza, dostawał napadu drgawek. Trafiał przed komisje lekarskie, gdzie drgawki trwały całymi godzinami – co, jak twierdził, było ogromnie wyczerpujące. Ostatecznie tylu lekarzy zaświadczyło, że jest chory, iż otrzymał papiery o demobilizacji. Cała sprawa była szalona, idiotyczna, niemożliwa do wykonania – ale właśnie niewykonalne sprawy stanowiły specjalność Rashida. Wiedział więc, że pojedzie do Ameryki. Nie wiedział jak, ale szczegółowe i wymyślne planowanie i tak nie leżało w jego stylu. Wykorzystywał chwilę, był mistrzem improwizacji. Jego szansa nadejdzie, a on ją pochwyci.
Pan Simons interesował go. Nie był podobny do innych szefów EDS. Tamci mieli po trzydzieści, czterdzieści lat, a pan Simons zbliżał się do sześćdziesiątki. Jego długie włosy i białe wąsy bardziej upodabniały go do Irańczyka niż do Amerykanina. Poza tym nigdy nie ujawniał od razu, o czym myśli. Tacy jak Sculley czy Coburn mawiali: „Oto sytuacja, to masz wykonać i nie później niż do jutra rana… „. Simons powiedział natomiast: „Chodźmy na spacer”.
Chodzili po ulicach Teheranu. Rashid stwierdził nagle, że opowiada o swej rodzinie, o pracy w EDS, o swych poglądach na ludzką psychikę. Słyszeli nieustanną strzelaninę, a po ulicy maszerowały rozśpiewane tłumy. Wszędzie mogli dostrzec barykady po niedawnych walkach, przewrócone samochody i wypalone domy.
– Marksiści niszczą drogie samochody, a muzułmanie rozwalają sklepy z alkoholem – powiedział do Simonsa Rashid.
– Dlaczego tak się dzieje? – zapytał Simons.
– Nadszedł czas, aby Irańczycy sprawdzili się, wcielili w życie swe idee i odzyskali wolność.
Znaleźli się na placu Gasr i stanęli przed murami więzienia.
– Tutaj znajduje się wielu Irańczyków, którzy chcieli tylko wolności – powiedział Rashid.
Simons wskazał gromadę kobiet w długich szatach, z zasłoniętymi twarzami.
– Co one robią?
– Ich mężowie i synowie zostali niesprawiedliwie uwięzieni, więc zbierają się tu, chcąc płaczem i krzykiem skłonić strażników, aby ich wypuścili.
– Tak… – powiedział Simons – a ja współczuję Paulowi i Billowi nie mniej niż te kobiety swoim mężom.
– Mnie też bardzo obchodzi ich los.
– A co robisz w tej sprawie? – zapytał Simons. Rashid poczuł się urażony.
– Robię wszystko, co mogę, aby pomóc mym amerykańskim przyjaciołom – odparł. Pomyślał o psach i kotach. Do jego aktualnych zadań należało opiekowanie się zwierzakami pozostawionymi przez ewakuowanych pracowników EDS – w sumie czterema psami i dwunastoma kotami. Rashid nigdy nie miał zwierzęcia domowego i nie umiał się obchodzić z wielkimi, agresywnymi psami. Za każdym razem, kiedy wchodził do mieszkania, w którym przebywały psy, aby je nakarmić, musiał najmować dwóch albo trzech mężczyzn z ulicy, którzy pomogliby mu je opanować. Dwa razy zabierał je wszystkie w klatkach na lotnisko, usłyszawszy, że będzie samolot, który weźmie je na pokład, ale za każdym razem lot odwoływano. Pomyślał, że mógłby opowiedzieć o tym Simonsowi, ale czuł, że Simons nie przejmie się tym zanadto.
„Simons coś chowa w zanadrzu – pomyślał Rashid – i nie chodzi tu o zwykłe obowiązki”. Rashid uważał Simonsa za doświadczonego człowieka – można było się o tym przekonać po prostu patrząc na jego twarz. Rashid nie miał zaufania do doświadczenia, wolał raczej szybką naukę. Rewolucję, nie ewolucję. Wybierał łatwiejszą drogę, na skróty, przyspieszony rozwój, intensyfikację. Simons był inny – cierpliwy, a Rashid, po zanalizowaniu psychiki Simonsa, uznał, że owa cierpliwość wywodzi się z silnej woli. „Kiedy nadejdzie czas – pomyślał Rashid – powie mi, czego ode mnie oczekuje”.
– Słyszałeś o Rewolucji Francuskiej? – zapytał Simons.
– Trochę.
– To miejsce przypomina mi Bastylię, symbol ucisku. „Dobre porównanie”
– pomyślał Rashid.
– Francuscy rewolucjoniści – mówił dalej Simons – zdobyli Bastylię i wypuścili więźniów.
– Myślę, że to samo stanie się tutaj. Przynajmniej jest taka możliwość. Simons skinął głową.
– Jeśli tak się stanie, ktoś tu powinien być, żeby zająć się Paulem i Billem.
„Tak. To będę ja” – pomyślał Rashid.
Stali obaj na placu Gasr, patrząc na wysokie mury i ogromne wrota oraz na zawodzące kobiety w czarnych szatach. Rashid przypomniał sobie swą zasadę: zawsze rób więcej, niż EDS od ciebie oczekuje. Co będzie, jeśli tłumy zignorują więzienie Gasr? Może powinien sprawić, aby się tak nie stało. W tłumie byli tylko ludzie tacy jak Rashid: młodzi, rozczarowani Irańczycy, którzy chcieli zmienić swe życie. Może uda mu się nie tylko wmieszać w tłum, ale nawet go poprowadzić. Może stanie na czele ataku na więzienie. On, Rashid, może uratować Paula i Billa. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Coburn nie wiedział o wszystkim, co działo się w duszy Simonsa w tym momencie. Nie był obecny przy jego rozmowach z Perotem i Rashidem, a sam Simons nie śpieszył się z informacjami. Z tego, co wiedział Coburn, wszystkie trzy możliwości – ucieczka w skrzyni ciężarówki, wydostanie więźniów z ewentualnego aresztu domowego i zdobycie „Bastylii” – wydawały się dość wątpliwe. Co więcej, Simons nie robił nic, aby pomóc w zrealizowaniu którejkolwiek z tych możliwości, ale przesiadywał pozornie zadowolony z siebie w domu Dvoranchików i omawiał coraz to bardziej szczegółowe scenariusze. Nie martwiło to jednak zbytnio Coburna. Był zawsze optymistą i podobnie jak Ross Perot nie widział sensu w rozgryzaniu posunięć największego na świecie specjalisty od tego rodzaju akcji.
Podczas gdy owe trzy możliwości czekały na urzeczywistnienie, Simons skoncentrował się na drogach ucieczki z Iranu. Coburn nazwał ten problem „ucieczką z oblężonego miasta”.
Coburn badał możliwości wydostania Paula i Billa samolotem. Kręcił się po składach lotniskowych, zastanawiając się, czy nie można by więźniów wyekspediować jako ładunku. Rozmawiał z pracownikami wszystkich linii lotniczych, próbując nawiązać kontakty. Na koniec odbył kilka rozmów z szefem służby bezpieczeństwa PanAmu, informując go o wszystkim oprócz nazwisk Paula i Billa. Zastanawiali się obaj nad możliwością wywiezienia uciekinierów regularnym rejsem, w uniformach obsługi samolotu. Szef ochrony bardzo chciał pomóc, ale ostatecznie przepisy bezpieczeństwa linii lotniczych okazały się problemem nie do przeskoczenia. Następnie Coburn rozważał możliwość porwania śmigłowca. Przeprowadził rekonesans w bazie helikopterów na południe od miasta i doszedł do wniosku, że porwanie jest możliwe. Jednak chaos panujący w armii irańskiej kazał podejrzewać, że maszyna może być niesprawna, a części zamiennych brakowało. Ponadto paliwo w baku mogło być zanieczyszczone i nie nadawać się do użytku.
Wszystko to przekazał Simonsowi. Ten już przedtem niezbyt chętnie myślał o korzystaniu z lotniska, toteż trudności, jakie napotkał Coburn, jeszcze bardziej utwierdziły go w tym przekonaniu. Wokół portów lotniczych zawsze jest policja i wojsko. Jeśli coś się nie uda, nie będzie drogi ucieczki – lotniska projektuje się tak, aby ludzie nie chodzili tam, gdzie nie powinni. Na lotnisku człowiek zawsze jest na łasce innych. Ponadto w takiej sytuacji najgroźniejszym wrogiem są sami uciekinierzy; powinni zachować absolutny spokój. Coburn był zdania, że Paula i Billa stać na to, ale Simonsowi nie było sensu tego tłumaczyć: Simons zawsze ufał tylko własnej ocenie charakteru człowieka, a ani Paula, ani Billa nie miał okazji poznać osobiście.
Ostatecznie więc zdecydował się na ucieczkę drogą lądową. Było sześć takich dróg.
