ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaczęło się to wszystko piątego grudnia 1978 roku.

Jay Coburn, szef personelu oddziału irańskiego korporacji EDS, siedział głęboko zatroskany w swoim biurze w najlepszej dzielnicy Teheranu.

Biuro mieściło się w dwupiętrowym betonowym budynku znanym jako „Bukareszt” (ponieważ znajdował się na skrzyżowaniu z ulicą Bukareszteńską). Coburn urzędował na pierwszym piętrze, w dużym, jak na amerykańskie standardy pokoju. Był tam parkiet, eleganckie drewniane biurko, na ścianie wisiał portret szacha. Siedząc tyłem do okna, przez szklane drzwi Coburn obserwował przestronne pomieszczenia biurowe, w których jego pracownicy siedzieli przy telefonach i maszynach do pisania. Drzwi miały zasłony, ale Coburn nigdy ich nie zaciągał.

Było zimno. Zawsze było zimno: tysiące Irańczyków strajkowało, miasto cierpiało na brak prądu i prawie codziennie wyłączano ogrzewanie na kilka godzin.

Coburn był wysokim, barczystym mężczyzną: pięć stóp jedenaście cali wzrostu i dwieście funtów wagi. Jego rudobrązowe włosy były krótko przycięte i starannie zaczesane z przedziałkiem. Chociaż skończył dopiero trzydzieści dwa lata, wyglądał na czterdziestkę. Dopiero z bliska widać było, że jest znacznie młodszy. Jego przystojną, szeroką, szczerą, uśmiechniętą twarz zdobił wyraz świadczący o przedwczesnej dojrzałości człowieka, który musiał zbyt szybko dorastać.

Przez całe życie Coburn dźwigał na barkach ciężar odpowiedzialności. Jako chłopiec pracował w kwiaciarni ojca. W wieku dwudziestu lat był pilotem helikoptera w Wietnamie. Potem został mężem i ojcem. A teraz był szefem personelu, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo stu trzydziestu jeden amerykańskich pracowników i ich dwustu dwudziestu krewnych, w mieście, którym rządziła przemoc.

Dzisiaj, tak jak każdego dnia, Coburn wydzwaniał po całym Teheranie, próbując się dowiedzieć, gdzie toczyły się walki, gdzie wybuchną następne zamieszki i jakie są prognozy na najbliższe dni.

Przynajmniej raz dziennie telefonował do ambasady USA, W ambasadzie mieściło się biuro informacji czynne dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dzwonili tam z całego miasta Amerykanie, żeby zawiadomić o demonstracjach i zamieszkach, ambasada zaś ogłaszała, której dzielnicy należy unikać. Ale kiedy chodziło o prognozy na przyszłość, na ambasadę, zdaniem Coburna, niewiele można było liczyć. Na cotygodniowych odprawach, na które sumiennie uczęszczał, ciągle mu powtarzano, że Amerykanie powinni jak najrzadziej wychodzić na ulicę i za wszelką cenę unikać tłumów. Niemniej jednak stwierdzano, że szach utrzymuje się u władzy i ewakuacja na razie nie jest zalecana. Coburn rozumiał ich: gdyby ambasada amerykańska przyznała oficjalnie, że tron szacha się chwieje, szach upadłby na pewno. Ale pracownicy ambasady byli tak ostrożni, że nie podawali właściwie żadnych informacji. Niezadowolona z ich działalności grupa amerykańskich biznesmenów w Teheranie założyła własną sieć informacyjną. Największym amerykańskim przedsiębiorstwem w mieście było „Bell Helicopter”, którego filią w Iranie kierował emerytowany generał – major Robert N. Mackinnon. Dysponował on pierwszorzędnym wywiadem i dzielił się każdą zdobytą wiadomością. Coburn znał również kilku oficerów wywiadu w jednostce wojskowej USA i często do nich dzwonił.

Dzisiaj miasto było stosunkowo spokojne. Nie było żadnych większych demonstracji. Ostatnie poważne zamieszki miały miejsce trzy dni wcześniej, drugiego grudnia, w pierwszy dzień strajku generalnego. Podano wówczas, że w walkach ulicznych zginęło kilkuset ludzi. Według informacji Coburna, spokój miał trwać aż do dziesiątego grudnia, muzułmańskiego święta Ashura.

Coburn martwił się o święto Ashura. Muzułmańskie zimowe święta w niczym nie przypominały Bożego Narodzenia. Był to dzień żałoby i postu po śmierci wnuka Proroka, Husejna, dzień pokuty za grzechy. Na ulice wyjdą ogromne procesje, a co gorliwsi wyznawcy będą się biczować. W takiej atmosferze łatwo mogło dojść do wybuchu histerii i nasilenia przemocy.

Tego roku, jak obawiał się Coburn, przemoc mogła skierować się przeciw Amerykanom.

Wiele niebezpiecznych zdarzeń przekonało go, że nastroje antyamerykańskie szybko przybierają na sile. Wsunięto mu pod drzwi kartkę z napisem: „Jeśli zależy ci na życiu i majątku, wynoś się z Iranu”. Podobne ostrzeżenia otrzymali jego przyjaciele. Na ścianie domu Coburna ktoś napisał: „Tutaj mieszkają Amerykanie”. Tłum demonstrantów przewrócił autobus, który dowoził jego dzieci do amerykańskiej szkoły. Innych pracowników EDS wygwizdano na ulicach, a ich samochody zostały zniszczone. Pewnego strasznego popołudnia Irańczycy z Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej – największego klienta EDS – wpadli w szał, zaczęli wybijać okna i palić portrety szacha. Urzędnicy EDS przebywający w budynku musieli zabarykadować się w biurze, dopóki tłum się nie rozszedł.

Dla Coburna jednak najbardziej złowróżbnym znakiem była zmiana, jaka dokonała się w zachowaniu jego gospodarza.

Podobnie jak większość Amerykanów w Teheranie, Coburn wynajmował połowę piętrowego domu: wraz z żoną i dziećmi zajmował piętro, podczas gdy rodzina gospodarza mieszkała na parterze. Kiedy Coburnowie wprowadzili się w marcu tego roku, gospodarz zajął się nimi życzliwie. Obie rodziny zaprzyjaźniły się. Coburn, który dyskutował z gospodarzem o religii, dostał od niego w prezencie angielski przekład Koranu, córka gospodarza zaś czytała ojcu na głos „Biblię” Coburna. Podczas weekendów razem wyjeżdżali na wycieczki. Scott, siedmioletni synek Coburna, wraz z synami gospodarza grywał na ulicy w piłkę. Pewnego weekendu Coburn dostąpił rzadkiego przywileju uczestnictwa w muzułmańskim weselu. Było to fascynujące. Mężczyźni i kobiety przez cały dzień przebywali oddzielnie, więc Coburn i Scott poszli z mężczyznami, a Liz – żona Coburna i ich trzy córki – z kobietami. Coburn w ogóle nie zobaczył panny młodej.

Z końcem lata wszystko się zmieniło. Skończyły się wspólne wycieczki. Gospodarz zakazał swym synom bawić się ze Scottem na ulicy. Stopniowo urwały się wszelkie kontakty pomiędzy rodzinami. Gospodarz surowo zabronił dzieciom rozmawiać z rodziną Coburna, nawet w granicach domu i podwórza.

Gospodarz wcale nie zaczął nagle nienawidzić Amerykanów. Pewnego wieczoru udowodnił, że nadal troszczy się o Coburnów. Na ulicy wybuchła strzelanina: jeden z synów gospodarza był na dworze po godzinie policyjnej i w chwili, gdy przełaził przez mur otaczający podwórze, żołnierze otworzyli do niego ogień. Coburn i Liz oglądali całe to zajście z werandy na swym piętrze. Liz bardzo się wystraszyła. Gospodarz przyszedł wtedy na górę, żeby ich uspokoić i opowiedzieć, co się stało. Widocznie jednak czuł, że dla własnego bezpieczeństwa nikt nie powinien przyłapać go na przyjaznych stosunkach z Amerykanami. Wiedział, skąd wiatr wieje. Dla Coburna był to następny zły znak.

Do uszu Coburna dotarła także pogłoska, jakoby w meczetach i na bazarach mówiono o świętej wojnie przeciwko Amerykanom, która miała rozpocząć się w święto Ashura. Święto zaczynało się już za pięć dni, a jednak Amerykanie w Teheranie byli zadziwiająco spokojni.

Coburn pamiętał, kiedy wprowadzono godzinę policyjną: nie przeszkadzało im to wcale w comiesięcznych rozgrywkach pokerowych. Po prostu on i koledzy z EDS zabierali ze sobą żony i dzieci, kładli je spać, po czym grali aż do rana. Przywykli już do odgłosów strzałów. Najcięższe walki toczyły się w starej, południowej części miasta, gdzie znajdował się bazar, a także w okolicach uniwersytetu; ale od czasu do czasu strzały rozlegały się wszędzie. W końcu wszyscy dziwnie na to zobojętnieli. Przerywano rozmowy i kontynuowano je, gdy strzelanina cichła, całkiem jak w Stanach, kiedy po niebie przelatują odrzutowce. Zupełnie jakby nie potrafili sobie wyobrazić, że to oni mogą stać się celem strzałów.

Coburn nie był pod tym względem przewrażliwiony. Strzelano do niego wiele razy. W Wietnamie pilotował bojowe helikoptery wspomagające piechotę oraz jednostki transportowe, lądujące na polach bitew z ładunkiem ludzi i sprzętu. Zabijał i widział, jak inni zabijali. W tamtych czasach armia nadawała odznaczenia lotnicze za każde dwadzieścia pięć godzin lotów bojowych; Coburn wrócił do kraju z trzydziestoma dziewięcioma takimi medalami. Otrzymał również dwa Krzyże Lotnicze, Srebrną Gwiazdę oraz kulę w łydkę – najmniej chronioną część ciała pilota helikoptera. W ciągu tych lat przekonał się, że nieźle trzymał się w akcji, gdy nie miał czasu na strach, ale już po wszystkim, kiedy wracał z akcji i przypominał sobie, przez co przeszedł, za każdym razem trzęsły się pod nim kolana.

Co najdziwniejsze, był wdzięczny losowi za to doświadczenie. Dojrzał szybko, a dzięki przejściom wojennym uzyskał przewagę nad swymi rówieśnikami w życiu cywilnym. Nabrał również zdrowego respektu dla odgłosów strzelaniny. Większość jego kolegów i ich żony nie podzielała tych poglądów. Za każdym razem, kiedy rozważano projekt ewakuacji, odrzucali ten pomysł. Zbyt wiele swego czasu, pracy i dumy zainwestowali w irański oddział korporacji EDS i nie chcieli wyjeżdżać. Ich żony zrobiły z wynajętych mieszkań prawdziwe ogniska rodzinne i poczyniły już przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Dzieci miały swe szkoły, swych przyjaciół, swoje rowery i swych czworonożnych ulubieńców. Z pewnością – wmawiali sobie wszyscy – jeśli tylko będziemy siedzieć cicho, to kłopoty nie staną się naszym udziałem.

Coburn próbował przekonać Liz, aby zabrała dzieci do Stanów, nie tylko dla ich bezpieczeństwa. Tłumaczył, że przecież może nadejść taki dzień, że będzie musiał ewakuować trzysta pięćdziesiąt osób za jednym zamachem, a wówczas nie chciałby, żeby niepokój o rodzinę przeszkadzał mu skoncentrować się na tym zadaniu. Liz jednak nie zgodziła się na wyjazd.

