Gdy Grupa „Podejrzanych” odjeżdżała z podwórza domu Dvoranchików, Ralph Boulware był na lotnisku w Istambule, oczekując na Rossa Perota.
Boulware miał co do Perota dość mieszane uczucia. Kiedy przyszedł do EDS, był technikiem, teraz zaś pracował jako dyrektor. Miał wspaniały duży dom w białej dzielnicy Dallas i dochody, o których niewielu czarnych Amerykanów mogło w ogóle marzyć. Zawdzięczał to wszystko EDS oraz polityce promowania talentów, stosowanej przez Perota. Nie dostał oczywiście tego wszystkiego za darmo, dostał to za tęgą głowę, ciężką pracę i rzutkość w interesach. Tym, co miał za darmo, była możliwość pokazania swojej forsy.
Z drugiej strony Boulware podejrzewał, że Perot chciał zawładnąć swoimi ludźmi bez reszty. Dlatego właśnie byli żołnierze dobrze dawali sobie radę w EDS – nie krępowała ich dyscyplina i byli przyzwyczajeni do dwudziestoczterogodzinnego dnia pracy. Boulware obawiał się, że pewnego dnia będzie musiał zdecydować, czy należy jeszcze do siebie, czy do Perota.
Podziwiał Perota za wyjazd do Iranu. W przypadku człowieka tak bogatego, tak wygodnie urządzonego i strzeżonego, wystawianie tyłka na pierwszą linię, tak jak to robił, wymagało sporej odwagi. Prawdopodobnie trudno byłoby znaleźć innego przewodniczącego zarządu jakiejkolwiek amerykańskiej korporacji, który nie dość, że ułożył plan ryzykownej akcji, to jeszcze brał w niej udział.
Tu znowu Boulware zastanawiał się – zastanawiał się przez całe życie – czy naprawdę mógłby kiedykolwiek zaufać białemu człowiekowi.
Wydzierżawiony Boeing 707 Perota wylądował o szóstej rano. Boulware wszedł na pokład. Ogarnął bogaty wystrój szybkim spojrzeniem i zaraz o nim zapomniał – spieszyło mu się.
Usiadł obok Perota.
– Mam za pół godziny samolot, więc muszę się streszczać – powiedział. – Nie kupisz tu helikoptera ani awionetki.
– Dlaczego?
– To jest sprzeczne z prawem. Możesz wyczarterować samolot, ale nie zabierze cię on wszędzie tam, gdzie byś zechciał. Czarterujesz na określony kurs.
– Kto tak mówi?
– Prawo. Poza tym, czartery zdarzają się tak rzadko, że od razu miałbyś na karku urzędników zadających pytania, co mogłoby nie być ci na rękę. Teraz…
– Chwileczkę, Ralph, nie tak szybko – przerwał Perot. Błysk w jego oczach mówił „ja tu jestem szefem”. – A gdybyśmy dostali helikopter z innego kraju i sprowadzili go tutaj?
– Jestem tu od miesiąca i przyjrzałem się wszystkiemu dokładnie. Nie możesz wynająć helikoptera, nie możesz wynająć samolotu, a ja muszę teraz wyjechać, aby spotkać Simonsa na granicy.
Perot wyprostował się.
– W porządku. Jak masz zamiar się tam dostać?
– Pan Fish załatwił nam autobus. Jest już w drodze. Jechałem nim, ale musiałem zostać w tyle, żeby spotkać się z tobą. Polecę do Adany – to mniej więcej w połowie drogi – i tam dogonię autobus. Mam ze sobą Ilsmana, faceta z wywiadu, a także drugiego faceta do tłumaczenia. Kiedy tamci mają dotrzeć do granicy?
– Jutro o drugiej po południu.
– Nie będzie łatwo. Zobaczę się z wami później.
Wrócił biegiem do terminalu, akurat aby zdążyć na samolot. Ilsman, tłusty tajniak, oraz tłumacz – Boulware nie znał jego nazwiska, nazywał go „Charlie Brown” – byli już na pokładzie. Wystartowali o szóstej trzydzieści.
Polecieli na wschód, do Ankary, gdzie czekali kilka godzin na kolejne połączenie. W południe dotarli do Adany, niedaleko biblijnego miasta Tars, w południowo – centralnej Turcji.
Autobusu nie było. Czekali godzinę, w końcu Boulware stracił nadzieję, że przyjedzie. Razem z Ilsmanem i „Charlie Brownem” poszedł do informacji i zapytał o połączenie lotnicze z Adeny do Wan, miasta położonego jakieś sto mil od zbiegu granic.
Nie było w ogóle lotów do Wan.
– Zapytaj, czy możemy wyczarterować jakiś samolot – polecił „Charliemu” Boulware.
„Charlie” zapytał.
– Nie ma tu samolotów do wyczarterowania – brzmiała odpowiedź.
– Czy możemy kupić jakiś samochód?
– Samochody są w tej części kraju rzadkością.
– Nie ma w mieście handlarzy używanych wozów?
– Jeśli nawet są, nie będą nic mieli.
– Czy jest jakikolwiek sposób, by dostać się stąd do Wan? – Nie. Przypominało to dowcip o turyście, który spytawszy chłopa o drogę do Londynu, słyszy w odpowiedzi: „Gdybym jechał do Londynu, nie zaczynałbym stąd”. Wyszli z terminalu i stanęli obok pokrytej kurzem drogi. Nie było nawet chodnika. Prawdziwe zadupie. Boulware czuł się załamany. Jak dotąd szło mu łatwiej niż reszcie ratowniczej grupy, nie był nawet w Teheranie. Teraz, gdy przyszła jego kolej, wyglądało to, jakby miał przegrać. A Boulware nienawidził porażek. Zobaczył zbliżający się samochód z jakimiś tureckimi znakami na boku.
– Hej! – krzyknął. – Czy to taksówka?
– Tak – odparł „Charlie”.
– Do diabła, bierzemy taksówkę!
„Charlie” zatrzymał samochód i wsiedli do środka.
– Powiedz mu, że chcemy jechać do Wan – mruknął Boulware. Kierowca ruszył. Po kilku sekundach zapytał o coś i „Charlie przetłumaczył”.
– Co za Wan?
– Powiedz mu, że Wan w Turcji. Kierowca zatrzymał samochód.
– On pyta, czy wiecie, jak to daleko – powiedział „Charlie”. Boulware nie był pewien, ale pamiętał, że gdzieś w połowie drogi przez Turcję.
– Powiedz mu, że tak.
– Nie zabierze nas – oznajmił „Brown” po kolejnej krótkiej wymianie zdań.
– Czy zna kogoś, kto to zrobi? Kierowca odpowiedział wzruszeniem ramion.
– Zabierze nas na postój taksówek, tam będziemy mogli popytać.
– Dobra.
Wjechali do miasta. Postój był po prostu jeszcze jednym kawałkiem zakurzonej drogi. Stało tam kilka samochodów, jeden starszy od drugiego.
Ilsman zaczął rozmawiać z kierowcami. Boulware i „Charlie” znaleźli mały sklepik i kupili torebkę jaj na twardo. Gdy wyszli, Ilsman już znalazł kierowcę i targował się o cenę. Taksówkarz dumnie wskazał swój samochód, którego widok wprawił Boulware’a w przerażenie. Był to mniej więcej piętnastoletni „Chevrolet”, na oko wciąż jeszcze jeżdżący na oryginalnych oponach.
– Mówi, że będziemy potrzebować jakiegoś jedzenia – rzekł „Charlie”.
– Mam trochę jajek.
– Możemy potrzebować więcej.
Boulware wrócił do sklepu i kupił dziesięć kilogramów pomarańczy. Wsiedli do „Chevroleta” i pojechali na stację benzynową. Kierowca kupił zapasowy kanister, napełnił go benzyną i włożył do bagażnika.
– Tam, gdzie jedziemy, nie ma stacji benzynowej – wyjaśnił „Charlie”. Boulware oglądał mapę. Droga, którą mieli pokonać, miała około pięciuset mil i prowadziła przez góry.
– Słuchaj – powiedział. – Nie ma szans, żeby ten samochód dowiózł nas do granicy jutro do drugiej po południu.
– Nie rozumie pan – odparł „Charlie”. – Ten człowiek jest tureckim kierowcą.
– Ech, cholera… – machnął ręką Boulware. Wrócił na miejsce i zamknął oczy.
Wyjechali z miasta, kierując się w stronę gór środkowej Turcji żwirową, błotnistą i strasznie wyboistą, a w wielu miejscach niewiele starszą od samochodu drogą. Wiła się nad górskimi stokami, mając po jednej stronie zapierający dech w piersiach, prawie pionowy uskok. Ani śladu balustrady, która mogłaby uchronić nieuważnego kierowcę przed upadkiem w przepaść. Ale krajobraz był wspaniały, z fantastycznymi widokami na skąpane w słońcu doliny. Boulware postanowił powrócić tu pewnego dnia, z Mary, Stacy i Kesją, aby jeszcze raz, bez pośpiechu, odbyć tę podróż.
Z góry zbliżała się do nich jakaś ciężarówka. Taksówkarz zahamował i stanął.
Z ciężarówki wysiedli mężczyźni w mundurach.
– Patrol wojskowy – stwierdził „Charlie Brown”.
Kierowca opuścił szybę. Ilsman zagadał do żołnierzy i choć Boulware nic nie rozumiał, wyglądało na to, że patrol był zadowolony.
Taksówkarz ruszył.
Po godzinie zatrzymał ich inny patrol. Sytuacja powtórzyła się.
O zmroku dostrzegli przydrożną restaurację. Zatrzymali się przy niej. Lokal był prymitywny i obrzydliwie brudny.
– Mają tylko ryż i fasolę – powiedział przepraszającym tonem „Charlie”, gdy już usiedli.
Boulware uśmiechnął się.
– Przepadam za ryżem i fasolą.
Przyglądał się taksówkarzowi. Facet miał z sześćdziesiąt lat i wyglądał na zmęczonego.
– Może trochę poprowadzę – zaofiarował się Boulware. „Charlie” przetłumaczył. Taksówkarz zaprotestował gwałtownie.
– On mówi, że nie będzie pan umiał prowadzić tego samochodu. To amerykański wóz z bardzo szczególną zmianą biegów.
– Słuchaj, ja jestem Amerykaninem – odparł Boulware. – Powiedz mu, że wielu Amerykanów jest czarnych. I wiem, do diaska, jak prowadzić „Chevroleta” rocznik 64 ze standardową zmianą biegów.
Trzej Turcy spierali się o to przy jedzeniu.
– Może pan prowadzić – oznajmił w końcu „Charlie” – o ile obieca pan pokryć szkody, gdyby rozwalił pan samochód.
– Obiecuję – mruknął Boulware myśląc przy tym: „świetny interes”. Zapłacił rachunek i wyszli do samochodu. Zaczynało padać. Boulware’owi nie udało się rozwinąć większej prędkości, ale duży samochód był stabilny, a jego mocny silnik bez trudu radził sobie ze wzniesieniami.
Wtedy zostali po raz trzeci zatrzymani przez patrol wojskowy. Boulware pokazał swój amerykański paszport i znowu Ilsman jakoś ich ułagodził. Boulware zauważył, że tym razem żołnierze byli nie ogoleni i nosili dość sfatygowane mundury.
– Niech pan stara się nie zatrzymywać więcej przy patrolach – przetłumaczył „Charlie” uwagę Ilsmana.
– Dlaczego?
– Mogą nas obserwować.
„No, ładnie” – pomyślał Boulware.
Niedaleko miasta Maras, sto mil od Adeny i ponad czterysta od Wan, rozpadał się na dobre deszcz. Błotnista żwirowa droga stała się zdradziecko niebezpieczna i Boulware musiał zwolnić jeszcze bardziej.
Zaraz za Maras samochód stanął. Wszyscy wysiedli i podnieśli maskę. Boulware nie dostrzegał nic podejrzanego.
– On nie ma pojęcia, co się stało – tłumaczył „Charlie”. – Dopiero co własnymi rękami regulował silnik.
– Może nie zrobił tego, jak należy – zauważył Boulware. – Zobaczymy. Kierowca wyjął z bagażnika jakieś narzędzia oraz latarkę. Czterej mężczyźni, stojąc w deszczu wokół silnika, próbowali znaleźć usterkę. W końcu odkryli złe ustawienie zapłonu. Boulware orzekł, że tylko deszcz albo rozrzedzone górskie powietrze, a może oba te czynniki naraz sprawiły, że usterka była tak groźna. Dobrą chwilę zajęło im wyregulowanie zapłonu, zanim w końcu silnik zapalił. Zmarznięci, przemoczeni i zmęczeni wrócili do samochodu. Boulware ruszył. W miarę jak posuwali się na wschód, okolica stawała się bardziej wyludniona. Żadnych miast, domów, zwierząt, nic. Droga pogarszała się coraz bardziej – przypominała Boulware’owi szlak z Dzikiego Zachodu. Wkrótce deszcz przeszedł w śnieg i zrobiło się ślisko. Boulware ciągle rzucał wzrokiem na pionowy uskok z boku.
„Jeśli z tego zlecisz, frajerze – pomyślał – nie poranisz się, ale po prostu zginiesz”.
Niedaleko Bingol, w połowie drogi do celu podróży, wspięli się powyżej poziomu śnieżycy. Przy czystym niebie i świecącym księżycu było jasno, prawie jak w dzień. Boulware widział śnieżne chmury oraz błyskawice w położonych niżej dolinach. Stoki były zmarznięto – białe, a droga przypominała tor bobslejowy.
„Jezu, zdechnę tutaj – pomyślał Boulware. – I nikt nawet się nie dowie, bo nie mają pojęcia, gdzie jestem”.
Nagle kierownica gwałtownie szarpnęła mu w rękach i samochód zwolnił. Boulware na moment struchlał, myśląc, że traci kontrolę. Dopiero po chwili zrozumiał, że złapał gumę. Łagodnie zatrzymał samochód.
Wszyscy wysiedli, kierowca otworzył bagażnik i wytaskał dodatkowy kanister, aby dostać się do zapasowego koła. Boulware drżał z zimna – musiało być sporo poniżej zera. Taksówkarz odmówił przyjęcia wszelkiej pomocy i uparł się, że sam zmieni koło. Boulware zaoferował mu swoje rękawiczki, ale kierowca przecząco pokręcił głową.
No cóż. Duma – pomyślał Ralph. Zanim skończyli, była czwarta rano.
– Zapytaj go, czy chce prowadzić – rzucił Boulware. – Ja już padam na nos.
Taksówkarz zgodził się.
Boulware usiadł z tyłu. Gdy samochód ruszył, zamknął oczy i próbował nie zwracać uwagi na wstrząsy i drgania. Zastanawiał się, czy dotrą do granicy na czas.
„Cholera – pomyślał. – Nikt nie może powiedzieć, że nie próbowaliśmy”. Kilka sekund później spał.
Grupa „Podejrzanych” wyleciała z Teheranu jak burza. Miasto wyglądało jak opuszczone pobojowisko. Poprzewracane pomniki, popalone samochody i zwalone do wznoszenia barykad drzewa – potem barykady uprzątnięto, samochody przepchnięto do krawężników, a drzewa spalono. Niektóre z tych drzew od pięćdziesięciu lat podlewano ręcznie.
Ale walki ustały. Widać było bardzo niewielu ludzi i jeszcze mniej samochodów. Może rewolucja już się skończyła, a może powstańcy zrobili sobie tylko przerwę na herbatę.
Przejechali obok lotniska i wjechali na autostradę prowadzącą na północ, jadąc drogą, którą przybyli Coburn z Simonsem podczas zwiadu. Niektóre z planów Simonsa spełzły na niczym, ale nie ten. Mimo to Coburn był zaniepokojony. Co ich czekało? Czy wojska ciągle szaleją, pacyfikując miasta i wsie? A może jest już po rewolucji i wieśniacy wrócili do swoich owiec i pól?
Wkrótce dwa „Range Rovery” pruły u stóp górskiego łańcucha z prędkością 70 mil na godzinę. Po lewej stronie mieli płaską równinę, po prawej – strome, zielone wzgórza, nad którymi, na tle błękitnego nieba, górowały ośnieżone szczyty.
Coburn rzucił okiem na samochód przed nimi i zobaczył Taylora, robiącego przez tylną szybę zdjęcia swoim „Instamatikiem”.
– Patrzcie na Taylora – powiedział.
– On myśli, że co to jest? – zirytował się. – Wycieczka krajoznawcza? Coburn zaczynał być optymistą. Jak dotąd nie było problemów, może cały kraj już się uspokajał. Zresztą, dlaczego Irańczycy mieliby im przeszkadzać? Czy ktoś mógłby się przyczepić do cudzoziemców opuszczających kraj?
W rzeczy samej mógłby. Przynajmniej do Paula i Billa, którzy mieli fałszywe paszporty i byli ścigani przez władze.
Trzydzieści mil od Teheranu, zaraz za miastem Karaj, natknęli się na pierwszą blokadę drogową. Jak zwykle, była obstawiona przez mężczyzn z automatami i chłopców w obdartych ubraniach.
Pierwszy samochód stanął. Rashid wyskoczył, zanim jeszcze Paul zatrzymał swój wóz, dając do zrozumienia, że raczej on, a nie Amerykanie, będzie rozmawiał.
Od razu zaczął mówić głośnym i szybkim farsi, pomagając sobie gestami. Paul opuścił szybę. Z tego, co mogli zrozumieć, wyglądało, że Rashid nie opowiada ustalonej przedtem historyjki, ale fantazjuje coś o jakichś dziennikarzach.
Po kilku chwilach polecił im wysiąść z samochodów.
– Chcą sprawdzić, czy nie mamy broni – wyjaśnił.
Coburn, pamiętając, ile razy był rewidowany w czasie jazdy zwiadowczej, ukrył swój mały nóż w „Range Roverze”.
Irańczycy kazali im położyć się na ziemi, po czym pobieżnie przeszukali samochody. Nie znaleźli ani noża Coburna, ani pieniędzy.
– Możemy jechać – rzucił Rashid po kilku minutach.
Jakieś sto jardów w dół drogi była stacja benzynowa. Zajechali tam, bo Simons chciał, aby baki były jak najpełniejsze. Podczas tankowania Taylor wyjął butelkę koniaku i wszyscy wypili po łyku, oprócz Simonsa, który uważał, że nie powinni tego robić, i Rashida, któremu jego wiara zabraniała spożywania alkoholu. Simons był wściekły na Rashida. Zamiast powiedzieć, że są grupą biznesmenów próbujących wrócić do domu, przedstawił ich jako dziennikarzy, jadących zrobić reportaż o walkach w Tebrizie.
– Trzymaj się tej pieprzonej historyjki – warknął Simons. – Jasne – odparł Rashid.
Coburn sądził jednak, że Rashid prawdopodobnie dalej będzie opowiadał, co mu w danej chwili przyjdzie do głowy. Taki już był jego sposób postępowania.
Na stacji zebrał się mały tłumek, przyglądający się cudzoziemcom. Coburn nerwowo patrzył na tych przypadkowych widzów. Nie okazywali wyraźnej wrogości, ale w ich niemym nadzorze czaiła się jakaś nieuchwytna groza.
Rashid kupił puszkę oleju. Następnie wyjął z tyłu samochodu kanister, w którym w obciążonych plastikowych torebkach trzymali większość pieniędzy, i wlał do niego olej.
„Niezły pomysł – pomyślał Coburn. – Ale najpierw wspomniałbym o tym Simonsowi”. Starał się odczytać wyraz twarzy ludzi z tłumu. Czy byli po prostu ciekawi? Może zawzięci, podejrzliwi albo niechętni? Nie umiałby powiedzieć, ale chciał już opuścić to miejsce.
Rashid zapłacił rachunek i oba samochody wolno wyjechały ze stacji. Przez następne siedemdziesiąt mil mieli spokojną jazdę. Droga, nowa irańska autostrada państwowa, była w dobrym stanie. Prowadziła przez dolinę, wzdłuż pojedynczego toru kolejowego, u stóp pokrytych śniegiem gór. Świeciło słońce.
Na drugą blokadę trafili za Qazvinem. Tym razem wartownicy nie nosili mundurów, ale blokada była większa i bardziej zorganizowana od poprzedniej. Spostrzegli dwa punkty kontrolne, jeden za drugim, oraz rząd czekających samochodów. „Range Rovery” dołączyły do kolejki. W czasie dokładnego przeszukiwania samochodu przed nimi strażnik otworzył bagażnik i wyjął coś, co przypominało zwinięte prześcieradło. Rozwinął je i znalazł karabin. Krzyknął coś i pomachał karabinem w powietrzu. Pobiegli inni strażnicy, zebrał się tłum. Przepytywano kierowcę, jeden ze strażników powalił go na ziemię.
Rashid wyprowadził swój samochód z kolejki. Coburn nakazał Paulowi jechać za nim.
– Co on wyrabia? – dopytywał się Gayden.
Rashid cal po calu przeciskał się przez tłum. Ludzie ustępowali z drogi, w miarę jak „Rover” ich potrącał. Całe ich zainteresowanie skupiło się na człowieku z karabinem.
Paul posuwał się tuż za nim. Minęli pierwszy punkt kontrolny.
– Co on robi, do cholery? – powtarzał Gayden.
– To się nazywa szukanie guza – odparł Coburn.
Zbliżyli się do drugiego punktu kontrolnego. Bez zatrzymywania się Rashid krzyknął przez okno do warty. Strażnik rzucił coś w odpowiedzi i Rashid przyspieszył, wciąż mając za sobą Paula.
Coburn odetchnął z ulgą. To był właśnie cały Rashid – robił coś niespodziewanego, pod wpływem impulsu, nie zastanawiając się nad konsekwencjami i jakoś zawsze mu się udawało. Przydawało to nieco emocji życiu ludzi, którzy z nim przebywali.
Na postoju Rashid wyjaśnił, że po prostu powiedział wartownikom, iż oba „Range Rovery” zostały sprawdzone na pierwszym punkcie kontrolnym.
Przy kolejnej blokadzie namówił strażników do napisania fluorescencyjnym pisakiem przepustki na przedniej szybie samochodu i przy trzech następnych, bez przeszukiwania, kiwano im, aby jechali dalej.
Gdy pierwszy samochód prowadził Keane Taylor, na długim i krętym podjeździe wzgórza zobaczyli dwie duże ciężarówki. Jedna przy drugiej, zajmując całą szerokość drogi, zjeżdżały szybko na ich stronę. Taylor skręcił gwałtownie hamując w rowie. Paul poszedł w jego ślady. Ciężarówki przejechały, ciągle bok przy boku, a wszyscy klęli nieudolność Taylora.
W południe zrobili przerwę. Stanęli na poboczu, niedaleko wyciągu narciarskiego i zjedli lunch złożony z suchych krakersów oraz herbatników. Chociaż zbocza gór pokryte były śniegiem, świeciło słońce i nie czuli zimna. Taylor wyciągnął swój koniak, ale alkohol wyciekł – butelka była pusta. Coburn podejrzewał, że to Simons ukradkiem obluzował korek. Napili się wody.