Na północy Związek Radziecki, kraj niezbyt gościnny. Na wschodzie Afganistan, równie niegościnny, oraz Pakistan, którego granica znajdowała się zbyt daleko – ponad półtora tysiąca kilometrów, głównie przez pustynię. Na południu leżała Zatoka Perska i przyjazny Kuwejt, ze sto kilometrów po drugiej jej stronie. To brzmiało obiecująco. Na zachodzie był nieprzyjazny Irak, na północnym zachodzie – przyjazna Turcja.
Najbardziej zachęcająco wyglądały Kuwejt i Turcja.
Simons poprosił Coburna, aby wysłał godnego zaufania irańskiego pracownika na południe w celu zbadania drogi do Zatoki Perskiej – czy jest przejezdna i czy w okolicy nie na jakichś rozruchów. Coburn wysłał „Motocyklistę”. Ten przydomek wziął się stąd, że jego posiadacz szalał na motocyklu po ulicach Teheranu. Podobnie jak Rashid, był technikiem komputerowym, miał dwadzieścia pięć lat, był niskiego wzrostu i znał Teheran jak własną kieszeń. Angielskiego nauczył się w szkole w Kalifornii i potrafił nim mówić z dowolnym amerykańskim akcentem regionalnym: południowym, portorykańskim – jakimkolwiek. EDS zatrudniło go pomimo braku tytułu naukowego, ponieważ miał znakomite wyniki w testach sprawności umysłowej. Kiedy irańscy pracownicy EDS przyłączyli się do strajku generalnego, a Paul i Coburn zarządzili ogólne zebranie, aby z nimi porozmawiać, „Motocyklista” zaskoczył wszystkich żarliwym wystąpieniem skierowanym przeciwko swoim kolegom, a na rzecz kierownictwa. Nie ukrywał swoich proamerykańskich sympatii, ale mimo to Coburn był całkowicie pewien, że „Motocyklista” ma coś wspólnego z rewolucjonistami. Pewnego dnia poprosił Keane’a Taylora o samochód; Taylor dał mu go. Następnego dnia poprosił o jeszcze jeden – i Taylor zrobił to znowu. „Motocyklista” sam zwykle jeździł na motorze, toteż Taylor i Coburn nie wątpili, że samochody były przeznaczone dla rebeliantów. Niewiele ich to obeszło. Ważniejsze było, aby „Motocyklista” miał wobec nich dług wdzięczności.
Tak więc z wdzięczności za dawne przysługi „Motocyklista” pojechał nad Zatokę Perską.
Po paru dniach wrócił i powiedział, że wszystko jest możliwe pod warunkiem, że ma się dostatecznie dużo pieniędzy. Można było dostać się nad zatokę i kupić albo wynająć łódź.
Nie mógł natomiast powiedzieć, co się stanie, gdy łódź wyląduje w Kuwejcie. Odpowiedzi na to pytanie udzielił Glenn Jackson.
Poza tym, że był myśliwym i baptystą, Glenn Jackson zajmował się również rakietami. Dysponując zarówno znakomitym umysłem matematycznym, jak i umiejętnością zachowania spokoju w warunkach stresowych, Jackson znalazł się w ośrodku kierowania załogowymi lotami kosmicznymi NASA w Houston, gdzie pełnił funkcję kontrolera lotów. Do jego zadań należało układanie i obsługa programów wyliczających orbity do manewrów podczas lotu.
Nieomylność Jacksona została wystawiona na ciężką próbę w Boże Narodzenie roku 1968 podczas ostatniego lotu, którym się opiekował – przelotu z Ziemi wokół Księżyca i z powrotem. Kiedy pojazd wyłonił się spoza tarczy Księżyca, astronauta Jim Lovell odczytał szereg liczb, które miały powiedzieć Jacksonowi, czy i w jakim stopniu pojazd odchylił się od zaplanowanej orbity. Jackson przeraził się: liczby znacznie przekraczały dopuszczalny margines błędu. Poprosił kierownictwo lotu na przylądku Kennedy’ego, aby astronauta odczytał liczby raz jeszcze, w celu powtórnego sprawdzenia. Następnie oświadczył kierownikowi lotu, że jeśli te liczby są poprawne, to już po załodze: pojazd nie ma tyle paliwa, aby wyrównać tak wielkie odchylenie.
Jackson poprosił, aby Lovell przeczytał liczby po raz trzeci, wyjątkowo dokładnie. Były takie same. Potem jednak Lovell powiedział: – Och, jeden moment, zdaje się, że zrobiłem błąd…
Kiedy nareszcie do Jacksona dotarły prawdziwe liczby, okazało się, że manewr był niemal doskonały.
Stąd jednak było bardzo daleko do umiejętności wysadzania więzień.
Zaczynało wyglądać na to, że Jacksonowi nie dane będzie w końcu włamywać się do więzienia. Cały tydzień tkwił w Paryżu, kiedy w końcu otrzymał instrukcje od Simonsa (poprzez Dallas), żeby udać się do Kuwejtu.
Poleciał do Kuwejtu i zamieszkał w domu Boba Younga. Young wyjechał do Teheranu wspomóc zespół negocjujący, natomiast jego żona Kris oraz ich maleńkie dziecko wyjechali do Stanów na wakacje. Jackson poinformował Malloya Jonesa, pełniącego w czasie nieobecności Younga obowiązki szefa EDS na ten kraj, że przyjechał pomóc w badaniach wstępnych, które EDS prowadziło na zlecenie centralnego banku Kuwejtu. Trochę popracował, aby uprawdopodobnić swoje wytłumaczenie, po czym zaczął się rozglądać.
Spędził sporo czasu na lotnisku obserwując oficerów kontroli paszportowej. Wkrótce stwierdził, że są oni bardzo skrupulatni. Do Kuwejtu przybywały samolotami setki Irańczyków bez paszportów: zakuwano ich w kajdanki i odsyłano najbliższym lotem tam, skąd przybyli. Jackson doszedł do wniosku, że Paul i Bill w żaden sposób nie mogą tu przybyć drogą powietrzną.
Zakładając jednak, że przybędą łodzią, czy pozwolą im potem wyjechać bez paszportów? Jackson zwrócił się do amerykańskiego konsula, mówiąc, że jego dziecko prawdopodobnie zgubiło paszport, i pytając, w jaki sposób można otrzymać duplikat. Po długiej, pełnej dygresji rozmowie, konsul ujawnił, że Kuwejtczycy przy wyjeździe z ich kraju sprawdzają, czy dana osoba wjechała legalną drogą.
Był to problem, ale być może do załatwienia: kiedy już Paul i Bill znajdą się w Kuwejcie, będą bezpieczni od Dadgara, a ambasada amerykańska z pewnością wyda im własne paszporty. Najważniejsze pytanie jednak brzmiało: Jeżeli uciekinierzy dotrą na południe Iranu i zdobędą niewielką łódź, czy uda im się wylądować niepostrzeżenie u brzegów Kuwejtu? Jackson objechał całe stukilometrowe wybrzeże kraju, od granicy z Irakiem na północy do granicy z Arabią Saudyjską na południu. Spędził wiele godzin na plaży zbierając zimą muszle. Normalnie, jak się dowiedział, patrole nie były zbyt liczne, ale exodus z Iranu wszystko zmienił.
Tysiące Irańczyków chciały wyjechać z kraju, tak samo usilnie jak Paul i Bill, a ci Irańczycy, podobnie jak Simons, umieli czytać mapę i widzieli na południu Zatokę Perską z przyjaznym Kuwejtem tuż po drugiej stronie. Straż przybrzeżna Kuwejtu świetnie o tym wiedziała. Gdziekolwiek Jackson się rozglądał, zawsze widział co najmniej jedną łódź patrolową, która, jak się wydawało, zatrzymywała wszystkie małe łodzie.
Perspektywy rysowały się ponuro. Jackson zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas i stwierdził, że ucieczka przez Kuwejt jest niemożliwa.
Pozostawała więc Turcja.
Simons od początku wolał Turcję. Po pierwsze droga do granicy była krótsza niż nad Zatokę Perską. Ponadto Simons znał ten kraj; służył tam w latach pięćdziesiątych, szkoląc turecką armie w ramach amerykańskiego programu pomocy wojskowej. Znał nawet miejscowy język. Wysłał zatem Ralpha Boulware’a do Istambułu.
Ralph Boulware wychowywał się w barach. Jego ojciec, Beniamin Russell Boulware, był twardym i niezależnym Murzynem, który prowadził jeden po drugim kilka niewielkich interesów: sklep spożywczy, wynajem nieruchomości, nielegalną sprzedaż alkoholu. Ale przede wszystkim bary. Teoria wychowania dzieci Bena Boulware’a zakładała, że jeśli wiedział, gdzie one są, to wiedział też, co robią. Toteż trzymał swoich chłopaków w zasięgu wzroku – czyli głównie w barze. Nieszczególne to było dzieciństwo i Ralph miał wrażenie, że był dorosły przez całe życie.
Zrozumiał, że jest inny niż rówieśnicy, kiedy zaczął studia w college’u i spostrzegł, że jego kolegów interesują głównie gry hazardowe, picie alkoholu i kobiety. On już wiedział wszystko o szulerach, pijakach i dziwkach. Zrezygnował z college’u i zaciągnął się do lotnictwa wojskowego.