Westchnął na wspomnienie Liz. Była żywa i zabawna, wszyscy ją lubili, ale nie bardzo nadawała się na żonę szefa. EDS sporo wymagała od pracowników: jeśli trzeba było pracować całą noc, żeby skończyć robotę, pracowało się całą noc. Liz była oburzona. Dawniej, w Stanach, kiedy Coburn zajmował się rekrutacją nowych pracowników i jeździł po całym kraju, nieraz od poniedziałku do piątku nie było go w domu. Liz nie cierpiała takiego trybu życia. W Teheranie była szczęśliwa, ponieważ co wieczór miała męża w domu. Jeśli on zamierza tu zostać, to ona również – oświadczyła. Dzieciom też się tu podobało. Po raz pierwszy mieszkały za granicą i fascynował je odmienny język oraz kultura Iranu. Najstarsza Kim, jedenastolatka, była zbyt zarozumiała, żeby się przestraszyć. Ośmioletnia Kristi trochę się niepokoiła, ale zawsze była przewrażliwiona i skłonna do wyolbrzymiania niebezpieczeństw. Natomiast siedmioletni Scott i czteroletnia Kelly byli za mali, żeby rozumieć, co im grozi.

Zostali więc i czekali, aż sytuacja poprawi się – lub pogorszy.

Rozmyślania Coburna przerwało pukanie do drzwi. Wszedł Majid. Był to niski, krępy mężczyzna z bujnym wąsem, około pięćdziesiątki. Majid był niegdyś bogaty. Jego plemię posiadało dużo ziemi, ale straciło wszystko na skutek reformy rolnej w latach sześćdziesiątych. Obecnie Majid był zastępcą Coburna do spraw administracyjnych i użerał się z irańską biurokracją. Mówił płynnie po angielsku i był wyjątkowo zaradny. Coburn bardzo go lubił; kiedy przyjechał do Iranu z rodziną, Majid bardzo im pomógł.

– Wejdź – powiedział Coburn. – Siadaj. Co cię gnębi?

– Chodzi o Farę.

Coburn kiwnął głową. Fara, córka Majida, pracowała razem z ojcem. Do jej obowiązków należało pilnowanie, żeby wszyscy Amerykanie zatrudnieni w firmie mieli zawsze ważne wizy i zezwolenia na pobyt.

– Jakieś kłopoty? – zagadnął Coburn.

– Policja kazała jej wyjąć z akt dwa amerykańskie paszporty i nie mówić o tym nikomu.

Coburn zmarszczył brwi.

– Konkretnie, czyje paszporty?

– Paula Chiapparone’a i Billa Gaylorda.

Paul był szefem Coburna, kierownikiem oddziału irańskiego korporacji EDS. Bill był jego zastępcą i kierował największym przedsięwzięciem EDS, kontraktem z Ministerstwem Zdrowia.

– Co, u diabła, tu się dzieje?! – zdumiał się Coburn.

– Farze grozi wielkie niebezpieczeństwo – oświadczył Majid. – Kazano jej nikomu o tym nie mówić. Przyszła do mnie po radę. Oczywiście, powiedziałem ci, ale obawiam się, że Fara będzie miała poważne kłopoty.

– Czekaj, zacznijmy od początku – zaproponował Coburn. – Jak to się stało?

– Dziś rano miała telefon z policji, z wydziału wiz pobytowych, z sekcji amerykańskiej. Kazali jej przyjść do biura. Powiedzieli, że chodzi o Jamesa Nyfelera. Myślała, że to zwykła formalność. Przyjechała o wpół do dwunastej i zgłosiła się do kierownika sekcji amerykańskiej. Najpierw poprosił ją o paszport i zezwolenie na pobyt pana Nyfelera. Wyjaśniła mu, że pana Nyfelera nie ma już w Iranie. Potem zapytał o Paula Buchę. Powiedziała, że pana Buchy również nie ma w kraju.

– Naprawdę?

– Tak.

„Bucha b y ł w Iranie, ale Fara mogła o tym nie wiedzieć” – pomyślał Coburn. Bucha miał zezwolenie na pobyt stały, wyjechał i natychmiast wrócił. Nazajutrz miał lecieć do Paryża.

Majid mówił dalej:

– Urzędnik powiedział wtedy: „Zakładam, że pozostali dwaj też wyjechali”? Fara zobaczyła u niego na biurku cztery teczki i zapytała, o jakich dwóch chodzi. Odpowiedział, że o pana Chiapparone’a i pana Gaylorda. Wyjaśniła, że właśnie tego ranka odebrała zezwolenie na pobyt pana Gaylorda. Urzędnik kazał jej przynieść paszporty i zezwolenia na pobyt panów Gaylorda i Chiapparone’a. Miała to zrobić po cichu, żeby nie wywoływać podejrzeń.

– Co mu odpowiedziała? – zapytał Coburn.

– Że nie może dzisiaj przynieść paszportów. Kazał jej zgłosić się z dokumentami jutro rano. Powiedział, że jest za to osobiście odpowiedzialna i przekazał jej te instrukcje przy świadkach.

– To nie ma sensu – stwierdził Coburn.

– Jeśli dowiedzą się, że Fara ich nie posłuchała…

– Pomyślimy, jak ją zabezpieczyć – przerwał Coburn. Zastanawiał się, czy Amerykanie mają obowiązek okazywać paszporty na żądanie. On sam pokazywał paszport, kiedy miał drobny wypadek samochodowy, ale później dowiedział się, że nie musiał tego robić.

– Nie powiedzieli, po co im potrzebne te paszporty?

– Nie.

Bucha i Nyfeler byli poprzednikami Chiapparone’a i Gaylorda. Czy to było wytłumaczenie? Coburn nie miał pojęcia. Wstał.

– Przede wszystkim musimy zdecydować, co Fara ma powiedzieć na policji jutro rano – oznajmił. – Pomówię z Paulem Chiapparone i zaraz wracam.


* * *

Paul Chiapparone siedział w swoim gabinecie na parterze. On także miał biurko, parkiet i portret szacha na ścianie, i również był głęboko zatroskany.

Paul był to trzydziestodziewięcioletni mężczyzna średniego wzrostu, z lekką nadwagą – lubił bowiem dobrze zjeść. Ze swoją oliwkową cerą i gęstymi czarnymi włosami wyglądał jak typowy Włoch. Jego praca polegała na stworzeniu sprawnego, nowoczesnego systemu ubezpieczeń społecznych w prymitywnym kraju. Nie było to łatwe.

Na początku lat siedemdziesiątych Iran miał podstawowy system ubezpieczeń społecznych. System ten nie zapewniał jednak sprawnego potrącania składek i stwarzał tak duże możliwości defraudacji, że jeden człowiek mógł kilkakrotnie pobierać zasiłek na tę samą chorobę. Kiedy szach postanowił wydać część swoich dochodów z nafty, wynoszących dwadzieścia miliardów dolarów rocznie, by stworzyć państwo dobrobytu, EDS otrzymała kontrakt. EDS kierowała już programem służby zdrowia i opieki społecznej w kilku stanach USA, ale w Iranie trzeba było zaczynać od zera. Musieli wydrukować książki ubezpieczeniowe dla trzydziestu dwóch milionów Irańczyków, zorganizować potrącanie składek z poborów oraz przyznawanie zasiłków. Cały ten system, kierowany przez komputery, stanowił specjalność EDS.

Paul doszedł do wniosku, że różnica pomiędzy zainstalowaniem systemu przetwarzania danych w Stanach a zrobieniem tego w Iranie była taka sama, jak pomiędzy podgrzaniem zupy z puszki a przygotowaniem jej z naturalnych produktów. Często było to denerwujące. Irańczycy nie mieli rzutkości amerykańskich biznesmenów i z reguły sami stwarzali problemy zamiast je rozwiązywać. W centrali EDS w Dallas, w Teksasie, ludzie nie tylko dokonywali rzeczy niemożliwych, ale wszystko musiało być zrobione „na wczoraj”. Tutaj, w Iranie, wszystko było niemożliwe i każdą sprawę odkładano do jutra. Fardah – tłumaczone jako „jutro” – w praktyce oznaczało: „kiedyś w przyszłości”.

Paul znał tylko jedną metodę pokonywania trudności: ciężką pracę i determinację. Nie był geniuszem. W dzieciństwie nauka przychodziła mu ciężko, ale gdy jego ojciec, Włoch, z typową dla imigrantów wiarą w wykształcenie wypchnął go na studia, Paul ukończył je z dobrymi wynikami. Późniejszą karierę zawdzięczał wyłącznie swemu uporowi. Pamiętał jeszcze początki działalności EDS w Stanach w latach sześćdziesiątych, kiedy każdy nowy kontrakt mógł zadecydować o sukcesie lub porażce. Z jego pomocą EDS zdobyła powodzenie i stała się jedną z najbardziej dynamicznych firm na świecie. Paul był pewien, że operacja irańska również zakończy się sukcesem, zwłaszcza kiedy Jay Coburn, prowadzący program rekrutacyjno – szkoleniowy, dostarczy więcej Irańczyków na kierownicze stanowiska.

Mylił się jednak całkowicie i dopiero teraz zaczynał rozumieć dlaczego.

Kiedy w sierpniu 1977 roku przyjechał z rodziną do Iranu, petrodolarowa koniunktura już się skończyła. Rząd cierpiał na brak funduszów. Tego roku ustawa przeciw inflacji zwiększyła liczbę bezrobotnych, a właśnie wtedy na skutek nieurodzaju do miast zaczęło napływać coraz więcej głodujących wieśniaków. Despotyczną władzę szacha osłabiła polityka amerykańskiego prezydenta Jimmy’ego Cartera, głoszącego ochronę praw człowieka. Nadszedł czas politycznych niepokojów.

Z początku Paul nie interesował się zbytnio polityką lokalną. Wiedział o głosach niezadowolenia, ale głosy takie odzywały się niemal w każdym kraju na świecie, szach zaś z pozoru mocno dzierżył ster władzy. Paul, podobnie jak reszta świata, nie docenił znaczenia tego, co wydarzyło się w pierwszej połowie 1978 roku.

Siódmego stycznia gazeta „Etelaat” opublikowała ordynarną napaść na wygnanego ajatollacha nazwiskiem Chomeini, oskarżając go między innymi o homoseksualizm. Następnego dnia w leżącym osiemdziesiąt mil od Teheranu mieście Qom, głównym ośrodku nauczania religijnego w kraju, rozwścieczeni studenci teologii na znak protestu rozpoczęli strajk okupacyjny, który policja i wojsko krwawo stłumiły. Podczas dwudniowych zamieszek zginęło siedemdziesięciu ludzi. Po czterdziestu dniach duchowieństwo zgodnie z tradycją muzułmańską zorganizowało żałobną procesję dla uczczenia pamięci zabitych. Podczas niej doszło do dalszych rozruchów stłumionych przemocą. W czterdzieści dni później miała miejsce kolejna procesja… Odbywały się one przez całe sześć miesięcy i ofiar w ludziach było coraz więcej.