Jadąc dalej przemierzyli małe, czyste miasteczko Zanjan, gdzie w czasie jazdy zwiadowczej Coburn i Simons rozmawiali z miejscowym szefem policji. Zaraz za Zanjanem irańska autostrada państwowa skończyła się – zresztą dość gwałtownie. Jadący w drugim samochodzie Coburn zobaczył, jak „Rover” Rashida nagle znika. Paul zahamował gwałtownie i wyszli zobaczyć, co się stało. W miejscu, gdzie kończył się asfalt, Rashid zjechał w dół po stromej, długiej na około osiem stóp pochyłości i zarył nosem w błocie. Z boku, po prawej stronie, odchodziło przedłużenie autostrady, w postaci nie brukowanej górskiej drogi. Rashid ponownie zapalił zablokowany silnik, włączył napęd na cztery koła i wsteczny bieg. Powoli, cal po calu, wycofał się na nasyp i dalej, na drogę. „Range Rover” cały był w błocie. Rashid włączył wycieraczki i zmył przednią szybę. Razem z błotem zniknęła jednak z niej napisana fluorescencyjnym, pisakiem przepustka. Rashid mógłby ją napisać na nowo, ale nikt nie miał odpowiedniego pisaka.
Pojechali na zachód, zmierzając w kierunku południowego brzegu jeziora Rezaiyeh. „Range Rovery” były przystosowane do prymitywnych dróg i ciągle mogły jechać z prędkością 40 mil na godzinę. Droga wiodła cały czas pod górę. Temperatura spadła na dobre i okolicę pokrywał śnieg, ale droga była czysta. Coburn zastanawiał się, czy uda im się dojechać do granicy już wieczorem, zamiast, jak było zaplanowane, następnego dnia.
Siedzący na tylnym siedzeniu Gayden pochylił się do przodu i powiedział:
– Nikt nie uwierzy, że to było takie łatwe. Lepiej wymyślmy jakąś mrożącą krew w żyłach historię do opowiadania w domu. Powiedział to w złą godzinę.
Dzień chylił już ku zachodowi, gdy zbliżyli się do Mehabadu. Jego peryferie zaznaczało kilka lepianek z drzewa i cegły, porozrzucanych tu i ówdzie po obu stronach krętej drogi. „Range Rovery” minęły zakręt i gwałtownie zahamowały – drogę zablokowała stojąca ciężarówka i dość duża, ale najwyraźniej zdyscyplinowana grupa ludzi. Mężczyźni mieli na sobie tradycyjne, workowate spodnie, czarne kamizelki, nakrycia głowy w czerwono – białą kratę oraz szarfy szczepu Kurdów.
Rashid wyskoczył z samochodu i przystąpił do dzieła. Coburn przyjrzał się broni rebeliantów: zauważył, że mieli automaty, zarówno radzieckie, jak i amerykańskie.
– Wyjdźcie z samochodów – polecił Rashid.
Jak dotąd obchodzono się z nimi rutynowo, przeszukując jednego po drugim. Tym razem badanie okazało się nieco bardziej szczegółowe. Znaleziono nóż sprężynowy Keane’a Taylora, ale pozwolono mu go zatrzymać. Nie odkryto natomiast noża Coburna ani pieniędzy.
Coburn czekał, aż Rashid powie: „Możemy jechać”. Trwało to dłużej niż zwykle.
– Musimy pojechać i spotkać się z miejscowym wodzem – oznajmił Rashid po kilkuminutowej dyskusji z Kurdami.
Wrócili do samochodów. Do każdego z nich wsiadł też jeden uzbrojony w karabin Kurd. Poprowadzili ich do miasteczka.
Kazano im się zatrzymać przed małym, pobielonym budynkiem. Jeden ze strażników wszedł do środka. Po minucie wyszedł i bez słowa wyjaśnienia ponownie usiadł w samochodzie.
Budynek, przy którym po chwili przystanęli, najwyraźniej wyglądał na szpital. Zabrali stamtąd jeszcze jednego pasażera, młodego Irańczyka w garniturze.
„Co się, u diabła, dzieje?” – zastanawiał się Coburn.
W końcu zjechali w dół jakąś aleją i zaparkowali przed czymś, co wyglądało na mały, prywatny dom. Weszli do środka. Rashid nakazał im zdjąć obuwie. Gayden miał w butach kilka tysięcy dolarów w studolarowych banknotach.
Wściekle upychał pieniądze w czubkach butów.
Wskazano im drogę do dużego pokoju, którego jedyne wyposażenie stanowił piękny perski dywan. Simons cicho powiedział każdemu, gdzie ma usiąść. Zostawiając w kole trochę wolnej przestrzeni dla Irańczyków, posadził Rashida na prawo od niej. Obok usiadł Taylor, potem Coburn, w końcu sam Simons, naprzeciw wolnego miejsca. Z jego prawej strony, nieco z tyłu, aby jak najmniej rzucać się w oczy, siedli Paul i Bill. Po prawej stronie tego ostatniego znalazł się Gayden, dopełniając kręgu.
Siadając Taylor zauważył, że ma w skarpetce na palcach dużą dziurę, przez którą wystają banknoty. Zaklął pod nosem i w pośpiechu przepchnął pieniądze pod piętę.
Za nimi wszedł młody człowiek w garniturze. Wyglądał na wykształconego i mówił dobrą angielszczyzną.
– Zaraz spotkacie człowieka, który właśnie uciekł z więzienia. Spędził tam dwadzieścia pięć lat – odezwał się.
„Patrzcie, a to heca, ja sam dopiero co uciekłem z paki!” – chciał powiedzieć Bill, ale w porę ugryzł się w język.
– Macie być sądzeni i ten człowiek będzie waszym sędzią – mówił dalej młody Irańczyk.
Słowo „sądzeni” uderzyło Paula jak grom. „Przebyliśmy całą tę drogę na darmo” – pomyślał.
Grupa „Czystych” spędziła środę w domu Lou Goelza w Teheranie.
Wcześnie rano zadzwonił z Dallas Tom Walter. Połączenie było nie najlepsze, rozmowa utrudniona, ale Joe Pochemu udało się powiedzieć Walterowi, że on i jego grupa są bezpieczni. Przeniosą się do ambasady jak najszybciej i opuszczą kraj, gdy tylko ambasada zorganizuje loty ewakuacyjne. Poche poinformował też swego rozmówcę, że stan Cathy Gallagher nie poprawił się i poprzedniego wieczoru zabrano ją do szpitala.
John Howell zawołał Abolhasana, który miał jeszcze wiadomość od Dadgara. Dadgar wyraził zainteresowanie rozmowami w sprawie zmniejszenia kaucji. Gdyby EDS ustaliło miejsce pobytu Paula i Billa, spółka powinna zostawić ich własnemu losowi i wysłać niższą kaucję. Amerykanie muszą zdawać sobie sprawę, że próby opuszczenia Iranu legalnie byłyby dla tych dwóch beznadziejne, a wszelkie inne – bardzo niebezpieczne.
Howell zrozumiał to tak, że Paul i Bill nie będą mogli dostać się na lot ewakuacyjny. Zastanawiał się też, czy Grupa „Czystych” może być w większym niebezpieczeństwie niż Grupa „Podejrzanych”. To samo nurtowało Boba Younga. Właśnie gdy o tym rozmawiali, usłyszeli strzały, które wydawały się dochodzić od strony ambasady amerykańskiej.
„Narodowy Głos Iranu”, stacja radiowa nadająca z Baku w Związku Radzieckim, od wielu już dni rozpowszechniała „wiadomości” o tajnych amerykańskich planach kontrrewolucji. W środę „Narodowy Głos” podał, że akta SAVAK, znienawidzonej tajnej policji szacha, przeniesiono do ambasady Stanów Zjednoczonych. Historia była zapewne zmyślona, ale nosiła wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. SAVAK została stworzona przez CIA i pozostawała z nią w bliskim kontakcie, poza tym wszyscy wiedzieli, że ambasady USA – tak jak wszystkie zresztą ambasady – roiły się od szpiegów, którzy niezbyt przekonywająco udawali dyplomatów. W każdym razie część rebeliantów w Teheranie uwierzyła w tę wiadomość i bez konsultacji z którymkolwiek z doradców ajatollaha Chomeiniego zdecydowała się na podjęcie akcji. Rankiem weszli do wysokich budynków otaczających ogrodzony teren ambasady, uzbrojeni w broń maszynową, i zajęli pozycje.
O wpół do jedenastej otworzyli ogień.
Ambasador William Sullivan znajdował się w sekretariacie, rozmawiając przez znajdujący się tam telefon z wiceministrem spraw zagranicznych Chomeiniego. Prezydent Carter zdecydował się uznać nowy, rewolucyjny rząd Iranu i Sullivan ustalał sprawę wręczenia oficjalnej noty dyplomatycznej. Gdy odłożył słuchawkę, odwrócił się i zobaczył swojego attache prasowego, Barry Rosena, w towarzystwie dwóch amerykańskich dziennikarzy. Sullivan wściekł się, bo Biały Dom wyraźnie żądał, aby decyzja o uznaniu nowego rządu została opublikowana w Waszyngtonie, a nie w Teheranie. Ambasador wezwał Rosena do gabinetu i zwymyślał go.
Rosen powiedział mu, że dwaj dziennikarze są tu po to, by wynegocjować wydanie ciała Joe Alexa Morrisa, korespondenta „Los Angeles Times”, który zginął od kuli w czasie walk o Doshen Toppeh. Sullivanowi zrobiło się głupio. Polecił Rosenowi, aby poprosił obu dziennikarzy o nieujawnianie tego, czego się dowiedzieli z przypadkowo podsłuchanej rozmowy telefonicznej ambasadora.
Rosen wyszedł. Zadzwonił telefon. Sullivan podniósł słuchawkę. Rozległ się nagły, straszliwy huk broni palnej i grad pocisków roztrzaskał okna gabinetu. Sullivan rzucił się na podłogę. Przeczołgał się przez pokój do następnego biura, gdzie spotkał się nos w nos z Charliem Naasem, swoim zastępcą, który w momencie rozpoczęcia strzelaniny prowadził spotkanie w sprawie lotów ewakuacyjnych. Sullivan miał do dyspozycji dwa numery telefonów, których mógł użyć w razie niebezpieczeństwa, aby skontaktować się z przywódcami rewolucji. Polecił teraz Naasowi zadzwonić pod jeden, a attache wojskowemu pod drugi. Ciągle leżąc na podłodze, dwaj mężczyźni ściągnęli telefony z biurka.
Sullivan wyjął krótkofalówkę i zażądał relacji z terenu ambasady od jednostek marines.
Atak broni maszynowej stanowił osłonę dla oddziału około siedemdziesięciu pięciu rebeliantów, którzy przeszli przez front muru otaczającego teren ambasady i nacierali teraz na rezydencję Sullivana. Na szczęście większość personelu znajdowała się razem z nim w budynku biurowym. Ambasador rozkazał marines wycofać się, nie używać karabinów i strzelać z rewolwerów tylko w samoobronie. Potem wyczołgał się z apartamentów na korytarz.
Przez następną godzinę atakujący zdobyli rezydencję i budynek mieszczący bar samoobsługowy. Sullivan zebrał wszystkich cywilów w pomieszczeniu sekcji telekomunikacyjnej na piętrze. Gdy usłyszał, jak atakujący rozwalają stalowe drzwi budynku, rozkazał, aby będący wewnątrz marines dołączyli do cywilów. Tam nakazał im złożyć broń na stos w kącie, a wszystkim poddać się jak najszybciej. W końcu sam dołączył do zebranych w pomieszczeniu sekcji, zostawiając na zewnątrz tylko attache wojskowego z tłumaczem. Gdy napastnicy dotarli do pierwszego piętra, Sullivan otworzył drzwi i wyszedł z podniesionymi rękoma. Inni – około stu osób – wyszli za nim. Wszyscy zostali stłoczeni w poczekalni apartamentów i zrewidowani. Doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań między dwoma odłamami Irańczyków i Sullivan domyślił się, że ludzie ajatollaha wysłali odsiecz – przypuszczalnie w odpowiedzi na telefony Charliego Naasa i attache wojskowego – i oswobodziciele dotarli na pierwsze piętro równocześnie z atakującymi.
Nagle za oknem padł strzał. Wszyscy Amerykanie rzucili się na podłogę. Jeden z Irańczyków myślał chyba, że strzał pochodzi z wewnątrz i wściekle skierował swego AK – 47 w plątaninę ciał na podłodze.
– To było na zewnątrz! To było na zewnątrz! – wrzasnął w farsi Rosen.
W tym momencie Sullivan zorientował się, że leży obok dwóch dziennikarzy, których przedtem widział w swoim sekretariacie.
– Mam nadzieję, że dokładnie to wszystko notujecie – powiedział. W końcu zostali wyprowadzeni na podwórze, gdzie Ibrahim Jazdi, nowy wicepremier ajatollaha, przepraszał Sullivana za ten atak. Jazdi dał mu też, jako osobistą eskortę, grupę studentów, która miała być odtąd odpowiedzialna za jego bezpieczeństwo. Przywódca grupy wyjaśnił Sullivanowi, że są dobrze przygotowani do tego, aby go chronić. Doskonale znali rozkład zajęć ambasadora i jego samego, ponieważ do niedawna mieli za zadanie zamordować go.
Późnym południem zadzwoniła ze szpitala Cathy Gallagher. Dostała jakieś środki, które przynajmniej chwilowo pomogły i chciała wrócić do męża i innych w domu Lou Goelza. Joe Poche nie chciał, aby ktoś jeszcze z grupy wychodził, zależało mu też na tym, aby Irańczycy nie znali ich kryjówki. Zadzwonił więc do Gholama i poprosił go o zabranie Cathy ze szpitala oraz podrzucenie na róg ulicy, gdzie wyjdzie po nią mąż.
Przyjechała wieczorem, o jakiejś wpół do ósmej. Czuła się lepiej, ale Gholam, podwożąc ją, przekazał straszną wiadomość.
– Ostrzelali wczoraj nasze pokoje hotelowe – opowiadała Cathy. – Gholam poszedł do Hyatta zapłacić rachunek EDS i zabrać bagaże, które zostawili. Pokoje były zdemolowane, bagaże pocięte na strzępy, a wszędzie widniały dziury po kulach.
– Tylko nasze pokoje? – zapytał Howell.
– Tak.
– Czy dowiedział się, jak to się stało?
– Gdy Gholam poszedł zapłacić rachunek, dyrektor hotelu zapytał: „Kim, do diabła, byli ci ludzie? CIA?”
Najwyraźniej w poniedziałek rano, wkrótce po tym, jak ludzie EDS opuścili hotel, zajęli go rebelianci. Sterroryzowali wszystkich Amerykanów, żądając ich paszportów i pokazywali zdjęcia dwóch mężczyzn, których szukali. Ani dyrektor jednak, ani nikt inny nie rozpoznał osób na zdjęciach.
Howell zastanawiał się, co rebeliantów tak rozwścieczyło, że aż zniszczyli pokoje. Być może dobrze zaopatrzony bar Gaydena obraził ich muzułmańskie uczucia. W walizce Gaydena był też dyktafon, kilka mikrofonów z przyssawkami do podsłuchiwania rozmów telefonicznych oraz dziecięcy zestaw krótkofalówek. Rebelianci mogli uznać to za wyposażenie agentów CIA.
Przez cały dzień, za pośrednictwem służącego Goelza, który wydzwaniał po znajomych, dochodziły do Howella i Grupy „Czystych” niejasne, alarmujące doniesienia na temat tego, co działo się w ambasadzie. Sam Goelz powrócił, gdy inni jedli obiad. Po paru głębszych nie widać było, aby wiele ucierpiał na tym, że spędził sporo czasu leżąc w korytarzu na swym opasłym brzuchu. Nazajutrz wrócił do biura, a wieczorem przyszedł do domu z dobrą nowiną – loty ewakuacyjne zaczną się w sobotę, a Grupa „Czystych” poleci pierwszym z nich.
„Dadgar może to sobie inaczej wyobrażać” – pomyślał Howell.
Ross Perot w Istambule miał przerażające uczucie, że cała operacja wymyka się spod kontroli.
Dowiedział się, via Dallas, o ataku na ambasadę USA w Teheranie. Wiedział też – bo Tom Walter rozmawiał wcześniej z Joe Pochem – że Grupa „Czystych” planowała przejść jak najszybciej na teren ambasady. Ale po napadzie prawie wszystkie linie telefoniczne z Teheranem rozłączono, a jedyne czynne zostały zmonopolizowane przez Biały Dom. W związku z tym Perot nie wiedział, czy podczas ataku jego ludzie byli w ambasadzie ani też, jakie niebezpieczeństwo mogłoby im grozić, gdyby ciągle pozostawali w domu Goelza.
Niemożliwość kontaktu telefonicznego oznaczała też, że Merv Stauffer nie mógł zadzwonić do Gholama, aby dowiedzieć się, czy Grupa „Podejrzanych” zostawiła „wiadomość dla Jima Nyfelera”: czy są bezpieczni, czy też mają kłopoty. Cała załoga szóstego piętra w Dallas używała wszelkich wpływów, aby móc otrzymać połączenie przez jedną z działających linii i porozmawiać z Gholamem. Tom Walter dotarł nawet do Zarządu Poczt i rozmawiał z Rayem Johnsonem, który zajmował się rachunkami telefonicznymi EDS. Były to bardzo duże rachunki – komputery EDS w różnych częściach Stanów Zjednoczonych porozumiewały się ze sobą używając linii telefonicznych – i Johnson aż rwał się do tego, aby pomóc takiemu klientowi. Zapytał, czy telefon EDS do Teheranu to sprawa życia i śmierci. „Jak najbardziej”, brzmiała odpowiedź Waltera. Johnson usiłował uzyskać dla nich połączenie. W tym samym czasie T. J. Marquez podrywał panienkę z centrali międzynarodowej, usiłując nakłonić ją do złamania przepisów.
Perot stracił też kontakt z Ralphem Boulware’em, który miał spotkać Grupę „Podejrzanych” po tureckiej stronie granicy. Ostatnie wieści od Boulware’a pochodziły z Adany, pięćset mil od tego miejsca. Perot przypuszczał, że znajdował się on teraz w drodze, ale nie sposób było stwierdzić, jak daleko dotarł ani czy przybędzie na czas.
Większość dnia strawił na próbach zdobycia lekkiego samolotu lub śmigłowca, którym mógłby polecieć do Iranu. Nie mógł skorzystać z Boeinga 707, bo musiał lecieć nisko, szukając „Range Roverów” z wymalowanymi na dachach literami X lub A, a następnie lądować na małych, nie używanych lotniskach lub nawet drodze czy łące. Ale jak dotąd jego wysiłki potwierdzały tylko to, co Boulware powiedział mu tego ranka o szóstej – nie było szans.
Zdesperowany Perot zadzwonił do przyjaciela z Agencji Zwalczania Narkotyków i poprosił o numer telefonu jej człowieka w Turcji, myśląc, że ludzie z branży narkotykowej z pewnością będą wiedzieć, jak zdobyć lekki samolot. Człowiek z AZN, w towarzystwie innego – który, jak wywnioskował Perot, pracował dla CIA – przyszedł do hotelu Sheraton. Ale nawet jeśli wiedzieli, gdzie zdobyć samolot, żaden z nich tego nie powiedział.
Merv Stauffer wydzwaniał z Dallas po całej Europie w poszukiwaniu odpowiedniego samolotu, który można by natychmiast kupić lub wynająć i polecieć nim do Turcji. Jak na razie, jemu również się nie powiodło.
Późnym popołudniem Perot powiedział do Pata Sculleya:
– Chcę rozmawiać z najwyżej postawionym Amerykaninem w Istambule. Sculley poszedł i zrobił małe piekło w konsulacie amerykańskim, w wyniku czego o wpół do jedenastej wieczorem w swoich apartamentach w Sheratonie przyjmował konsula.
Był z nim szczery.
– Moi ludzie nie są żadnymi kryminalistami – oświadczył. – To zwykli biznesmeni, których żony i dzieci zamartwiają się teraz na śmierć. Irańczycy trzymali ich przez sześć tygodni w więzieniu, nie wysuwając żadnych zarzutów ani nie przedstawiając jakichkolwiek dowodów przeciwko nim. Teraz są wolni i usiłują wydostać się z kraju. Gdyby ich złapano, może się pan sam domyślić, że nie mieliby żadnych szans na sprawiedliwe potraktowanie. W sytuacji, jaka w tej chwili jest w Iranie, moi ludzie mogą nie dotrzeć do samej granicy. Chcę tam pojechać i znaleźć ich. Dlatego potrzebuję pańskiej pomocy. Muszę pożyczyć, wynająć lub kupić mały samolot. Czy może mi pan pomóc?
– Nie – odparł konsul. – W tym kraju posiadanie prywatnych samolotów jest sprzeczne z prawem. Z tego powodu nie ma tu w ogóle samolotów, nawet dla kogoś, kto chciałby złamać prawo.
– Ale wy musicie mieć jakiś samolot.
– Departament Stanu nie ma samolotów.
Perot był zrozpaczony. Czy miał siedzieć z założonymi rękami i nie robić nic, aby pomóc Grupie „Podejrzanych”?
– Panie Perot – odezwał się po chwili konsul. – Jesteśmy tutaj, aby pomóc obywatelom amerykańskim i spróbuję zdobyć dla pana samolot. Użyję wszelkich możliwych wpływów, ale od razu panu mówię, że szansę powodzenia są bliskie zera.
– No cóż, doceniam to. Konsul podniósł się do wyjścia.
– Jest bardzo ważne, aby moja obecność w Turcji została utrzymana w tajemnicy – powiedział Perot. – Obecnie władze irańskie nie mają pojęcia, gdzie są moi ludzie. Gdyby dowiedziały się, że jestem tutaj, mogłyby domyślić się, w jaki sposób moi ludzie wydostali się stamtąd, a to byłoby katastrofą. Proszę więc o całkowitą dyskrecję.
– Rozumiem.
Konsul wyszedł. Po kilku minutach zadzwonił telefon. Był to T. J. Marquez z Dallas.
– Perot, jesteś dziś na pierwszych stronach gazet. Perot zamarł – wszystko wyszło na jaw…
– Gubernator właśnie mianował cię przewodniczącym Komisji do Spraw Narkotyków – wyjaśnił Marquez. Perot odetchnął z ulgą.
– Przestraszyłeś mnie, Marquez. Marquez zaśmiał się.
– Nie powinieneś tego robić staremu człowiekowi – powiedział Perot. – Naprawdę mnie zaintrygowałeś, stary.
– Poczekaj chwilę, jest tu Margot – rzucił Marquez. – Chce ci tylko złożyć życzenia z okazji Dnia św. Walentego.
Perot uświadomił sobie, że jest 14 lutego.
– Przekaż jej, że jestem absolutnie bezpieczny i cały czas pilnują mnie dwie blondynki.
– Zaczekaj, powiem jej.
Minutę później Marquez wrócił do telefonu, śmiejąc się.
– Ona mówi: czyż to nie interesujące, że potrzebujesz aż dwóch, aby ją zastąpić?
Perot zaśmiał się po cichu. Tym razem wpadł. Powinien był wiedzieć, że nie ma co próbować docinać Margot.
– A swoją drogą: czy nawiązałeś kontakt z Teheranem? – spytał.
– Tak. Panienka z centrali międzynarodowej połączyła nas, ale z niewłaściwym numerem. Potem łączył nas Johnson i rozmawialiśmy z Gholamem.
– I co?
– Nic. Nie miał od nich wiadomości. Chwilowy optymizm Perota osłabł.
– O co go pytaliście?
– Tylko o to, czy są jakieś wieści, a on zaprzeczył.
– Cholera.
Perot prawie żałował, że Grupa „Podejrzanych” nie zadzwoniła, aby powiedzieć, że mają kłopoty, bo wtedy wiedzieliby chociaż, gdzie ich szukać.
Pożegnał się z Marquezem i poszedł do łóżka.