Przez dziewięć lat służby nie uczestniczył w żadnej akcji i choć ogólnie był z tego zadowolony, zastanawiał się jednak, czy w razie prawdziwej wojny znalazłby w sobie to, co jest potrzebne do walki. „Akcja uwolnienia Paula i Billa mogła dać mu możliwość przekonania się o tym” – myślał, ale Simons odesłał go z Paryża do Dallas. Wyglądało na to, że znowu trafił do służby tyłowej. I wtedy nadeszły nowe rozkazy.
Przekazał je Merv Stauffer, prawa ręka Perota, który pełnił teraz funkcję łącznika między Simonsem i rozproszonymi członkami grupy ratowniczej. Stauffer poszedł do sklepu elektronicznego i zakupił sześć pięciokanałowych kieszonkowych radiostacji nadawczo – odbiorczych, dziesięć zasilaczy z zapasem baterii oraz urządzenie do zasilania radiostacji z akumulatora samochodowego. Cały ten sprzęt przekazał Boulware’owi i polecił mu spotkać się ze Sculleyem i Schwebachem w Londynie, przed udaniem się do Istambułu.
Stauffer dał mu również czterdzieści tysięcy dolarów w gotówce na łapówki i inne wydatki.
Wieczorem przed wyjazdem Boulware’a jego żona zaczęła domagać się pieniędzy. Przed wyjazdem do Paryża nic jej nie mówiąc wyjął z banku tysiąc dolarów – zawsze uważał, że nie ma to jak gotówka – Mary zaś odkryła później, jak niewiele zostało na ich wspólnym rachunku. Boulware nie chciał jej wyjaśniać, dlaczego wziął pieniądze, i na co je wydał. Mary upierała się, że potrzebuje pieniędzy. Boulware nie przejmował się tym zanadto; wiedział, że jego żona przebywa wśród dobrych przyjaciół, którzy zatroszczą się o nią. Jednak nie udało się mu zbyć jej jakimś wykrętem i – tak jak zawsze, kiedy Mary stawała się uparta – postanowił zrobić jej przyjemność. Poszedł do sypialni, gdzie stało pudełko z radiostacjami oraz czterdziestoma tysiącami dolarów, i odliczył pięćset. Mary weszła do sypialni, gdy to robił, i zobaczyła, co jest w pudełku. Boulware dał jej te pięć setek.
– Czy to ci wystarczy? – zapytał.
– Tak – odrzekła.
Spojrzała na pudełko, potem na męża.
– Nawet nie będę pytać – powiedziała i wyszła.
Boulware wyjechał następnego dnia. Spotkał w Londynie Schwebacha i Sculleya, dał im pięć z sześciu radiostacji, zatrzymując jedną dla siebie, po czym odleciał do Istambułu.
Prosto z lotniska udał się do biura Mr Fisha, przedsiębiorcy turystycznego.
Mr Fish przyjął go w wielkim pomieszczeniu biurowym, w którym oprócz niego siedziało jeszcze parę osób.
– Nazywam się Ralph Boulware i pracuję w EDS – zaczął Boulware. – Zdaje się, że zna pan moje córki, Stacy Elaine i Kecie Nicole. – Dziewczynki bawiły się z córkami Fisha podczas postoju ewakuowanych rodzin w Istambule.
Fish nie był nastawiony zbyt życzliwie.
– Chciałbym z panem porozmawiać – rzekł Boulware.
– Proszę, niech pan rozmawia. Boulware rozejrzał się po pomieszczeniu.
– Chcę porozmawiać z panem na osobności.
– Dlaczego?
– Zrozumie pan, gdy powiem panu to, co mam do powiedzenia.
– To są moi wspólnicy. Nie mamy przed sobą tajemnic.
Fish nie miał zamiaru ułatwiać sprawy Boulware’owi, ten zresztą domyślał się dlaczego. Były dwa powody. Po pierwsze, za wszystko, co Fish zrobił podczas ewakuacji, Don Norsworthy dał mu „napiwek” w wysokości stu pięćdziesięciu dolarów, co zdaniem Boulware’a było policzkiem dla Fisha. „Nie wiedziałem, co zrobić – tłumaczył się Norsworthy. – Ten facet wystawił rachunek na dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Ile miałem mu dać, dziesięć procent?”
Po drugie Pat Sculley opowiedział Fishowi idiotyczną bajeczkę o przemycaniu taśm komputerowych do Iranu. Mr Fish nie był ani głupcem, ani przestępcą – jak ocenił go Boulware – i oczywiście nie chciał mieć nic wspólnego z planem Sculleya.
Obecnie zaś uważał, że ludzie z EDS są: a) sknerami, b) nieudolnymi przestępcami.
Lecz Fish był niewielkim biznesmenem. Boulware rozumiał takich ludzi – wszak do nich należał jego ojciec. Tacy jak on posługiwali się dwoma językami: szczerością i gotówką.
– OK. Zacznijmy jeszcze raz – powiedział Boulware. – Kiedy było tu EDS, naprawdę pan im pomógł, był miły dla dzieci i w ogóle wiele dla nas zrobił. Kiedy oni wyjechali, nastąpiło nieporozumienie w kwestii okazania panu naszej wdzięczności. Jesteśmy zażenowani, że nie zostało to załatwione właściwie, i chciałbym wyrównać ten rachunek.
– Nie ma o czym mówić…
– Bardzo nam przykro – zakończył Boulware i odliczył Fishowi tysiąc dolarów setkami.
W pokoju zapanowała cisza.
– Mam zamiar zatrzymać się w hotelu Sheraton – powiedział Boulware. – Może porozmawiamy później.
– Pójdę z panem – stwierdził Fish.
Osobiście zarejestrował Boulware’a w hotelu i upewnił się, że pokój jest dobry, po czym zgodził się przyjść tego wieczoru na obiad do hotelowej restauracji.
„Fish to znaczący kombinator” – rozpakowując się myślał Boulware. Musiał być sprytny, skoro miał – jak się wydawało – dochodowy interes w tym niezmiernie ubogim kraju. Z doświadczenia ewakuowanych wynikało, że zrobił dla nich więcej, niż załatwianie rezerwacji hotelowych czy wydawanie biletów lotniczych. Dysponował odpowiednimi kontaktami, aby we właściwy sposób naoliwić kółka machiny biurokratycznej, jeśli sądzić tylko na podstawie tego, jak przepchnął wszystkie bagaże przez komorę celną. Pomógł również załatwić problem adaptowanego irańskiego niemowlęcia, które nie miało paszportu. Błąd EDS polegał na tym, że widziało w nim tylko kombinatora, zapominając o jego wysokiej klasie. Powodem nieporozumienia mógł być jego wygląd – tusza i mało wytworne ubranie. Nauczony poprzednimi błędami Boulware uznał, że poradzi sobie z Fishem.
Tego wieczoru powiedział mu, że musi udać się nad granicę turecko – irańską, aby spotkać uciekinierów z Iranu.
Mr Fish był przerażony.
– Pan nic nie rozumie – powiedział. – To straszne miejsce. Zamieszkują je Kurdowie i Azerowie, zupełnie dzicy górscy ludzie, którzy nie słuchają żadnej władzy. Wie pan, jak tam żyją? Z przemytu, grabieży i zabójstw. Osobiście nie odważyłbym się tam pojechać. Pan zaś, jako Amerykanin, jeśli tam pojedzie, nigdy już nie wróci. Nigdy.
– Muszę tam pojechać, nawet jeśli to niebezpieczne. – Boulware uznał, że Fish jednak przesadza. – Gdzie mogę kupić lekki samolot? Fish potrząsnął głową.
– Posiadanie samolotów przez prywatne osoby jest w Turcji zabronione.
– A helikopter?
– Tak samo.
– Dobrze, więc czy mogę wynająć samolot?
– To jest możliwe. Tam, dokąd nie ma regularnych lotów, można zamówić czarter.
– Czy są regularne loty do strefy przygranicznej?
– Nie ma.
– No to dobrze.
– Jednakże czarterowanie jest tak niespotykane, że z pewnością zwróci uwagę władz…
– Nie chcemy robić niczego nielegalnego. Niemniej niepotrzebne nam zamieszanie, związane z jakimś dochodzeniem. Pozostawmy więc sobie możliwość czarteru. Niech pan dowie się o możliwości i cenę, ale proszę nie robić żadnych wstępnych rezerwacji. Na razie muszę zbadać możliwość dotarcia do tamtego rejonu drogą lądową. Jeśli nie zechce mi pan towarzyszyć, to nie szkodzi, proszę jednak znaleźć mi kogoś do towarzystwa.
– Zobaczę, co da się zrobić.