Patrząc wstecz, Paul domyślał się, że marsze te nazywano „procesjami żałobnymi” tylko po to, żeby obejść zarządzenie szacha, zakazujące demonstracji politycznych. Ale w owym czasie nie miał pojęcia, że na jego oczach rodzi się potężny i jak najbardziej polityczny ruch. Nikt tego nie dostrzegał.

W sierpniu 1978 roku Paul wyjechał na urlop do Stanów. (To samo zrobił ambasador USA w Iranie, William Sullivan). Paul uwielbiał wszystkie sporty wodne i wybrał się ze swoim kuzynem Joe Porrecą na wycieczkę wędkarską do Ocean City w New Jersey. Żona Paula, Ruthie, oraz córki Karen i Ann Marie pojechały do Chicago odwiedzić rodziców Ruthie. Paul był trochę zaniepokojony, ponieważ irańskie Ministerstwo Zdrowia nie zapłaciło dotąd rachunku EDS za czerwiec. Ale Irańczycy nie po raz pierwszy spóźniali się z zapłatą, toteż Paul pozostawił sprawę w rękach swojego zastępcy, Billa Gaylorda. Był całkowicie przekonany, że Bill wyciągnie od nich pieniądze.

Podczas pobytu Paula w USA z Iranu nadeszły złe wiadomości. Siódmego września wprowadzono prawo wojenne, a następnego dnia żołnierze zabili ponad stu ludzi demonstrujących na placu Jaleh w centrum Teheranu.

Kiedy rodzina Chiapparone wróciła do Iranu, panowała tam zupełnie inna atmosfera. Po raz pierwszy Paul i Ruthie usłyszeli w nocy strzały na ulicach. Przestraszyli się: nagle zrozumieli, że kłopoty Irańczyków oznaczają również kłopoty dla nich. Rozpoczęły się strajki. Wciąż odcinano dopływ elektryczności, posiłki jadano przy świecach, a Paul musiał nakładać w biurze płaszcz, żeby nie zmarznąć. Coraz trudniej było otrzymać pieniądze w banku, więc Paul zorganizował w biurze kantor wymiany dla pracowników. Kiedy kończył się olej do pieca centralnego ogrzewania, Paul chodził po ulicach, dopóki nie znalazł cysterny i nie przekupił kierowcy, żeby podjechał do domu i napełnił zbiorniki.

Kłopoty w pracy były o wiele poważniejsze. Minister zdrowia i opieki społecznej, doktor Sheikholeslamizadeh, został aresztowany na mocy 5 artykułu prawa wojennego, który pozwalał prokuratorowi uwięzić każdego bez podania powodu. W więzieniu przebywał również wiceminister Reza Neghabat, z którym Paul dotąd ściśle współpracował. Ministerstwo nadal nie zapłaciło czerwcowego rachunku ani też następnych, toteż obecnie było winne EDS ponad cztery miliony dolarów.

Przez dwa miesiące Paul próbował odzyskać te pieniądze. Osoby, z którymi poprzednio załatwiał sprawy, zniknęły. Ich następcy zazwyczaj nie odpowiadali na jego telefony. Czasami ktoś obiecywał, że zbada sprawę i zadzwoni później. Paul przez tydzień daremnie wyczekiwał na telefon i w końcu dzwonił jeszcze raz, żeby się dowiedzieć, że człowiek, z którym poprzednio rozmawiał, nie pracuje już w ministerstwie. Odwoływano umówione spotkania. Zadłużenie rosło co miesiąc o 1,4 miliona dolarów. 14 listopada Paul napisał do dr Heidargholi Emrani, wiceministra kierującego Organizacją Ubezpieczeń Społecznych, zawiadamiając go formalnie, że jeżeli ministerstwo nie zapłaci w ciągu miesiąca, EDS przerwie pracę. Szef Paula, dyrektor EDS World, powtórzył tę groźbę czwartego grudnia podczas osobistego spotkania z dr Emrani. To było wczoraj.

Jeśli EDS się wycofa, załamie się cały irański system ubezpieczeń społecznych. A jednak coraz wyraźniej widać było, że kraj zbankrutował i po prostu nie mógł płacić swych rachunków. Paul zastanawiał się, co teraz zrobi doktor Emrani?

Wciąż jeszcze myślał o tym, gdy Jay Coburn przyniósł mu odpowiedź.


* * *

Z początku do Paula nie dotarło, że próba kradzieży jego paszportu mogła świadczyć o zamiarze zatrzymania go, a zatem i EDS, w Iranie. Kiedy Coburn przedstawił mu fakty, Paul zapytał:

– Po co, u diabła, to zrobili?

– Nie wiem. Majid nie wie, Fara też nie.

Paul popatrzył na niego. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się w ciągu ostatnich miesięcy. Przed resztą pracowników Paul udawał pewność siebie, ale z Coburnem rozmawiał szczerze i często zasięgał jego rady, gdy byli sami, pytał Jaya, co naprawdę myśli.

– Przede wszystkim – odezwał się Coburn – musimy coś zrobić z Farą. Ona może mieć kłopoty.

– Będzie musiała coś im odpowiedzieć.

– Wykazać chęć współpracy?

– Niech im powie, że Nyfeler i Bucha wyjechali…

– Już im to powiedziała.

– Może na dowód pokazać ich wizy wyjazdowe.

– No tak – mruknął Coburn z powątpiewaniem – ale oni teraz interesują się raczej tobą i Billem.

– Może im powiedzieć, że nie trzymamy paszportów w biurze.

– Oni pewnie wiedzą, że to nieprawda… Fara dawniej zanosiła im paszporty.

– Niech powie, że kierownicy nie muszą trzymać paszportów w biurze.

– To może zrobić.

– Powinna wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę, dlaczego nie była w stanie wypełnić ich polecenia.

– Dobrze. Omówię to z nią i z Majidem. – Coburn myślał przez chwilę. – Wiesz, Bucha ma rezerwację na jutrzejszy samolot. Może po prostu wyjechać.

– Chyba powinien, skoro i tak myślą, że już go tu nie ma.

– Mógłbyś zrobić to samo.

Paul zastanowił się. Może rzeczywiście powinien wyjechać. Co wtedy zrobią Irańczycy? Pewnie będą próbowali zatrzymać kogoś innego.

– Nie – powiedział. – Jeśli mamy wyjechać, ja zrobię to ostatni.

– Więc mamy wyjechać? – podchwycił Coburn.

– Sam nie wiem.

Już od tygodni zadawali sobie to pytanie codziennie. Coburn opracował plan ewakuacji, taki, który można byłoby zrealizować w każdej chwili. Paul wahał się i ciągle nie podejmował decyzji. Wiedział, że główny szef w Dallas żądał jego wyjazdu. Ale to oznaczało porzucenie przedsięwzięcia, nad którym Paul pracował tak ciężko przez ostatnie sześć miesięcy.

– Nie wiem – powtórzył. – Zadzwonię do Dallas.


* * *

Tej nocy, kiedy Coburn leżał w łóżku obok Liz, pogrążony we śnie, zadzwonił telefon.

Coburn po omacku podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Mówi Paul.

– Cześć. – Coburn zapalił światło i spojrzał na zegarek. Była druga w nocy.

– Zaczynamy ewakuację – oznajmił Paul.

– W porządku.

Coburn odłożył słuchawkę i usiadł na brzegu łóżka. Właściwie doznał ulgi. Czekają go dwa czy trzy dni gorączkowej krzątaniny, ale potem przynajmniej będzie miał pewność, że ludzie, o których bezpieczeństwo tak długo się martwił, są z powrotem w Stanach, daleko od tych zwariowanych Irańczyków.

W myślach przebiegł plan, który przygotował na tę okoliczność. Najpierw musiał zawiadomić sto trzydzieści rodzin, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyjadą z kraju. Podzielił całe miasto na sektory, każdy sektor otrzymał dowódcę: wystarczyło do nich zadzwonić, a zawiadomią wszystkie rodziny. Przygotował ulotki, z których ewakuowani dowiedzą się, gdzie iść i co robić. Musiał tylko wypełnić blankiety, wpisać daty, godziny i numery lotów, a następnie powielić je i doręczyć odbiorcom.

Wybrał młodego, energicznego i zaradnego irańskiego inżyniera, Rashida, przydzielając mu zadanie opiekowania się mieszkaniami, samochodami oraz zwierzętami domowymi pozostawionymi przez wyjeżdżających Amerykanów. Wszystko to można było odesłać do kraju później, drogą morską. Wyznaczył niewielką grupę, która miała załatwić bilety na samolot i zorganizować transport na lotnisko.

Wreszcie przeprowadził z kilkoma osobami próbną ewakuację na małą skalę.

Próba wypadła zadowalająco.

Coburn ubrał się i zaparzył kawę. W ciągu paru najbliższych godzin i tak nie mógł nic zrobić, ale zdenerwowanie nie pozwalało mu zasnąć.

O czwartej rano zadzwonił do kilku członków grupy transportowej, obudził ich i kazał zgłosić się do niego w „Bukareszcie” zaraz po godzinie policyjnej.

Godzina policyjna zaczynała się o dziewiątej wieczorem i kończyła o piątej rano. Przez godzinę Coburn siedział paląc papierosy, pijąc mnóstwo kawy i przeglądając swoje notatki.

Kiedy zegar z kukułką w hallu wybił piątą, Coburn stał już przy frontowych drzwiach, gotów do wyjścia.

Na dworze była gęsta mgła. Coburn wsiadł do samochodu i ruszył w stronę „Bukaresztu”, wlokąc się w tempie piętnastu mil na godzinę.

Trzy przecznice dalej z mgły wyskoczyło pół tuzina żołnierzy. Stanęli półkolem przed maską samochodu, celując z karabinów w przednią szybę.

– Cholera jasna! – zaklął Coburn.

Jeden z żołnierzy nie zdążył załadować broni. Próbował wepchnąć magazynek tyłem. Magazynek nie wchodził. Żołnierz upuścił go i przykląkł na jedno kolano, macając po ziemi w poszukiwaniu zguby. Coburn roześmiałby się na ten widok, gdyby nie był taki przestraszony.

Oficer wrzasnął coś do Coburna w farsi. Coburn opuścił szybę, pokazał oficerowi swój zegarek i powiedział:

– Już po piątej.

Żołnierze naradzili się. Oficer wrócił i zażądał od Coburna dowodu tożsamości.

Coburn czekał niespokojnie. To był najgorszy dzień, by zostać aresztowanym. Czy oficer uwierzy, że to jego zegarek spóźnia się, a zegarek Coburna chodzi dobrze?

Wreszcie żołnierze odsunęli się, a oficer machnięciem ręki kazał Coburnowi jechać.

Coburn westchnął z ulgą i powoli ruszył. Taki właśnie był Iran.


* * *

Grupa transportowa Coburna zabrała się do roboty: rezerwowała miejsca w samolotach, zamawiała autobusy dowożące ludzi na lotnisko i powielała ulotki na fotokopiarkach. O dziesiątej rano Coburn zebrał w „Bukareszcie” dowódców sektorów i kazał im dzwonić do ewakuowanych rodzin.

Dla większości zarezerwował bilety na lot PanAmem do Istambułu w piątek, ósmego grudnia. Pozostali – w tym Liz Coburn z czwórką dzieci – polecą Lufthansą do Frankfurtu tego samego dnia.