Stracił już Grupę „Czystych”, stracił Boulware’a, a teraz jeszcze przepadła Grupa „Podejrzanych”. Nie udało mu się zdobyć samolotu, którym mógłby ich poszukać. Cała operacja wzięła w łeb, a on nie mógł absolutnie nic na to poradzić. Niepewność go zabijała. Zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie był jeszcze w takim stresie. Widywał ludzi załamujących się pod naciskiem, ale nigdy nie potrafił pojąć ich cierpienia, bo jemu samemu nigdy się to nie przytrafiło. Zazwyczaj stres nie rozstrajał go – prawdę powiedziawszy, pomagał mu nawet w działaniu. Ale tym razem było inaczej.
Złamał swoją zasadę i pozwolił sobie myśleć o wszystkich złych rzeczach, które mogły się zdarzyć. Stawką w tej grze była jego wolność, bo gdyby ucieczka miała się nie powieść, skończyłby w więzieniu. I tak miał już niemało na sumieniu – zebrał grupę najemników, patrzył przez palce na sprzeczne z prawem używanie amerykańskich paszportów, zaaranżował sfałszowanie legitymacji wojskowych Armii Stanów Zjednoczonych, a także obmyślił i zorganizował nielegalne przekroczenie granicy. Miał nadzieję, że będzie siedział w Stanach, a nie w Turcji. Najgorsze jednak byłoby, gdyby Turcy przekazali go do Iranu, aby tam odpowiedział za swoje „zbrodnie”.
Leżał na swym hotelowym łóżku nie śpiąc, martwiąc się o obie grupy, o Boulware’a i o samego siebie. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko przetrwać to wszystko. W przyszłości będzie okazywał więcej zrozumienia ludziom, których sam poddaje presji. Jeśli będzie w ogóle miał jakąkolwiek przyszłość.
Coburn w napięciu patrzył na Simonsa. Wszyscy siedzieli w kole na perskim dywanie, czekając na „sędziego”. Zanim opuścili Teheran, Simons powiedział Coburnowi, żeby pilnie go obserwował. Jak dotąd Simons zachowywał się biernie, robiąc uniki, pozwalając Rashidowi mówić i godząc się na aresztowanie grupy. Ale mogła nadejść chwila, w której zmieni taktykę. Gdyby zdecydował się rozpocząć walkę, dałby Coburnowi znać ułamek sekundy wcześniej.
Nadszedł sędzia.
Miał około pięćdziesięciu lat i nosił granatową marynarkę, koszulę nie zapiętą pod szyją i jasnobrązowe spodnie. Wyglądał na człowieka wykonującego wolny zawód: lekarza albo prawnika. Za pasem miał zatkniętą czterdziestkę piątkę.
Rashid rozpoznał go. Nazywał go Habid Bolourian i był przywódcą komunistycznym.
Usiadł w miejscu, które pozostawił dla niego Simons. Powiedział coś w farsi i młodzieniec w garniturze – który teraz przejął rolę tłumacza – poprosił o ich paszporty.
„No tak – pomyślał Coburn. – Teraz się zacznie. Bolourian spojrzy na paszport Billa i zobaczy, że nie należy do niego”. Wszystkie paszporty złożono na kupę przed sędzią. Rzucił okiem na leżący na wierzchu. Tłumacz zaczął spisywać szczegóły. Było trochę zamieszania przy nazwiskach i imionach.
Irańczycy często, z niewiadomego powodu, mylą je ze sobą. Rashid podawał paszporty Bolourianowi, a Gayden pochylał się nad nim i odczytywał treść. Coburn zdał sobie sprawę, że ci dwaj wprowadzają celowe zamieszanie.
Rashid kilka razy pokazywał Bourianowi ten sam paszport, a Gayden, odczytując go, zakrywał zdjęcie. Coburn podziwiał ich tupet i zimną krew. W końcu oddano dokumenty i wyglądało na to, że paszport Billa w ogóle nie był otwierany.
Bolourian zaczął wypytywać Rashida w farsi. Ten przedstawiał chyba uzgodnioną historyjkę o tym, że są zwykłymi amerykańskimi biznesmenami, próbującymi wrócić do domu, lekko upiększoną wątkiem umierających z niepokoju rodzin w Stanach.
– Czy zechcielibyście nam dokładnie powiedzieć, co tu robicie? – odezwał się w końcu po angielsku tłumacz.
– No, widzi pan… – zaczął Rashid i w tym momencie stojący za nim strażnik odbezpieczył swój automat i wbił mu lufę w szyję. Rashid zamilkł. Najwyraźniej tłumacz chciał usłyszeć, co Amerykanie mają do powiedzenia i czy ich wersja pokrywa się ze słowami Rashida, a gest strażnika był brutalnym przypomnieniem, że są zdani na łaskę niepohamowanych rebeliantów.
Zabrał głos Gayden, jako najstarszy stanowiskiem pracownik EDS.
– Wszyscy pracujemy w ośrodku przetwarzania danych, zwanym PARS Data System, w krocie PDS – powiedział.
W rzeczywistości PDS było irańską spółką, której współwłaścicielami byli EDS i Abolfatah Mahvi. Gayden nie wspomniał o EDS, bowiem – na co zwrócił uwagę Simons, zanim opuścili Teheran – istniała możliwość, że Dadgar wystawił in blanco nakazy aresztowania wszystkich pracowników ich firmy.
– Mieliśmy kontrakt z Bankiem Orman – mówił dalej Gayden, co było prawdą, ale na pewno niecałą. – Nie dostawaliśmy pieniędzy, ludzie rzucali kamieniami w nasze okna, byliśmy bez grosza, tęskniliśmy za rodzinami i po prostu chcieliśmy wrócić do domu. Lotnisko było zamknięte, więc postanowiliśmy jechać samochodami.
– To się zgadza – stwierdził tłumacz. – To samo przydarzyło się i mnie. Chciałem lecieć do Europy, ale lotnisko było nieczynne.
„Możemy mieć w nim sprzymierzeńca” – pomyślał Coburn. Bolourian rzucił jakieś pytanie i młody człowiek przetłumaczył:
– Czy mieliście kontrakt z ISIRAN – em?
Coburn był zaskoczony. Jak na kogoś, kto spędził 25 lat w więzieniu, Bolourian był nadzwyczaj dobrze poinformowany. ISIRAN – Information Systems Iran – było przedsiębiorstwem przetwarzania danych, należącym kiedyś do Abolfataha Mahviego, a następnie wykupionym przez państwo. Powszechnie sądzono, że ma ono bliskie związki z tajną policją SAVAK. Co gorsza, EDS rzeczywiście miało kontrakt z ISIRAN – em – obie firmy, jeszcze w 1977 roku, opracowały wspólnie system kontroli dokumentów dla Irańskiej Marynarki Wojennej.
– Nie mamy absolutnie nic wspólnego z ISIRAN – em – skłamał Gayden.
– Czy możecie nam jakoś udowodnić, dla kogo pracujecie?
To był problem. Przed wyjazdem z Teheranu, zgodnie z instrukcją Simonsa, zniszczyli wszystkie papiery związane z EDS. Teraz przeszukiwali własne kieszenie licząc na to, że coś przeoczyli.
Keane Taylor znalazł swoją kartę ubezpieczeniową na wypadek choroby, z wydrukowaną u góry nazwą „Electronic Data Systems Corp. „ Wręczył ją tłumaczowi.
– Electronic Data Systems to firma, której podlega EDS – powiedział. Bolourian wstał i wyszedł z pokoju. Tłumacz, uzbrojeni Kurdowie i ludzie z EDS czekali w milczeniu.
„Co teraz?” – pomyślał Coburn.
Czy było możliwe, żeby Bolourian wiedział, że EDS miało kiedyś kontrakt z ISIRAN – em? A jeśli tak, czy wyciągnąłby z tego wniosek, że ludzie EDS mają powiązania z SAVAK? Czy może jego pytanie o ISIRAN było strzałem w ciemno? A w takim razie, czy uwierzył w to, że są zwykłymi biznesmenami jadącymi do domu?
Siedzący naprzeciwko Coburna, po drugiej stronie koła Bill czuł się dziwnie spokojnie. Najadł się tyle strachu w czasie zadawania pytań, że teraz nie był już po prostu w stanie martwić się czymkolwiek.
„Zrobiliśmy wszystko, żeby się wydostać – pomyślał. – Więc jeśli teraz mają nas postawić pod ścianą i zastrzelić, niech tak będzie”.
Bolourian wrócił, nabijając broń.
Coburn spojrzał na Simonsa. Jego wzrok przykuwał stary karabinek typu Ml, który wyglądał, jakby pochodził z czasów II wojny światowej.
„Nie uda mu się nas wszystkich z tego zastrzelić” – pomyślał Coburn. Bolourian wręczył karabin tłumaczowi i powiedział coś w farsi.
Coburn zebrał się do skoku. Powstałoby potworne zamieszanie, gdyby otworzyli ogień w tym pokoju…
Tłumacz wziął broń.
– Teraz będziecie naszymi gośćmi i napijecie się herbaty – oznajmił. Bolourian napisał coś na kawałku papieru i podał tłumaczowi. Coburn zrozumiał, że wydał on mu po prostu broń i dał pozwolenie na noszenie jej.
– Chryste, myślałem, że nas pozabija – wymamrotał. Twarz Simonsa nie wyrażała niczego.
Podano herbatę. Na zewnątrz było już ciemno. Rashid zapytał, czy nie znalazłoby się jakieś miejsce na nocleg dla Amerykanów.
– Będziecie naszymi gośćmi – odparł tłumacz. – Ja osobiście będę się wami zajmował.
„Czy do tego potrzebna mu broń?” – pomyślał Coburn. Tłumacz ciągnął dalej:
– Rano nasz mułła napisze parę słów do mułły Rezaiyeh, prosząc go, aby pozwolił wam przyjechać.
– Jak pan myśli? – spytał półgłosem Coburn Simonsa. – Powinniśmy tu zostać na noc, czy jechać dalej?
– Wątpię, czy mamy jakiś wybór – odparł Simons. – Nazywając nas „gośćmi” był po prostu grzeczny.
– Teraz pojedziemy na obiad – oznajmił tłumacz, gdy wypili herbatę. Wstali i włożyli buty. Gdy wychodzili do samochodów, Coburn zauważył, że Gayden utyka.
– Coś ci się stało w nogę? – spytał.
– Nie tak głośno – zasyczał Gayden. – Mam wszystkie pieniądze upchane w czubkach butów i piją mnie stopy. Coburn zaśmiał się.
Wsiedli do samochodów i ruszyli, ciągle w towarzystwie kurdyjskich strażników oraz tłumacza. Gayden ukradkiem poluzował buty i ułożył lepiej pieniądze. Zajechali na stację benzynową.
– Gdyby nie mieli zamiaru nas puścić, raczej nie dawaliby nam zatankować, nie? – mruknął Gayden.
Coburn wzruszył ramionami.
Pojechali do miejscowej restauracji. Gdy ludzie EDS zajęli miejsca za stołami, strażnicy obsiedli ich, odcinając w ten sposób od ludzi z miasta.
Włączony był telewizor i właśnie przemawiał Chomeini.
„Jezu, czy ten facet musiał dojść do władzy akurat teraz, gdy mamy kłopoty?” – pomyślał Paul.
Po chwili tłumacz powiedział im, że ajatollah prosił, aby nie naprzykrzano się Amerykanom i pozwolono im, całym i zdrowym, opuścić Iran. Paul odetchnął z ulgą.
Podano im chella kebab – mięso jagnięcia z ryżem. Strażnicy, położywszy karabiny obok talerzy, jedli z apetytem.
Keane Taylor zjadł trochę ryżu i odłożył łyżkę. Bolała go głowa – prowadził na zmianę z Rashidem i czuł się, jakby przez cały dzień miał słońce w oczy. Był też niespokojny, bo przyszło mu do głowy, że Bolourian może w nocy zadzwonić do Teheranu, aby wybadać sprawę EDS. Strażnicy cały czas gestami namawiali go do jedzenia, ale Keane siedział i popijał tylko Coca – Colę.
Coburn też nie był głodny. Przypomniało mu się, że miał zadzwonić do Gholama. Było już późno – w Dallas musieli się mocno denerwować. Ale co powinien powiedzieć Gholamowi – że wszystko w porządku czy też, że mają kłopoty?
Po posiłku wywiązała się krótka dyskusja co do uiszczenia rachunku. Rashid twierdził, chcą to zrobić strażnicy. Amerykanie za nic nie chcieli nikogo urazić propozycją zapłacenia, skoro mieli być gośćmi, z drugiej jednak strony chętnie zjednaliby sobie tych ludzi. W końcu Keane Taylor zapłacił za wszystkich.
– Bardzo chciałbym zadzwonić do Teheranu, aby przekazać naszym ludziom, że wszystko z nami w porządku – zagadnął tłumacza Coburn, gdy wychodzili.
– OK – odparł młodzieniec.
Pojechali na pocztę. Coburn i tłumacz weszli do środka. Tłum ludzi czekał, żeby skorzystać z trzech czy czterech automatów telefonicznych.
– Wszystkie linie do Teheranu są zajęte. Bardzo trudno uzyskać połączenie – powiedział tłumacz, porozmawiawszy chwilę z kimś z pracowników.
– Czy moglibyśmy wrócić później?
– W porządku.
Wyjechali z pogrążonego w ciemnościach miasta. Po kilku minutach zatrzymali się przed jakąś bramą. W świetle księżyca widać było odległe zarysy czegoś, co mogło być zaporą wodną. Długo trwało, zanim znalazły się klucze od bramy i wjechali do środka. Znaleźli się w małym parku, otaczającym nowoczesny, bogato zdobiony, piętrowy budynek z białego granitu.
– To jeden z pałaców szacha – wyjaśnił tłumacz. – Był w nim tylko raz, podczas otwarcia elektrowni. Dzisiaj my z niego skorzystamy.
Weszli do środka. Było przyjemnie ciepło.
– Ogrzewanie działa od trzech lat, na wypadek, gdyby szach zapragnął wpaść tu na chwilę – oznajmił z oburzeniem w głosie tłumacz.
Poszli na piętro obejrzeć kwaterę. Były tam wspaniałe, królewskie apartamenty z ogromną, fantazyjnie urządzoną łazienką, a dalej wzdłuż korytarza mniejsze pokoje, każdy z dwoma pojedynczymi łóżkami i łazienką, prawdopodobnie dla straży osobistej szacha. Pod każdym łóżkiem stała para pantofli.
Amerykanie zajęli pokoje straży, a powstańcy kurdyjscy rozgościli się w apartamentach szacha. Jeden z nich postanowił wziąć kąpiel – Amerykanie słyszeli, jak chlapał na wszystkie strony, pogwizdywał i pokrzykiwał z uciechy. Po jakimś czasie wyszedł. Był największy i najbardziej krzepki ze wszystkich i włożył na siebie jeden z wytwornych płaszczy kąpielowych szacha. Przeparadował wzdłuż korytarza, a jego koledzy pokładali się ze śmiechu. Podszedł do Gaydena.
– Skończony dżentelmen – powiedział po angielsku, z silnym akcentem.
Gayden nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
– Jaki jest plan na jutro? – spytał Coburn Simonsa.
– Chcą odeskortować nas do Rezaiyeh i przekazać tamtejszemu wodzowi – odparł Simons. – Lepiej będzie dla nas pozostać z nimi, na wypadek, gdybyśmy napotkali jeszcze jakieś blokady. A kiedy dojedziemy do Rezaiyeh, może uda nam się namówić ich, aby zabrali nas do domu profesora zamiast do wodza.
– W porządku – zgodził się Coburn. Rashid wyglądał na zmartwionego.
– To są źli ludzie – wyszeptał. – Nie ufajcie im. Musimy się stąd wydostać. Coburn nie był pewien, czy ufa Kurdom, ale był całkowicie przekonany, że gdyby Amerykanie próbowali teraz wyjechać, narobiliby sobie kłopotów. Zauważył, że jeden ze strażników ma karabin typu G3.
– Hej, to naprawdę ładna broń – rzucił. Strażnik chyba zrozumiał i uśmiechnął się.
– Nigdy przedtem takiego nie widziałem – ciągnął Coburn. – Jak się go ładuje?
– Ładować… tak – powiedział strażnik, pokazując.
Usiedli. Strażnik objaśnił mu zasadę działania karabinu. Pomagając sobie gestami, mówił po angielsku wystarczająco, by można go było zrozumieć.
W pewnej chwili Coburn zdał sobie sprawę, że to on trzyma broń. Powoli się odprężał.
Inni chcieli wziąć prysznic, ale Gayden, który wszedł pierwszy, zużył całą ciepłą wodę. Paul mimo to wykąpał się. Przyzwyczaił się ostatnio do zimnych pryszniców.
Tłumacz opowiedział im trochę o sobie. Studiował w Europie i był w domu na wakacjach, gdy złapała go rewolucja i uniemożliwiła powrót na uniwersytet – stąd właśnie wiedział, że lotnisko jest zamknięte.
– Czy możemy jeszcze raz spróbować zadzwonić? – spytał go Coburn o północy.
– Oczywiście – odparł.
Pod eskortą jednego ze strażników wrócili do miasta, na pocztę. Była jeszcze otwarta, ale połączenia z Teheranem nie otrzymali. Coburn czekał do drugiej w nocy, po czym zrezygnował. Gdy wrócili do pałacu przy zaporze, wszyscy byli już pogrążeni w głębokim śnie.
Coburn położył się.
Wciąż żyli, pocieszał się, a to już dużo. Nikt nie wiedział, co ich jeszcze czekało przed granicą. Jutro jednak będzie dosyć czasu, aby się o to martwić.
Rozdział dwunasty
– Obudź się, Coburn! Dalej, jedziemy!
Chropowaty głos Simonsa wdarł się w sen Coburna. Otworzył oczy, myśląc:
„Gdzie jestem?”
W pałacu szacha w Mahabadzie. Niech to diabli.
Wstał.
Simons szykował całą grupę do drogi, ale nie było nawet śladu strażników. Widocznie wszyscy jeszcze spali. Amerykanie narobili sporo hałasu i w końcu Kurdowie wyłonili się z królewskich apartamentów.
– Powiedz im, że musimy jechać, śpieszy nam się, przyjaciele czekają na nas na granicy – polecił Rashidowi Simons.
Rashid przetłumaczył.
– Musimy poczekać – odezwał się po chwili. Simonsowi nie podobało się to.
– Na co?
– Oni wszyscy chcą się wykąpać.
– Nie widzę potrzeby pośpiechu – odezwał się Keane Taylor. – Większość z nich nie kąpała się co najmniej od roku, chyba jeden dzień ich nie zbawi.
Simons hamował swoją niecierpliwość przez pół godziny, po czym kazał Rashidowi, aby ten powtórzył strażnikom, że grupa musi się spieszyć.
– Musimy zobaczyć łazienkę szacha – powiedział Rashid.
– Widzieliśmy ją, do cholery – warknął Simons. – Po co ta zwłoka? Wszyscy zebrali się w apartamentach i w sposób pełen szacunku – aby się nie narazić – wychwalali skandaliczny przepych nie używanego pałacu.
W dalszym ciągu jednak strażnicy nie chcieli ruszyć się z miejsca. Coburn zastanawiał się, co się dzieje. Czy zmienili zamiar odwiezienia Amerykanów do następnego miasta? Czy Bolourian zebrał w nocy informacje na temat EDS? W takim razie długo by tu nie posiedzieli…
W końcu zjawił się młody tłumacz. Okazało się, że strażnicy czekali właśnie na niego. Plan nie uległ zmianie: grupa Kurdów miała towarzyszyć Amerykanom w następnym etapie ich podróży.
– Mamy przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się Simons. – Wolelibyśmy być zaprowadzeni do nich, niż do przywódcy miasta.
– To niebezpieczne – odparł tłumacz. – Na północ stąd trwają zacięte walki – Tebriz jest ciągle w rękach zwolenników szacha. Muszę przekazać was ludziom, którzy mogą zapewnić wam ochronę.
– W porządku, ale czy możemy wreszcie wyjechać?
– Jasne. Ruszyli w drogę.
Wjechali do miasta, gdzie kazano im się zatrzymać pod jakimś domem. Tłumacz wszedł do środka, a wszyscy czekali. Ktoś kupił chleb i serek topiony na śniadanie. Coburn wysiadł ze swojego samochodu i podszedł do drugiego.
– Co się tam znowu dzieje? – zapytał.
– To jest dom mułły – wyjaśnił Rashid. – Pisze on właśnie list do mułły Rezaiyeh, w naszej sprawie.
Minęła prawie godzina, zanim tłumacz wyszedł z obiecanym listem.
Następnie pojechali na posterunek policji, gdzie zobaczyli pojazd mający ich eskortować: duży, biały ambulans, z błyskającym czerwonym światłem na dachu, wybitymi szybami i nabazgranym na boku czerwonym pisakiem fluorescencyjnym napisem w farsi, prawdopodobnie głoszącym: „Komitet Rewolucyjny Mahabadu” albo coś w tym guście. Samochód pełen był uzbrojonych Kurdów.
A mieli podróżować nie rzucając się w oczy…
W końcu wydostali się na szosę. Kolumnę otwierał ambulans.
Simons był niespokojny z powodu Dadgara. W Mahabadzie najwyraźniej nikt nie dostał polecenia szukania Paula i Billa, ale Rezaiyeh było dużo większym miastem. Simons nie wiedział, czy władza Dadgara sięgała na prowincję, wiedział natomiast, że jak dotąd zawsze zdumiewał on wszystkich swoim poświęceniem i zdolnością przetrwania zmian rządu. Simons wolałby, by grupa nie musiała stawać przed władzami w Rezaiyeh.
– Mamy dobrych przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się do młodego tłumacza. – Gdybyście mogli zawieźć nas do ich domu, bylibyśmy tam bezpieczni.
– O nie – odparł tłumacz. – Jeżeli nie wypełnię rozkazów i coś wam się stanie, będą cholerne kłopoty.
Simons zrezygnował. Było jasne, że są w równym stopniu gośćmi, jak więźniami Kurdów. Rewolucję w Mahabadzie charakteryzowała raczej komunistyczna dyscyplina, niż muzułmańska anarchia i jedynym sposobem pozbycia się eskorty byłoby użycie siły. A Simons nie był jeszcze zdecydowany na rozpoczęcie walki. Zaraz za miastem ambulans zjechał z drogi i zatrzymał się przy małej kafejce.
– Dlaczego stajemy? – spytał Simons.
– Śniadanie – rzucił tłumacz.
– Obejdziemy się bez śniadania – powiedział z naciskiem Simons.
– Ale…
– Obejdziemy się bez śniadania!
Tłumacz wzruszył ramionami i krzyknął coś do wysiadających z ambulansu Kurdów. Wsiedli z powrotem i konwój ruszył.
Późnym rankiem dojechali do przedmieść Rezaiyeh. Drogę jak zwykle zagradzała blokada. Wyglądała poważniej, niż poprzednie – zbudowano ją na sposób wojskowy, ze stojących pojazdów, worków z piaskiem i drutu kolczastego. Konwój zwolnił, a uzbrojony strażnik machając rękami nakazał im zjechać z drogi i zatrzymać się na podjeździe do stacji benzynowej, zamienionej na posterunek dowództwa. Karabiny maszynowe w budynku obejmowały swym zasięgiem cały podjazd.
Kierowcy ambulansu nie udało się zahamować dosyć wcześnie i samochód wjechał prosto w płot z drutu kolczastego.
Oba „Range Rovery” zatrzymały się łagodnie i ustawiły równo.
Ambulans został natychmiast otoczony przez strażników i rozpoczęła się dyskusja. Rashid i tłumacz podeszli, aby się włączyć. Rewolucjoniści z Rezaiyeh nie od razu chcieli przyjąć do wiadomości, że ci z Mahabadu są po ich stronie. Byli to Azerbejdżanie, nie Kurdowie, i dyskusja toczyła się zarówno po turecku, jak i w farsi.