W ciągu następnych kilku dni spotkali się obaj parokrotnie. Początkowy chłód Mr Fisha znikł całkowicie i Boulware odczuł, że nawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Mr Fish był bystry i rzeczowy. Choć nie był przestępcą, zawsze potrafił złamać prawo – domyślał się Boulware – o ile zysk równoważył ryzyko. Boulware podzielał ten pogląd, on też potrafił złamać prawo, w sprzyjających okolicznościach Mr Fish umiał także zadawać pytania i po trochu wyciągnął z Boulware’a całą historię. Boulware przyznał, że Paul i Bill zapewne nie będą mieli paszportów, lecz kiedy znajdą się już w Turcji, otrzymają nowe dokumenty w najbliższym konsulacie amerykańskim. Paul i Bill mogą mieć pewne kłopoty z wydostaniem się z Iranu i Boulware był przygotowany na to, że sam będzie musiał przekroczyć granicę, być może w lekkim samolocie, aby ich stamtąd wydostać. Żadna z tych rzeczy nie zaniepokoiła Mr Fisha tak bardzo, jak pomysł jazdy przez strony opanowane przez bandytów.
Jednakże kilka dni później przedstawił Boulware’a człowiekowi, który miał krewnych wśród górskich rozbójników. Mr Fish poinformował szeptem, że ów człowiek sam jest przestępcą – i rzeczywiście, wyglądał na takiego. Miał na twarzy bliznę i oczka jak paciorki. Powiedział, że może zapewnić Boulware’owi bezpieczny przejazd do granicy i z powrotem, jego krewni zaś mogą nawet pomóc mu przekroczyć granicę, jeśli będzie to konieczne.
Boulware zadzwonił do Dallas i opowiedział o tym planie Marvowi Staufferowi. Stauffer przekazał kodem wiadomość do Coburna, a ten powiedział o planie Simonsowi. Simons nie zgodził się: stwierdził, że nie można ufać przestępcy.
Boulware zirytował się. Tyle kłopotów, żeby to wszystko zaaranżować… czy Simons sądzi, że łatwo dotrzeć do takich ludzi? Jeśli ktoś chce podróżować przez krainę bandytów, to któż jak nie bandyta może go eskortować? Ale Simons był szefem i Boulware’owi nie pozostało nic innego, jak poprosić Mr Fisha, aby zaczął poszukiwania od nowa.
Tymczasem do Istambułu przylecieli Sculley i Schwebach.
Ta para zabijaków poleciała z Londynu przez Kopenhagę do Teheranu, kiedy Irańczycy znowu zamknęli lotnisko, tak więc Sculley i Schwebach dołączyli do Boulware’a w Istambule. Byli uziemieni w hotelu, czekając na to, aby coś się wreszcie wydarzyło. Cała trójka dostawała ze zniecierpliwienia białej gorączki. Schwebach przypomniał sobie czasy służby w „Zielonych Beretach” i usiłował nakłonić wszystkich do utrzymywania kondycji fizycznej za pomocą biegania w górę i w dół po schodach hotelowych. Boulware zrobił to raz i dał temu spokój. Zaczął ich denerwować Simons, a także Coburn i Peche, którzy siedzieli w Teheranie i nie robili nic. Dlaczego ci faceci nie potrafili tego załatwić? Potem Simons odesłał Sculleya i Schwebacha do Stanów. Radiostacje zostawili Boulware’owi.
Kiedy Mr Fish je zobaczył, o mało szlag go nie trafił. Powiedział Boulware’owi, że w Turcji posiadanie nadajników radiowych jest surowo zakazane. Nawet zwykłe radia tranzystorowe trzeba rejestrować, a to dlatego, że ich części mogły być wykorzystane przez terrorystów do sporządzenia nadajników.
– Czy pan nie rozumie, jak bardzo się pan rzuca w oczy? – wykrzykiwał do Boulware’a. – Rachunek za pańskie telefony wynosi tysiące dolarów co tydzień, a płaci pan gotówką. Nie prowadzi pan tu żadnych interesów. Pokojówki z pewnością widziały radiostacje i opowiadały o tym. Teraz z pewnością wzięli pana pod nadzór. Niech pan zapomni o swych przyjaciołach w Iranie – na pewno skończy tu pan w więzieniu.
Boulware zgodził pozbyć się radiostacji. Pozornie nieskończona cierpliwość Simonsa wyraźnie powodowała coraz to nowe kłopoty w wyniku kolejnych opóźnień. Teraz Sculley i Schwebach nie mogli już wrócić do Iranu, a w dalszym ciągu grupa nie miała radiostacji. Tymczasem Simons wciąż mówił „nie”. Fish wskazał, że są dwa przejścia graniczne między Iranem i Turcją, jedno w Sero, drugie w Barzaganie. Simons wybrał Sero. Fish dowodził, że Barzagan był większy i bardziej cywilizowany, a także, że będzie tam o wiele bezpieczniej, to nie przekonało Simonsa.
Boulware’owi znaleziono nowego towarzysza podróży do granicy. Fish miał znajomego, którego szwagier pracował w Milli Istihbarat Teskilati czyli MIT, jak tu nazywano turecki odpowiednik CIA. Nazwisko tego tajniaka brzmiało: Ilsman. Jego dokumenty miały zapewnić Boulware’owi opiekę ze strony armii w regionach opanowanych przez bandytów. „Bez tych papierów – powiedział Fish – zwykły obywatel narażony był na niebezpieczeństwo nie tylko ze strony bandytów, ale także armii tureckiej”.
Fish zachowywał się bardzo nerwowo. Po drodze na spotkanie z Ilsmanem przeciągnął Boulware’a przez cały rytuał tajemnych spotkań, ze zmienianiem samochodów i z przesiadaniem się do autobusu na pewnych odcinkach drogi, tak jakby chcieli zgubić ciągnący się za nimi „ogon”. Boulware nie uznał tego wszystkiego za potrzebne, ale przecież mieli odwiedzić całkowicie lojalnego obywatela, który całkiem przypadkowo pracował w wywiadzie. Boulware był jednak obcym w tym nie znanym mu kraju, a więc po prostu musiał zaufać Fishowi i postępować według jego rad.
Znaleźli się w wielkim, zaniedbanym domu mieszkalnym w nieznajomej dzielnicy miasta. Światła nie było, podobnie jak w Teheranie, toteż Mr Fish stracił nieco czasu, zanim odnalazł w ciemnościach właściwe mieszkanie. Na początku nikt nie odpowiedział na stukanie. Tym samym wszelkie próby dyskretnego postępowania spełzły na niczym – Mr Fish musiał przez dobre pół godziny walić do drzwi, tymczasem zaś wszyscy pozostali mieszkańcy budynku mieli okazję dobrze się przyjrzeć gościom. Boulware stał obok, czując się jak biały facet w Harlemie. W końcu jakaś kobieta otworzyła drzwi i Mr Fish wraz z Boulware’em weszli do środka.
Było to małe, obskurne mieszkanie, zatłoczone antycznymi meblami i słabo oświetlone świecami. Ilsman okazał się niskim, pękatym człowieczkiem, mniej więcej w wieku Boulware’a – trzydzieści pięć lat. Był tak gruby, że już od dłuższego czasu nie mógł oglądać własnych stóp. Patrząc na niego Boulware pomyślał o stereotypowych sierżantach policji z filmów – ubranych w zbyt obcisłe garnitury, przepocone koszule i z krawatami w tym miejscu, gdzie powinna być szyja, gdyby w ogóle mieli oni szyje.
Usiedli, a kobieta – pani Ilsman, jak domyślał się Boulware – podała herbatę. Znów jak w Teheranie! Boulware wyjaśnił sprawę, a Mr Fish tłumaczył. Ilsman był podejrzliwy. Poddał Boulware’a przesłuchaniu w sprawie dwóch amerykańskich uciekinierów. Skąd Boulware miał pewność, że są niewinni? Dlaczego nie mają paszportów? Co chcą wwieźć do Turcji? W końcu uznał, że Boulware nic przed nim nie ukrywał i wyraził zgodę na przewiezienie Paula i Billa z granicy do Istambułu, w sumie za osiem tysięcy dolarów.
Boulware zastanawiał się, czy Ilsman go nie kiwa. Przemycanie Amerykanów do własnego kraju mogło mu się wydać dość niecodziennym zajęciem, jak na agenta wywiadu. Ale gdyby Ilsman istotnie pracował w MIT, to kogo obawiał się Mr Fish, jeśli zachowywał takie środki ostrożności, gdy jechał wraz z Ralphem przez miasto?
Być może Ilsman działał na własną rękę. Osiem tysięcy dolarów stanowiło w Turcji majątek. Niewykluczone, że Ilsman opowie swoim zwierzchnikom o tym, co ma zrobić. Ostatecznie – mógł rozumować Ilsman – jeśli opowieść Boulware’a jest prawdziwa, nic złego się nie stanie, gdy udzieli mu się pomocy. Jeśli zaś Boulware kłamie, najlepiej będzie przekonać się o jego zamiarach, towarzysząc mu do granicy.
W każdym bądź razie, Ilsman wydawał się najlepszą szansą, na jaką mógł liczyć Boulware. Przystał więc na żądaną cenę, Ilsman zaś otworzył butelkę whisky.
Podczas gdy inni członkowie grupy ratowniczej niepokoili się w różnych częściach świata, Simons i Coburn jechali drogą prowadzącą z Teheranu do granicy z Turcją.