Gdy tylko potwierdzono rezerwacje, dwaj wyżsi urzędnicy z centrali EDS, Merv Stauffer i T. J. Marquez, wyjechali z Dallas do Istambułu, żeby powitać ewakuowanych, umieścić ich w hotelach i zorganizować następny etap ich podróży do kraju.

W ciągu dnia plan uległ nieznacznej zmianie. Paul nadal nie miał ochoty zostawiać swej pracy. Zaproponował, żeby niewielka część personelu – około dziesięciu starszych urzędników – pozostała na miejscu i pilnowała biura na wypadek, gdyby sytuacja w Iranie się unormowała i EDS mogła podjąć normalną działalność. Dallas wyraziło zgodę. Wśród ochotników, którzy zgłosili się, by zostać, był sam Paul, jego zastępca Bill Gaylord, Jay Coburn i prawie wszyscy członkowie jego grupy transportowej. Dwie osoby zostały na miejscu wbrew własnej woli: Carl i Vicki Commons. Vicki była w dziewiątym miesiącu ciąży. Zamierzali wyjechać po urodzeniu się dziecka.

W piątek rano zespół Coburna, z kieszeniami wypchanymi banknotami o nominale 10000 rialów (około 140 dolarów) na łapówki, praktycznie opanował całą sekcję lotniska Mehrabad w zachodnim Teheranie. Ludzie Coburna wypisywali bilety za kontuarem linii PanAmu, asystowali przy kontroli paszportów w sali odlotów i kręcili się przy wózkach z bagażem. Samolot był przepełniony, jednak dzięki łapówkom wszyscy pracownicy EDS dostali miejsca na pokładzie.

Były dwa wyjątkowo trudne momenty. Żona pracownika EDS posiadająca paszport australijski nie mogła otrzymać wizy wyjazdowej, ponieważ wszystkie urzędy irańskie wydające wizy strajkowały. Jej mąż i dzieci nie potrzebowali wiz, mieli paszporty amerykańskie. Kiedy mąż dotarł do biurka kontroli dokumentów, podał swój paszport i paszporty dzieci wraz z sześcioma czy siedmioma innymi paszportami. Podczas gdy strażnicy usiłowali je posortować, ludzie z EDS w kolejce zaczęli się pchać i narobili zamieszania. Kilku z grupy Coburna awanturowało się głośno przy biurku, udając rozgniewanych opóźnieniem. W całym tym zamęcie kobieta z australijskim paszportem przeszła przez salę odlotów nie zatrzymywana.

Inna rodzina z EDS adoptowała irańskie dziecko i nie zdążyła jeszcze wyrobić mu paszportu. Dziecko, zaledwie kilkumiesięczne, zasnęło na rękach matki.

Żona innego pracownika EDS, Kathy Marketos, o której mówiono, że odważy się na wszystko, wzięła śpiące dziecko pod pachę, zakryła je narzuconym luźno płaszczem przeciwdeszczowym i zaniosła do samolotu.

Niemniej jednak upłynęło wiele godzin, zanim pasażerowie zajęli miejsca na pokładzie. Oba loty były opóźnione. Na lotnisku nie można było dostać nic do jedzenia, a ewakuowani byli bardzo głodni, więc tuż przed godziną policyjną grupa Coburna wyruszyła na miasto, wykupując całą żywność, jaka im wpadła w ręce.

Ogołocili do cna kilka stoisk kuche – były to uliczne stragany, na których sprzedawano słodycze, owoce i papierosy – oraz odkupili od smażalni Kentucky Fried Chicken cały zapas bułek. Kiedy wrócili na lotnisko i w sali odlotów rozdzielili żywność pomiędzy pracowników EDS, o mało nie zlinczował ich tłum innych głodnych pasażerów, czekających na te same loty. W drodze powrotnej z miasta dwóch członków grupy zatrzymano za pogwałcenie godziny policyjnej, ale żołnierz, który ich aresztował, pobiegł za innym uciekającym samochodem; ludzie z EDS odjechali, kiedy żołnierz strzelał w drugą stronę.

Samolot do Istambułu odleciał tuż po północy. Samolot do Frankfurtu, opóźniony o trzydzieści jeden godzin, odleciał następnego dnia.

Coburn i większość ludzi z jego grupy spędzili noc w „Bukareszcie”. W domach nikt na nich nie czekał.

Podczas gdy Coburn kierował ewakuacją, Paul usiłował dowiedzieć się, kto i dlaczego chciał skonfiskować jego paszport.

Zastępca administracyjny Paula, Rich Gallagher, był młodym Amerykaninem, który nieźle sobie radził z irańską biurokracją. Gallagher należał do tych, którzy na ochotnika zgodzili się pozostać w Teheranie. Jego żona Cathy została również. Miała dobrą posadę w jednostce wojskowej USA w Teheranie. Gallagherowie nie chcieli wyjeżdżać. W dodatku nie mieli dzieci, o które musieliby się martwić – martwili się tylko o pudla imieniem Buffy.

Tego samego dnia, kiedy Farze polecono przynieść paszporty – piątego grudnia – Gallagher złożył wizytę w ambasadzie amerykańskiej wraz z człowiekiem, którego paszportu również zażądano od Fary, Paulem Bucha. Bucha nie pracował już w Iranie, ale bawił w mieście przejazdem.

Spotkali się z konsulem generalnym Lou Goeltzem. Goeltz, doświadczony dyplomata, był tęgim, łysiejącym mężczyzną po pięćdziesiątce z wianuszkiem siwych włosów, przypominającym z wyglądu świętego Mikołaja. Towarzyszył mu irański pracownik ambasady, Ali Jordan.

Goeltz poradził, żeby Bucha złapał swój samolot. Fara powiedziała policji – w dobrej wierze – że nie ma go w Iranie, a oni widocznie jej uwierzyli. Bucha miał wszelkie szansę wymknąć się niepostrzeżenie.

Goeltz zaproponował również, że przechowa paszporty i zezwolenia pobytowe Paula oraz Billa. Wówczas, jeśli policja formalnie zażąda wydania tych dokumentów, EDS będzie mogła odesłać ich do ambasady.

Tymczasem Ali Jordan skontaktuje się z policją i spróbuje się dowiedzieć, o co, u diabła, im chodzi.

Jeszcze tego samego dnia dokumenty przekazano do ambasady.

Następnego ranka Bucha odleciał. Gallagher zadzwonił do ambasady. Ali Jordan rozmawiał z generałem Biglari z Departamentu Policji w Teheranie. Biglari oznajmił, że Paul i Bill są zatrzymani w kraju i zostaną aresztowani, jeśli spróbują wyjechać.

Gallagher zapytał, z jakiego powodu.

Są zatrzymani jako „koronni świadkowie dochodzenia”, tyle dowiedział się Jordan.

– Jakiego dochodzenia? Jordan nie wiedział.

Paul, wysłuchawszy sprawozdania Gallaghera, był równie zdumiony, co zaniepokojony. Nie uczestniczył w żadnym wypadku drogowym, nie był zamieszany w żadne przestępstwo, nie miał żadnych powiązań z CIA… Kogo lub czego dotyczyło dochodzenie? EDS? Czy też dochodzenie było zwykłym pretekstem, żeby zatrzymać w Iranie Paula i Billa, którzy kierowali komputerowym systemem ubezpieczeń społecznych?

Policja poszła na jedno ustępstwo. Ali Jordan oświadczył, że policja ma prawo skonfiskować zezwolenia na pobyt, które należały do rządu irańskiego, ale nie paszporty, stanowiące własność rządu USA. Generał Biglari przyznał mu rację.

Nazajutrz Gallagher i Ali Jordan poszli na posterunek policji, żeby przekazać dokumenty generałowi Biglari. Po drodze Gallagher zapytał Jordana, czy jego zdaniem Paul i Bill mogą zostać oskarżeni o jakieś przestępstwo.

– Bardzo wątpię – odpowiedział Jordan.

Na posterunku policji generał ostrzegł Jordana, że ambasada poniesie pełną odpowiedzialność, jeśli Paul i Bill jakimś sposobem uciekną z kraju – na przykład na pokładzie amerykańskiego samolotu wojskowego.

Następnego dnia – ósmego grudnia, w dzień ewakuacji – Lou Goeltz zadzwonił do EDS. Dowiedział się przez swoją wtyczkę w irańskim Ministerstwie Sprawiedliwości, że dochodzenie, którego koronnymi świadkami mieli być Paul i Bill, dotyczyło oskarżenia o korupcję wobec uwięzionego ministra zdrowia, doktora Sheikholeslamizadeha.

Dowiedziawszy się wreszcie, o co chodzi, Paul doznał pewnej ulgi. Na szczęście mógł powiedzieć policji prawdę: EDS nie dawała łapówek. Wątpił zresztą, czy ktokolwiek je wręczał. Urzędnicy irańscy byli z reguły skorumpowani, ale dr Sheik – jak w skrócie nazywał go Paul – wydawał się ulepiony z innej gliny.

Z wykształcenia chirurg ortopeda, miał chłonny umysł oraz imponujące zdolności organizacyjne. W Ministerstwie Zdrowia otaczał się młodymi, zdolnymi menedżerami, którzy potrafili pokonywać biurokratyczne trudności. Projekt EDS był tylko częścią jego ambitnego planu: dr Sheik chciał, żeby irańska służba zdrowia dorównała amerykańskiej. Paul nie przypuszczał, żeby taki człowiek mógł brać łapówki.

Paul nie miał się czego bać – o ile informacje wtyczki Goeltza były prawdziwe. Ale czy na pewno były? Dr Sheik został aresztowany przed trzema miesiącami. Byłby to dziwny zbieg okoliczności, gdyby Irańczycy przypomnieli sobie o Paulu i Billu akurat wtedy, gdy Paul zagroził przerwaniem przez EDS pracy, jeśli ministerstwo nie zapłaci rachunków.

Po ewakuacji pozostali w Iranie pracownicy EDS przeprowadzili się do dwóch domów i święto Ashura – 10 i 11 grudnia – spędzili na grze w pokera. W jednym domu grano wysoko, a w drugim nisko. Paul i Bill grali wysoko. Dla bezpieczeństwa zaprosili dwóch „ochroniarzy” znajomych Coburna z wojskowego wywiadu – którzy mieli broń. Przy stolikach nie pozwalano na noszenie broni, toteż „ochroniarze” pozostawili ją w hallu.

Wbrew oczekiwaniom święto Ashura minęło stosunkowo spokojnie: miliony Irańczyków wzięły udział w antyrządowych demonstracjach na terenie całego kraju, ale aktów przemocy było niewiele.

Kiedy święto się skończyło, Paul i Bill ponownie zaczęli się zbierać do wyjazdu, spotkała ich jednak przykra niespodzianka. Na początek, poprosili Lou Goeltza z ambasady, aby zwrócił im paszporty. Goeltz oznajmił, że w takim razie będzie musiał poinformować o tym generała Biglari, czyli innymi słowy uprzedzić policję, że Paul i Bill planują ucieczkę.

Goeltz twierdził, że przyjmując paszporty uprzedził pracowników EDS, że taki właśnie układ zawarł z policją. Widocznie jednak powiedział to bardzo cicho, gdyż nikt sobie tego nie przypominał.