Wyglądało na to, że żądano od Kurdów, aby oddali broń, a ci gniewnie odmawiali. Tłumacz pokazywał pismo od mułły Mahabadu. Przestano zwracać większą uwagę na Rashida.
W końcu tłumacz i Rashid wrócili do samochodu.
– Zabierzemy was do hotelu – powiedział tłumacz. – A potem pojadę zobaczyć się z mułłą.
Ambulans zaplątał się dokumentnie w drut kolczasty i zanim mogli ruszyć, trzeba było go uwolnić. Strażnicy z blokady odeskortowali ich do miasta.
Jak na irańską prowincję było ono duże. Miało sporo betonowych i kamiennych budynków oraz kilka brukowanych ulic. Konwój zatrzymał się na głównej ulicy. Słychać było odległe krzyki. Rashid z tłumaczem weszli do jakiegoś budynku, prawdopodobnie hotelu. Pozostali czekali.
Coburn poczuł kolejny przypływ optymizmu. Nie wsadza się więźniów do hotelu przed zastrzeleniem ich. To były po prostu jakieś rewolucyjne formalności.
Odległe okrzyki stały się głośniejsze i na końcu ulicy pojawił się tłum.
– Co to jest, u diabła? – spytał Coburn, siedzący w drugim samochodzie. Kurdowie wyskoczyli z ambulansu i otoczyli dwa „Range Rovery”, tworząc klin przed prowadzącym samochodem. Jeden z nich wskazał na drzwi Coburna i zrobił ruch, jakby przekręcał klucz.
– Zablokujcie drzwi – polecił wszystkim Coburn.
Tłum podszedł bliżej. Coburn zdał sobie sprawę, że był to rodzaj ulicznej parady. Na przedzie pochodu szła spora grupa oficerów w podartych mundurach. Jeden z nich płakał.
– Wiecie co? – odezwał się Coburn. – Wygląda na to, że wojsko właśnie poddało się i pędzą oficerów wzdłuż głównej ulicy.
Mściwy tłum przepłynął wokół samochodów, szturmując i popychając kurdyjskich strażników oraz rzucając przez szyby wrogie, pełne nienawiści spojrzenia. Kurdowie nie poddawali się i usiłowali odepchnąć tłum od samochodów. Wyglądało, jak gdyby za chwilę miało się to przemienić w walkę.
– Robi się nieprzyjemnie – mruknął Gayden.
Coburn cały czas patrzył na samochód z przodu, zastanawiając się, co zrobi Simons. Zauważył otwór lufy karabinu, celującego w szybę po stronie kierowcy.
– Paul, nie oglądaj się teraz, ale ktoś celuje ci w głowę – powiedział.
– Jezus Maria…
Coburn mógł sobie wyobrazić, co się potem stanie: motłoch zacznie kołysać samochodami, potem wywróci je…
Nagle wszystko się skończyło. Pokonani żołnierze stanowili główną atrakcję i gdy przeszli, tłum podążył za nimi. Coburn odetchnął z ulgą.
– Jeszcze chwila i… – wykrztusił Paul. Rashid i tłumacz wyszli z budynku.
– Nie chcą nawet słyszeć o gromadzie Amerykanów w ich hotelu – rzucił Rashid. – Nie będą ryzykować.
Coburn zrozumiał to tak, że emocje w mieście osiągnęły taki punkt, iż motłoch mógłby spalić hotel za przyjęcie cudzoziemców.
– Musimy jechać do kwatery głównej rewolucjonistów. Pojechali. Na ulicach panowało gorączkowe ożywienie. Rzędy półciężarówek wszelkich kształtów oraz rozmiarów załadowywano towarami, przeznaczonymi prawdopodobnie dla rewolucjonistów ciągle walczących w Tebrizie. Konwój stanął przed czymś, co wyglądało na szkołę. Wielki, hałaśliwy tłum stał na zewnątrz przed dziedzińcem, najwyraźniej czekając, aby dostać się do środka. Po krótkiej dyskusji Kurdowie przekonali wartę przy bramie, aby wpuściła ambulans i dwa „Range Rovery”. Tłum zareagował gniewnie, gdy cudzoziemcy wjechali, a Coburn odetchnął z ulgą, kiedy brama dziedzińca zamknęła się za nimi.
Wysiedli z samochodów. Dziedziniec był zatłoczony zniszczonymi pociskami pojazdami. Na stercie skrzyń z karabinami stał mułła, prowadząc z tłumem mężczyzn jakąś podniosłą, acz hałaśliwą uroczystość.
– Zaprzysięga świeże oddziały, które pojadą do Tebrizu walczyć za rewolucję – wyjaśnił Rashid.
Strażnicy poprowadzili Amerykanów w kierunku budynku szkoły, stojącego po jednej stronie dziedzińca. Jakiś człowiek zszedł po schodach i zaczął wrzeszczeć na nich wściekle, wskazując na Kurdów.
– Nie wolno im wejść z bronią do budynku – przetłumaczył Rashid. Coburnowi wydawało się, że Kurdowie stają się nerwowi – ku ich zdziwieniu znaleźli się na wrogim terenie. Przedstawili pismo od mułły Mahabadu, co wywołało nową dyskusję.
– Poczekajcie tu wszyscy – powiedział w końcu Rashid. – Pójdę porozmawiać z przywódcą komitetu rewolucyjnego. Wszedł po stopniach i zniknął.
Paul i Gayden zapalili papierosy. Paul był przestraszony i przygnębiony. Czuł, że ci ludzie na pewno zadzwonią do Teheranu i wszystkiego się o nim dowiedzą. Groźba odesłania z powrotem do więzienia była w tej chwili jego najmniejszym zmartwieniem.
– Naprawdę doceniam to, co zrobiliście dla mnie, ale ze wstydem przyznaję, że chyba przegraliśmy – odezwał się do Gaydena.
Coburna bardziej martwił tłum za bramą. Tu, w środku, przynajmniej ktoś próbował utrzymać porządek – tam kłębiło się istne stado wilków. Co by było, gdyby namówili jakiegoś głupkowatego strażnika do otwarcia bramy? Tłuszcza dokonałaby samosądu. Pewien facet w Teheranie – Irańczyk – który zrobił coś, co rozgniewało ludzi, został dosłownie rozszarpany na strzępy. Oszalały, rozhisteryzowany tłum powyrywał mu ręce i nogi.
Strażnicy, wymachując bronią, nakazali Amerykanom przesunąć się na jedną ze stron dziedzińca i ustawić pod murem. Bezbronni – posłuchali. Coburn spojrzał na mur. Było w nim mnóstwo dziur po kulach. Paul też je zobaczył i twarz mu zbielała.
– O Boże – powiedział. – Wpadliśmy w niezłe bagno.
Rashid zastanawiał się, jaki będzie sposób rozumowania przywódcy komitetu rewolucyjnego. „Ma przecież milion spraw do załatwienia – myślał. – Dopiero co przejął kontrolę nad miastem, nigdy przedtem zaś nie był u władzy. Musi zajmować się oficerami pokonanego wojska, powyłapywać ludzi podejrzanych o to, że są agentami SAVAK, i przesłuchać ich, musi sprawić, aby życie w mieście wróciło do normy, zabezpieczyć się przed kontrrewolucją oraz wysłać oddziały do walk w Tebrizie. Marzy tylko o tym – doszedł do wniosku Rashid aby uporać się z tym, co już ma na głowie. Nie ma czasu ani współczucia dla uciekających Amerykanów. Jeśli będzie musiał podjąć jakąś decyzję, po prostu wrzuci nas na razie do paki, a później, w wolnym czasie, zajmie się nami. Dlatego muszę zadbać, żeby to nie on decydował”.
Wskazano Rashidowi drogę do jednej z klas. Przywódca siedział na podłodze. Był to wysoki, silny mężczyzna, z miną zwycięzcy. Wyglądał na wyczerpanego, zakłopotanego i niespokojnego.
– Ten człowiek przybywa z Mahabadu z listem od mułły – odezwał się w farsi przewodnik Rashida. – Ma ze sobą sześciu Amerykanów.
Rashidowi przypomniał się film, w którym człowiek dostał się do strzeżonego budynku błyskając prawem jazdy zamiast przepustki. Wystarczająca doza pewności siebie może osłabić podejrzenia.
– Nie, przybywam z Komitetu Rewolucyjnego Teheranu – odezwał się. -
W stolicy jest pięć do sześciu tysięcy Amerykanów i postanowiliśmy odesłać ich do domu. Lotnisko jest nieczynne, więc wyprowadzimy ich wszystkich tą drogą.
Oczywiście musimy poczynić odpowiednie kroki i opracować sposób postępowania, aby przetransportować tych wszystkich ludzi. Dlatego właśnie jestem tutaj. Ale pan ma wiele palących spraw do załatwienia… Może powinienem omówić szczegóły z pańskim podwładnym?
– Tak – odparł krótko przywódca i kiwnął im, że mogą odejść. Była to technika „Wielkiego Kłamstwa”, ale zadziałała.
– Jestem zastępcą przywódcy – powiedział człowiek towarzyszący Rashidowi, gdy wyszli z klasy.
Poszli do innego pomieszczenia, gdzie pięć czy sześć osób piło herbatę. Rashid rozmawiał z zastępcą dosyć głośno, aby inni słyszeli.
– Ci Amerykanie chcą po prostu dostać się do domów i zobaczyć z rodzinami. Jesteśmy szczęśliwi, że się ich pozbywamy i chcemy ich traktować właściwie, żeby nie mieli nic przeciwko nowym rządom.
– Dlaczego są z panem Amerykanie? – spytał zastępca przywódcy.
– Na próbę. Widzi pan, w ten sposób widzimy, jakie problemy mogą zaistnieć w czasie ewakuacji.
– Ale nie musicie pozwalać im przekraczać granicę.
– Ależ owszem. To są dobrzy ludzie, którzy nigdy nie działali na szkodę naszego kraju i mają w domach żony i dzieci. Jeden z nich ma malutkie dziecko umierające w szpitalu. Dlatego Komitet Rewolucyjny w Teheranie polecił mi przeprowadzić ich przez granicę…
Tłumaczył dalej, a zastępca co jakiś czas przerywał mu, zadając pytania: Dla kogo Amerykanie pracują? Co ze sobą mają? Skąd Rashid wie, że nie są agentami SAVAK, szpiegującymi na rzecz kontrrewolucjonistów w Tebrizie? Na każde pytanie Rashid miał odpowiedź, możliwie zresztą jak najdłuższą. Tak długo, jak mówił, mógł być przekonujący, gdyby natomiast nie odzywał się, inni mieliby czas, żeby pomyśleć o zarzutach. Ciągle ktoś wchodził i wychodził, zastępca też wyszedł trzy czy cztery razy.
– Muszę to wyjaśnić z Teheranem – stwierdził w końcu. Rashidowi serce podeszło do gardła. Oczywiście nikt w Teheranie nie potwierdziłby jego opowieści. Ale z drugiej strony uzyskanie połączenia zajęłoby wieki.
– Wszystko zostało już sprawdzone w Teheranie i nie ma potrzeby robić tego ponownie – powiedział. – Ale jeśli obstajecie przy swoim, zabiorę Amerykanów do jakiegoś hotelu i poczekamy. Lepiej poślijcie z nami kilku strażników – dodał.
Zastępca i tak posłałby straż, a prosząc o nią mógł uspokoić ewentualne podejrzenia.
– Nie wiem… – zawahał się zastępca.
– To nie jest dobre miejsce do przetrzymywania ich – powiedział Rashid.
– Mogłoby to spowodować kłopoty i zaszkodzić im w jakiś sposób.
Wstrzymał oddech. Tutaj byli jak w pułapce, z hotelu mieliby przynajmniej szansę przebić się do granicy.
– W porządku – rzucił zastępca.
Rashidowi ulżyło, ale nie dał po sobie tego poznać.
Paul poczuł głęboką ulgę, widząc Rashida schodzącego po schodach szkoły. Czekali długo. Nie kierowano wprawdzie w ich stronę karabinów, ale za to okropnie dużo wrogich spojrzeń.
– Możemy jechać do hotelu – powiedział Rashid.
Kurdowie z Mahabadu podali im na pożegnanie rękę i pozostali w swoim ambulansie. Kilka chwil później Amerykanie wyjechali w obu „Range Roverach”, za którymi w innym samochodzie podążyło czterech czy pięciu uzbrojonych strażników. Pojechali do hotelu i tym razem wszyscy weszli do środka. Wywiązała się dyskusja między właścicielem a strażnikami, ale ci ostatni wyszli z niej zwycięsko i Amerykanie dostali cztery pokoje na drugim piętrze, na tyłach budynku. Kazano im zaciągnąć zasłony i trzymać się z dala od okien na wypadek, gdyby miejscowi snajperzy uznali Amerykanów za łakomy cel.
Zebrali się w jednym z pokoi. Słychać było odległe strzały. Rashid zorganizował lunch: kurczaka z rożna, ryż, chleb i coca colę. Zjadł z nimi, po czym wyszedł do szkoły.
Strażnicy, trzymając karabiny, kręcili się, wchodząc i wychodząc z pokoju. Jeden z nich zrobił na Coburnie wrażenie złośliwego. Był młody, niewysoki i dobrze umięśniony, miał czarne włosy oraz oczy węża. W miarę upływu popołudnia wydawał się coraz bardziej znudzony.
Raz wszedł i rzucił: „Carter niedobry”. Spojrzał wokół, czekając na reakcję.
– CIA niedobry – powiedział. – Ameryka niedobry. Nikt mu nie odpowiedział. Wyszedł.
– Ten gość może nam nawarzyć piwa – stwierdził cicho Simons. – Niech nikt nie da się sprowokować.
Trochę później strażnik spróbował ponownie.
– Jestem bardzo silny – oświadczył. – Zapaśnictwo. Mistrz w zapasach. Byłem w Rosji.
Nikt się nie odezwał.
. Usiadł i zaczął majsterkować przy swoim karabinie, jak gdyby nie umiał go ładować. Zwrócił się do Coburna.
– Znasz karabiny?
Coburn przecząco pokręcił głową. Strażnik spojrzał na innych.
– Znacie karabiny?
Był to typ Ml, broń, z którą wszyscy byli obeznani, ale nikt nic nie powiedział.
– Chcecie zahandlować? – spytał strażnik. – Ten karabin za plecak.
– Nie mamy plecaka i nie chcemy karabinu – odparł Coburn. Strażnik zrezygnował i ponownie wyszedł na korytarz.
– Gdzie, u diabła, jest Rashid? – warknął Simons.
Samochód szarpnął na wybojach. Podskok obudził Ralpha „Boulware’a. Czuł się zmęczony i rozbity po tym krótkim, niespokojnym śnie. Wyjrzał przez szyby. Był wczesny poranek. Zobaczył brzeg rozległego jeziora, tak dużego, że nie mógł dojrzeć jego przeciwległej strony.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– To jest jezioro Wan – odparł „Charlie Brown”.
Były tam domy, wsie i cywilne samochody – wyjechali już z dzikiej górskiej krainy i wrócili do tego, co w tej części świata uchodziło za cywilizację.
Boulware spojrzał na mapę. Ocenił, że są o jakieś sto mil od granicy.
– Hej, to mi się podoba! – krzyknął.
Zauważył stację benzynową. Naprawdę wrócili do cywilizacji.
– Zatankujemy – zdecydował.
Na stacji dostali też chleb i kawę. Kawa zadziałała prawie tak dobrze jak prysznic. Boulware poczuł się świetnie i nabrał ochoty do dalszej jazdy.
– Powiedz staremu, że chcę prowadzić – odezwał się do „Charliego”. Taksówkarz jechał trzydzieści – czterdzieści mil na godzinę, ale Boulware wyciągnął z wiekowego „Chevroleta” siedemdziesiątkę. Wyglądało, jakby miał rzeczywiście szansę dotrzeć do granicy na czas, żeby spotkać Simonsa.
Prując drogą położoną nad jeziorem, Boulware usłyszał przytłumiony trzask, a zaraz po nim dźwięk, jakby coś się rozdzierało: samochód zaczął podskakiwać i turkotać, rozległ się zgrzyt metalu o kamień. Rozwalił oponę. Zahamował ostro, klnąc.
Wszyscy wysiedli i zaczęli oglądać oponę: Boulware, starszawy taksówkarz, „Charlie Brown” oraz tłusty Ilsman. Była całkowicie porwana na strzępy, koło zaś zdeformowane. A zapasowe koło zużyli już w nocy.
Boulware przyjrzał się bliżej. Nakrętki kół straciły gwint – nawet gdyby mogli zdobyć jeszcze jedno koło, nie byliby w stanie wymienić zniszczonego.
Rozejrzał się. W pewnej odległości, na wzgórzu, stał dom.
– Chodźmy tam – powiedział. – Możemy zadzwonić. „Charlie Brown” pokręcił głową.
– Tu nie ma telefonów.
Po wszystkim, co przeszedł, Boulware nie miał zamiaru się poddać. Był zbyt blisko.
– OK – rzucił do „Charliego”. – Wróć stopem do ostatniego miasta i zorganizuj nam nową taksówkę.
„Charlie” ruszył. Dwa samochody przejechały nie zatrzymując się, chwilę później stanęła jakaś ciężarówka. Wiozła siano i gromadkę dzieciaków. „Charlie” wskoczył na skrzynię i samochód zniknął z pola widzenia.
Boulware, Ilsman oraz taksówkarz stali w miejscu, patrząc na jezioro i jedząc pomarańcze.
Godzinę później nadjechał pędem mały europejski samochód typu kombi i z piskiem zahamował. Wyskoczył z niego „Charlie”.
Boulware dał kierowcy z Adany pięćset dolarów, po czym wsiadł z Ilsmanem i „Charliem” do nowej taksówki. Odjechali, zostawiając nad jeziorem „Chevroleta” wyglądającego jak wieloryb na brzegu.
Nowy taksówkarz pędził jak wiatr i w południe byli w Wan, na wschodnim brzegu jeziora. Było to małe miasteczko, z budynkami z cegły w centrum oraz lepiankami na przedmieściach. Ilsman poprowadził kierowcę do domu kuzyna Mr Fisha.
Zapłacili za jazdę i weszli do środka. Ilsman wdał się w długą dyskusję z gospodarzem. Boulware siedział w salonie słuchając, choć nic nie rozumiał i niecierpliwiąc się z powodu przestoju.
– Słuchaj – powiedział po godzinie do „Charliego”. – Weźmy po prostu jeszcze jedną taksówkę, obejdziemy się bez tego kuzyna.
– Droga stąd do granicy jest bardzo niebezpieczna – odparł „Charlie”. – Jesteśmy cudzoziemcami, potrzebujemy ochrony.
Boulware zmusił się do cierpliwości.
W końcu Ilsman i kuzyn Mr Fisha uścisnęli sobie ręce.
– Jego synowie zawiozą nas do granicy – oznajmił „Charlie”. Było dwóch synów i dwa samochody.
Wjechali w góry. Boulware nie widział nawet śladu niebezpiecznych bandytów, przed którymi go chroniono – tylko pokryte śniegiem pola, chude kozy i kilku obdartych, żyjących w ruderach ludzi.
W miasteczku Yuksekova, kilka mil od granicy, zostali zatrzymani przez policję i skierowani do małego, pobielonego posterunku. Ilsman pokazał swoje papiery i szybko ich wypuszczono. Na Boulware’em wywarło to wrażenie – może Ilsman rzeczywiście pracował dla tureckiej CIA?
Dotarli do granicy o czwartej, w czwartek po południu, po dwudziestu czterech godzinach drogi.
Posterunek graniczny znajdował się dokładnie w środku pustkowia. Strażnica składała się z dwóch drewnianych budynków. Była też poczta i Boulware zastanawiał się, kto może z niej korzystać. Być może kierowcy ciężarówek. Dwieście jardów dalej, po stronie irańskiej, widniało nieco większe skupisko budynków.
Nie było natomiast śladu po grupie „Podejrzanych”.
Boulware był zły. Leciał na złamanie karku, żeby dotrzeć tu mniej więcej na czas – gdzie, do cholery, podziewał się Simons?
Z jednego z baraków wyszedł strażnik i zbliżył się do niego.
– Szuka pan Amerykanów? – zapytał.
Boulware zdumiał się. Cała sprawa miała być trzymana w absolutnej tajemnicy. Wyglądało, że trafił ją szlag.
– Tak – odparł. – Szukam Amerykanów.
– Jest telefon do pana.
Boulware zdziwił się jeszcze bardziej. „Jakiś szwindel” – pomyślał. Synchronizacja była fenomenalna. Kto, u licha, wiedział, że on tu jest? Poszedł ze strażnikiem do baraku i wziął słuchawkę.
– Tak?
– Tu konsulat amerykański – powiedział głos. – Kim pan jest?
– A o co chodzi? – ostrożnie spytał Boulware.
– Dobra, czy może mi pan tylko powiedzieć, co pan tam robi?
– Nie wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru panu mówić, co robię.
– W porządku, niech pan posłucha, ja wiem, kim pan jest i wiem co pan robi. Gdyby pan miał jakieś kłopoty, niech pan do mnie zadzwoni. Ma pan coś do pisania?
Boulware zapisał numer, podziękował rozmówcy i zdziwiony odłożył słuchawkę. „Godzinę temu sam nie wiedziałem, że tu będę” – pomyślał, więc jak mógł o tym wiedzieć ktokolwiek inny? A już najmniej konsulat amerykański. Znowu przyszedł mu na myśl Ilsman. Może był on w kontakcie ze swymi szefami, turecką MIT, która była w kontakcie z CIA, które z kolei było w kontakcie z konsulatem? Ilsman mógł poprosić kogoś o telefon w Wan, czy nawet na posterunku w Yuksekovej.
Zastanawiał się, czy było to dobrze, czy źle, że konsulat wiedział, co się dzieje. Przypomniał sobie „pomoc”, jaką Paul i Bill otrzymali z ambasady USA w Teheranie. Jak się ma przyjaciół w Departamencie Stanu, wrogowie są już niepotrzebni.
Odsunął w myślach konsulat na dalszy plan. Głównym problemem w tej chwili było, gdzie są „Podejrzani”.
Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się po tym pustkowiu. Postanowił przejść się, porozmawiać z Irańczykami. Zawołał na Ilsmana i „Charliego Browna”, żeby z nim poszli.
Zbliżając się do strony irańskiej zauważył, że strażnicy nie mieli na sobie mundurów. Prawdopodobnie byli rebeliantami, którzy przejęli posterunek po upadku rządu.
– Zapytaj ich, czy słyszeli coś o jakichś amerykańskich biznesmenach, jadących w dwóch jeepach – polecił „Charliemu”.
„Brown” nie musiał tłumaczyć odpowiedzi: Irańczycy energicznie pokręcili głowami.
Po irańskiej stronie pojawił się jakiś ciekawski tubylec w obdartej opasce na głowie i z wiekową strzelbą. Nastąpiła dość długa wymiana zdań.
– Ten człowiek mówi, że wie, gdzie są Amerykanie, i zaprowadzi pana do nich, jeśli pan zapłaci – odezwał się w końcu „Charlie”.
Boulware chciał wiedzieć ile, ale Ilsman sprzeciwił się przyjęciu oferty po jakiejkolwiek cenie. Gwałtownie przemówił do „Browna”, a ten przetłumaczył.
– Nosi pan skórzany płaszcz, skórzane rękawiczki i wspaniały zegarek. Boulware, który miał słabość do zegarków, miał właśnie na ręce ten, który dostał od Mary, gdy się pobrali.
– No i co?