Simons zawsze był zwolennikiem szczegółowego rekonesansu i chciał zapoznać się z każdym centymetrem drogi ucieczki, zanim spróbuje jej z Paulem i Billem. Jakie wałki trwają w tej części kraju? Jak aktywna jest policja? Czy drogi są przejezdne zimą? Czy stacje benzynowe są czynne?
Właściwie to do wybranego przezeń przejścia granicznego prowadziły dwie drogi. Wolał Sero, ponieważ był to rzadko uczęszczany punkt graniczny, w maleńkiej wiosce. Będzie tam mało ludzi, a granica nie będzie tak dobrze strzeżona, jak w zalecanym przez Fisha Barzaganie. Najbliższym większym miastem od Sero było Rezaiyeh. Na drodze z Teheranu do Rezaiyeh leżało jezioro Rezaiyeh, długości ponad stu pięćdziesięciu kilometrów. Można je było objechać albo od północy, albo od południa. Północna trasa prowadziła przez większe miasta i z pewnością były tam lepsze drogi. Simons wolałby szlak południowy – pod warunkiem, że będzie przejezdny. Podczas zwiadu postanowił jednak sprawdzić obie drogi, północną jadąc w kierunku granicy, a południową – w drodze powrotnej.
Zdecydował, że najlepszym pojazdem na tę wyprawę będzie brytyjski „Range Rover”, coś pośredniego między mikrobusem i samochodem terenowym. Obecnie w Teheranie nie było już mowy o czynnych salonach samochodowych, nie było też pośredników sprzedających używane pojazdy. Coburn powierzył więc zadanie zdobycia dwóch „Range Roverów” „Motocykliście”. „Motocyklista” rozwiązał ten problem z typową dla siebie przemyślnością: kazał wydrukować ogłoszenie o treści: „Jeśli chcesz sprzedać swój samochód, zadzwoń pod ten numer” i podał swój numer telefonu. Następnie przejechał się po ulicach Teheranu i wetknął ogłoszenie pod wycieraczki wszystkich „Range Roverów”, jakie były zaparkowane na ulicach.
Zdobył dwa samochody po dwadzieścia tysięcy dolarów i w dodatku narzędzia i części zapasowe.
Simons i Coburn zabrali ze sobą dwóch Irańczyków: Majida oraz jego kuzyna, wykładowcę uczelni rolniczej w Rezaiyeh. Profesor przyjechał do Teheranu, aby zabrać swoją amerykańską żonę i dzieci i wsadzić je w samolot do Stanów; Simons teraz go odwoził i miał to być rzekomo jedyny powód jego wyprawy do Rezaiyeh.
Wyjechali z Teheranu wcześnie rano, wioząc z tyłu jedną z dwustulitrowych beczek benzyny od Keane’a Taylora. Przez pierwsze sto kilometrów, aż do Qazvin, jechali nowoczesną autostradą. Za Qazvin droga przeszła w dwupasmową asfaltówkę. Zbocza, gór zalegał śnieg, szosa była oczyszczona. „Jeśli będzie tak cały czas do granicy – pomyślał Coburn – dojedziemy tam w ciągu jednego dnia”.
Zatrzymali się w Zanjan, prawie trzysta kilometrów od Teheranu i tyle samo od Rezaiyeh i zagadnęli miejscowego komendanta policji, spokrewnionego z profesorem (Coburn nigdy nie potrafił rozgryźć stosunków rodzinnych Irańczyków: wydawało mu się, że dość swobodnie nazywali innych „kuzynami”). „Ten rejon kraju był spokojny – powiedział komendant. – Jeśli trafią wam się jakieś kłopoty, to dopiero w okolicach Tebrizu”.
Przez całe popołudnie jechali wąskimi, lecz niezłymi drogami wiejskimi. Po kolejnych stu pięćdziesięciu kilometrach dotarli do Tebrizu. Trwała tam właśnie demonstracja, nieporównywalna jednak z istnymi bitwami toczonymi w Teheranie. Uznali nawet, że bez obaw mogą przejść się po bazarze.
Po drodze Simons cały czas rozmawiał z Majidem i profesorem. Wyglądało to na zwykłą rozmowę, ale teraz Coburn zdążył już poznać technikę Simonsa i wiedział, że pułkownik sonduje tych dwóch, próbując zdecydować, czy może im zaufać. Jak na razie, prognozy zapowiadały się nieźle, ponieważ Simons zaczął rzucać aluzje co do prawdziwego powodu tej wycieczki.
Profesor stwierdził, że wsie wokół Tebrizu są za szachem, więc zanim ruszyli dalej, Simons zatknął za szybą samochodu zdjęcie szacha.
Kłopoty zaczęły się kilka kilometrów na północ od Tebrizu, gdzie samochód natrafił na blokadę drogową. Była to zupełnie amatorska blokada – dwa pnie drzew ułożone w poprzek drogi w taki sposób, że wozy mogły przejechać obok, ale tylko z małą prędkością. Blokadę patrolowali wieśniacy uzbrojeni w siekiery i kije.
Majida i profesor wszczęli rozmowę z wieśniakami. Profesor okazał swoją legitymację uniwersytecką i powiedział, że Amerykanie są naukowcami, którzy towarzyszą mu, aby pomóc w badaniach. „To jasne – pomyślał Coburn – jeśli grupa podejmie tę drogę z Paulem i Billem, będą musieli zabrać ze sobą Irańczyków”. Warto było tym posłużyć się.
Chłopi pozwolili im przejechać.
Nieco później Majid zatrzymał samochód i zamachał w kierunku wozu jadącego z przeciwnej strony. Profesor rozmawiał przez chwilę z kierowcą tego drugiego samochodu, po czym oświadczył, że następne miasteczko, Khoy, opowiedziało się przeciwko szachowi. Simons zdjął fotografię szacha, a na jej miejsce wstawił zdjęcie ajatollaha Chomeiniego. Od tej pory regularnie zatrzymywali samochody jadące z naprzeciwka, pytając o nastroje, zmieniając portrety w zależności od nastrojów politycznych.
Na przedmieściach Khoy oczekiwała ich nowa blokada.
Podobnie jak pierwsza, wyglądała prymitywnie i obsadzona była przez cywilów. Tym razem jednak mężczyźni i chłopcy w łachmanach stojący za barykadą wymierzyli w nich broń. t Majid zatrzymał samochód i wszyscy wysiedli. Ku przerażeniu Coburna, młody chłopak wymierzył weń pistolet. Coburn zamarł.
Był to pistolet Llama, kaliber 9 mm. Chłopak wyglądał może na szesnaście lat.
„Prawdopodobnie nigdy przedtem nie miał w ręku broni” – pomyślał Coburn. Amatorzy z bronią są zawsze niebezpieczni. Chłopak trzymał pistolet tak mocno, że aż kostki mu zbielały.
Coburn bał się. Wiele razy strzelano do niego w Wietnamie, ale teraz najbardziej przerażała go możliwość, że może zginąć z powodu cholernego przypadku.
– Ruski – powiedział chłopak. – Ruski. „Myśli, że jestem Rosjaninem” – pojął Coburn.
To pewnie z powodu tej krzaczastej, rudej brody i wełnianej czapeczki.
– Nie, Amerykanin – odrzekł Coburn. Chłopak nadal trzymał pistolet gotowy do strzału.
Coburn patrzył na te pobielałe kostki i myślał: „Mam nadzieję, że ten gówniarz nie kichnie”.
Wieśniacy przeszukali Simonsa, Majida i profesora. Coburn, który nie mógł odwrócić wzroku od chłopaka, usłyszał, jak Majid mówi: „Szukają broni”. Jedyną bronią, jaką mieli przy sobie, był mały nóż, jaki Coburn miał w pochwie na plecach, pod koszulą.
Jeden z chłopów zrewidował Coburna i w końcu chłopak opuścił pistolet. Coburn odetchnął z ulgą.
Zastanowił się potem, co będzie, jeśli odnajdą ten nóż.
Przeszukiwanie nie było jednak zbyt dokładne i noża nie znaleziono. Wieśniacy uwierzyli w historyjkę o badaniach naukowych.
– Przepraszają, że rewidowali starca – powiedział Majid. „Starcem” był Simons, który wyglądał teraz jak wiekowy irański wieśniak. – Możemy jechać dalej – dodał.
Ponownie weszli do samochodu.
Gdy minęli Khoy, skręcili na południe, objeżdżając północny koniec jeziora i zachodnim brzegiem dotarli do przedmieść Rezaiyeh.
Profesor poprowadził ich do miasta bocznymi ulicami, gdzie nie było blokad. Cała podróż z Teheranu trwała dwanaście godzin, do przedmieścia granicznego w Sero pozostała im jeszcze godzina.
Tego wieczoru wszyscy zjedli kolację – chella kebab, irańską potrawę z ryżu i jagnięcia – wraz z właścicielem domu, w którym mieszkał profesor. Właściciel domu okazał się jednocześnie urzędnikiem celnym. Majid delikatnie spróbował go wypytać i dowiedział się, że w punkcie granicznym w Sero ruch jest minimalny.
Noc spędzili w domu profesora, piętrowej willi na przedmieściu.
