ROZDZIAŁ DRUGI

Jak dotąd życie traktowało Rossa Perota wyjątkowo łaskawie. Rankiem 28 grudnia 1978 roku siedział przy śniadaniu w swojej górskiej chacie w Vail, w stanie Colorado. Śniadanie podawał kucharz Holly.

Przycupnięta na zboczu i na wpół ukryta w osikowym lasku chata z okrąglaków miała sześć sypialni, pięć łazienek, salon o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych oraz pokój odnowy biologicznej z basenikiem Jacuzziego przed kominkiem. Był to tylko wakacyjny domek.

Ross Perot był bogaty.

Założył EDS z kapitałem tysiąca dolarów, obecnie zaś akcje firmy – z których połowa wciąż należała do niego – przedstawiały wartość kilkuset milionów. Był jedynym właścicielem „Petrus Oil and Gas Company”, dysponującej setkami milionów kapitału. Posiadał również sporo nieruchomości w Dallas. Trudno dokładnie określić, ile miał pieniędzy – wszystko zależało od sposobu liczenia – ale z pewnością więcej niż pięćset milionów i chyba mniej niż miliard.

W powieściach ludzie fantastycznie bogaci są zawsze chciwi, żądni władzy, znerwicowani, znienawidzeni i nieszczęśliwi – zawsze nieszczęśliwi. Perot rzadko czytywał powieści. Był szczęśliwy.

Nie uważał, że to pieniądze dały mu szczęście. Wierzył w potęgę pieniądza, w kapitał i zyski, bo to stanowiło siłę napędową gospodarki amerykańskiej. Cieszyły go rozmaite zabawki, które można było kupić za pieniądze – motorówki, salonki i helikoptery, ale nigdy też nie marzył, żeby tarzać się w stertach studolarowych banknotów. Marzył tak naprawdę o czymś innym: chciał stworzyć kwitnące przedsiębiorstwo i zatrudniać tysiące ludzi. Teraz jednak miał przed oczami swoje największe marzenie, które urzeczywistniło się. Jego rodzina ciepło ubrana szykowała się na narty. Oto dwudziestoletni Ross Junior, i jeśli nawet w całym Teksasie był lepszy od niego chłopiec, Perot jeszcze go nie spotkał. Oto cztery – cztery, ni mniej, ni więcej – córki: Nancy, Suzanne, Carolyn i Katherine. Wszystkie zdrowe, śliczne i szykowne. Perot czasami powiadał dziennikarzom, że miarą sukcesów życiowych są dla niego dzieci. Jeśli wyrosną na porządnych obywateli, którym leży na sercu dobro kraju, wówczas uzna, że nie zmarnował życia. Dziennikarze zwykle odpowiadali: „Do diabła, ja panu wierzę, ale jeśli napiszę coś takiego w artykule, czytelnicy pomyślą, że zostałem przekupiony!” A Ross na to: „To nie moje zmartwienie. Powiedziałem panu prawdę, a pan niech napisze, co uważa”. Dzieci były właśnie takie, jakich sobie życzył, przynajmniej na razie. Rozpieszczone, wychowane w luksusie, lecz wcale nie zepsute. Zakrawało to na cud.

Za dziećmi biegała z biletami na wyciąg, z wełnianymi skarpetkami i olejkiem do opalania osoba za ten cud odpowiedzialna: Margot Perot. Margot była piękna, inteligentna, wytworna i pełna wdzięku. Była przy tym wszystkim wspaniałą matką. Gdyby chciała, mogłaby wyjść za Johna Kennedy’ego, Paula Newmana, księcia Rainiera lub Rockefellera. Tymczasem zakochała się w Rossie Perocie z Texarkany w stanie Teksas: pięć stóp siedem cali wzrostu, złamany nos, pustki w kieszeni i mnóstwo marzeń. Przez całe życie Perot wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. Teraz, w wieku czterdziestu ośmiu lat, mógł sobie powiedzieć, że najszczęśliwszym wydarzeniem w jego życiu było spotkanie Margot.

Był szczęśliwym człowiekiem i miał szczęśliwą rodzinę, lecz tegoroczne święta nie były dla nich radosne. Matka Perota umierała. Miała raka kości. W Wigilię potknęła się i upadła. Nie był to upadek niebezpieczny, ale ponieważ nowotwór osłabił jej kości, złamała biodro i trzeba ją było odwieźć do szpitala Baylor w Dallas.

Siostra Perota, Bette, spędziła tę noc przy matce. W dzień Bożego Narodzenia Perot, Margot i piątka dzieci załadowali prezenty do furgonetki i pojechali do szpitala. Babcia była w tak dobrym nastroju, że wszyscy bardzo przyjemnie spędzili dzień. Nie chciała jednak, aby odwiedzili ją nazajutrz; wiedziała przecież, że zamierzali iść na narty i nalegała, żeby nie zmieniali planów z powodu jej choroby. Margot z dziećmi wyjechała do Vail 26 grudnia, Perot jednak został.

Kłótnia, która nastąpiła, niczym się nie różniła od tych batalii, jakie Perot staczał z matką w dzieciństwie. Lulu May Perot była drobna i niewysoka – ledwie cal czy dwa powyżej pięciu stóp wzrostu – ale zahartowana przy tym jak sierżant piechoty morskiej. Powiedziała Perotowi, że pracowała ciężko i potrzebuje wypoczynku. On oświadczył, że jej nie opuści. W końcu wtrącili się lekarze: ostrzegli, że nie powinien się opierać, jeśli nie chce jej zaszkodzić. Następnego dnia Perot przyłączył się do rodziny w Vail. Lulu May po raz kolejny zwyciężyła.