– Z takim ubraniem myślą, że jest pan z SAVAK. A oni tu nienawidzą SAVAK.
– Przebiorę się. Mam inny płaszcz w samochodzie.
– Nie – rzucił „Charlie”. – Musi pan zrozumieć, że oni po prostu chcą pana dostać w swoje łapy i rozwalić panu łeb.
– No dobra – rzucił Boulware.
Wrócili na turecką stronę. Skoro już była w pobliżu poczta, postanowił zadzwonić do Istambułu i zameldować się u Rossa Perota. Wszedł do środka. Musiał podać nazwisko, a urzędnik poinformował go, że uzyskanie połączenia zajmie trochę czasu.
Wyszedł. „Charlie” powiedział mu, że tureccy strażnicy graniczni stają się nerwowi. Jeden z Irańczyków przyplątał się do nich, gdy wracali, a strażnicy nie lubili ludzi szwendających się po pasie ziemi niczyjej – wprowadzało to bałagan.
„No, niczego tu nie zdziałam” – pomyślał Boulware.
– Czy ci faceci zadzwoniliby po nas, gdyby grupa przekroczyła granicę, gdy będziemy w Yuksekovej? – zapytał.
„Charlie” przetłumaczył i strażnicy zgodzili się. „W miasteczku jest hotel – powiedzieli – tam zadzwonią”.
Boulware, Ilsman, „Charlie” oraz dwóch synów kuzyna Mr Fisha wsiedli do dwóch samochodów i odjechali z powrotem do Yuksekovej.
Zameldowali się w najgorszym hotelu pod słońcem. Zamiast podłóg miał klepisko, łazienkę stanowiła dziura w ziemi pod schodami, a wszystkie łóżka znajdowały się w jednym pokoju. Gdy „Charlie Brown” zamówił jedzenie, przyniesiono je zawinięte w gazetę.
Boulware nie był pewien, czy postąpił właściwie opuszczając posterunek graniczny. Tak wiele rzeczy mogło się nie udać: wbrew obietnicy strażnicy mogli nie zadzwonić. Postanowił skorzystać z oferowanej przez konsulat pomocy i poprosił ich o załatwienie zezwolenia na przebywanie na granicy. Z jedynego w hotelu staroświeckiego telefonu zadzwonił pod otrzymany numer. Dodzwonił się, ale było źle słychać i obie strony miały kłopoty ze zrozumieniem się nawzajem. W końcu człowiek po drugiej stronie powiedział coś o oddzwonieniu i odłożył słuchawkę. Boulware stał przy ogniu, denerwując się. Po chwili stracił cierpliwość i postanowił wrócić na granicę bez zezwolenia. Po drodze złapali gumę.
Wszyscy stali na drodze, podczas gdy synowie zmieniali koło. Ilsman denerwował się.
– On mówi, że to jest bardzo niebezpieczne miejsce – wyjaśnił „Charlie”.
– Wszyscy ludzie to mordercy i bandyci.
Boulware nie był przekonany. Ilsman zgodził się zrobić to wszystko za ustaloną z góry zapłatę ośmiu tysięcy dolarów i Boulware podejrzewał teraz, że grubas szykuje się do podniesienia ceny.
– Zapytaj go, ile osób zabito na tej drodze w zeszłym miesiącu – polecił „Charliemu”.
Obserwował twarz Ilsmana, gdy ten odpowiadał.
– Trzydzieści dziewięć – przetłumaczył Charlie.
Wyglądało, że mówi poważnie. „Cholera – pomyślał Boulware – ten facet mówi prawdę”. Rozejrzał się wokoło. Góry, śnieg… Wzdrygnął się.
W Rezaiyeh, Rashid wziął jeden z „Range Roverów” i pojechał z hotelu z powrotem do szkoły zamienionej w kwaterę główną rewolucjonistów.
Zastanawiał się, czy zastępca przywódcy zadzwonił do Teheranu. Coburnowi nie udało się dostać połączenia poprzedniej nocy – czy rewolucyjne dowództwo mogło mieć ten sam problem? Rashid sądził, że prawdopodobnie tak. A w takim razie, jeśli zastępca nie dodzwonił się, to co postanowił? Miał tylko dwie możliwości: zatrzymać Amerykanów lub wypuścić ich bez sprawdzania. Facet mógłby czuć się głupio, pozwalając im odjechać w ten sposób – mógł nie chcieć, żeby Rashid wiedział, że organizacja tutaj jest taka beznadziejna. Postanowił działać tak, jakby było oczywiste, że telefon został wykonany i potwierdzenie nadeszło. Wjechał na dziedziniec. Zastępca stał tam, opierając się o „Mercedesa”. Rashid zaczął z nim rozmawiać o problemie przewiezienia przez miasteczko sześciu tysięcy Amerykanów w drodze do granicy. Ile osób można ulokować na noc w Rezaiyeh? Jak ułatwić ich odprawę na przejściu w Sero? Podkreślił, że ajatollah Chomeini wydał instrukcję, aby Amerykanie byli dobrze traktowani opuszczając Iran, bo nowy rząd nie chciał konfliktów ze Stanami Zjednoczonymi. Poruszył też sprawę dokumentów – może komitet w Rezaiyeh powinien wydać Amerykanom przepustki, upoważniające ich do przejścia przez Sero? On, Rashid, na pewno będzie potrzebował dzisiaj takiej przepustki, aby przewieźć tych sześciu Amerykanów. Podsunął zastępcy, aby wraz z nim udał się do szkoły i wydał dokument.
Zastępca zgodził się.
Poszli do biblioteki. Rashid znalazł papier i pióro. Podał je zastępcy.
– Co powinniśmy napisać? – spytał. – Chyba powinno to być, że osoba mająca ten list może przewieźć sześciu Amerykanów przez Sero. Nie, lepiej Barzagan i Sero, na wypadek, gdyby Sero było zamknięte.
Zastępca napisał.
– Może powinniśmy napisać, hm… „Oczekuje się, że wszystkie straże okażą jak największą pomoc i współpracę. Są całkowicie sprawdzeni oraz zidentyfikowani, a w razie potrzeby będą eskortowani”.
Zastępca napisał i złożył podpis.
– Może powinniśmy dodać Komitet Dowódczy Rewolucji Islamskiej? – podpowiedział Rashid. Zastępca zrobił to.
Rashid przyjrzał się dokumentowi. Wydawał się jakby niepełny, improwizowany. Potrzebne mu było coś, dzięki czemu wyglądałby bardziej oficjalnie. Rashid znalazł jakąś pieczątkę wraz z poduszeczką do niej. Przyłożył ją do listu. Potem przeczytał, co było na pieczątce: „Biblioteka Szkoły Religijnej, Rezaiyeh. Rok założenia 1344”. Włożył dokument do kieszeni.
– Powinniśmy chyba wydrukować sześć tysięcy takich przepustek, żeby wystarczyło tylko je podpisać – powiedział.
Zastępca skinął głową.
– Możemy o tym wszystkim porozmawiać szerzej jutro – mówił dalej Rashid. – Chciałbym teraz pojechać do Sero, aby na miejscu omówić sprawę z urzędnikami granicznymi.
– W porządku. Rashid wyszedł. Nic nie jest niemożliwe.
Wsiadł do „Range Rovera”. To był dobry pomysł, z jazdą do granicy – stwierdził: będzie mógł wybadać ewentualne kłopoty przed podróżą z Amerykanami.
Na przedmieściach Rezaiyeh ustawiono blokadę drogową, obsadzoną przez nastolatków z karabinami. Nie przeszkadzali Rashidowi, ale martwił się, jak mogą zareagować na szóstkę Amerykanów – wyraźnie swędziały ich ręce do użycia broni.
Dalej droga była czysta. Była to polna droga, ale dosyć gładka, i jechał całkiem szybko. Wziął jakiegoś autostopowicza i spytał go o przekroczenie granicy konno. „Żaden problem” – odparł podróżny. Da się zrobić i tak się składa, że jego brat ma konie.
Rashid przebył czterdziestomilową drogę w niewiele ponad godzinę. Zatrzymał swego „Range Rovera” na przejściu granicznym. Strażnicy byli w stosunku do niego nieufni. Pokazał im przepustkę napisaną przez zastępcę przywódcy. Wartownicy zadzwonili do Rezaiyeh i – jak powiedzieli – rozmawiali z zastępcą, który poręczył za Rashida.
Stał patrząc w stronę Turcji. Widok był przyjemny. Wszyscy przeszli liczne udręki właśnie po to, aby tu dotrzeć. Dla Paula i Billa miało to oznaczać wolność, dom i rodzinę. Dla wszystkich ludzi EDS miał to być koniec koszmaru. Dla Rashida oznaczało to coś innego – Amerykę.
Rozumiał mentalność członków kierownictwa EDS. Mieli silne poczucie obowiązku. Jeśli im pomogłeś, chętnie okazywali swoje uznanie, żeby wyrównać rachunki. Wiedział, że wystarczy mu poprosić, a zabiorą go z sobą do krainy jego marzeń.
Posterunek graniczny podlegał wsi Sero, położonej o pół mili w dół górskiej drogi. Rashid postanowił pojechać i zobaczyć się z przywódcą wioski, aby ustanowić przyjacielskie stosunki i przetrzeć szlak na później.
Właśnie wykręcał, kiedy po tureckiej stronie pojawiły się dwa samochody. Wysoki Murzyn w skórzanym płaszczu wysiadł z pierwszego z nich i podszedł do łańcucha na skraju ziemi niczyjej.
Serce Rashida zabiło mocniej z radości. Znał tego człowieka. Zaczął machać i krzyczeć.
– Ralph! Ralph Boulware! Hej, Ralph!
Czwartkowy poranek zastał Glenna Jacksona – myśliwego, baptystę i specjalistę od rakiet – w powietrzu nad Teheranem, w wyczarterowanym odrzutowcu. Jackson został w Kuwejcie po tym, jak wymyślili, że może to być droga ucieczki z Iranu dla Paula i Billa. W niedzielę, w dniu, w którym ci dwaj wydostali się z więzienia, Simons, za pośrednictwem Merva Stauffera, przesłał rozkazy, że Jackson ma jechać do Ammanu w Jordanie i tam spróbować wyczarterować samolot na lot do Iranu.
Jackson dotarł do Ammanu w poniedziałek i od razu przystąpił do pracy. Wiedział, że Perot poleciał do Teheranu z Ammanu wyczarterowanym odrzutowcem linii Arab Wings. Wiedział też, że szef Arab Wings, Akel Biltaji, okazał się pomocny, pozwalając Perotowi lecieć pod pretekstem przewozu taśm sieci NBC. Teraz Jackson skontaktował się z Biltajim i ponownie poprosił go o pomoc.
Powiedział mu, że dwóch ludzi EDS jest w Iranie i trzeba ich stamtąd wyciągnąć. Wymyślił dla Paula i Billa fałszywe nazwiska. Mimo że lotnisko w Teheranie było nieczynne, Jackson chciał polecieć i spróbować wylądować. Biltaji był skłonny zaryzykować.
W środę jednak Stauffer – zgodnie z poleceniem Simonsa – zmienił rozkazy Jacksona. Jego zadaniem było teraz dowiedzieć się o grupę „Czystych” – drugiej grupy nie było już w Teheranie, według tego, co wiedziano w Dallas.
W czwartek Jackson odleciał z Ammanu w kierunku wschodnim. Gdy zbliżali się do położonej wśród gór niecki, w której mieścił się Teheran, z miasta wystartowały dwa samoloty. Gdy podleciały bliżej, Jackson zobaczył, że były to myśliwce Irańskich Sił Lotniczych.
Zastanawiał się, co nastąpi.
Radio jego pilota odezwało się serią zakłóceń. Myśliwce krążyły, a pilot rozmawiał – Jackson nie rozumiał treści, ale był zadowolony, że Irańczycy mówią, a nie strzelają.
Dyskusja trwała. Wyglądało na to, że pilot kłóci się. W końcu odwrócił się do Jacksona.
– Musimy wracać – powiedział. – Nie pozwolą nam wylądować.
– A co zrobią, jeśli nie posłuchamy?
– Zastrzelą nas.
– OK – rzucił Jackson. – Spróbujemy jeszcze raz po południu.
W czwartek rano w Istambule do apartamentów Perota w hotelu Sheraton dostarczono angielskojęzyczną gazetę.
Wziął ją i z ożywieniem przeczytał na pierwszej stronie relację z wczorajszego zajęcia ambasady USA w Teheranie. Z ulgą zauważył, że nie wymieniono nikogo z grupy „Czystych”. Jedyną osobą, która doznała obrażeń, był jakiś sierżant marines, Kenneth Krause. Jak twierdziła jednak gazeta, nie otrzymał on odpowiedniej pomocy lekarskiej.
Perot zadzwonił do Johna Carlena, kapitana Boeinga 707 i poprosił go o przyjście do swego apartamentu. Pokazał Carlenowi gazetę.
– Co by pan powiedział na nocny lot do Teheranu i zabranie rannego marinę? – zapytał.
Carlen, swobodny w zachowaniu Kalifornijczyk o opalonej cerze i siwiejących włosach, był bardzo spokojny.
– Da się zrobić.
Perot był zdziwiony, że Carlen nawet się nie zawahał. Musiałby lecieć w nocy nad górami bez pomocy kontroli ruchu powietrznego i lądować na zamkniętym lotnisku.
– Nie chce pan porozmawiać z resztą załogi? – zapytał Perot.
– Nie, chętnie to zrobią. Właściciele samolotu dostaną szału.
– Niech pan im nic nie mówi. Odpowiadam za to osobiście.
– Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie będzie ten marinę – mówił dalej Carlen.
– Ambasada będzie musiała dowieźć go na lotnisko. Znam tam sporo osób i naginając trochę przepisy będę mógł załatwić sobie lądowanie. Podobnie z odlotem, a jeśli nie, to po prostu sam wystartuję.
„A ludzie z grupy „Czystych” wystąpią jako sanitariusze” – pomyślał Perot. Zadzwonił do Dallas, gdzie telefon odebrała Sally Walther, jego sekretarka. Poprosił, aby połączyła go z generałem Wilsonem, dowódcą Oddziałów Marines.
Byli przyjaciółmi. Wilson zgłosił się.
– Jestem w Turcji, w interesach – powiedział mu Perot. – Właśnie przeczytałem o sierżancie Krause. Mam pewien plan. Jeśli ambasada będzie mogła dowieźć go na lotnisko, polecimy w nocy zabrać go stamtąd i dopilnujemy, żeby otrzymał odpowiednią opiekę medyczną.
– W porządku – odrzekł Wilson. – Jeśli jest umierający, weźcie go. Jeśli nie, nie chcę, aby twoja załoga ryzykowała. Zadzwonię do ciebie.
Ponownie włączyła się Sally. Było więcej złych wiadomości. Rzecznik prasowy Oddziału Specjalnego d/s Iranu w Departamencie Stanu rozmawiał z Robertem Dudneyem, waszyngtońskim korespondentem „Dallas Times Herald”, i wyjawił mu, że Paul i Bill uciekają drogą lądową.
Perot kolejny raz przeklął Departament Stanu. Jeśli Dudney opublikuje tę historię i wieści dotrą do Teheranu, Dadgar na pewno nasili kontrole graniczne.
Ludzie z szóstego piętra w Dallas obwiniali za to wszystko Perota. Rozmawiał on przecież szczerze z konsulem, kiedy widział się z nim poprzedniego wieczoru i sądzili, że przeciek zaczął się od niego. Zawzięcie usiłowali teraz wyciszyć całą historię, ale gazeta nie obiecywała niczego.
Oddzwonił generał Wilson. Życiu sierżanta Krausego nie zagrażało niebezpieczeństwo, więc pomoc nie była konieczna.
Perot zapomniał o Krausem i skoncentrował się na własnych problemach. Zadzwonił konsul. Zrobił, co mógł, ale nie potrafił pomóc Perotowi w kupnie czy wynajęciu małego samolotu. Można było jedynie wyczarterować samolot na lot w granicach Turcji, to wszystko.
Perot nie wspomniał mu nic o przecieku prasowym.
Wezwał Dicka Douglasa i Juliana „Szramę” Kanaucha, dwóch pilotów rezerwowych, których ściągnął specjalnie do lotu małym samolotem nad Iranem i powiedział im, że nie udało się takiego samolotu znaleźć.
– Niech się pan nie martwi – powiedział Douglas. – My coś zdobędziemy.
– Jak?
– Niech pan nie pyta.
– Nie, chcę wiedzieć jak?
– Latałem we wschodniej Turcji. Wiem, gdzie są samoloty. Jeśli potrzeba – ukradniemy.
– Dobrze to przemyślałeś? – spytał Perot.
– Niech pan to przemyśli – odparł Douglas. – Jeśli nas zestrzelą nad Iranem, to jakie znaczenie będzie miała kradzież samolotu? A jeśli nas nie zastrzelą, będziemy mogli oddać maszynę tam, skąd ją wzięliśmy. Nawet jeśli będzie miała z kilka dziur w boku, będziemy daleko, zanim ktokolwiek się dowie. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać?
– W takim razie nie ma sprawy – powiedział Perot. – Lecimy. Wysłał Johna Carlena i Rona Davisa na lotnisko, aby zgłosili plan lotu do Wan, lotniska położonego najbliżej granicy.
Davis zadzwonił stamtąd i powiedział, że Boeing 707 nie mógłby lecieć do Wan. Był to port tylko tureckojęzyczny i nie miały prawa tam lądować żadne obce samoloty z wyjątkiem wojskowych maszyn Stanów Zjednoczonych z tłumaczem na pokładzie.
Perot przekręcił do Mr Fisha i poprosił go o zorganizowanie przelotu grupy do Wan. Fish oddzwonił po kilku minutach, mówiąc, że wszystko załatwione. Perot był zdziwiony – jak dotąd, Mr Fish twardo stał na stanowisku, że nie pojedzie do wschodniej Turcji. Być może złapał bakcyla przygody.
Sam Perot jednak będzie musiał zostać. Był główną sprężyną tego całego mechanizmu – musiał pozostawać w kontakcie telefonicznym ze światem zewnętrznym, odbierać wiadomości od Boulware’a, z Dallas, od grupy „Czystych” i „Podejrzanych”. Gdyby 707 mógł lądować w Wan, Perot poleciałby, bo zainstalowane na pokładzie radio o modulacji jednowstęgowej pozwalało mu uzyskiwać połączenia telefoniczne z całym światem. Bez tego radia jednak we wschodniej Turcji straciłby kontakt z uciekinierami w Iranie i ludźmi jadącymi im na spotkanie.
Wysłał więc do Wan Pata Sculleya, Jima Schwebacha, Rona Davisa, Mr Fisha oraz pilotów Dicka Douglasa i „Szramę” Kanaucha. Dowódcą Tureckiej Grupy Ratowniczej mianował Pata Sculleya.
Po ich odlocie znowu skazany był na przymusową bezczynność.
Kolejna grupa jego ludzi wyruszyła robić niebezpieczne rzeczy w niebezpiecznych miejscach – on mógł tylko siedzieć i czekać na wiadomości.
Spędził sporo czasu rozmyślając o Johnie Carlenie i załodze Boeinga 707. Znał ich dopiero od kilku dni. Byli zwykłymi Amerykanami, a jednak Carlen zgodził się ryzykować życie i lecieć do Teheranu, aby zabrać stamtąd rannego żołnierza. Jak powiedziałby Simons, to jest to, co Amerykanie powinni dla siebie robić. Wprawiło to Perota w doskonały nastrój, na przekór wszystkiemu.
Zadzwonił telefon.
– Ross Perot, słucham.
– Tu Ralph Boulware.
– Cześć, Ralph, gdzie jesteś?
– Na granicy.
– Świetnie!
– Właśnie widziałem Rashida. Serce Perota zabiło radośnie.
– Wspaniale! Co mówił?
– Są bezpieczni.
– Bogu dzięki!
– Zatrzymali się w jakimś hotelu, trzydzieści czy czterdzieści mil od granicy. Rashid badał zawczasu teren – teraz już wrócił. Mówił, że prawdopodobnie przekroczą granicę jutro, ale to jego pomysł. Simons może myśleć inaczej. Skoro są tak blisko, nie przypuszczam, żeby czekał do jutra.
– Masz rację. Posłuchaj, Pat Sculley, Mr Fish i reszta chłopaków właśnie do was jadą. Lecą do Wan, potem wynajmą autobus. – Gdzie was znajdą?
– Ulokowałem się w wiosce Yuksekova, najbliższym miejscu od granicy, w hotelu, jedynym w okolicy.
– Powiem Sculleyowi.
– OK.
Perot odłożył słuchawkę. „O rany – pomyślał – wreszcie wszystko zaczyna się układać jak należy”.
W myśl polecenia, jakie Pat Sculley otrzymał od Perota, miał dojechać do granicy, zapewnić grupie „Podejrzanych” bezpieczne jej przekroczenie i sprowadzić ich do Istambułu. Gdyby „Podejrzanym” nie udało się dotrzeć do granicy, Sculley miał udać się do Iranu – najlepiej samolotem ukradzionym przez Dicka Douglasa albo – gdyby to się nie powiodło, drogą lądową – i znaleźć ich.
Sculley i Turecka Grupa Ratownicza skorzystali z rozkładowego lotu z Istambułu do Wan, gdzie czekał na nich wyczarterowany odrzutowiec. Miał on ich zabrać tylko do Wan i z powrotem, a nie gdziekolwiek by chcieli. Jedynym sposobem skłonienia pilota, aby zabrał ich do Iranu, byłoby porwanie samolotu.
Przylot odrzutowca wydawał się w Wan dużym wydarzeniem. Wysiadając z samolotu wpadli na oddział policjantów, którzy wyglądali na gotowych do narobienia im kłopotów. Mr Fish jednak rozmówił się z szefem policji i wrócił uśmiechnięty.
– Posłuchajcie – powiedział. – Zatrzymamy się w najlepszym hotelu w mieście, ale musicie wiedzieć, że to nie Sheraton, więc proszę nie narzekać. Wzięli dwie taksówki i pojechali.
Hotel miał duży centralny hall z trzema poziomami pokoi, do których wchodziło się przez galerie, tak że wszystkie drzwi pokoi były z niego widoczne. Gdy Amerykanie weszli, hall zapełniony był Turkami, którzy pili piwo i oglądali na czarno – białym telewizorze mecz piłkarski, wyjąc przy tym i pokrzykując. Gdy tylko zauważyli obcych, hałasy poczęły milknąć, aż zaległa kompletna cisza.
Przydzielono Amerykanom pokoje. W każdej sypialni były dwie prycze i stanowiąca ubikację dziura w kącie, zasłonięta kąpielowym parawanem. Obrazu dopełniały podłogi kryte deskami oraz pobielone ściany bez okien. Pokoje roiły się od karaluchów. Na każdym piętrze znajdowała się tylko jedna łazienka.
Sculley i Fish poszli zorganizować autobus, który zawiózłby ich wszystkich na granicę. Spod hotelu zabrał ich jakiś „Mercedes” i zawiózł, jak się okazało, do sklepu z urządzeniami elektrotechnicznymi. Na wystawie stało kilka wiekowych telewizorów. Sklep był zamknięty – zrobi ł się już wieczór – ale Fish zastukał w żelazną kratę ochraniającą szyby i ktoś wyszedł.
Poszli na zaplecze i usiedli przy stole, nad którym paliła się pojedyncza żarówka. Sculley nie rozumiał ani słowa z toczącej się rozmowy, ale w jej wyniku Fish załatwił autobus wraz z kierowcą. Autobusem tym wrócili do hotelu.