Rankiem Majid i profesor pojechali do granicy i z powrotem. Oświadczyli, że po drodze nie ma żadnych blokad drogowych i że trasa jest bezpieczna. Następnie Majid wybrał się do miasta poszukać kogoś, od kogo można by kupić broń, a z kolei Simons i Coburn udali się w stronę granicy.
Znaleźli tam posterunek graniczny obsadzony jedynie przez dwóch ludzi.
W jego skład wchodził magazyn celny, waga dla ciężarówek i wartownia. Drogę przegradzał niski łańcuch rozciągnięty między słupkiem i ścianą wartowni. Za łańcuchem było około dwustu metrów strefy neutralnej, a następnie jeszcze mniejszy posterunek graniczny po stronie tureckiej.
Wyszli z samochodu, aby się rozejrzeć. Powietrze było czyste i lodowato zimne. Simons wskazał stok góry.
– Widzisz?
Coburn spojrzał w kierunku wskazanym przez Simonsa. W śniegu, tuż za posterunkiem, znajdował się ślad niewielkiej karawany, która przekroczyła granicę wyzywająco blisko wartowników.
Simons znowu coś wskazał, tym razem nad ich głowami.
– Łatwo będzie ich odciąć.
Coburn spojrzał w górę i zobaczył pojedynczy kabel telefoniczny prowadzący z posterunku w dół wzgórza. Szybkie cięcie i wartownicy zostaną odizolowani. Obaj Amerykanie zeszli ze wzgórza i ruszyli w głąb pagórków boczną drogą, niewiele się różniącą od ścieżki. Po paru kilometrach doszli do niewielkiej wioski, kilkunastu domów zbudowanych z drewna albo po prostu ulepionych z gliny. Łamaną turczyzną Simons zapytał o naczelnika. Pojawił się mężczyzna w średnim wieku, w workowatych spodniach, kamizelce i czapce. Coburn słuchał rozmowy Simonsa, nic z niej nie rozumiejąc. W końcu Simons potrząsnął ręką naczelnika i wraz z Coburnem ruszyli w drogę powrotną.
– O co chodziło? – zapytał Coburn, gdy już odeszli dalej.
– Powiedziałem mu, że chcę ze znajomymi przejechać konno przez granicę.
– I co?
– Da się załatwić.
– Skąd wiedziałeś, że mieszkańcy właśnie tej wioski są przemytnikami?
– Rozejrzyj się dookoła – powiedział Simons. Coburn popatrzył na puste stoki pokryte śniegiem.
– I co widzisz? – zapytał Simons.
– Nic.
– Właśnie. Nie ma tu ani rolnictwa, ani przemysłu. Jak twoim zdaniem ci ludzie zarabiają na życie? To sami przemytnicy.
Powrócili do samochodu i pojechali do Rezaiyeh. Tego wieczoru Simons wyjaśnił Coburnowi swój plan.
Simons, Coburn, Poche, Paul i Bill mieli przyjechać z Teheranu do Rezaiyeh w obu „Range Roverach”. Zabiorą ze sobą Majida i profesora w charakterze tłumaczy. W Rezaiyeh zatrzymają się w domu profesora. Willa nadawała się do tego idealnie: nikt więcej w niej nie mieszkał, stała osobno, a do miasta prowadziły z niej ciche, boczne drogi. Pomiędzy Teheranem i Rezaiyeh będą jechać nie uzbrojeni – sądząc po tym, co się działo przy blokadach, broń tylko przysporzyłaby im kłopotów. Kupią ją dopiero w Rezaiyeh. Majid nawiązał kontakt z człowiekiem, który sprzeda im strzelby „Browninga” kaliber 12 po sześć tysięcy dolarów za sztukę. Ten sam człowiek mógł też załatwić pistolety „Llama”. Coburn przekroczy granicę legalnie w jednym z samochodów, po czym przyłączy się do Boulware’a, który również będzie miał samochód, po tureckiej stronie. Simons, Poche, Paul i Bill przekroczą granicę konno z przemytnikami. Dlatego właśnie potrzebna była im broń, na wypadek, gdyby przemytnicy zechcieli „zgubić” ich w górach. Po drugiej stronie spotkają się z Coburnem i Boulware’em. Potem udadzą się do najbliższego konsulatu amerykańskiego i wezmą nowe paszporty dla Paula i Billa. Następnie polecą do Dallas.
Był to dobry plan, musiał przyznać Coburn. Teraz uznał, że Simons słusznie upierał się przy przejściu granicznym w Sero, a nie w Barzaganie. W bardziej cywilizowanym, gęściej zaludnionym rejonie trudniej byłoby przekraść się przez granicę.
Do Teheranu powrócili następnego dnia. Wyjechali późno i większą część trasy przebyli nocą, aby zdążyć do miasta nad ranem, tuż po zakończeniu godziny policyjnej. Tym razem jechali południową trasą, przez niewielkie miasteczko Mahabad. Była to po prostu jednopasmowa polna droga, prowadząca przez góry. Pomimo fatalnej pogody – śniegu, lodu i silnych wiatrów – okazała się przejezdna i Simons postanowił tę właśnie drogę, nie zaś północną, wykorzystać do ucieczki.
O ile ta kiedykolwiek nastąpi.
Pewnego wieczoru Coburn przyszedł do hotelu Hyatt i powiedział Keane’owi Taylorowi, że na rano potrzebuje dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w irańskich rialach.
Nie powiedział po co.
Taylor wziął od Gaydena dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w setkach, a potem zadzwonił do znanego handlarza dywanów mieszkającego w południowej części miasta i uzgodnił kurs wymiany.
Kierowca Taylora, Ali, nie bardzo chciał jechać do miasta, szczególnie po zapadnięciu ciemności, ale po krótkim sporze ustąpił.
Poszli do sklepu. Taylor usiadł i zaczął pić herbatę z handlarzem dywanów. Weszło jeszcze dwóch Irańczyków. Jeden został przedstawiony jako ten, który dokona wymiany pieniędzy Taylora, drugi był jego gorylem – i wyglądał na to. Od czasu telefonu Taylora, powiedział handlarz dywanów, kurs wymiany zmienił się dość radykalnie – na korzyść handlarza.
– Czuję się obrażony! – rzekł gniewnie Taylor. – Nie będę z wami robił żadnych interesów!
– Lepszego kursu nigdzie pan nie dostanie – powiedział handlarz dywanów.
– Bzdura!
– To niebezpiecznie chodzić po tej części miasta z taką sumą pieniędzy.
– Nie jestem sam – powiedział Taylor. – Na zewnątrz czeka na mnie sześciu ludzi.
Skończył herbatę i wstał. Powoli wyszedł ze sklepu i wskoczył do samochodu.
– Wynośmy się stąd szybko, Ali!
Pojechał na północ. Taylor polecił Alemu jechać do innego handlarza dywanów, irańskiego Żyda, który miał sklep nie opodal pałacu. Handlarz właśnie zamykał, kiedy Taylor wszedł do środka.
– Potrzebuję wymienić dolary na riale – rzekł Taylor.
– Niech pan przyjdzie jutro – odparł tamten.
– Nie, potrzebuję to zrobić dzisiaj.
– Ile?
– Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
– Nie mam tyle tutaj.
– Naprawdę muszę je mieć dzisiaj.
– A po co panu te pieniądze?
– To w związku z Paulem i Billem.
Handlarz dywanami skinął głową. Robił interesy z paroma ludźmi z EDS i wiedział, że Paul i Bill siedzą w więzieniu.
– Zobaczę, co się da zrobić.
Zawołał brata, który siedział na zapleczu, i wysłał go na zewnątrz. Następnie otworzył sejf i wyjął wszystkie swoje riale. Wraz z Taylorem liczyli pieniądze: handlarz dolary, a Taylor riale. Parę minut później zjawił się jakiś chłopak z naręczem riali. Rzucił je na kontuar i odszedł bez słowa. Taylor pojął, że handlarz dywanów zbiera wszystkie riale, jakie miał w zasięgu.
Jakiś młody mężczyzna przyjechał na skuterze, zaparkował przed sklepem i wszedł z torbą pełną riali. W tym czasie ktoś ukradł jego skuter. Młody człowiek rzucił pieniądze i pobiegł za złodziejem wrzeszcząc wniebogłosy.
Taylor cały czas liczył.
Ot, zwykły dzień pracy w ogarniętym rewolucją Teheranie.
John Howell przechodził metamorfozę. Z każdym dniem coraz mniej czuł się uczciwym amerykańskim adwokatem, a coraz bardziej – perfidnym perskim negocjatorem. Szczególnie zmieniły się jego poglądy na temat korupcji.
Mehdi, irański księgowy, który czasami pracował dla EDS, wyjaśniał mu tę sprawę tak:
– W Iranie wiele rzeczy załatwia się po znajomości. Jest kilka sposobów, aby zostać znajomym Dadgara. Ja na przykład siedziałbym co dzień przed jego domem, aż by do mnie przemówił. Ktoś inny mógłby zostać jego przyjacielem, dając mu dwieście tysięcy dolarów. Więc jeśli pan chce, mogę coś podobnego zaaranżować.