Paul był wściekły. Dlaczego Goeltz w ogóle musiał zawierać jakiś układ z policją? Nie musiał im mówić, co zrobił z amerykańskimi paszportami. Przecież, na miłość boską, nie wysłano go tutaj, żeby pomagał policji! Ambasada miała pomagać Amerykanom, nie?

Czy Goeltz mógłby machnąć ręką na tę głupią umowę i zwrócić im paszporty po cichu albo przynajmniej zawiadomić policję dopiero wtedy, kiedy Paul i Bill będą już bezpieczni w domu? Absolutnie wykluczone – oświadczył Goeltz. Gdyby naraził się policji, wszyscy mieliby kłopoty, a on sam musiał troszczyć się o pozostałe dwanaście tysięcy Amerykanów przebywających w Iranie. Poza tym nazwiska Paula i Billa umieszczono na czarnej liście ochrony lotniska i gdyby nawet mieli wszystkie dokumenty w porządku, kontrola paszportowa nigdy by ich nie przepuściła.

Gdy do Dallas dotarła wiadomość, że Paul i Bill na dobre utknęli w Iranie, EDS i prawnicy rozpoczęli energiczną akcję. Nie mieli już tak dobrych kontaktów w Waszyngtonie jak dawniej, za czasów administracji republikanów, ale zostało tam jeszcze paru ich przyjaciół. Rozmawiali z Bobem Straussem, głównym arbitrem od spornych spraw w Białym Domu, który przypadkiem pochodził z Teksasu. Z admirałem Tomem Moorerem, byłym Szefem Połączonych Sztabów Marynarki, Lotnictwa i Wojsk Lądowych, który znał wielu generałów kierujących obecnie wojskowym rządem w Iranie. Z Richardem Helmsem, byłym dyrektorem CIA i poprzednim ambasadorem USA w Iranie. Na skutek nacisku, jaki EDS wywierała na Departament Stanu, ambasador amerykański w Iranie William Sullivan poruszył sprawę Paula i Billa na spotkaniu z premierem Iranu, generałem Azhari.

Nic nie pomogło.

Minęło trzydzieści dni – termin, jaki Paul dał Irańczykom na zapłacenie długu. 16 grudnia Paul przesłał doktorowi Emrani formalne wypowiedzenie kontraktu. Ale jeszcze nie zrezygnował do końca. Zaproponował, żeby kilku już ewakuowanych urzędników wróciło do Teheranu, okazując tym gotowość EDS do ponownego nawiązania rozmów z ministerstwem. Niektórzy z nich, ośmieleni spokojnym przebiegiem święta Ashura, sprowadzili nawet swe rodziny.

Ani ambasada, ani pracownicy EDS w Teheranie nie mogli się dowiedzieć, kto wydał rozkaz zatrzymania Paula i Billa. Informację tę zdobył w końcu od generała Biglari Majid, ojciec Fary. Dochodzenie prowadził sędzia śledczy Hosain Dadgar, urzędnik średniego szczebla w prokuraturze, zatrudniony w wydziale, który zajmował się przestępstwami administracyjnymi i posiadał bardzo szerokie uprawnienia. Dadgar kierował śledztwem w sprawie dr Sheika, uwięzionego byłego ministra zdrowia.

Skoro ambasada nie potrafiła przekonać Irańczyków, żeby wypuścili Paula i Billa z kraju i nie mogła też oddać im paszportów, to czy nie mogłaby przynajmniej załatwić, żeby ten Dadgar przesłuchał ich jak najszybciej i zwolnił jeszcze przed Bożym Narodzeniem? Boże Narodzenie niewiele znaczy dla Irańczyków – odpowiedział Goeltz – ale Nowy Rok, to co innego, spróbuję więc – dodał – załatwić przesłuchanie przed Nowym Rokiem.

W drugiej połowie grudnia ponownie wybuchły zamieszki. Pracownicy EDS natychmiast opracowali plan drugiej ewakuacji. Trwał strajk generalny. Eksport nafty, główne źródło dochodów rządu, został całkowicie wstrzymany, co zredukowało do zera szansę EDS na otrzymanie zapłaty. Tak niewielu Irańczyków zgłaszało się do pracy w ministerstwie, że ludzie z EDS nie mieli nic do roboty i Paul odesłał połowę z nich do Stanów na święta.

Paul spakował bagaże, zamknął dom i przeniósł się do hotelu Hiltona, gotów do wyjazdu przy pierwszej sposobności.

Miasto huczało od pogłosek. Jay Coburn wyławiał najbardziej interesujące i przekazywał Paulowi. Najbardziej niepokojącą wiadomość przekazała Bunny Fleischaker, Amerykanka mająca przyjaciół w Ministerstwie Sprawiedliwości. Bunny pracowała dawniej dla EDS w Stanach i chociaż w Teheranie zajmowała się czymś innym, nadal utrzymywała kontakty z firmą. Zadzwoniła do Coburna, żeby mu powiedzieć, że Ministerstwo Sprawiedliwości zamierza aresztować Paula i Billa.

Paul przedyskutował to z Coburnem. Ambasada USA nie potwierdziła wiadomości. Zgodzili się obaj, że ambasada z pewnością ma lepsze rozeznanie niż Bunny Fleischaker. Postanowili nie podejmować żadnych działań.

Paul spędził spokojnie Wigilię z kilkoma kolegami w domu Pata Sculleya, młodego kierownika z EDS, który z własnej woli wrócił do Teheranu. Żona Sculleya, Mary, wróciła razem z nim i to ona przygotowała wigilijną kolację. Paul tęsknił za Ruthie i dzieciakami.

Dwa dni po Bożym Narodzeniu odezwała się ambasada. Udało im się zorganizować spotkanie Paula i Billa z sędzią śledczym Hosainem Dadgarem. Spotkanie miało się odbyć następnego ranka, 28 grudnia, w budynku Ministerstwa Zdrowia przy alei Eisenhowera.

Bill Gaylord wszedł do gabinetu Paula parę minut po dziewiątej z filiżanką kawy. Ubrany był w tradycyjny strój EDS: garnitur, białą koszulę, dyskretny krawat i czarne półbuty.

Bill, podobnie jak Paul, był krępym, średniego wzrostu mężczyzną w wieku trzydziestu dziewięciu lat, ale na tym kończyło się podobieństwo. Paul miał ciemną cerę, gęste brwi, duży nos i głęboko osadzone oczy, w zwykłym ubraniu często brano go za Irańczyka, dopóki nie otworzył ust i nie przemówił po angielsku z nowojorskim akcentem. Bill miał płaską, okrągłą twarz i bardzo jasną cerę. Wyglądał na typowego Anglika.

Mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj byli rzymskimi katolikami, chociaż Bill był bardziej pobożny. Obaj lubili dobrze zjeść. Obaj odbywali praktykę inżynierską przy systemach komputerowych i podjęli pracę w EDS w połowie lat sześćdziesiątych. Bill w 1965, a Paul w 1966 roku. Obaj zrobili świetne kariery w EDS, ale Paul piastował wyższe stanowisko niż Bill, chociaż rozpoczął pracę rok później. Bill znał na wylot działalność służby zdrowia i świetnie umiał kierować ludźmi, lecz nie był tak dynamiczny i zawzięty jak Paul. Bill musiał zawsze wszystko starannie przemyśleć i zaplanować. Paul nigdy nie martwił się o Billa podczas ważnych wystąpień: Bill przygotowywał sobie każde słowo.

Dobrze im się razem pracowało. Kiedy Paul zanadto się śpieszył, Bill powstrzymywał go i zmuszał do zastanowienia. Kiedy Bill zbytnio zagłębiał się w szczegóły, Paul ponaglał go do działania.

Zawarli znajomość jeszcze w Stanach, ale tak naprawdę dobrze poznali się w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy. Kiedy Bill w marcu przybył do Teheranu, mieszkał u Paula, dopóki nie przyjechała jego żona, Emily, z dziećmi. Paul czuł się za niego odpowiedzialny: byłoby wstyd, gdyby Bill miał tu w Iranie kłopoty. Bill najbardziej ze wszystkich przejmował się zamieszkami i strzelaniną – może dlatego, że był tu od niedawna, a może z natury skłonny był martwić się. Kłopoty z paszportami potraktował znacznie poważniej niż Paul. Pewnego razu zaproponował nawet, aby obaj pojechali pociągiem do północno – wschodniego Iranu i przekroczyli granicę rosyjską. Nikt nie będzie przecież podejrzewał dwóch amerykańskich biznesmenów o zamiar ucieczki do Związku Radzieckiego.

Poza tym Bill bardzo tęsknił za Emily i dziećmi. Paul czuł się tu trochę winny, ponieważ to on ściągnął Billa do Iranu.

Ale ich kłopoty zbliżały się do końca. Dzisiaj spotkają się z panem Dadgarem i otrzymają z powrotem paszporty. Bill miał rezerwację na jutrzejszy samolot. Emily zamierzała wydać powitalne przyjęcie w sylwestra. Wkrótce wszystko to minie jak zły sen.

Paul uśmiechnął się do Billa.

– Możemy jechać?

– W każdej chwili.

– Zabierzmy Abolhasana.

Paul podniósł słuchawkę telefonu. Abolhasan był najstarszym rangą Irańczykiem zatrudnionym w EDS i uczył Paula irańskich metod prowadzenia interesów. Był synem wybitnego prawnika, ożenił się z Amerykanką i bardzo dobrze mówił po angielsku. Między innymi zajmował się tłumaczeniem kontaktów EDS na język farsi. Dzisiaj miał być tłumaczem Paula i Billa podczas spotkania z Dadgarem.

Zjawił się natychmiast w gabinecie Paula. Trzej mężczyźni wyruszyli. Nie zabrali ze sobą adwokata. Ambasada powiadomiła ich, że spotkanie to będzie zwykłą formalnością. Zabranie adwokata byłoby nie tylko bezcelowe, ale mogłoby urazić Dadgara i obudzić w nim podejrzenie, że Paul i Bill coś ukrywają. Paul chciał, żeby ktoś z ambasady był obecny podczas spotkania, ale Lou Goeltz odrzucił ten pomysł: wysłanie przedstawiciela ambasady na takie spotkanie byłoby sprzeczne z normalnym trybem postępowania. Goeltz poradził jednak Paulowi i Billowi, żeby wzięli ze sobą dokumenty potwierdzające datę ich przyjazdu do Iranu, oficjalne stanowiska oraz zakres obowiązków.

Podczas gdy samochód przedzierał się przez zatłoczone jak zwykle ulice Teheranu, Paul był nieco przygnębiony. Cieszył się wprawdzie, że wraca do domu, ale radość tę zatruwała świadomość porażki. Przyjechał przecież do Iranu, aby stworzyć tu filię EDS, a tymczasem musiał zwinąć interes. Jakkolwiek by na to patrzeć, pierwsza zagraniczna inwestycja firmy okazała się niewypałem. Nie było winą Paula, że irańskiemu rządowi zabrakło pieniędzy, niezbyt go to jednak pocieszało. Wymówki nie usprawiedliwią klęski.