Reszta grupy zebrała się w pokoju Sculleya. Nikt nie chciał nawet siedzieć na tych łóżkach, a co dopiero spać w nich. Wszyscy woleli natychmiast jechać w kierunku granicy, ale Fish wahał się.
– Jest druga w nocy – mówił – i policja pilnuje hotelu.
– No i co z tego? – spytał Sculley.
– To oznacza nowe pytania i nowe kłopoty. – Spróbujmy.
Wszyscy zeszli na dół. Pojawił się, wyglądający na zaniepokojonego, dyrektor hotelu i zaczął wypytywać Mr Fisha. Na odgłos rozmowy do hotelu weszli dwaj policjanci i przyłączyli się do dyskusji.
Fish odwrócił się do Sculleya.
– Nie chcą, żebyśmy jechali – powiedział.
– Dlaczego nie?
– Wyglądamy bardzo podejrzanie, czy nie zdaje pan sobie z tego sprawy?
– Niech pan posłucha, czy nasz wyjazd jest sprzeczny z prawem?
– Nie, ale…
– No więc jedziemy. Niech pan po prostu oznajmi im to. Dyskusja, prowadzona po turecku, potrwała jeszcze trochę, ale w końcu policjanci i dyrektor zrezygnowali. Grupa wsiadła do autobusu.
Wyjechali z miasta. Gdy znaleźli się między pokrytymi śniegiem wzgórzami, temperatura nagle spadła. Wszystkim bardzo przydały się ciepłe płaszcze i koce, które mieli w plecakach.
Fish usiadł obok Sculleya.
– Sprawa zaczyna być poważna – odezwał się. – Mogę uporać się z policją, bo mam z nimi powiązania, ale obawiam się bandytów i żołnierzy – nie mam wśród nich żadnych znajomych.
– Co chciałby pan zrobić?
– Wydaje mi się, że jestem w stanie wyciągnąć nas z kłopotów, o ile jednak żaden z was nie będzie miał broni.
Sculley zastanowił się. I tak uzbrojony był tylko Davis. Simons zawsze ostrzegał, że broń może prędzej wpędzić w kłopoty, niż z nich wyciągnąć. – „Walthery” w końcu nigdy nie opuściły Dallas.
– OK – powiedział.
Trzydziestka ósemka Rona Davisa poleciała w śnieg.
Trochę później w światełkach autobusu ukazał się żołnierz w mundurze. Stał na środku drogi i machał. Kierowca jechał dalej, jakby miał zamiar go przejechać, ale Fish wrzasnął coś i kierowca zahamował.
Wyglądając przez okno Sculley zobaczył na zboczu góry pluton żołnierzy, uzbrojonych w karabiny o dużej donośności i pomyślał: „Gdybyśmy się nie zatrzymali, po prostu skosiliby nas z drogi”.
Jakiś sierżant i kapral weszli do autobusu i sprawdzili wszystkie paszporty. Fish poczęstował ich papierosami. Stali i paląc rozmawiali z nim, a w końcu machnęli ręką i wysiedli.
Kilka mil dalej autobus został znowu zatrzymany. Spotkanie miało podobny przebieg.
Za trzecim razem mężczyźni, którzy weszli do autobusu, nie mieli na sobie mundurów. Fish stał się bardzo nerwowy.
– Zachowujcie się, jak gdyby nigdy nic – syknął do Amerykanów. – Czytajcie książki, nie patrzcie tylko na tych facetów.
Przez jakieś pół godziny rozmawiał z Turkami, a gdy w końcu pozwolono, aby autobus kontynuował jazdę, dwóch z nich zostało w środku.
– Opieka – rzucił zagadkowo Fish, wzruszając ramionami. Teoretycznie dowodził Sculley, ale nie miał właściwie innego wyboru, niż postępować zgodnie ze wskazówkami Fisha. Nie znał kraju, nie mówił jego językiem – przez większość czasu nie orientował się, co się dzieje. W takich warunkach trudno było utrzymać kontrolę. Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to pilnować Fisha i opierać się na nim, gdyby zaczynał tracić zimną krew.
O czwartej rano dotarli do Yuksekovej, wsi położonej najbliżej granicy. Tutaj, jak twierdził kuzyn Fisha w Wan, mieli znaleźć Ralpha Boulware’a.
Sculley i Fish weszli do hotelu. Było ciemno jak w stodole i śmierdziało jak w męskiej szatni na stadionie piłkarskim. Wołali przez chwilę, aż ukazał się jakiś chłopak ze świecą. Fish odezwał się do niego po turecku, po czym oznajmił:
– Boulware’a tu nie ma. Wyjechał kilka godzin temu. Nie wiedzą dokąd.
W hotelu w Rezaiyeh Jay Coburn miał znowu to okropne, beznadziejne uczucie, którego doznał przedtem w Mahabadzie, a potem na dziedzińcu szkoły. Nie panował nad własnym przeznaczeniem, jego los był w rękach innych – w tym wypadku w rękach Rashida.
Gdzie on się, u diabła, podziewał?
Coburn spytał strażników, czy mógłby skorzystać z telefonu. Zaprowadzili go w dół, do hallu. Nakręcił numer kuzyna Majida, ale nikt nie odebrał. Bez specjalnej nadziei wykręcił do Gholama w Teheranie. Ku swemu zdziwieniu połączył się.
– Mam wiadomość dla Jima Nyfelera – powiedział. – Jesteśmy w polu działania.
– Ale gdzie? – spytał Gholam.
– W Teheranie – skłamał Coburn.
– Muszę się z panem zobaczyć.
Coburn był zmuszony brnąć dalej w oszustwa.
– W porządku, spotkamy się jutro rano.
– Gdzie?
– W „Bukareszcie”.
– OK.
Coburn wrócił na górę. Simons wziął jego i Keane’a Taylora do jednego z pokoi.
– Jeśli Rashid nie wróci do dziewiątej, wyjeżdżamy – powiedział. Coburn od razu poczuł się lepiej.
– Strażnicy zaczynają się nudzić – mówił dalej Simons. – Ich czujność słabnie. Albo prześlizgniemy się bokiem, albo załatwimy się z nimi inaczej.
– Mamy tylko jeden samochód – odezwał się Coburn.
– I zostawimy go tutaj, żeby ich zbić z tropu. Pójdziemy do granicy na piechotę. Do cholery, to tylko trzydzieści czy czterdzieści mil. Możemy iść przez pola. Unikając szos, unikniemy blokad.
Coburn skinął głową. Na to właśnie cały czas czekał – znowu przejmowali inicjatywę w swoje ręce.
– Zbierzmy pieniądze do kupy – odezwał się Simons do Taylora. – Poproś strażników, żeby cię sprowadzili do samochodu. Przynieś tu pudełko po chusteczkach higienicznych oraz latarkę i wyjmij z nich forsę.
Taylor wyszedł.
– Właściwie moglibyśmy najpierw coś zjeść – stwierdził Simons. – Zanosi się na dłuższy spacer.
Taylor wszedł do pustego pokoju i wysypał pieniądze z latarki oraz z pudełka po chusteczkach na podłogę.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Serce podeszło Taylorowi do gardła. Spojrzał w górę i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Gaydena.
– Mam cię! – krzyknął Gayden. Taylor był wściekły.
– Gayden, ty sukinsynu! – wrzasnął. – Przestraszyłeś mnie, jak jasna cholera!
Gayden roześmiał się na całe gardło.
Strażnicy zabrali ich na dół, do jadalni. Amerykanie siedli przy dużym, kolistym stole, a strażnicy zajęli inny, w drugim końcu pokoju. Podano mięso jagnięcia z ryżem i herbatę. Był to ponury posiłek – wszyscy martwili się, co mogło się przytrafić Rashidowi i jak sobie poradzą bez niego.
Telewizor był włączony i Paul nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Spodziewał się w każdej chwili zobaczyć na nim swoją twarz, jak w liście gończym.
Gdzie, u diabła, podział się Rashid?
Byli tylko o godzinę drogi od granicy, a jednak jak w pułapce, pod strażą i w ciągłym niebezpieczeństwie odesłania do Teheranu, do więzienia. Ktoś krzyknął: – Hej, patrzcie, kogo tu mamy!
Wszedł Rashid. Podszedł do ich stołu, wodząc wokoło zarozumiałym wzrokiem.
– Panowie – odezwał się. – To jest wasz ostatni posiłek. Gapili się na niego, przerażeni.
– W Iranie, ma się rozumieć – dodał pośpiesznie. – Możemy wyjeżdżać. Wszyscy wznieśli radosny okrzyk.
– Dostałem list od komitetu rewolucyjnego – ciągnął Rashid – i pojechałem do granicy wypróbować go. Jest kilka blokad po drodze, ale wszystko zorganizowałem. Wiem, gdzie możemy dostać konie, żeby przejechać przez góry, ale nie sądzę, byśmy ich potrzebowali. Na granicy nie ma żadnych urzędników – przejście jest w rękach wieśniaków. Widziałem się z ich przywódcą, będziemy mogli spokojnie przejść. Poza tym jest tam Ralph Boulware. Rozmawiałem z nim. Simons wstał.
– Ruszajmy się – rzucił. – Szybko!
Zostawili na wpół tylko zjedzony posiłek. Rashid zagadał do strażników i pokazał im swój list od zastępcy przywódcy, a Keane Taylor zapłacił rachunek hotelowy. Rashid wręczył Billowi plik plakatów przedstawiających Chomeiniego, zakupionych wcześniej, do rozlepienia na samochodach.
W kilka minut już ich nie było.
Bill odwalił z plakatami dobrą robotę. Z którejkolwiek strony by spojrzeć na „Range Rovery”, patrzącego przeszywała wzrokiem dzika, brodata twarz ajatollaha.
Ruszyli. Rashid prowadził pierwszy samochód.
Przy wyjeździe z miasta nagle zahamował, wychylił się przez okno i gwałtownie zamachał na zbliżającą się taksówkę.
– Rashid, co ty, do cholery robisz?! – ryknął Simons.
Rashid bez słowa wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku taksówki.
– Chryste Panie! – jęknął Simons.
Rashid porozmawiał przez chwilę z taksówkarzem, po czym ten odjechał.
– Poprosiłem go, żeby pokazał nam wyjazd z miasta bocznymi uliczkami – wyjaśnił Rashid. – Jest tu jedna blokada, którą chcę ominąć, bo siedzą na niej uzbrojone dzieciaki i nie wiem, co mogą wymyślić. Taksówkarz ma już pasażera, ale zaraz będzie wracał. Poczekamy.
– Nie będziemy czekać diabli wiedzą jak długo – powiedział Simons. Taksówka wróciła po dziesięciu minutach. Poprowadziła ich przez ciemne, nie brukowane ulice, aż do głównej drogi. Taksówkarz skręcił w prawo, Rashid za nim, szybko biorąc zakręt. Po lewej stronie, dosłownie o kilka jardów, znajdowała się blokada, którą chciał ominąć. Kilkunastoletni chłopcy strzelali w powietrze. Taksówka i dwa „Range Rovery” odjechały daleko za zakręt, zanim dzieciaki zorientowały się, że ktoś przemknął im przed nosem.
Pięćdziesiąt jardów dalej Rashid zajechał na stację benzynową.
– Po jaką cholerę stajesz? – spytał Keane Taylor.
– Musimy zatankować.
– Mamy baki napełnione w trzech czwartych, aż nadto, by przekroczyć granicę. Spływajmy stąd!
– W Turcji mogą być duże kłopoty z dostaniem benzyny.
– Rashid, jedźmy! – polecił Simons. Rashid wyskoczył z samochodu.
Po napełnieniu zbiorników Rashid wciąż jeszcze targował się z taksówkarzem, oferując mu sto riali – trochę więcej niż dolara – za wyprowadzenie ich z miasta.
– Rashid, daj mu garść pieniędzy i jedźmy! – powiedział Taylor.
– Chce za dużo – wyjaśnił Rashid.
– Boże święty! – jęknął Taylor.
Rashid zgodził się zapłacić taksówkarzowi dwieście riali i wrócił do „Range Rovera”.
– Nabrałby podejrzeń, gdybym się nie targował – wyjaśnił. Wyjechali za miasto. Droga wiła się, prowadząc coraz wyżej w góry.
Nawierzchnia była dobra i szybko posuwali się naprzód. Po jakimś czasie szosa zaczęła prowadzić wzdłuż granicy. Po obu stronach były głębokie, zalesione wąwozy.
– Po południu, mniej więcej gdzieś tutaj był punkt kontrolny – odezwał się Rashid. – Może poszli do domu?
W świetle reflektorów spostrzegli dwóch mężczyzn stojących przy drodze i machających rękami w ich kierunku. Nie było bariery. Rashid nie hamował.
– Chyba lepiej stańmy – zaczął Simons. Rashid jechał dalej, mijając już obu mężczyzn.
– Powiedziałem stój! – wrzasnął Simons. Rashid zatrzymał się. Bill spojrzał przez przednią szybę.
– Popatrzcie tylko na to – rzekł.
Kilka jardów w przedzie dostrzegli most nad parowem. Z obu jego stron zaczęli wynurzać się członkowie jakiegoś szczepu. Było ich coraz więcej – trzydziestu, czterdziestu – i byli uzbrojeni po zęby.
Wyglądało to na zasadzkę. Gdyby samochody próbowały przedrzeć się rozpędem, oberwałyby sporo pocisków.
– Dzięki Bogu, że zatrzymaliśmy się – wydyszał z przejęciem Bill.
Rashid wyskoczył z samochodu i zaczął rozmawiać. Napastnicy założyli w poprzek mostu łańcuch i otoczyli „Rovery”. Szybko stało się jasne, że byli wrogo usposobieni. Takich ludzi grupa do tej pory nie spotkała. Okrążyli samochody, rzucając do środka nienawistne spojrzenia i podnosząc karabiny. Dwóch czy trzech z nich zaczęło wrzeszczeć na Rashida.
„To naprawdę irytujące – pomyślał Bill – zajechać tak daleko, pokonując tyle niebezpieczeństw i przeciwności losu, tylko po to, żeby zostać zatrzymanym przez gromadę głupich chłopów. Może zadowoliliby się tymi dwoma wspaniałymi Range Roverami i wszystkimi naszymi pieniędzmi? Kto wie?”
Zrobiło się jeszcze gorzej: napastnicy zaczęli szturchać i popychać Rashida.
„Za chwilę będą strzelać” – pomyślał Bill.
– Nie róbcie nic – powiedział Simons. – Siedźcie w samochodzie i pozwólcie Rashidowi załatwić sprawę.
Bill doszedł do wniosku, że Rashid potrzebuje pomocy. Wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął się modlić. Odmówił wszystkie modlitwy, jakie znał. „Jesteśmy teraz w rękach Boga – pomyślał. – Tylko cud mógłby nas uratować”.
Siedzący w drugim samochodzie Coburn zamarł, gdy stojący na zewnątrz napastnik skierował karabin prosto w jego głowę.
Siedzącego z tyłu Gaydena ogarnęło przerażenie.
– Jay! – wyszeptał. – Zablokuj drzwi!
Coburn poczuł, jak do gardła napływa mu histeryczny śmiech.
Rashid poczuł, że znalazł się na krawędzi śmierci. Ci napastnicy byli bandytami i zabiliby człowieka choćby za jego płaszcz – nie sprawiało im to żadnej różnicy. Rewolucja nic dla nich nie oznaczała. Nieważne, kto był u władzy – oni nie uznawali żadnego rządu, nie podporządkowywali się żadnym prawom. Nie mówili nawet w farsi, najpowszechniejszym języku Iranu, lecz po turecku.
Otoczyli go ciasno, wrzeszcząc na niego w jednym języku, podczas gdy on odkrzykiwał im w drugim. Nie prowadziło to do niczego. „Dojdzie do tego, że nas wystrzelają”, pomyślał Rashid.
Usłyszał warkot silnika samochodowego – para reflektorów zbliżała się od strony Razaiyeh. Był to „Land Rover”. Zatrzymał się i wyskoczyli z niego trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie długi czarny płaszcz. Napastnicy odnosili się do niego z szacunkiem.
– Poproszę o wasze paszporty – zwrócił się do Rashida.
– Już się robi – odparł.
Poprowadził mężczyznę do drugiego „Range Rovera” – w pierwszym siedział Bill i Rashid chciał, żeby człowiek w płaszczu znudził się oglądaniem paszportów, zanim dojdzie do niego. Zastukał w szybę i Paul ją opuścił.
– Paszporty.
Wyglądało na to, że mężczyzna miał już kiedyś do czynienia z paszportami. Dokładnie zbadał każdy z nich, porównując fotografię z twarzą właściciela. Potem, doskonałą angielszczyzną, zaczął zadawać pytania: Miejsce urodzenia? Adres zamieszkania? Data urodzenia? Na szczęście Simons kazał Paulowi i Billowi nauczyć się wszystkich szczegółów zawartych w ich fałszywych paszportach, więc Paul był w stanie bez wahania odpowiadać na wszystkie pytania człowieka w płaszczu.
Nieco ociągając się, Rashid zaprowadził go do pierwszego „Range Rovera”. Bill zamienił się miejscami z Keanem Taylorem i siedział teraz w głębi, daleko od światła.
Wszystko odbyło się tak samo. Na końcu mężczyzna obejrzał paszport Billa.
– To nie jest zdjęcie tego człowieka – odezwał się.
– Owszem, jest – tłumaczył gorączkowo Rashid. – On był ostatnio bardzo chory. Schudł i jego skóra zmieniła barwę. Czy nie rozumie pan, że jest umierający? Musi powrócić do Ameryki najszybciej, jak to możliwe, żeby otrzymać odpowiednią opiekę lekarską, a pan mu w tym przeszkadza. Chce pan, żeby umarł, dlatego że Irańczycy nie mają litości dla chorego człowieka? Czy w ten sposób dba pan o honor naszego kraju? Czy…
– Oni są Amerykanami – przerwał mężczyzna. – Proszę za mną. Odwrócił się i poszedł do stojącego przy moście małego baraku z cegieł. Rashid wszedł za nim.
– Nie macie prawa nas zatrzymywać – powiedział. – Dostałem instrukcje od Komitetu Rewolucji Islamskiej w Rezaiyeh, aby odeskortować tych ludzi do granicy. Opóźnianie naszego wyjazdu jest kontrrewolucyjną zbrodnią przeciw narodowi irańskiemu.
Zamachał mu przed oczami listem napisanym przez zastępcę przywódcy i podstemplowanym pieczątką biblioteki. Mężczyzna obejrzał pismo.
– Niemniej jednak tamten Amerykanin nie jest podobny do zdjęcia w swoim paszporcie.
– Powiedziałem panu, że jest chory! – wrzasnął Rashid. – Komitet rewolucyjny sprawdził ich i pozwolił jechać na granicę. A teraz niech pan zabiera z mojej drogi tych bandytów!
– My mamy swój komitet rewolucyjny – mężczyzna nie wyglądał na stropionego. – Będziecie musieli wszyscy pojechać do naszej kwatery głównej.
Rashid nie miał wyboru. Musiał się zgodzić.
Jay Coburn przyglądał się Rashidowi wychodzącemu z baraku w towarzystwie człowieka w długim czarnym płaszczu. Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego.
– Udajemy się do ich wioski, żeby nas sprawdzili – oznajmił. – Mamy jechać w ich samochodach.
„Wygląda to kiepsko” – pomyślał Coburn. Jak dotąd, za każdym razem, kiedy byli aresztowani, pozwalano im zostać w „Range Roverach”, dzięki czemu trochę mniej czuli się więźniami. Opuszczenie samochodu przeżywali bowiem jak utratę kontaktu z bazą.
W dodatku Rashid nigdy jeszcze nie był tak przerażony.
Wszyscy wsiedli do pojazdów napastników: półciężarówki oraz małego, poobijanego kombi. Powieziono ich polną drogą przez góry. Kręty szlak tonął w ciemnościach. „No, cholera – pomyślał Coburn – wpadliśmy: nikt nas już więcej nie zobaczy”.
Po przebyciu trzech czy czterech mil dojechali do wioski. Był tam jeden murowany budynek, otoczony podwórkiem. Resztę zabudowań stanowiły pokryte strzechą lepianki, na podwórku jednak stało sześć czy siedem wspaniałych jeepów.
– Jezus Maria, ci ludzie żyją z kradzieży samochodów – powiedział Coburn.
„Dwa „Range Rovery” stanowiłyby niezły dodatek do ich kolekcji” pomyślał. Oba pojazdy, w których jechali Amerykanie, zaparkowano na podwórku, potem ustawiono „Range Rovery”, a na końcu jeszcze dwa jeepy, blokując w ten sposób wyjazd i uniemożliwiając szybką ucieczkę.
Wysiedli.
– Nie musicie się obawiać – oznajmił mężczyzna w płaszczu. – Chcemy tylko z wami chwilę porozmawiać, a potem będziecie mogli odjechać.
Wszedł do budynku z cegieł.
– Kłamie – szepnął Rashid.
Wepchnięto ich do środka i nakazano ściągnąć buty. Miejscowych wyraźnie fascynowały kowbojskie buciory Keane’a Taylora. Jeden z nich porwał je i obejrzał dokładnie, a następnie puścił w obieg, żeby każdy mógł zobaczyć.
Zaprowadzono Amerykanów do dużego, nie umeblowanego pokoju, z perskim dywanikiem na podłodze oraz zwiniętymi pod ścianą materacami. Pomieszczenie było słabo oświetlone czymś w rodzaju lampy. Siedli w kole, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny napastników.
„Znowu będziemy sądzeni, całkiem jak w Mahabadzie” – pomyślał Coburn. Uważnie śledził Simonsa.
Do pokoju wszedł największy i najbardziej odpychający mułła, jakiego widzieli w życiu. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Mówił Rashid, używając mieszaniny farsi, tureckiego i angielskiego. Po raz kolejny przedstawił napisany w bibliotece list i podał nazwisko zastępcy przywódcy. Ktoś wyszedł, aby kontaktować się z komitetem w Rezaiyeh i sprawdzić. Coburn zastanawiał się, jak to zrobią – lampa naftowa świadczyła, że nie było tu elektryczności, jak więc mogły być telefony?
Ponownie sprawdzono wszystkie paszporty. Ciągle ktoś wchodził i wychodził.
„A co jeśli mają telefon? – pomyślał Coburn. – I co, jeśli komitet w Rezaiyeh dostał wiadomość od Dadgara?”
„Może byłoby lepiej dla nas, gdyby rzeczywiście nas sprawdzili – zastanawiał się – wtedy ktoś przynajmniej by wiedział, gdzie jesteśmy. W obecnej sytuacji mogliby nas zabić – ciała zniknęłyby bez śladu w śniegu i nikt nigdy nie dowiedziałby się, że byliśmy tutaj”.
Wszedł jakiś miejscowy, oddał Rashidowi list i przemówił do mułły.
– W porządku – powiedział Rashid. – Jesteśmy czyści. Nagle atmosfera zmieniła się diametralnie.
Szkaradny mułła zrobił się niesamowicie przyjacielski i ściskał wszystkim ręce.
– Wita was w swojej wiosce – przetłumaczył Rashid. Przyniesiono herbatę.
– Mamy zaproszenie, aby gościć we wsi przez noc – ciągnął Rashid.
– Powiedz mu, że absolutnie nie możemy z niego skorzystać – odezwał się Simons. – Nasi przyjaciele czekają na nas na granicy.
Pojawił się mały, może dziesięcioletni chłopiec. Starając się umocnić nową przyjaźń, Keane Taylor wyciągnął fotografię swojego jedenastoletniego syna Michaela i pokazał ją napastnikom. Bardzo się podniecili.
– Chcą, żebyśmy im zrobili zdjęcia – wyjaśnił Rashid.