Howell przedyskutował tę propozycję z innymi członkami grupy negocjującej. Założono, że Mehdi zaoferował się jako pośrednik w sprawie łapówki, tak jak uprzednio zrobił to „Głębokie Gardło”. Tym razem jednak Howell nie odrzucił propozycji przekupstwa natychmiast. Stawką była przecież wolność Billa i Paula. Postanowiono skorzystać z propozycji Mehdiego. Mogliby ujawnić prowadzone negocjacje i skompromitować Dadgara. Mogliby też uznać, że umowa jest korzystna i zapłacić. Tak czy inaczej potrzebny był konkretny dowód, iż Dadgar jest przekupny.
Howell i Keane Taylor odbyli szereg rozmów z Mehdim. Księgowy był tak samo nerwowy, jak uprzednio „Głębokie Gardło”. Nie zapraszał ludzi z EDS do swego gabinetu w czasie normalnych godzin pracy, lecz spotykał się z nimi zawsze wczesnym rankiem lub późną nocą, we własnym domu albo w jakichś zaułkach. Howell domagał się wyraźnego znaku: Dadgar miał przyjść na spotkanie w skarpetkach nie od pary albo z odwrotnie zawiązanym krawatem. Mehdi proponował sygnały bardziej dyskretne: na przykład, że Dadgar zacznie piętrzyć trudności. Podczas jednego ze spotkań Dadgar istotnie zachowywał się tak, jak zapowiadał Mehdi. Ale na dobrą sprawę zachowywał się tak przez cały czas.
Nie tylko Dadgar przysparzał Howellowi zmartwień. Co cztery, pięć dni rozmawiał przez telefon z Angelą, która chciała wiedzieć, kiedy wróci do domu. Nie potrafił jej tego powiedzieć. Paul i Bill naciskali go oczywiście o konkrety, ale postępy w negocjacjach były zbyt powolne i wątpliwe, aby mógł im podać jakiekolwiek terminy. Był tym zdenerwowany, gdy Angelą przepytywała go w tej samej sprawie, musiał opanowywać irytację.
Inicjatywa Mehdiego spełzła na niczym. Mehdi przedstawił Howella adwokatowi, który stwierdził, że ma dojście do Dadgara. Nie żądał łapówki, tylko zwykłego honorarium. EDS zatrudniło go, ale podczas następnego spotkania Dadgar oświadczył: „Nikt nie ma do mnie żadnych dojść. Gdyby ktoś wam mówił coś innego, nie wierzcie mu”.
Howell nie wiedział, co o tym sądzić. Może od samego początku coś w tej sprawie było nie tak? Czy może ostrożność EDS tak przestraszyła Dadgara, że zrezygnował z łapówki? Nigdy już tego się nie dowie.
30 stycznia Dadgar powiedział Howellowi, że interesuje go Abolfatah Mahvi, irański partner EDS. Howell zaczął przygotowywać materiały na temat współpracy EDS z Mahvim.
Teraz wiedział już, że Paul i Bill są zwykłymi zakładnikami. Dochodzenie w sprawie korupcji prowadzone przez Dadgara może było i prawdziwe, ale musiał on już do tej pory wiedzieć, że Paul i Bill są niewinni. Zapewne więc trzymał ich w więzieniu wskutek rozkazów z góry. Irańczycy z początku chcieli obiecanego im skomputeryzowanego systemu opieki społecznej albo zwrotu pieniędzy. Przekazanie im tego systemu oznaczało konieczność renegocjacji umowy – ale nowy rząd nie był zainteresowany renegocjacjami, zresztą i tak nie utrzymałby się u władzy wystarczająco długo, aby z tej umowy skorzystać.
Jeśli Dadgara nie można było przekupić, przekonać o niewinności Paula i Billa albo za pośrednictwem jego zwierzchników nakazać mu zwolnienie więźniów na podstawie nowej umowy między EDS i ministerstwem, Howellowi pozostawało tylko zapłacić kaucję. Wysiłki doktora Houmana, aby zmniejszyć jej wysokość, do niczego nie doprowadziły. Howell skupił się teraz na sposobie przekazania trzynastu milionów dolarów z Dallas do Teheranu.
Zupełnie mimochodem dowiedział się, że w Teheranie przebywa grupa ratownicza EDS. Był zaskoczony, że szef firmy amerykańskiej zdecydował się na takie wyjście. Odczuł jednak także pewną ulgę: jeżeli tylko uda mu się wydobyć Paula i Billa z więzienia, będzie ktoś, kto wywiezie ich z Iranu.
Liz Coburn niemal szalała ze zdenerwowania.
Siedziała w samochodzie wraz z Toni Dvoranchik oraz mężem Toni, Billem. Jechali w stronę restauracji „Royal Tokyo”. Restauracja ta znajdowała się na Greenville Avenue, opodal „Recipes”, gdzie jakiś czas temu Liz i Toni piły Daiquiri z Mary Sculley, i gdzie Mary zburzyła cały świat Liz słowami: „Moim zdaniem oni wszyscy są w Teheranie”.
Od tamtej pory Liz żyła w stanie ciągłego, zwierzęcego wręcz strachu.
Jay był dalej dla niej wszystkim. Wielkim bohaterem, Supermanem, całym jej światem. Nie wyobrażała sobie życia bez niego. Myśl o utracie Joya przejmowała ją śmiertelną trwogą.
Ciągle telefonowała do Teheranu, ale nigdy nie mogła go zastać. Co dzień rozmawiała z Mervem Staufferem, pytając: „Kiedy Jay wróci do domu? Czy nic mu nie jest? Czy wyjdzie z tego?” Merv starał się ją uspokoić, ale nie chciał powiedzieć nic konkretnego, więc Liz żądała rozmowy z Rossem Perotem, a wtedy Merv odpowiadał, że to niemożliwe.
Potem dzwoniła do matki i wybuchała płaczem, wylewając do telefonu całą swą trwogę, lęk i frustrację.
Dvoranchikowie byli dla niej dobrzy. Próbowali pomóc jej zapomnieć o kłopotach.
– Co dzisiaj robiłaś? – zapytała Toni.
– Byłam na zakupach – odparła Liz.
– Kupiłaś coś?
– Tak. – Liz zaczęła płakać. – Kupiłam czarną sukienkę. Bo Jay już nie wróci.
W tych dniach, spędzonych na oczekiwaniu, Jay Coburn dowiedział się wiele rzeczy o Simonsie.
Pewnego dnia zadzwonił z Dallas Merv Stauffer, mówiąc, że telefonował zaniepokojony syn Simonsa, Harry. Harry uprzednio dzwonił do domu ojca i zastał tam Paula Walkera, który opiekował się farmą. Walker stwierdził, że nie wie, gdzie jest jego ojciec. Poradził mu, aby skontaktował się z Mervem Staufferem z EDS.
„Harry bardzo się denerwował” powiedział Stauffer. Simons zadzwonił do syna z Teheranu i dodał mu otuchy.
Simons powiedział Coburnowi, że Harry ma pewne problemy, ale w gruncie rzeczy jest dobrym chłopcem. O swym synu wyrażał się z miłością, ale i z pewną rezygnacją. Nigdy przy tym nie wspominał Bruce’a i dopiero znacznie później Coburn dowiedział się, że Simons ma dwóch synów.
Simons mówił wiele o swojej zmarłej żonie Lucille i o tym, jak oboje byli szczęśliwi, kiedy Simons przeszedł na emeryturę. Przez ostatnie lata byli sobie bardzo bliscy: Simons zdawał się żałować, że tyle czasu zajęło mu zrozumienie tego, jak bardzo ją kocha. – Trzymaj się swej żony – pouczał Coburna. – To najważniejsza osoba w twoim życiu.
Paradoksalne, ale rada Simonsa wywarła na Coburnie zupełnie odwrotny wpływ. Zazdrościł Simonsowi tego jego związku z Lucille i chciał dla siebie tego samego. Był jednak przekonany, że z Liz nie może na to liczyć i zastanawiał się, czy inna kobieta mogłaby się stać dla niego prawdziwie bratnią duszą.
Pewnego wieczoru Simons zaśmiał się i powiedział:
– Wiesz, nie zrobiłbym tego dla nikogo innego.
Była to typowa dla Simonsa tajemnicza uwaga. Czasem, kiedy Coburn już się nauczył, wyjaśniał, co chciał powiedzieć, a czasem nie. Tym razem wyjaśnił. Powiedział Coburnowi, dlaczego ma dług wobec Rossa Perota.
Następstwa rajdu na Son Tay stały się dla Simonsa gorzkim doświadczeniem. Chociaż uczestnicy akcji nie sprowadzili żadnych amerykańskich jeńców wojennych, było to śmiałe przedsięwzięcie i Simons uważał, że amerykańskie społeczeństwo podzieli jego zdanie. Podczas śniadania z sekretarzem obrony, Melvinem Lairdem, opowiedział się za ujawnieniem prasie wiadomości o akcji. „To całkowicie uzasadniona operacja – powiedział do Lairda. – Tam są amerykańscy jeńcy. Zrobiliśmy to, co Amerykanie zawsze robią dla Amerykanów. – Na litość boską, czego się boimy we własnym kraju?”