Przejechali obsadzoną drzewami aleję Eisenhowera, szeroką i prostą, jak amerykańskie autostrady, skręcając na dziedziniec przed kwadratowym dziewięciopiętrowym budynkiem, odsuniętym od ulicy i pilnowanym przez żołnierzy z karabinami. Był to Urząd Ubezpieczeń Społecznych, podległy Ministerstwu Zdrowia i Opieki Społecznej. Tutaj miał powstać zalążek nowego irańskiego państwa dobrobytu. Tutaj rząd irański i EDS pracowały ramię w ramię, żeby stworzyć system ubezpieczeń społecznych. EDS zajmowała całe szóste piętro – tam również był gabinet Billa.

Paul, Bill oraz Abolhasan pokazali przepustki i weszli. Korytarze były puste i brudne, w budynku było zimno: znowu wyłączono ogrzewanie. Skierowano ich do gabinetu pana Dadgara.

Dadgar siedział za szarym stalowym biurkiem w małym pokoju o brudnych ścianach. Na biurku leżały notes i pióro. Przez okno Paul widział centrum informatyczne, które EDS budowała w pobliżu.

Abolhasan przedstawił wszystkich. Przy biurku Dadgara siedziała na krześle Iranka: nazywała się Nourbash i była tłumaczką Dadgara.

Wszyscy usiedli na zniszczonych metalowych krzesłach. Podano herbatę. Dadgar zaczął mówić w języku farsi. Głos miał cichy, raczej niski i całkowicie pozbawiony intonacji. Czekając na tłumaczenie Paul przyglądał mu się. Dadgar był niskim, krępym mężczyzną około pięćdziesiątki i z niewyjaśnionych powodów przypominał Paulowi Archiego Bunkera. Miał ciemną cerę i włosy zaczesane do przodu, jakby chciał ukryć łysinę. Nosił wąsy i okulary, ubrany był w ciemny garnitur.

Gdy Dadgar skończył, Abolhasan powiedział:

– Ostrzega, że ma prawo was aresztować, jeśli uzna wasze odpowiedzi za niezadowalające. Jeśli o tym nie wiedzieliście, możecie odłożyć przesłuchanie, żeby dać adwokatom czas na zebranie kaucji.

Paul był zdumiony tym oświadczeniem, ale przeanalizował je szybko, jak każdą inną handlową decyzję. „OK – pomyślał – w najgorszym razie facet nam nie uwierzy i będzie chciał nas aresztować, ale nie jesteśmy mordercami, wyjdziemy za kaucją w ciągu dwudziestu czterech godzin. Otrzymamy zakaz opuszczania kraju, będziemy musieli spotkać się z adwokatami i wyjaśnić sprawę, ale teraz jesteśmy w niewiele lepszej sytuacji”.

Popatrzył na Billa.

– Jak sądzisz?

Bill wzruszył ramionami.

– Goeltz mówił, że to zwykła formalność. Dadgar wspomniał o kaucji chyba po to, żeby przypomnieć nam o naszych prawach.

Paul przytaknął.

– Z pewnością nie chcemy odkładać przesłuchania.

– Więc skończmy z tym.

Paul odwrócił się do pani Nourbash.

– Proszę powiedzieć panu Dadgarowi, że żaden z nas nie popełnił przestępstwa i nie jesteśmy zamieszani w przestępstwo, mamy więc pewność, że nie zostaniemy o nic oskarżeni. Dlatego chcielibyśmy zakończyć to dzisiaj, żeby wrócić do domu.

Pani Nourbash przetłumaczyła.

Dadgar oświadczył, że chciałby najpierw przesłuchać Paula na osobności. Billy ma wrócić za godzinę. Bill wyszedł.


* * *

Bill poszedł do swojego gabinetu na szóstym piętrze. Podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer „Bukaresztu” i poprosił Lloyda Briggsa. Briggs był w firmie trzeci w hierarchii po Paulu i Billu.

– Dadgar mówi, że ma prawo nas aresztować – poinformował go Bill. – Może będziemy musieli złożyć kaucję. Zadzwoń do miejscowych adwokatów i dowiedz się, co to znaczy.

– Jasne – powiedział Briggs. – Gdzie jesteś?

– W moim gabinecie w ministerstwie.

– Zadzwonię do ciebie.

Bill odłożył słuchawkę i czekał. Groźba aresztowania była wręcz śmieszna – mimo powszechnej korupcji panującej w nowoczesnym państwie irańskim EDS nigdy nie dawała łapówek, żeby zdobyć kontrakt. A nawet gdyby były jakieś łapówki, Bill nie mógł z tym mieć nic wspólnego; zajmował się dostarczaniem produktu, a nie walką o rynek.

Biggs odezwał się po paru minutach.

– Nie masz się o co martwić – oświadczył. – Nie dalej jak w zeszłym tygodniu facet oskarżony o morderstwo wyszedł za kaucją półtora miliona rialów. Bill przeliczył szybko: dwadzieścia tysięcy dolarów. EDS chyba mogła tyle zapłacić. Od paru tygodni trzymali w sejfie zapas gotówki, zarówno z powodu strajku banków, jak i na wypadek ewakuacji.

– Ile mamy w sejfie?

– Około siedmiu milionów rialów plus piętnaście tysięcy dolarów. „A więc – pomyślał Bill – nawet jeśli zostaniemy aresztowani, będziemy mogli od razu wpłacić kaucję”.

– Dzięki – powiedział. – Trochę mi ulżyło.


* * *

Na dole Dadgar zapisał imię i nazwisko Paula, datę i miejsce urodzenia, nazwę uczelni, staż pracy przy komputerach oraz kwalifikacje. Obejrzał również dokładnie dokument oficjalnie mianujący Paula kierownikiem irańskiego oddziału korporacji Electronic Data Systems. Następnie kazał Paulowi opowiedzieć, w jaki sposób EDS uzyskała kontrakt z Ministerstwem Zdrowia. Paul głęboko zaczerpnął powietrza.

– Przede wszystkim chciałbym przypomnieć, że w okresie, kiedy zawierano kontrakt, nie było mnie w Iranie, dlatego nie dysponuję informacjami z pierwszej ręki. Postaram się jednak opowiedzieć wszystko, co mi wiadomo w tej sprawie.

Pani Nourbash przetłumaczyła. Dadgar skinął głową.

Paul mówił dalej, powoli, starannie dobierając słowa, aby ułatwić tłumaczenie.

– W roku 1975 pracownik EDS Paul Bucha dowiedział się, że ministerstwo poszukuje firmy komputerowej wyspecjalizowanej w problematyce ubezpieczeń zdrowotnych oraz opieki społecznej. Paul Bucha przyjechał do Teheranu, spotkał się z oficjalnymi przedstawicielami ministerstwa i ustalił rodzaj oraz zakres zleconych prac. Powiedziano mu, że ministerstwo otrzymało już oferty od Louis Bergera i Company, Marsha i MacClennana, ISIRAN-u, UNIVAC-u, piątej zaś propozycji oczekują od firmy Cap Gemini Sogeti. Bucha oświadczył, że EDS jest najlepszą firmą komputerową w Stanach Zjednoczonych, wyspecjalizowaną właśnie w tego rodzaju obsłudze służby zdrowia. Zaproponował przeprowadzenie badań wstępnych za darmo. Oferta została przyjęta.

Kiedy Paul czekał na przetłumaczenie, zauważył, że pani Nourbash mówiła krócej od niego, a Dadgar zapisał jeszcze mniej. Zaczął mówić wolniej i znacznie częściej robił przerwy.

– Ministerstwo widocznie zainteresowało się propozycją EDS, ponieważ zleciło nam wykonanie szczegółowych badań na sumę dwustu tysięcy dolarów. Rezultaty tych badań przedstawiliśmy w październiku 1975 roku. Ministerstwo przyjęło nasze ofertę i rozpoczęło negocjacje. Do sierpnia 1976 roku uzgodniono warunki kontraktu.

– Czy wszystko było załatwiane uczciwie? – zapytał Dadgar za pośrednictwem tłumaczki.

– Absolutnie uczciwie – odparł Paul. – Trzy miesiące trwało uzyskanie wszelkich potrzebnych zezwoleń od rozmaitych urzędów państwowych, z dworem szacha włącznie. Nie pominięto żadnego etapu. Kontrakt wszedł w życie z końcem roku.

– Czy cena była wygórowana?

– Kontrakt przewidywał maksymalny zysk w wysokości dwudziestu procent przed odliczeniem podatku, co stanowi przeciętną przy kontraktach tej wielkości, zarówno tutaj, jak i w innych krajach.

– A czy EDS wypełniło zobowiązania zawarte w kontrakcie? To był temat, w którym Paul orientował się najlepiej.

– Tak, wypełniliśmy zobowiązania.

– Mógłby pan przedstawić dowód?

– Oczywiście. Kontrakt przewidywał, że mam spotykać się z przedstawicielami ministerstwa w określonych odstępach czasu, żeby zdać sprawę z postępu robót. Te spotkania się odbyły i w aktach ministerstwa znajdują się protokoły.

W kontrakcie ustalono procedurę składania zażaleń przez ministerstwo, w przypadku gdyby EDS nie wypełniło swych zobowiązań. Procedurą tą nigdy się nie posłużono.

Pani Nourbash przetłumaczyła, ale Dadgar nic nie zapisał. „Na pewno już o tym wie” – pomyślał Paul.

– Proszę wyjrzeć przez okno – dodał. – To jest nasze centrum informatyczne. Proszę je obejrzeć. W środku są komputery. Proszę ich dotknąć. One pracują. Produkują informacje. Proszę przeczytać wydruki. Te informacje są wykorzystywane.

Dadgar zrobił krótką notatkę. Paul zastanawiał się, o co mu właściwie chodzi. Następne pytanie brzmiało:

– Jakie mieliście powiązania z grupą Mahviego?

– Kiedy przyjechaliśmy do Iranu, na samym początku uprzedzono nas, że musimy mieć irańskich wspólników, żeby robić tu interesy. Grupa Mahviego to nasi wspólnicy. Spotykamy się z nimi od czasu do czasu, ale mają oni niewiele wspólnego z naszą pracą. Głównie dostarczają nam miejscowych pracowników.

Dadgar zapytał, dlaczego dr Towliati, pracownik ministerstwa, był na liście płac EDS. Czy nie występowała tu sprzeczność interesów?

Wreszcie padło jakieś bardziej sensowne pytanie. Paul rozumiał, że funkcja Towliatiego mogła się wydać sprzeczna z przepisami. Łatwo jednak mógł to wyjaśnić.

– W kontrakcie zobowiązaliśmy się zapewnić ministerstwu pomoc wyspecjalizowanych konsultantów, którzy wiedzą, jak najlepiej wykorzystać nasze urządzenia. Dr Towliati jest takim konsultantem. Pracował przy przetwarzaniu danych i zna się zarówno na amerykańskich, jak i na irańskich sposobach prowadzenia interesów. Jest opłacany bardziej przez EDS niż przez ministerstwo, ponieważ pensje w ministerstwie są zbyt niskie, żeby skusić człowieka jego kalibru. Jednakże ministerstwo zobowiązane jest zwrócić nam koszty jego zatrudnienia, co ustalono w kontrakcie, więc właściwie nie my mu płacimy.

Dadgar ponownie zrobił krótką notatkę. „Wszystkie te informacje mógł znaleźć w aktach – pomyślał Paul. – Może właśnie tak zrobił”.

– Dlaczego jednak dr Towliati podpisuje faktury? – zapytał Dadgar.