– Keane, wyjmij swój aparat – rzucił Gayden.
– Skończył mi się film – odparł Taylor.
– Keane, wyjmij ten swój pieprzony aparat!
Taylor wyjął aparat. W rzeczywistości miał jeszcze trzy klatki, ale nie miał lampy błyskowej i potrzebowałby czegoś dużo bardziej wymyślnego niż „Instamatic”, żeby zrobić zdjęcia przy takim świetle. Mieszkańcy ustawili się jednak w rząd, wymachując w powietrzu swymi karabinami i Taylor zmuszony był ich pstryknąć.
To było niebywałe. Przed pięcioma minutami ci ludzie wyglądali, jakby gotowi byli zamordować Amerykanów, teraz zaś nosili się wokoło na barana, pogwizdywali i pokrzykiwali z uciechy, świetnie się przy tym bawiąc.
Prawdopodobnie równie szybko mogło się znowu odmienić.
W Taylorze wzięło górę jego poczucie humoru i zaczęło go roznosić – zachowywał się jak fotograf prasowy. Kazał napastnikom uśmiechać się albo stawać razem, żeby mógł ich objąć obiektywem i robił dziesiątki zdjęć.
Przyniesiono jeszcze herbaty. Coburn jęknął w duchu. Przez ostatnich kilka dni wypił tyle herbaty, że miał jej dosłownie po uszy. Ukradkiem wylał swoją porcję, robiąc brzydką brązową plamę na wspaniałym dywaniku.
– Powiedz im, że musimy jechać – polecił Rashidowi Simons. Nastąpiła krótka wymiana zdań.
– Musimy wypić jeszcze jedną herbatę – oznajmił Rashid.
– Nie – odparł stanowczo Simons i wstał. – Ruszajmy! Łagodnie uśmiechając się i kłaniając mieszkańcom, Simons zaczął wydawać ostre polecenia głosem, który zadawał kłam jego uprzejmemu zachowaniu się.
– Wszyscy na nogi! Wkładajcie buty! Dalej, spadamy stąd, jedziemy! Wstali. Wszyscy miejscowi chcieli uścisnąć dłoń każdemu z gości.
Simons ciągle przepychał ich w kierunku drzwi. Odnaleźli swoje buty i włożyli je, ciągle kłaniając się i ściskając ręce. W końcu udało im się wydostać na zewnątrz i wsiąść do „Range Roverów”. Musieli poczekać, aż wieśniacy wymanewrują jeepami, które blokowały wyjazd, a w końcu ruszyli, podążając za nimi górską drogą.
Byli ciągle żywi, ciągle wolni, ciągle w drodze. Wieśniacy odwieźli ich do mostu i pożegnali się.
– Nie odeskortujecie nas do granicy? – spytał Rashid.
– Nie – odparł jeden z nich. – Nasze terytorium kończy się na moście.
Druga strona należy do Sero.
Mężczyzna w długim czarnym płaszczu uścisnął wszystkim ręce.
– Nie zapomnij przysłać nam zdjęć – powiedział do Taylora.
– Macie to jak w banku – odparł Keane z kamienną twarzą. Opuszczono przeciągnięty w poprzek mostu łańcuch. „Range Rovery” przejechały na drugą stronę i przyspieszyły.
– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć takich samych kłopotów w następnej wiosce – odezwał się Rashid. – Widziałem się dziś po południu z przywódcą i wszystko z nim ustaliłem.
„Range Rovery” nabrały szybkości.
– Zwolnij – rzucił Simons.
– Nie, musimy się spieszyć. Byli o jakąś milę od granicy.
– Zwolnij ten cholerny wóz – warknął Simons. – Nie mam ochoty zginąć na tym etapie.
Przejeżdżali obok czegoś, co wyglądało jak stacja benzynowa. W małym baraku paliło się światło.
– Stop! Stop! – wrzasnął nagle Taylor.
– Rashid… – rzucił Simons.
Prowadzący drugi samochód Paul zatrąbił, błysnął światłami.
Kątem oka Rashid zobaczył dwóch mężczyzn biegnących od strony stacji, w biegu odbezpieczających i ładujących karabiny.
Prawie stanął na pedale hamulca. Samochód zatrzymał się z piskiem. Paul stanął już wcześniej, przy samej stacji. Rashid wyskoczył z wozu.
Dwaj mężczyźni wycelowali w niego karabiny.
„Znowu się zaczyna” – pomyślał.
Zaczął po swojemu, ale nie słuchali go, wsiedli, każdy do innego „Range Rovera”. Rashid powrócił na siedzenie kierowcy.
– Jedź – rozkazano mu.
Minutę później znaleźli się u stóp wzgórza, na którym była granica. Mogli już dojrzeć światła posterunku granicznego.
– Skręć w prawo – rzucił anioł stróż Rashida.
– Nie – sprzeciwił się Rashid. – Mamy pozwolenie na jazdę do granicy i…
Mężczyzna groźnym gestem podniósł karabin. Rashid zatrzymał samochód.
– Posłuchaj, przyjechałem do waszej wioski dziś po południu i dostałem pozwolenie na przejechanie…
– Zjedź tam.
Byli mniej niż pół mili od Turcji i od wolności. Ich siedmiu przeciw dwóm strażnikom – to było kuszące…
Ze wzgórza, od strony posterunku granicznego, zjechał pędem jakiś jeep i zarzucając zatrzymał się przed „Range Roverem”. Wyskoczył zeń podniecony młodzieniec z pistoletem w ręku i podbiegł do okna Rashida.
Rashid opuścił szybę i odezwał się:
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Młody człowiek skierował swój pistolet w jego głowę.
– Zjedź tamtą drogą! – krzyknął.
Rashid ustąpił. Pojechali drogą w dół. Była jeszcze węższa od poprzedniej. Wioska leżała o niecałą milę. Gdy dojechali, Rashid wyskoczył z samochodu, mówiąc: „Zostańcie tu. Ja to załatwię”.
Kilkunastu mężczyzn wyszło z chat, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyglądali jeszcze bardziej na bandytów niż mieszkańcy poprzedniej wioski.
– Gdzie jest przywódca? – zapytał głośno Rashid.
– Tu go nie ma.
– To go przyprowadźcie. Rozmawiałem z nim dziś po południu. Jestem jego przyjacielem. Otrzymałem od niego pozwolenie, aby przekroczyć granicę z tymi Amerykanami.
– Dlaczego jesteś z Amerykanami? – zapytał ktoś.
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Nagle, dosłownie znikąd, pojawił się przywódca wioski, z którym Rashid rozmawiał po południu. Podszedł i pocałował Rashida w oba policzki.
– Hej, to mi się podoba – powiedział siedzący w drugim „Range Roverze” Gayden.
– Dziękujmy za to Bogu – zauważył Coburn. – Nie byłbym już w stanie wypić więcej herbaty dla uratowania życia.
Przywódca, ubrany w ciężki afgański płaszcz, podszedł do nich, nachylił się do okna i każdemu podał rękę.
Rashid i obaj strażnicy wrócili do samochodów.
Kilka minut później podjeżdżali pod wzgórze, do przejścia granicznego.
Paul, siedzący za kierownicą drugiego samochodu, znów pomyślał o Dadgarze. Cztery godziny temu, w Rezaiyeh, wydawało się rozsądne zrezygnować z pomysłu przekraczania granicy konno, aby ominąć drogi i posterunki. Teraz nie był już tego taki pewien. Dadgar mógł wysłać zdjęcia jego i Billa na każde lotnisko, przejście graniczne, do każdego portu morskiego. Nawet jeśli nie było tam ludzi wiernych rządowi, fotografie mogły gdzieś zostać wywieszone. Irańczycy najwyraźniej chętnie korzystali z każdego pretekstu, żeby zatrzymać Amerykanów i przepytywać ich. Od samego początku EDS nie doceniało Dadgara…
Posterunek graniczny był jasno oświetlony wysokimi lampami jarzeniowymi. Oba samochody wolno przejechały obok budynku i zatrzymały się w miejscu, w którym rozciągnięty w poprzek drogi łańcuch oznaczał koniec terytorium irańskiego.
Rashid wysiadł. Porozmawiał z wartownikami, po czym wrócił.
– Nie mają klucza do otworzenia łańcucha – oznajmił. Wysiedli.
– Przejdź na stronę turecką i sprawdź, czy jest tam Boulware – polecił Rashidowi Simons.
Irańczyk zniknął.
Simons uniósł łańcuch, nie mógł go jednak podnieść tak wysoko, aby „Range Rovery” przejechały pod spodem.
Ktoś znalazł kilka desek i oparł je o łańcuch, aby zobaczyć, czy samochody nie mogłyby po nich przejechać. Simons potrząsnął głową – tak nie da rady.
Zwrócił się do Coburna.
– Czy w torbie z narzędziami jest piła do metalu? Coburn powrócił do samochodu.
Paul i Gayden zapalili papierosy.
– Musisz zdecydować, co chcesz zrobić z tym paszportem – odezwał się Gayden.
– Co masz na myśli?
– Zgodnie z prawem amerykańskim za używanie fałszywego paszportu grozi kara więzienia i grzywna w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Grzywnę zapłacę, ale będziesz musiał karę odsiedzieć.
Paul zastanowił się. Jak dotąd, nie naruszył żadnych przepisów. Okazywał swój fałszywy dokument, ale tylko bandytom i rewolucjonistom, którzy i tak nie mieli żadnego prawa do sprawdzania dokumentów. Byłoby dobrze, gdyby nadal nie musiał mijać się z prawem.
– Racja – odezwał się Simons. – Jak tylko wydostaniemy się z tego cholernego kraju, koniec z łamaniem prawa. Nie mam ochoty wyciągać was z jakiejś tureckiej paki.
Paul wręczył swój paszport Gaydenowi, Bill uczynił to samo. Gayden dał je
Taylorowi, który włożył dokumenty do swych kowbojskich butów.
Coburn wrócił z piłą do metalu – Simons wziął ją i zaczął piłować łańcuch. Irańscy wartownicy rzucili się z krzykiem w jego kierunku. Simons zaprzestał piłowania.
Od strony tureckiej nadszedł Rashid, ciągnąc ze sobą kilku strażników i jakiegoś oficera. Porozmawiał chwilę z Irańczykami, potem odezwał się do Simonsa:
– Nie może pan przecinać łańcucha. Oni mówią, że musimy poczekać do rana. Poza tym Turcy też nie chcą, żebyśmy przechodzili dzisiaj.
– Mógłbyś się za chwilę źle poczuć – mruknął Simons do Paula.
– Co masz na myśli?
– Kiedy dam ci znak, po prostu źle się poczuj, OK?
Paul zrozumiał – strażnicy tureccy chcieli spać, a nie spędzić noc z gromadą Amerykanów. Za to gdyby jeden z nich nagle potrzebował opieki szpitalnej, nie bardzo mogliby odprawić go z kwitkiem.
Turcy wrócili na swoją stronę granicy.
– Co teraz robimy? – spytał Coburn.
– Czekamy – odparł Simons.
Było bardzo zimno i prawie wszyscy irańscy strażnicy, z wyjątkiem dwóch, weszli do wartowni.
– Udawajcie, że jesteśmy gotowi czekać całą noc – powiedział Simons. Pozostali dwaj strażnicy też poszli się ogrzać.
– Gayden, Taylor – rzucił Simons. – Idźcie tam i zaproponujcie strażnikom pieniądze za zaopiekowanie się naszymi samochodami.
– Zaopiekowanie się? – powiedział z niedowierzaniem Taylor. – Oni je po prostu ukradną.
– Zgadza, się – rzekł Simons. – Będą mogli je ukraść, o ile przedtem nas puszczą.
Taylor i Gayden weszli do wartowni.
– To jest to – odezwał się Simons. – Coburn, weź Paula i Billa i po prostu przejdźcie granicę.
– Dalej, chłopaki, idziemy – rzucił Coburn.
Paul i Bill przeszli nad łańcuchem. Szli dalej. Coburn trzymał się blisko za nimi.
– Po prostu idźcie przed siebie, bez względu na to, co się może zdarzyć – powiedział. – Jeśli usłyszycie krzyki albo strzały, puścicie się biegiem. Pod żadnym warunkiem nie zatrzymujemy się ani nie wracamy.
Podszedł do nich Simons.
– Idźcie szybciej – ponaglił. – Nie chcę mieć dwóch trupów na tym przeklętym pustkowiu.
Słyszeli jakąś dyskusję po irańskiej stronie.
– Nie odwracajcie się, po prostu idźcie – rzucił Coburn.
Po irańskiej stronie granicy Taylor wyciągał garść pieniędzy w stronę dwóch strażników, którzy najpierw zerkali na czwórkę przekraczających granicę mężczyzn, a potem na dwa „Range Rovery”, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów każdy…
– Nie wiemy, kiedy będziemy mogli wrócić po te samochody – mówił Rashid – to może potrwać dość długo…
– Mieliście wszyscy zostać tu do rana… – odezwał się jeden ze strażników.
– Te samochody są naprawdę bardzo cenne i trzeba ich pilnować… Strażnicy przenieśli wzrok z samochodów na ludzi idących do Turcji, potem z powrotem na samochody – wahali się zbyt długo…
Paul i Bill przeszli na stronę turecką i zniknęli w baraku straży.
Bill spojrzał na zegarek. Był kwadrans do północy, wtorek, 15 lutego, dzień po dniu świętego Walentego. Tego samego dnia, w 1960 roku, włożył zaręczynowy pierścionek na palec Emily. Sześć lat później, też 15 lutego, urodziła się Jackie – dzisiaj były jej trzynaste urodziny.
„Oto twój prezent, Jackie – pomyślał Bill. – Ciągle jeszcze masz ojca”. Coburn wszedł za nimi do baraku. Paul objął go ramieniem.
– Jay…
Po stronie irańskiej strażnicy zobaczyli, że połowa Amerykanów jest już w Turcji i postanowili zmyć się, dopóki była po temu okazja, zabierając ze sobą pieniądze oraz samochody.
Rashid, Gayden i Taylor podeszli do łańcucha. Gayden przystanął.
– Dalej, idźcie – powiedział. – Chcę być ostatni.
I był.
Ralph Boulware, tłusty tajniak Ilsman, tłumacz „Charlie Brown” i dwaj synowie kuzyna Mr Fisha siedzieli wokół kopcącego pieca w hotelu w Yuksekovej. Czekali na telefon z posterunku granicznego. Podano obiad: jakieś mięso, może jagnięce, zawinięte w gazetę.
Ilsman powiedział, że widział kogoś, kto zrobił Rashidowi i Boulware’owi zdjęcie na granicy.
– Gdybyście kiedykolwiek mieli jakieś problemy w związku z tymi zdjęciami, mogę to załatwić – oznajmił, a „Charlie” przetłumaczył jego słowa.
Boulware zastanawiał się, co to miało oznaczać.
– On wierzy, że jest pan uczciwym człowiekiem i to, co pan robi, jest szlachetne – wyjaśnił „Charlie”.
Boulware poczuł, że propozycja tajniaka brzmiała dość złowrogo – jakby jakiś mafioso mówił ci, że jesteś jego przyjacielem.
Do północy nie usłyszeli ani słowa od grupy „Podejrzanych”, ani od Pata Sculleya i Mr Fisha, którzy powinni byli być już w drodze wynajętym autobusem. Boulware postanowił iść spać. Przed położeniem się do łóżka zawsze pił wodę. Na stole stał pełen dzbanek. „Do diabła – pomyślał – raz kozie śmierć”. Pociągnął łyk i poczuł, że połyka coś stałego. „O Boże, co to było”? Postanowił o tym zapomnieć.
Właśnie kładł się do łóżka, kiedy zawołano go do telefonu. Był to Rashid. – Ralph?
– Tak.
– Jesteśmy na granicy!
– Zaraz tam będę.
Zebrał pozostałych i zapłacił rachunek za hotel. Synowie kuzyna Mr Fisha prowadzili w czasie jazdy drogą, na której – jak ciągle powtarzał Ilsman – w poprzednim miesiącu bandyci zabili trzydzieści dziewięć osób. Po drodze złapali jeszcze jedną gumę. Musieli zmieniać koło w ciemności, bo wyczerpały im się baterie w latarce. Stojąc na drodze i czekając, Boulware nie wiedział, czy powinien bać się, czy nie. Ilsman mógł jeszcze okazać się kłamcą, oszustem wykorzystującym zdobyte zaufanie. Z drugiej strony, jego papiery chroniły ich wszystkich. Jeśli turecki wywiad był równie dobry, jak tureckie hotele, to, do licha, Ilsman mógł być tutejszym Jamesem Bondem.
Koło zmieniono i samochody ruszyły w dalszą drogę. Jechali nocą. „Wszystko będzie w porządku – pomyślał Boulware. – Paul i Bill są na granicy Sculley i Mr Fish jadą tu już autobusem, a Perot czeka w Istambule z samolotem. Musi nam się udać”.
Dotarli do granicy. W baraku straży paliło się światło. Boulware wyskoczył z samochodu i wbiegł do środka. Powitały go okrzyki radości.
Wszyscy byli na miejscu: Paul i Bill, Coburn, Simons, Taylor, Gayden i Rashid.
Boulware wymienił gorące uściski dłoni z Paulem i Billem. Zaczęli zbierać swoje płaszcze i bagaże.
– Hej, hej, spokojnie, zaczekajcie chwilę – zawołał Boulware. – Mr Fish jedzie tu autem. Wyjął z kieszeni butelkę „Chivas Regal”, którą zachował na tę chwilę. – Możemy się za to wszyscy napić!
Wszyscy, oprócz Rashida, który nie brał alkoholu do ust, wznieśli uroczysty toast. Simons pociągnął Boulware’a w róg pokoju.
– No dobra, co się dzieje? – zapytał.
– Rozmawiałem po południu z Rossem. Mr Fish jest już w drodze, razem z Sculleyem, Schwebachem i Davisem. Mają autobus. Moglibyśmy wyruszyć wszyscy już teraz – w dwanaście osób akurat zmieścilibyśmy się do dwóch samochodów – ale myślę, że powinniśmy poczekać na ten autobus. Wtedy, po pierwsze, będziemy wszyscy razem i nikt się już nie zgubi, a po drugie – droga, którą mamy jechać, wygląda na „Krwawą Aleję”. Wie pan, bandyci i tym podobni. Nie wiem, czy to nie przesada, ale oni w kółko to powtarzają i zaczynam wierzyć. Jeśli droga jest rzeczywiście niebezpieczna, lepiej trzymać się razem. W końcu – po trzecie – jeśli pojedziemy do Yuksekovej i tam będziemy czekać na Mr Fisha, będziemy mogli jedynie zatrzymać się w najgorszym hotelu pod słońcem, narażając się na pytania i kłopoty ze strony nowej grupy urzędników.
– OK – powiedział niechętnie Simons. – Poczekamy trochę. „Wygląda na zmęczonego – pomyślał Boulware. – Jak stary człowiek, który chciałby odpocząć”. Coburn wyglądał podobnie: wyczerpany, bez sił, bliski załamania. Boulware myślał o tym, co też musieli przejść, żeby tutaj dotrzeć.
On sam czuł się wspaniale pomimo tego, że przez ostatnie czterdzieści osiem godzin spał bardzo niewiele. Przypomniał sobie nie kończące się dyskusje z Mr Fishem o tym, jak dotrzeć do granicy. Niepowodzenie w Adanie, kiedy nawalił autobus, jazdę taksówką. W zamieci przez góry… I oto, mimo wszystko, udało mu się – jest tutaj.
Mała wartownia była przejmująco zimna, a piec na węgiel drzewny nie dawał nic poza zapełnianiem pomieszczenia dymem. Wszyscy byli zmęczeni, a wódka jeszcze bardziej ich usypiała. Jeden po drugim kładli się na drewnianych ławkach lub podłodze.
Simons nie spał. Rashid obserwował go, kiedy chodził w tę i z powrotem, jak uwięziony w klatce tygrys, paląc jeden za drugim swoje cygara z plastikowymi ustnikami. O świcie zaczął wyglądać przez okno, w stronę Iranu.
– Jest tam ze stu ludzi z karabinami – odezwał się do Rashida i Bulware’a.
– Jak myślicie, co zrobią, jeśli przypadkiem odkryją, kto prześlizgnął im się w nocy przez granicę?
Boulware też zaczął się zastanawiać, czy miał rację proponując czekanie na Mr Fisha.
Rashid wyjrzał przez okno. Widząc „Range Rovery” po drugiej stronie, przypomniał sobie coś.
– Kanister – powiedział. – Zostawiłem kanister z pieniędzmi. Mogą nam być potrzebne.
Simons tylko spojrzał na niego.
Pod wpływem nagłego impulsu Rashid wyszedł z wartowni i skierował się w stronę przejścia. Zastanawiał się nad sposobem myślenia strażników irańskich. Spisali nas już na straty, stwierdził. Jeśli mają jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy postąpili słusznie w nocy, to przez ostatnie kilka godzin musieli wymyślać wymówki usprawiedliwiające ich postępek. Do tej pory z pewnością przekonali się, że mieli rację. Tak szybko nie zmienią zdania.
Dotarł do drugiej strony i przeszedł pod łańcuchem. Zbliżył się do pierwszego „Range Rovera” i otworzył tylne drzwi.
Dwaj strażnicy wylecieli biegiem z baraku.
Rashid wyjął kanister z samochodu i zamknął drzwi.
– Zapomnieliśmy oleju – rzucił, ruszając z powrotem w stronę łańcucha.
– Po co wam olej? – spytał podejrzliwie jeden ze strażników. – Nie macie już samochodów.
– Do autobusu – oznajmił Rashid, przechodząc pod łańcuchem. – Ma nas zabrać do Wan.
Odszedł, czując na sobie ich spojrzenia. Nie obejrzał się, aż doszedł do baraku po stronie tureckiej.
Kilka minut później usłyszeli warkot motoru. Wyjrzeli przez okna i zobaczyli nadjeżdżający autobus. Po raz kolejny wznieśli radosne okrzyki.
Pat Sculley, Jim Schwebach, Ron Davis i Mr Fish wysiedli z autobusu, weszli do strażnicy i przywitali się ze wszystkimi. Ostatni z nowo przybyłych przyniósł nową butelkę whisky, wznieśli więc jeszcze raz uroczysty toast.
Mr Fish rozmawiał z Ilsmanem i strażnikami. Gayden objął ramieniem Pata Sculleya.
– Zauważyłeś, kto tu z nami jest? – zapytał i wskazał palcem. Sculley zobaczył Rashida, który leżał w kącie, pogrążony we śnie.
Uśmiechnął się. W Teheranie był przełożonym tego młodzieńca, a potem, podczas pierwszego spotkania z Simonsem w sali zarządu EDS – czy możliwe, że było to tylko sześć tygodni temu? – mocno obstawał przy tym, żeby Rashid wziął udział w akcji odbicia więźniów. Wyglądało teraz na to, że Simons doszedł do tego samego wniosku.
– Pat Sculley i ja musimy jechać do Yuksekovej porozmawiać z tamtejszym szefem policji – odezwał się Mr Fish. – Resztę panów proszę o zaczekanie tutaj.
– Chwileczkę – rzucił Simons. – Najpierw czekaliśmy na Boulware’a, potem na pana. Na co teraz znowu mamy czekać?
– Jeśli zawczasu nie załatwimy wszystkich formalności, będą kłopoty. Paul i Bill nie mają paszportów – odparł Mr Fish. Simons odwrócił się do Boulware’a.
– Ten twój Ilsman miał już to załatwić – powiedział ze złością.
– Myślałem, że to zrobił – bronił się Boulware. – Że ich przekupił.
– No to o co chodzi?
– Tak będzie lepiej – stwierdził Mr Fish.