Dowiedział się wkrótce. Prasa i społeczeństwo uznały akcję za niepowodzenie i kolejną wpadkę wywiadu. Następnego dnia nagłówek z pierwszej strony „Washington Post” głosił: NIEPOWODZENIE AMERYKAŃSKIEJ AKCJI ODBICIA WIĘŹ NIÓW. Kiedy senator Robert Dole proponował rezolucję pochwalającą akcję, mówiąc: „Niektórzy z tych ludzi tkwią w więzieniu od pięciu lat!”, to senator Kennedy odparł: „I dalej tam są!”
Simons udał się do Białego Domu, gdzie otrzymał z rąk prezydenta Nixona Krzyż DSC za wyjątkowe bohaterstwo. Pozostałych uczestników akcji miał udekorować sekretarz obrony, Laird. Simons z wściekłością dowiedział się, że ponad połowa jego ludzi miała dostać jedynie „Wojskową Wstęgę Pochwalną”, wyższą ledwie od „Wstęgi Dobrej Służby”, a potocznie nazywaną przez żołnierzy „Zielonym Fiutem”. Wściekły jak cholera złapał za telefon i zażądał połączenia z szefem sztabu wojsk lądowych, generałem Westmorelandem. Połączono go z zastępującym Westmorelanda generałem Palmerem. Simons opowiedział Palmerowi o „Zielonych Fiutach” i dodał: „Generale, nie chciałbym kompromitować armii, ale jeden z moich ludzi obiecał wepchnąć swoją „Wojskową Wstęgę Pochwalną” panu Lairdowi w dupę”. Postawił na swoim. Laird przyznał cztery „Krzyże Wojennej Zasługi”, pięćdziesiąt „Srebrnych Gwiazd” i ani jednego „Zielonego Fiuta”.
Rajd na Son Tay podniósł na duchu jeńców, którzy usłyszeli o nim od nowych więźniów. Ważnym efektem ubocznym akcji było zamknięcie obozów jenieckich, w których wielu więźniów trzymano stale w odosobnieniu i przeniesienie wszystkich Amerykanów do dwóch wielkich więzień, gdzie nie było warunków na to, by trzymać jeńców osobno. Niemniej świat uznał akcję za porażkę, a Simons uważał, że jego ludziom wyrządzono wielką krzywdę.
Rozczarowanie gryzło go przez wiele lat – aż pewnej soboty Ross Perot wydał to ogromne przyjęcie w San Francisco, namówił wojsko, by sprowadziło z całego świata uczestników rajdu, i przedstawił ich byłym jeńcom, których tamci starali się uratować. Owego dnia, zdaniem Simonsa, komandosi otrzymali nareszcie należną im satysfakcję. A spowodował to Ross Perot.
– Dlatego tutaj jestem – powiedział Simons do Coburna. – To pewne, jak cholera, że nie zrobiłbym tego dla nikogo innego.
Coburn pomyślał o swym synu, Scotcie. Doskonale wiedział, o co Simonsowi chodzi.
22 stycznia setki homafarów – młodych oficerów lotnictwa – zbuntowało się w bazach lotniczych w Dezful, Hamadanie, Isfahanie i Mashadzie, deklarując jednocześnie lojalność wobec ajatollaha Chomeiniego.
Znaczenie tego wydarzenia nie było oczywiste dla doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, Zbigniewa Brzezińskiego, który nadal oczekiwał, że irańska armia stłumi rewolucję islamską. Nie docenił go także premier Shahpour Bakhtiar, mówiący o reakcji na rewolucyjne wezwanie jak najmniejszą siłą, a także szach, który zamiast udać się do Stanów Zjednoczonych, tkwił w Egipcie, czekając, aż zostanie wezwany, by zbawić swój kraj w godzinie potrzeby.
Wśród tych, co docenili znaczenie owego faktu, znaleźli się ambasador William Sullivan oraz generał Abbas Gharabaghi, irański szef sztabu.
Sullivan oświadczył Waszyngtonowi, że pomysł przeprowadzenia „kontrzamachu” na rzecz szacha jest całkowicie nierealny, że rewolucja zakończy się powodzeniem i że rząd USA powinien raczej przemyśleć swoje stanowisko wobec nowego porządku. Otrzymał ostrą odpowiedź z Białego Domu z sugestią, że jest nielojalny wobec prezydenta. Postanowił podać się do dymisji, lecz jego żona odradziła mu to: przypomniała mu, że ma zobowiązania wobec tysięcy Amerykanów nadal znajdujących się w Iranie i nie może ich teraz opuścić.
Generał Gharabaghi także zastanawiał się nad rezygnacją. Znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: przysięgę składał nie parlamentowi czy rządowi Iranu, ale osobiście szachowi – a szacha nie było. Na razie Gharabaghi przyjął, że wojsko powinno być lojalne wobec konstytucji z 1906 roku, ale niewiele to znaczyło w praktyce. Teoretycznie wojsko powinno wspierać rząd Bakhtiara. Gharabaghi już od pewnego czasu nie był pewien, czy jego żołnierze będą wykonywać rozkazy i walczyć po stronie Bakhtiara przeciwko siłom rewolucji. Bunt homafarów udowodnił, że nie. Zrozumiał to, czego nie rozumiał Brzeziński – że armia to nie maszyna, którą można dowolnie włączać i wyłączać, lecz zbiorowisko ludzi, którzy podzielają dążenia, gniew i odradzające się uczucia religijne reszty kraju. Żołnierze pragnęli rewolucji tak samo jak cywile. Gharabaghi uznał, że nie panuje już nad swymi oddziałami i postanowił ustąpić.
Tego samego dnia, gdy ogłosił swoją decyzję innym generałom, ambasador William Sullivan został o szóstej wieczorem wezwany do gabinetu premiera Bakhtiara. Sullivan słyszał od generała „Holendra” Huysera o planowanej rezygnacji Gharabaghiego i domyślał się, że Bakhtiar pragnie z nim mówić właśnie o niej.
Bakhtiar gestem wskazał Sullivanowi miejsce i powiedział z tajemniczym uśmiechem: Nous serons trois. Będzie nas trzech. Bakhtiar zawsze rozmawiał z Sullivanem po francusku.
Kilka minut później wszedł generał Gharabaghi. Bakhtiar zaczął mówić o komplikacjach, jakie spowoduje dymisja generała. Gharabaghi zaczął odpowiadać w farsi, ale Bakhtiar polecił mu mówić po francusku. W czasie swojej mowy generał bawił się wystającą z kieszeni kopertą: Sullivan domyślił się, że była to jego rezygnacja.
W czasie gdy obaj Irańczycy spierali się po francusku, Bakhtiar cały czas prosił amerykańskiego ambasadora o wsparcie. Sullivan w głębi duszy uważał, że Gharabaghi ma zupełną słuszność, że chce ustąpić, ale instrukcje z Białego Domu polecały mu, aby zachęcał wojsko do wspierania Bakhtiara. Wbrew własnym przekonaniom, namawiał więc uporczywie Gharabaghiego, aby nie rezygnował. Po półtoragodzinnej dyskusji generał wyszedł nie zostawiając swojej rezygnacji. Bakhtiar wylewnie dziękował za pomoc Sullivanowi, ten jednak wiedział, że niewiele mu z tego przyjdzie.
24 stycznia Bakhtiar zamknął lotnisko w Teheranie, aby uniemożliwić Chomeiniemu powrót do Iranu. Efekt był taki sam, jakby próbował parasolką zatrzymać falę przypływu. 26 stycznia żołnierze zabili w walkach ulicznych piętnastu demonstrantów opowiadających się za Chomeinim… Dwa dni później Bakhtiar zaproponował, że uda się do Paryża na rozmowy z ajatollahem. Oferta rządzącego premiera złożenia wizyty u wygnanego buntownika była ostatecznym wyrazem jego słabości, i tak właśnie ją Chomeini odebrał: nie zgodził się na żadne rozmowy, dopóki Bakhtiar nie ustąpi. 29 stycznia zginęło w walkach na ulicach Teheranu trzydzieści pięć osób, a dalsze pięćdziesiąt w innych miastach kraju. Gharabaghi, działając bez zgody swego premiera, rozpoczął rozmowy z buntownikami w Teheranie i udzielił zgody na powrót ajatollaha. 30 stycznia Sullivan zarządził ewakuację całego personelu ambasady, poza osobami absolutnie niezbędnymi, oraz wszystkich członków rodzin, l lutego Chomeini powrócił do domu.
Wiozący go „Jumbo Jet” należący do linii Air France wylądował o dziewiątej piętnaście. Na lotnisko wyległo dwa miliony Irańczyków, aby powitać ajatollaha, który zaraz po wylądowaniu wygłosił swe pierwsze publiczne oświadczenie:
„Proszę Boga, aby odciął ręce wszystkim złym obcokrajowcom i ich pomocnikom”.
Simons oglądał to wszystko w telewizji i powiedział do Coburna: – To właśnie to. Ludzie to za nas zrobią. Tłum zdobędzie więzienie.