– To proste – odparł Paul. – Nie podpisuje i nigdy nie podpisywał. On tylko informuje ministra, że pewne zadanie zostało wykonane. Czasami dokumentacja jest zbyt skomplikowana technicznie, aby laik mógł dokonać weryfikacji. – Paul uśmiechnął się. – Dr Towliati traktuje bardzo poważnie swój zakres obowiązków, jest naszym najsurowszym krytykiem i z reguły zadaje mnóstwo kłopotliwych pytań, zanim potwierdzi wykonanie zadania. Czasami żałuję, że jest nieprzekupny.

Pani Nourbash przetłumaczyła. Paul rozważał: „O co właściwie chodzi Dadgarowi? Najpierw pyta o okoliczności zawarcia kontraktu, co nastąpiło przed moim przyjazdem, potem zaś interesuje się grupą Mahviego i doktorem Towliatim, jakby to było ogromnie ważne. Może Dadgar sam nie wie, czego szuka… Może po prostu strzela na oślep, w nadziei, że trafi na coś sprzecznego z przepisami. Jak długo będzie się ciągnąć ta farsa?”


* * *

Bill stał na korytarzu. Było mu chłodno, więc nałożył płaszcz. Ktoś przyniósł mu herbatę i Bill popijając ją grzał ręce o szklankę. W budynku było nie tylko zimno, ale i ciemno.

Bill od razu spostrzegł, że Dadgar bardzo różni się od przeciętnego Irańczyka. Zachowywał się gburowato, był oziębły i naburmuszony. Ambasada twierdziła, że Dadgar był życzliwie usposobiony wobec Paula i Billa. On jednak miał odmienne wrażenie.

Bill był ciekaw, co ten człowiek knuje? Myślał intensywnie: „Może próbuje ich zastraszyć? Może naprawdę zamierza ich aresztować? Tak, czy inaczej spotkanie nie przebiegało zgodnie z tym, co mówiono im w ambasadzie. Chyba niesłusznie poradzono, aby nie zabierali ze sobą adwokatów lub przedstawicieli ambasady. Być może, ambasada po prostu nie chciała się w to mieszać. Jakkolwiek by było razem z Paulem byli teraz zdani sami na siebie. Chociaż zapowiadał się niezbyt przyjemny dzień, w końcu jednak będą mogli wreszcie wrócić do domu”. Patrząc przez okno, Bill spostrzegł, że w alei Eisenhowera powstało jakieś zamieszanie. Nieco dalej dysydenci zatrzymywali przejeżdżające samochody i przyklejali do przednich szyb plakaty z Chomeinim. Żołnierze pilnujący gmachu ministerstwa zatrzymywali samochody i zdzierali plakaty. Szybko wpadli w nastrój bojowy. W jednym z samochodów rozbili przednie światła, potem wybili szybę w następnym, jak gdyby chcieli pokazać kierowcom, kto tu rządzi. Wreszcie wyciągnęli jakiegoś kierowcę z samochodu i zaczęli go okładać razami.

Następnym samochodem, który zwrócił ich uwagę, była pomarańczowa teherańska taksówka. Przejechała bez zatrzymania – co nikogo nie powinno dziwić – niemniej jednak żołnierze wpadli we wściekłość i pobiegli za nią strzelając.

I taksówka, i ścigający ją żołnierze zniknęli Billowi z oczu.

Żołnierze zakończyli wreszcie swój ostry wypad i powrócili na posterunek przed frontem gmachu ministerstwa, na otoczony murem dziedziniec. Incydent ów, będący dziwną mieszaniną dziecinady i brutalności, był esencją tego, co działo się w Iranie. Cały kraj staczał się w przepaść. Szach stracił kontrolę, a rebelianci zdecydowani byli wypędzić go albo zabić. Bill żałował tych ludzi w samochodach, niewinnych ofiar zbiegu okoliczności, które bezradnie mogły tylko czekać na poprawę sytuacji. „Skoro nawet Irańczycy nie są już bezpieczni – pomyślał – Amerykanom grozi jeszcze większe niebezpieczeństwo. Musimy wydostać się stąd za wszelką cenę”.

Dwaj Irańczycy przebywający w tym samym korytarzu, widzieli też te rozróbki przy alei Eisenhowera. Podobnie jak Bill, wydawali się nimi przerażeni.

Ranek minął, nadeszło popołudnie. Bill otrzymał następną szklankę herbaty i kanapkę. To miał być lunch. Myślał o tym, co działo się w pokoju przesłuchań. Nie dziwiło to, że długo czeka: w Iranie słowa: „za godzinę” oznaczały w praktyce mniej więcej to samo co „kiedyś, później”. W miarę jednak, jak mijał dzień, Bill niepokoił się coraz bardziej. Czyżby Paul miał jakieś kłopoty?

Dwaj Irańczycy sterczeli bezczynnie na korytarzu przez całe popołudnie. Nie robili nic, po prostu byli. Bill nie miał zielonego pojęcia, kim są. Nie zamienił z nimi ani słowa.

Chciał, żeby czas skoczył do przodu. Miał przecież rezerwację na jutrzejszy samolot. Emily z dziećmi była w Waszyngtonie, gdzie mieszkali jej rodzice i teściowie. Planowali dla niego wielkie przyjęcie w sylwestra. Nie mógł doczekać się, kiedy ich znowu zobaczy.

Powinien był wyjechać z Iranu już wtedy, gdy zaczęły się bombardowania. Jedna z bomb spadła wówczas na dom dziewczyny, którą Bill znał ze studiów w Waszyngtonie. Dziewczyna ta wyszła za dyplomatę z ambasady amerykańskiej. Bill o tym z nimi rozmawiał. Wprawdzie nikt nie został ranny, ale było to straszne.

„Powinienem być ostrożniejszy i już wtedy wyjechać” – pomyślał. Drzwi otworzyły się. Wyszedł Abolhasan i powiedział:

– Bill! Pozwól, proszę.

Bill spojrzał na zegarek. Była piąta. Wszedł.

– Zimno tu – stwierdził siadając.

– Na tym krześle szybko zrobi ci się ciepło – odparł Paul z wymuszonym uśmiechem. Bill zerknął na niego: Paul nie wyglądał na osobę z dobrym samopoczuciem.

Dadgar, zanim zaczął przesłuchiwać Billa, wypił szklankę herbaty i zjadł kanapkę. Przyglądając mu się Bill pomyślał: „Uważaj – ten facet chce złapać nas w pułapkę, aby nie pozwolić nam wyjechać do kraju”.

Przesłuchanie się rozpoczęło. Bill podał swoje nazwisko, datę i miejsce urodzenia, wykształcenie, staż i kwalifikacje. Dadgar zadawał pytania i zapisywał odpowiedzi z twarzą pozbawioną wyrazu. „On jest jak maszyna” – pomyślał Bill.

Zaczynał rozumieć, dlaczego przesłuchanie Paula trwało tak długo. Każde pytanie trzeba było przetłumaczyć z farsi na angielski, każdą zaś odpowiedź z angielskiego na farsi. Pani Nourbash tłumaczyła, a Abolhasan wtrącał objaśnienia i poprawki.

Dadgar spytał Billa, czy EDS wywiązała się z kontraktu z ministerstwem zdrowia. Bill odpowiedział obszernie i szczegółowo, chociaż temat był zarówno skomplikowany, jak i wybitnie specjalistyczny. Był przekonany, że pani Nourbash nie rozumie z tego ani słowa. W każdym razie nikt nie mógł wyrobić sobie zdania o całym projekcie na podstawie kilku ogólnych pytań. „Co to za idiotyzmy – zastanawiał się Bill. – Dlaczego Dadgar siedział przez cały dzień w lodowato zimnym pokoju i zadawał głupie pytania? Doszedł do wniosku, że widać był to jakiś orientalny rytuał. Dadgar musiał rozwodnić swój raport, zbadać wszystkie szczegóły i w ten sposób z góry zabezpieczyć się przed ewentualnym oskarżeniem, jeśli pozwoli im wyjechać. W najgorszym razie mógł ich zatrzymać jeszcze przez jakiś czas w Iranie. Tak czy owak, była to tylko kwestia czasu”.

Oboje – Dadgar i pani Nourbash – wydawali się wrogo nastawieni. Przesłuchanie coraz bardziej przypominało krzyżowy ogień pytań. Dadgar oświadczył, że raporty o postępach robót składane przez EDS były sfałszowane i EDS posłużyła się nimi, żeby wydostać od ministerstwa zapłatę za nie wykonaną pracę. Bill przypomniał, że przedstawiciele ministerstwa, którzy byli najlepiej poinformowani, nigdy nie wspominali, jakoby raporty były niedokładne. Jeśli EDS nie wykonała zadania, gdzie są skargi? Dadgar może to sprawdzić w aktach ministerstwa.

Dadgar zapytał o dr Towliatiego i kiedy Bill wyjaśnił jego rolę, pani Nourbash, która zabrała głos, zanim jeszcze Dadgar się odezwał, oznajmiła, że wyjaśnienie jest nieprawdziwe.

Padło jeszcze wiele rozmaitych pytań, w tym jedno kompletnie niezrozumiałe:

„Czy EDS zatrudnia jakichś Greków?” Bill zaprzeczył, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. Dadgar wydawał się zniecierpliwiony. Być może miał nadzieję, że zeznania Billa będą sprzeczne z zeznaniami Paula. Teraz, rozczarowany, zwiększył tempo. Zadawał pytania pospiesznie i niedbale, nie żądał objaśnień ani nie stawiał dodatkowych pytań. Przesłuchanie zakończył po godzinie.

Pani Nourbash powiedziała:

– Proszę teraz podpisać się przy każdym pytaniu i odpowiedzi w notesie pana Dadgara.

– Ależ to jest w farsi. Nie rozumiemy ani słowa! – zaprotestował Bill. „To podstęp – pomyślał. – Podpiszemy przyznanie się do morderstwa, szpiegostwa czy innej zbrodni wymyślonej przez Dadgara”.

Tu wtrącił się Abolhasan:

– Przejrzę notatki i sprawdzę.

Paul i Bill czekali, aż Abolhasan przejrzy notes. Wyglądało to na bardzo pobieżne sprawdzenie. Wreszcie Abolhasan odłożył notes na biurko.

– Radzę wam podpisać – stwierdził.

Bill czuł, że nie powinien podpisywać – ale nie miał wyboru. Jeśli chciał wrócić do domu, musiał podpisać.

Spojrzał na Paula. Paul wzruszył ramionami.

– Chyba lepiej podpiszmy – powiedział.

Po kolei przekartkowali notes i wpisali swoje nazwiska pod niezrozumiałymi zawijasami w języku farsi.

Kiedy skończyli, w pokoju panowała napięta atmosfera. „Teraz – pomyślał Bill – z pewnością powie nam, że możemy wracać do domu”.

Dadgar zebrał papiery w schludny stosik, rozmawiając przez parę minut z Abolhasanem. Potem wyszedł z pokoju. Abolhasan odwrócił się do Paula i Billa z ponurą miną.

– Jesteście aresztowani – oznajmił.

Serce w Billu zamarło. Nici z samolotu, nici z Waszyngtonu, Emily, sylwestrowego przyjęcia…

– Wyznaczono kaucję w wysokości dziewięćdziesięciu milionów tomanów, sześćdziesiąt za Paula i trzydzieści za Billa.