– To zróbcie to szybko, do jasnej cholery! – ryknął Simons. Sculley i Mr Fish wyszli. Pozostali zaczęli grać w pokera. Mieli tysiące dolarów pochowane w butach i byli w szampańskich humorach. W jednej partii Paul miał fulla z asów. Stawka osiągnęła ponad tysiąc dolarów. Keane Taylor ciągle przebijał. Pokazał parę króli i Paul domyślił się, że ma jeszcze jednego w ręku, co dawałoby mu fulla królewskiego. Miał rację – wygrał tysiąc czterysta dolarów.
Przybyła nowa zmiana straży granicznej wraz z jakimś oficerem, który wściekał się strasznie, zastawszy w swojej wartowni pełno niedopałków, studolarowych banknotów i grających w pokera Amerykanów, z których dwóch wjechało do jego kraju bez paszportów.
Ranek ciągnął się bez końca i wszyscy zaczynali odczuwać nadmiar alkoholu i niedobór snu. W miarę jak słońce wspinało się po niebie coraz wyżej, poker przestawał ich bawić. Simons zaczynał się denerwować, Gayden wyżywać na Boulware’em, a ten z kolei zastanawiał się, gdzie podziali się Sculley i Mr Fish.
Był teraz pewien, że popełnił błąd. Powinni wszyscy wyruszyć do Yuksekovej, gdy tylko on przybył. Następnym błędem było pozwolenie Mr Fishowi na przejęcie dowodzenia, przez co Boulware stracił inicjatywę.
O dziesiątej, po czterech godzinach nieobecności, Sculley i Mr Fish wrócili.
Mr Fish powiedział oficerowi, że mają pozwolenie na wyjazd. Oficer rzucił coś ostrym tonem i jakby przypadkowo – odsłonił poły marynarki, ukazując pistolet. Pozostali strażnicy cofnęli się od Amerykanów.
– Mówi, że wyjedziemy, kiedy on na to pozwoli – oznajmił Mr Fish.
– Dość tego – rzucił Simons. Zerwał się na nogi i powiedział coś po turecku. Wszyscy Turcy spoglądali na niego zdumieni – nie zdawali sobie sprawy, że znał ich język.
Simons wziął oficera do przyległego pokoju, z którego wyszli po kilku minutach.
– Możemy jechać – oznajmił.
– Dał mu pan w łapę, pułkowniku, czy śmiertelnie nastraszył? – zapytał Coburn, gdy wychodzili.
Zapytany uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie i nic nie odpowiedział.
– Czy chcesz pojechać do Dallas, Rashid? – spytał Pat Sculley. Rashid pomyślał, że przez ostatnie kilka dni rozmawiali tak, jak gdyby miał z nimi przebyć całą drogę, dopiero jednak teraz, po raz pierwszy, ktokolwiek zapytał go wprost, czy chce wyjechać. Musiał teraz podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu.
„Chcesz jechać do Dallas, Rashid?” To było spełnienie marzeń. Pomyślał o tym, co zostawiał za sobą. Nie miał dzieci, żony, nawet dziewczyny – nigdy nie był zakochany. Przyszli mu jednak na myśl rodzice, siostra i bracia. Mógł im być potrzebny – życie w Teheranie na pewno będzie przez jakiś czas ciężkie.
Z drugiej strony – jaką pomoc mógł im ofiarować? Przez kilka dni, może tygodni, miałby jeszcze pracę zajmując się ładowaniem na statek i odsyłaniem do Stanów dobytku Amerykanów, opiekowaniem się ich psami i kotami. A potem? EDS było w Iranie skreślone. Komputery prawdopodobnie też, i to na wiele lat. Bez stałego zatrudnienia stanowił tylko ciężar dla swojej rodziny. Jeszcze jedną gębę do żywienia w ciężkich czasach.
Za to w Ameryce…
W Ameryce mógłby kontynuować naukę. Mógłby rozwinąć swoje talenty, może odnieść sukces w biznesie – zwłaszcza za pomocą takich ludzi, jak Pat Sculley i Jay Coburn.
„Chcesz jechać do Dallas, Rashid?”
– Tak – odpowiedział Sculleyowi. – Chcę pojechać do Dallas.
– No to na co czekasz? Wsiadaj do autobusu.
Weszli wszyscy, Paul z ulgą opadł na siedzenie. Autobus ruszył i Iran zaczął niknąć w oddali. „Pewnie nigdy już nie zobaczę tego kraju” – pomyślał.
Zauważył kilku obcych – jakichś ohydnych Turków w prowizorycznych mundurach i dwóch Amerykanów – jak ktoś mruknął – pilotów. Paul był zbyt zmęczony, żeby wyciągać dalsze informacje. Do kompanii dołączył również jeden z tureckich strażników z posterunku granicznego. Prawdopodobnie po prostu podwozili go kawałek.
Zatrzymali się w Yuksekovej.
– Musimy porozmawiać z szefem policji – odezwał się do Paula i Billa Mr Fish. – Rządzi tu od dwudziestu pięciu lat i nasz przejazd jest najważniejszą rzeczą, jaka mu się kiedykolwiek przydarzyła. Ale nie martwcie się, to tylko formalność.
Wszyscy trzej wysiedli z autobusu i weszli do małego posterunku. Paul nawet się nie przejmował. Wydostał się z Iranu i chociaż Turcja nie jest krajem całkiem zachodnim, to przynajmniej, jak uznał, nie jest targana rewolucją. A może po prostu był zbyt zmęczony, aby się bać.
Przez dwie godziny przesłuchiwano jego i Billa, po czym zostali wypuszczeni.
W Yuksekovej dosiadło się do autobusu jeszcze sześć osób. Jakaś kobieta z dzieckiem, chyba żona któregoś ze strażników, oraz czterech okropnie brudnych facetów – „goryli”, jak wyjaśnił Mr Fish – którzy usiedli za firanką z tyłu pojazdu.
Wyjechali, kierując się ku Wan, gdzie oczekiwał wyczarterowany samolot. Paul podziwiał krajobraz. „Ładniej niż w Szwajcarii – pomyślał – ale niesamowicie ubogo”. Na drodze leżały ogromne otoczaki. Odziani w łachmany ludzie udeptywali śnieg na polach, aby ich kozy mogły dostać się do zamarzniętej pod spodem trawy. Tu i ówdzie widać było wyglądające na zamieszkane jaskinie z drewnianymi płotami wokół wlotów. Przejechali też obok ruin kamiennej fortecy, mogącej pochodzić jeszcze z czasów wypraw krzyżowych.
Kierowca autobusu zachowywał się, jakby był na wyścigach. Jechał ostro po krętej drodze, najwyraźniej wierząc, że absolutnie nic nie może nadjechać z przeciwka. Śmignął tylko koło jakiejś grupy żołnierzy, którzy machali mu i chociaż Mr Fish wrzasnął, żeby zatrzymał się, kierowca odkrzyknął coś w odpowiedzi i jechał dalej.
Kilka mil dalej czekał liczniejszy oddział wojska, który prawdopodobnie otrzymał wiadomość, że zlekceważyli ostatni punkt kontrolny. Żołnierze stali na drodze z podniesionymi karabinami i kierowca był zmuszony zatrzymać się. Jakiś sierżant wojskowy wskoczył do autobusu i wypchnął kierowcę na zewnątrz, wbijając mu lufę w szyje.
„Teraz dopiero się zacznie” – pomyślał Paul.
Była to niemal komiczna scena. Kierowca nie przestraszył się ani trochę, darł się na żołnierzy tak samo głośno i gniewnie, jak oni na niego. Mr Fish, Ilsman oraz tajemniczy pasażerowie wysiedli, wdali się w dyskusję i w końcu udobruchali wojskowych. Kierowcę dosłownie wrzucono z powrotem do autobusu, ale nawet to nie powstrzymało jego bojowości. Odjeżdżając ciągle jeszcze wymyślał żołnierzom przez okno i groził im pięścią.
Późnym popołudniem dojechali do Wan. Udali się do ratusza, gdzie przekazano ich miejscowej policji, a ohydni „goryle” zniknęli jak śnieg wiosną. Policjanci wypełnili odpowiednie formularze i odeskortowali grupę na lotnisko.
Gdy wchodzili na pokład samolotu, Ilsman został zatrzymany przez jednego z funkcjonariuszy – na pasie pod ramieniem miał umocowaną czterdziestkę piątkę; wyglądało na to, że również w Turcji pasażerom nie wolno wnosić broni palnej do samolotu. Ilsman jednak jeszcze raz zamachał swymi papierami i sprawa została załatwiona.
Zatrzymano też Rashida – niósł kanister zawierający pieniądze, a wnoszenie na pokład łatwopalnych cieczy było oczywiście zabronione. Powiedział jednak gliniarzom, że w kanistrze jest olejek do opalania dla żon Amerykanów. Uwierzyli mu.
Weszli na pokład. Simons i Coburn, na których przestały działać pigułki pobudzające, wyciągnęli się wygodnie i po kilku sekundach spali już głęboko.
Gdy samolot kołował i odrywał się od ziemi, Paul czuł się tak podniecony, jakby to był jego pierwszy lot w życiu. Przypomniał sobie, jak nie tak dawno, siedząc w więzieniu w Teheranie, miał wielką ochotę zrobić tę najzwyczajniejszą rzecz – wsiąść do samolotu i odlecieć. Teraz wznoszenie się w chmury przyniosło mu uczucie, którego nie zaznał od dawna. Uczucie wolności.
Zgodnie ze specyficznymi przepisami tureckiego lotnictwa wyczarterowany samolot nie mógł ich zabrać do miejsca, gdzie dochodziły loty rozkładowe. Nie mogli więc lecieć bezpośrednio do Istambułu, gdzie czekał Perot, ale musieli przesiąść się w Ankarze.
Czekając na połączenie rozwiązali kilka problemów.
Simons, Sculley, Paul oraz Bill wzięli taksówkę i kazali się zawieźć do ambasady amerykańskiej. W czasie długiej jazdy przez miasto zauważyli, że powietrze ma brązowy kolor i silny zapach.
– Powietrze jest tu niedobre – stwierdził Bill.
– Węgiel o dużej zawartości siarki – wyjaśnił Simons, który mieszkał w Turcji w latach pięćdziesiątych. – Oni tu nigdy nawet nie słyszeli o pomiarach poziomu zanieczyszczenia.
Gdy taksówka zatrzymała się przy ambasadzie, Bill wyjrzał przez okno i serce zabiło mu mocniej z radości. Na warcie stał młody, przystojny marinę w nieskazitelnie czystym mundurze.
To były Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Zapłacili taksówkarzowi.
– Jest tu parking? – zapytał wartownika Simons, gdy wchodzili.
– Tak, proszę pana – odparł marinę, wskazując mu miejsce. Paul i Bill weszli do biura paszportowego. Mieli w kieszeniach odpowiedniego formatu zdjęcia, które Boulware przywiózł ze Stanów. Podeszli do biurka.
– Zgubiliśmy nasze paszporty – odezwał się Paul. – Opuszczaliśmy Teheran w pewnym pośpiechu.
– Ach, tak – rzucił urzędnik, jak gdyby się ich spodziewał. Musieli wypełnić formularze. Jeden z pracowników poprosił ich do prywatnego biura, aby zasięgnąć rady w pewnej sprawie. Otóż konsulat USA w Tebrizie został zaatakowany przez rewolucjonistów i tamtejszy personel być może będzie musiał uciekać, tak jak Paul i Bill. Opowiedzieli, którędy jechali i jakie mieli problemy.
Kilka minut później opuścili biuro, trzymając w rękach ważne na sześćdziesiąt dni paszporty Stanów Zjednoczonych.
– Czy w całym twoim cholernym życiu widziałeś kiedykolwiek coś równie pięknego? – spytał Paul Billa, spoglądając na swój nowy dokument.
Simons wylał z kanistra olej i wytrząsnął na ziemię pieniądze, schowane w obciążonych plastikowych torebkach. Powstał potworny bałagan, część woreczków bowiem pękła i banknoty były całe w oleju. Sculley zaczął ścierać olej i układać pieniądze w kupkach po dziesięć tysięcy dolarów – w sumie było sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, plus mniej więcej tyle samo w irańskich rialach.
Gdy był tym zajęty, wszedł jakiś marinę. Widząc dwóch nie ogolonych mężczyzn w wymiętych ubraniach, klęczących na podłodze i liczących małą fortunę w studolarowych banknotach, kompletnie zbaraniał.
– Czy myśli pan, że powinienem mu powiedzieć, pułkowniku? – spytał Sculley.
– Twój koleś przy bramie wie, co tu robimy – zagrzmiał Simons. Żołnierz zasalutował i wyszedł.
Była jedenasta wieczorem, gdy wezwano ich do wejścia na pokład samolotu do Istambułu. Kolejno przeszli przez ostatnią kontrolę bezpieczeństwa. Sculley szedł tuż przed Simonsem. Spoglądając do tyłu zobaczył, że strażnik chce zajrzeć do koperty, którą niósł Simons – zawierała ona wszystkie pieniądze z kanistra.
– O, cholera – mruknął.
Żołnierz zerknął do koperty i kiedy zobaczył sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów oraz cztery miliony riali, rozpętało się istne piekło. Kilku żołnierzy wyciągnęło broń, jeden z nich głośno krzyknął i nadbiegli oficerowie. Sculley zobaczył, jak Taylor, który w małej czerwonej torbie miał pięćdziesiąt tysięcy dolarów, przepycha się przez tłum wokół Simonsa, powtarzając: „Przepraszam, przepraszam bardzo…
Idący przed Sculleyem Paul przekroczył już punkt kontrolny. Sculley wepchnął mu w ręce swoje trzydzieści tysięcy dolarów, okręcił się i wrócił. Żołnierze właśnie zabierali Simonsa na przesłuchanie. Sculley, wraz z Mr Fishem, Ilsmanem, Boulwarem i Jimem Schwebachem poszli z nimi. Zaprowadzono Simonsa do małego pokoju. Jeden z oficerów odwrócił się, ujrzał pięć wchodzących osób i odezwał się po angielsku:
– Kim jesteście?
– Jesteśmy wszyscy razem – odparł Sculley. Usiedli i Mr Fish zaczął rozmawiać z oficerem.
– Chcą zobaczyć papiery udowadniające, że wwieźliście te pieniądze do kraju – powiedział po chwili.
– Jakie papiery?
– Trzeba deklarować każdą wwożoną obcą walutę.
– Nikt nas o to nie prosił, do diabła!
– Panie Fish – odezwał się Boulware. – Niech pan wytłumaczy tym błaznom, że wjechaliśmy do Turcji małym przejściem granicznym, na którym strażnicy pewnie nie umieją nawet czytać formularzy i nie prosili nas o wypełnienie czegokolwiek, chętnie jednak zrobimy to teraz.
Mr Fish jeszcze przez jakiś czas dyskutował z oficerami. W końcu wypuszczono Simonsa razem z pieniędzmi, ale żołnierze spisali jego nazwisko, numer paszportu, a także rysopis, i w chwili, gdy wylądowali w Istambule, pułkownik został aresztowany.
O trzeciej w nocy, w sobotę siedemnastego lutego 1979 roku Paul i Bill weszli do apartamentów Rossa Perota w hotelu Sheraton w Istambule.
Była to najwspanialsza chwila w życiu Perota. Ściskał ich obu z wielkim wzruszeniem. Oto byli cali i zdrowi, nareszcie, po tych wszystkich tygodniach czekania, niemożliwych decyzji i strasznego ryzyka. Spojrzał na ich rozpromienione twarze. Koszmar skończył się.
Również reszta grupy wtłoczyła się za nimi. Ron Davis błaznował jak zwykle. Perot pożyczył mu przedtem ciepłe ubranie, teraz zaś udawał, że bardzo chce je odzyskać – Davis zdjął kapelusz, płaszcz oraz rękawiczki i dramatycznym gestem cisnął je na podłogę.
– Masz, Perot, oto twoje cholerne szmaty. Nagłe wszedł Sculley.
– Simonsa aresztowano na lotnisku – powiedział. Cała radość Perota ulotniła się.
– Dlaczego? – przeraził się.
– Przewoził sporo pieniędzy w papierowej kopercie i przypadkiem akurat jego przeszukali.
– Do diabła, Pat, dlaczego miał przy sobie te pieniądze? – spytał ze złością Perot.
– To były pieniądze z kanistra. Widzisz…
– Jak mogliście po tym wszystkim, co Simons zrobił, pozwolić mu na podejmowanie całkiem niepotrzebnego ryzyka? – przerwał Perot. – Teraz posłuchaj. Odlatuję w południe. Jeśli Simons nie wyjdzie do tego czasu z więzienia, ty zostaniesz w tym pieprzonym Istambule, dopóki go nie zwolnią.
Sculley i Boulware naradzali się z Fishem.
– Musimy wydostać pułkownika Simonsa z więzienia – zaczął Boulware.
– Taaa – powiedział Fish. – To nam zabierze jakieś dziesięć dni…
– Nie ma rady – uciął Boulware. – Perot na to nie pójdzie. Chce go mieć na wolności zaraz.
– Jest piąta rano – zaprotestował Fish.
– Ile? – rzucił krótko Boulware.
– Nie mam pojęcia. Zbyt wielu ludzi o tym wie, zarówno w Ankarze, jak w Istambule.
– Pięć tysięcy dolarów wystarczy?
– Za taką sumę sprzedaliby własne matki.
– Świetnie – stwierdził Boulware. – Załatwmy to. Fish zadzwonił pod sobie tylko znany numer.
– Mój adwokat spotka się z nami przy więzieniu niedaleko lotniska – oznajmił, skończywszy rozmowę.
Boulware i Fish wsiedli do poobijanego, starego samochodu Fisha, a Sculley został, aby zapłacić rachunek za hotel. Podjechali do więzienia, gdzie czekał na nich adwokat. Prawnik dosiadł się.
– Sędzia jest w drodze – oznajmił. – Rozmawiałem już z policją. Gdzie są pieniądze?
– Więzień je ma – odparł Boulware. – Jak to?
– Pan tam pójdzie i wyprowadzi więźnia, a on da panu pięć tysięcy dolarów. Było to szaleństwo, ale adwokat zrobił tak, jak mu powiedziano – wszedł do więzienia i po kilku minutach wyszedł prowadząc ze sobą Simonsa. Wsiedli do samochodu.
– Nie będziemy płacić tym błaznom – powiedział Simons. – Przeczekam to. Oni po prostu zagadają się na śmierć i za kilka dni i tak mnie wypuszczą.
– Bill, proszę. Niech pan nie utrudnia – westchnął Boulware. – Proszę dać mi kopertę.
Simons wręczył mu kopertę, Boulware wyjął pięć tysięcy dolarów i dał je prawnikowi.
– Oto pieniądze – odezwał się. – Zrób z nich właściwy użytek. Adwokat posłuchał tej rady.
Pół godziny później Boulware, Simons i Fish zostali odwiezieni policyjnym samochodem na lotnisko. Jakiś gliniarz wziął ich dokumenty i przeprowadził przez kontrolę paszportową oraz celną. Kiedy wyszli na pole startowe, ten sam samochód stał tam, aby zawieźć ich do czekającego na pasie Boeinga 707.
Gdy weszli na pokład samolotu, Simons przyjrzał się aksamitnym zasłonom, pluszowej tapicerce, telewizorom i barkom.
– Co to, jak rany? – zapytał.
Załoga czekała już na pokładzie. Jedna ze stewardes podeszła do Boulware’a.
– Czy życzy pan sobie drinka? – zapytała. Boulware uśmiechnął się.
W hotelowych apartamentach Perota zadzwonił telefon i przypadkiem odebrał go Paul.
– Halo? – powiedział głos.
– Halo? – rzucił Paul.
– Kto mówi?
– A kto pyta? – spytał podejrzliwie Paul.
– Hej… Paul?
Paul rozpoznał głos Merva Stauffera.
– Cześć, Merv.
– Paul, mam tu kogoś, kto chce z tobą mówić. Nastąpiła krótka przerwa, po czym kobiecy głos zapytał:
– Paul?
To była Ruthie.
– Witaj, Ruthie.
– Och, Paul!
– Cześć! Co porabiasz?
– Co to znaczy, „co porabiasz?” – powiedziała płaczliwym głosem Ruthie.
– Czekam na ciebie!
Zadzwonił telefon. Zanim Emily odebrała, ktoś podniósł słuchawkę przy drugim aparacie, w pokoju dziecinnym. Chwilę później usłyszała dziewczęcy krzyk.
– To tatuś! To tatuś!
Wpadła pędem do pokoju. Wszystkie dzieciaki podskakiwały i biły się o słuchawkę. Emily opanowywała się przez kilka minut, po czym odebrała im telefon.
– Bill?
– Witaj, Emily.
– Na Boga, masz taki pewny głos. Nie spodziewałam się tego. Och, Bill…
W Dallas Merv zaczął spisywać zakodowaną wiadomość od Perota. Weź… ten…
Znał teraz szyfr tak dobrze, że mógł od razu przepisywać tekst.
… kod… i…
Był lekko zdziwiony. Przez ostatnie trzy dni Perot robił mu tylko same kłopoty z szyfrem – nie miał cierpliwości, żeby go używać i Stauffer musiał nalegać, przypominając mu ciągle, że tak chce Simons. Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, dlaczego Perot nagle zaczął posługiwać się kodem?
… wsadź… go… sobie… w…
Stauffer odgadł dalszy ciąg i wybuchnął śmiechem.
Ron Davis zadzwonił po obsługę i zamówił dla wszystkich jajka na boczku. Gdy już jedli, znowu zadzwoniono z Dallas. Przy telefonie był Stauffer i prosił Perota.
– Ross, właśnie dostaliśmy „Dallas Times Herald”. Czy miał to być nowy dowcip?
– Główny tytuł na pierwszej stronie brzmi: „Według doniesień ludzie Perota wracają. Znana jest droga ucieczki lądem z Iranu” – mówił dalej Stauffer.
Perot poczuł, że krew zaczyna mu się gotować.
– Myślałem, że zniszczyliśmy tamten przeciek.
– Ross, stary, próbowaliśmy. Właściciele czy dyrektorzy gazety po prostu chyba nie są w stanie kontrolować wydawcy.
Słuchawkę przejął wściekły jak diabli Tom Luce.
– Ross, te sukinsyny chętnie doprowadzą do śmierci grupy ratowniczej, zniszczenia EDS i wsadzenia cię za kratki tylko po to, aby być pierwszymi, którzy o tym napiszą. Ostrzegaliśmy ich, ale to nic nie dało. Stary, jak to się skończy, powinniśmy ich skarżyć, bez względu na to, ile to potrwa i ile będzie kosztowało…
– Może – odparł Perot. – Nie podejmuj pochopnie walki z ludźmi, którzy farbę drukarską kupują na beczki, a papier na tony. Jak myślisz, jakie są szansę, aby te wieści dotarły do Teheranu?
– Nie wiem. W Teksasie jest pełno Irańczyków i większość z nich dowie się o tym. Ciągle jest bardzo ciężko uzyskać połączenie z Teheranem, ale nam się kilka razy udało, więc im może też.
– I jeśli to zrobią…
– Wtedy oczywiście Dadgar połapie się, że Paul i Bill prześliznęli mu się przez palce…
– I może postanowić wziąć innych zakładników – powiedział lodowatym głosem Perot.
Był oburzony na Departament Stanu za przeciek informacji, wściekły na „Dallas Times Herald” za wydrukowanie jej, a do szału doprowadzała go myśl, że nic na to nie może poradzić.
– A grupa „Czystych” ciągle jest w Teheranie – odezwał się. Koszmar jeszcze się nie skończył.