– Jezusie! – jęknął Paul. – Dziewięćdziesiąt milionów tomanów to… Abolhasan przeliczył na skrawku papieru.

– Niecałe trzynaście milionów dolarów.

– Żartujesz! – zawołał Bill. – Trzynaście milionów? Kaucja za mordercę wynosi dwadzieścia tysięcy!

– On pytał – ciągnął Abolhasan – czy jesteście gotowi złożyć kaucję. Paul parsknął śmiechem.

– Powiedz mu, że nie mam tyle przy sobie, będę musiał wstąpić do banku. Abolhasan nic nie odpowiedział.

– On na pewno żartuje – oświadczył Paul.

– On nie żartuje – zaprzeczył Abolhasan.

Nagle Bill poczuł zalewającą go wściekłość – na Dadgara, na Lou Goeltza, na cały ten przeklęty świat. Dali się nabrać. Wpadli prosto w pułapkę. Przyszli tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, na spotkanie zorganizowane przez ambasadę amerykańską. Nie zrobili nic złego i nikt nie miał cienia dowodu przeciwko nim, a jednak wylądowali w więzieniu – i co gorsza, w irańskim więzieniu! Abolhasan powiedział:

– Każdy z was ma prawo do jednej rozmowy telefonicznej. Zupełnie jak w telewizyjnych kryminałach – jedna rozmowa, a potem za kratki. Paul podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

– Poproszę Lloyda Briggsa. Mówi Paul Chiapparone… Lloyd? Nie mogę przyjść dzisiaj na obiad. Idę do więzienia.

Bill pomyślał: „Paul chyba jeszcze w to nie uwierzył”. Paul słuchał przez chwilę, po czym powiedział:

– Może na początku zadzwoń do Gaydena.

Bill Gayden, noszący nazwisko podobne do nazwiska Billa Gaylorda, był dyrektorem EDS World i bezpośrednim przełożonym Paula. „Jak tylko ta wiadomość dotrze do Dallas – pomyślał Bill – ci irańscy dowcipnisie przekonają się, że EDS nie da sobie w kaszę dmuchać”.

Z kolei on zajął miejsce przy telefonie. Połączył się z ambasadą USA i poprosił konsula generalnego.

– Goeltz? Mówi Bill Gaylord. Właśnie nas aresztowano i wyznaczono kaucję w wysokości trzynastu milionów dolarów.

– Jak to się stało?

Chłodny, opanowany głos Goeltza rozwścieczył Billa do reszty.

– To pan zorganizował to spotkanie i to pan nam powiedział, że później będziemy mogli wyjechać!

– Na pewno, jeśli nie zrobiliście nic złego…

– Co to znaczy jeśli? – wrzasnął Bill.

– Postaram się jak najszybciej przysłać kogoś do więzienia – obiecał Goeltz. Bill odłożył słuchawkę.

Weszli dwaj Irańczycy, ci sami, którzy przez cały dzień sterczeli na korytarzu. Bill zauważył, że obaj są wysocy i potężnie zbudowani. Domyślił się, że to policjanci w cywilu.

– Dadgar powiedział – odezwał się Abolhasan – że nie trzeba zakładać wam kajdanek.

– Serdeczne dzięki – warknął Paul.

Bill nagle przypomniał sobie opowieści o torturowaniu więźniów w więzieniach szacha. Wysiłkiem woli odpędził tę myśl.

– Może chcecie mi oddać teczki i portfele? – zapytał Abolhasan. Podali mu je. Paul zatrzymał sto dolarów.

– Czy wiesz, gdzie jest więzienie? – zapytał Abolhasana.

– Zabierają was do tymczasowego aresztu w Ministerstwie Sprawiedliwości przy ulicy Khayyam.

– Wracaj zaraz do „Bukaresztu” i przekaż to wszystko Lloydowi Briggsowi.

– Tak jest.

Jeden z policjantów w cywilu przytrzymał otwarte drzwi. Bill popatrzył na Paula. Paul wzruszył ramionami. Wyszli.

Pod eskortą policjantów zeszli po schodach i wsiedli do małego samochodu.

– Chyba będziemy musieli spędzić parę godzin w więzieniu – odezwał się Paul. – Trochę potrwa, zanim ambasada i EDS przyślą ludzi, żeby nas wyciągnąć za kaucją.

– Może już tam na nas czekają – optymistycznie zauważył Bill. Wyższy z policjantów usiadł za kierownicą. Jego kolega zajął miejsce obok, z przodu. Wyjechali z dziedzińca na aleję Eisenhowera i przyśpieszyli. Nagle z największą szybkością skręcili pod prąd w wąską, jednokierunkową uliczkę. Bill przytrzymał się oparcia przedniego fotela.

Samochód lawirował pomiędzy nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami, których kierowcy trąbili i wygrażali pięściami.

Jechali w kierunku południowym, zbaczając lekko na wschód. Bill próbował odgadnąć, co czeka ich w więzieniu. Czy będą tam ludzie z EDS albo z ambasady, żeby wynegocjować zmniejszenie kaucji i zabrać ich do domu? „Na pewno ambasada oburzona jest tym, co zrobił Dadgar – myślał. – Z pewnością ambasador Sullivan zażądał aby natychmiast ich uwolniono. Przecież to świństwo wsadzić do więzienia dwóch Amerykanów, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa i wyznaczyć kaucję trzynastu milionów dolarów”. Cała ta sytuacja była – jego zdaniem – wręcz śmieszna.

Tylko że kiedy w milczeniu wyglądali przez okna samochodu zastanawiając się, co będzie dalej, wcale nie było im do śmiechu.

W trakcie jazdy Bill zobaczył coś, co przestraszyło go jeszcze bardziej.

W północnej części miasta, gdzie mieszkali i pracowali Amerykanie, uliczne walki były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, ale tutaj – co Bill dopiero teraz sobie uświadomił – musiały trwać nieprzerwanie. Na ulicach dymiły czarne wraki podpalonych autobusów. Setki demonstrantów brały udział w rozruchach wrzeszcząc, śpiewając, podkładając ogień i budując barykady. Nastolatki rzucały „koktajle Mołotowa” – butelki z benzyną owinięte płonącymi szmatami – na przejeżdżające samochody, celując w całkiem przypadkowe wozy. „My możemy być następni” – pomyślał Bill. Słyszał strzały, ale w ciemnościach nie widział, kto do kogo strzela. Kierowca przez cały czas jechał z maksymalną szybkością. Co chwila okazywało się, że ulicę blokuje tłum, barykada lub płonący samochód. Kierowca zawracał, nadal ignorując światła uliczne, w samobójczym tempie omijał przeszkody zaułkami. „Nie dojedziemy tam żywi” – pomyślał Bill. W końcu sięgnął ręką do różańca, który miał w kieszeni.

Bill miał wrażenie, że ta jazda trwa całą wieczność.

Nagle samochód wjechał na koliste podwórze i zatrzymał się. Potężnie zbudowany kierowca wysiadł bez słowa i zniknął w budynku.

Ministerstwo Sprawiedliwości zajmowało cały gmach. W ciemnościach – żadna z ulicznych latarń nie działała – Bill zobaczył niewyraźny zarys czteropiętrowego budynku. Po dziesięciu lub piętnastu minutach znajomy kierowca wyszedł, usiadł za kierownicą i objechał gmach dookoła. Bill domyślił się, że kierowca zarejestrował swych więźniów w biurze od frontu.

Na tyłach budynku samochód przejechał krawężnik i zatrzymał się na chodniku przed stalową, dwuskrzydłową bramą w wysokim ceglanym murze. Po prawej, tam gdzie mur się kończył, widać było niewyraźne zarysy jakiegoś parku lub ogrodu. Kierowca wysiadł. Ktoś otworzył judasza w stalowych drzwiach. Nastąpiła krótka wymiana zdań w farsi. Potem drzwi otworzono. Kierowca gestem nakazał Paulowi i Billowi opuścić samochód.

Weszli do środka.

Bill rozejrzał się wokół. Znaleźli się na niewielkim podwórzu. Wokół stało dziesięciu czy piętnastu strażników, uzbrojonych w automaty. Bill zobaczył przed sobą kolisty podjazd. Stały na nim samochody osobowe i ciężarówki. Po lewej stronie przy ceglanym murze stał niewielki parterowy budynek. Po prawej były następne stalowe drzwi.

Kierowca podszedł do nich i zapukał. Znowu zamieniono przez judasza parę zdań w farsi. Uchylono drzwi, Paul i Bill weszli do środka.

Znaleźli się w małej poczekalni z biurkiem i paroma krzesłami. Bill na próżno się rozglądał: nie było adwokatów, przedstawicieli ambasady ani pracowników EDS, którzy wyciągnęliby ich z więzienia. „Jesteśmy zdani na siebie – pomyślał – a to zaczyna wyglądać niebezpiecznie”.

Za biurkiem stał strażnik. W ręku trzymał długopis i plik formularzy. Zapytał o coś w farsi. Paul odgadł sens pytania.

– Paul Chiapparone – powiedział i przeliterował swoje nazwisko. Wypełnianie formularzy zabrało prawie godzinę. Sprowadzono więźnia znającego angielski, żeby pomógł w tłumaczeniu. Paul i Bill podali swoje daty urodzenia, teherańskie adresy i numery telefonów. Spisano także posiadane przez nich przedmioty. Odebrano im pieniądze, każdy z nich otrzymał tylko dwa tysiące rialów – około trzydziestu dolarów.

Zabrano ich do przyległego pokoju i kazano się rozebrać. Zostali tylko w spodenkach. Przeszukano ubrania i zrewidowano ich samych. Paulowi nakazano ubrać się z powrotem, Bill musiał zaczekać. Było bardzo zimno, tutaj też ogrzewanie nie działało. Nagi i drżący Bill zastanawiał się, co będzie dalej. Widocznie byli jedynymi Amerykanami w więzieniu. Przypomniał sobie wszystkie okropności, jakie kiedykolwiek czytał lub słyszał o więzieniach. „Jak potraktują ich strażnicy? Jak się zachowają pozostali więźniowie? Z pewnością zaraz ktoś przyjdzie i wypuści go na wolność” – myślał Bill.

– Czy mogę nałożyć płaszcz? – zapytał strażnika. Strażnik nie zrozumiał.

– Płaszcz – powtórzył Bill i pokazał gestami, o co mu chodzi. Strażnik podał mu płaszcz.

Nieco później wszedł następny strażnik i nakazał Billowi ubrać się. Odprowadzono ich do poczekalni. Jeszcze raz Bill rozejrzał się szukając adwokatów i przyjaciół. Jeszcze raz doznał rozczarowania.

Przeprowadzono ich przez poczekalnię. Kolejne drzwi były otwarte. Zeszli po schodach do podziemi.

Było tam zimno, ciemno i brudno. Kilka cel zapełniali sami Irańczycy. Smród moczu był tak silny, że Bill zacisnął usta i oddychał płytko przez nos. Strażnik otworzył drzwi do celi numer 9. Paul i Bill weszli do środka.

Szesnaście nie ogolonych twarzy wytrzeszczyło na nich oczy z natrętną ciekawością. Paul i Bill odpowiedzieli przerażonym spojrzeniem.

Drzwi celi zatrzasnęły się.

Загрузка...