Jako chłopiec również musiał jej ustępować. Pewnego razu nie pozwoliła mu pojechać na obóz skautowski. W Texarkanie właśnie trwała powódź, skauci zaś zamierzali rozbić obóz w pobliżu zalanych terenów i przez trzy dni chcieli pomagać ekipom ratowniczym. Mały Ross postanowił pojechać za wszelką cenę, matka jednak uważała, że był za młody – zamiast pomagać, byłby tylko ciężarem. Ross prosił i groził, ale ona jedynie uśmiechała się ze słodyczą i powtarzała: „nie”.

Wreszcie wymógł na niej ustępstwo: pozwoliła mu pojechać i pomóc w rozbijaniu namiotów pierwszego dnia, ale wieczorem miał wrócić do domu. Niewiele na tym zyskał, lecz nie potrafił się jej przeciwstawić. Wystarczyło, że wyobraził sobie scenę powrotu. Kiedy pomyślał, że będzie musiał tłumaczyć się przed matką z nieposłuszeństwa, skóra na nim cierpła.

Nigdy go nie biła. Nie pamiętał nawet, żeby kiedyś na niego krzyknęła. Nie rządziła za pomocą strachu. Jasnowłosa, niebieskooka i słodka, spętała go – i jego siostrę, Bette – więzami miłości matczynej. Patrzyła im prosto w oczy i mówiła, co mają robić, oni zaś po prostu nie mogli się zdobyć na sprawienie jej zawodu.

Nawet kiedy Ross miał dwadzieścia trzy lata i coraz rzadziej przyjeżdżał do domu, wypytywała go: „Z kim masz dzisiaj randkę? Dokąd idziesz? O której wrócisz?” A po powrocie do domu zawsze musiał ucałować ją na dobranoc. W tym czasie kłócili się już rzadko i niezbyt gwałtownie, ponieważ Ross tak głęboko przesiąkł jej zasadami, że przyjął je za własne. Odtąd Lulu May rządziła rodziną niczym monarcha konstytucyjny, który dzierży insygnia władzy i powagą swego stanowiska sankcjonuje decyzje rządu.

Ross odziedziczył po niej nie tylko zasady. Odziedziczył również jej żelazną wolę. On też miał zwyczaj patrzeć ludziom prosto w oczy. Poślubił kobietę podobną do matki. Jasnowłosa i niebieskooka Margot miała tę samą słodycz charakteru.

Ale Margot nie rządziła Perotem.

Lulu May miała już osiemdziesiąt trzy lata. Perot wiedział, że wszyscy muszą kiedyś umrzeć, ale nie potrafił pogodzić się z tym. Matka wciąż odgrywała ważną rolę w jego życiu. Nie kierowała nim już, ale podtrzymywała go na duchu. Zachęcała do założenia EDS i w pierwszych latach pełniła funkcję głównego księgowego firmy oraz dyrektora zarządu. Perot mógł z nią rozmawiać o swoich problemach. Radził się jej w grudniu 1969 roku, kiedy rozpoczął kampanię na rzecz ujawnienia losów jeńców wojennych w Wietnamie Północnym. Zamierzał polecieć do Hanoi, lecz koledzy z EDS ostrzegali go, że ten nierozważny krok może wywołać spadek akcji firmy. Perot stanął przed moralnym dylematem: czy ma prawo narażać akcjonariuszy na straty, nawet z takiego powodu? Zadał to pytanie matce. Odpowiedziała bez wahania: „Niech sprzedadzą akcje”. Jeńcy umierali, i to było ważniejsze niż cena akcji EDS.

Perot w końcu sam podjąłby taką decyzję. Matka wcale nie musiała nim kierować. Bez niej byłby takim samym człowiekiem i postępowałby tak samo. Po prostu będzie za nią tęsknił. Będzie za nią bardzo tęsknił.

Ale Perot był człowiekiem czynu. Dzisiaj już nie mógł nic dla niej zrobić. Dwa lata temu, kiedy miała wylew, w niedzielne popołudnie przewrócił do góry nogami całe Dallas, żeby znaleźć najlepszego neurochirurga i ściągnąć go do szpitala.

W sytuacjach kryzysowych potrafił działać. Ale jeśli nie mógł nic zrobić, potrafił przestać o tym myśleć i zająć się czymś innym. Nie zepsuje więc i teraz świąt rodzinie, snując się z posępną miną. Przyłączy się do zabawy i będzie się cieszył wraz z nimi.

Rozmyślania te przerwał telefon. Perot wszedł do kuchni i podniósł słuchawkę.

– Ross Perot – powiedział.

– Ross, tu Bill Gayden.

– Cześć, Bill.

Gayden wstąpił do firmy w 1967 roku, pamiętał więc dawne czasy. Na swój sposób był typem komiwojażera: był jowialny, ot – brat łata. Lubił pożartować, wypić, zapalić i zagrać w pokera. Był również genialnym finansistą, czarodziejem w interesach i dlatego Perot zrobił go dyrektorem EDS World. Gayden miał niespożyte poczucie humoru, potrafił opowiadać dowcipy w najgorszych sytuacjach, teraz jednak jego głos brzmiał ponuro.

– Ross, mamy problem.

To było hasło EDS: Mamy problem. Oznaczało złe nowiny. Gayden mówił dalej:

– Chodzi o Paula i Billa.

Perot dokładnie wiedział, o czym mowa. Fakt, że jego dwóm pracownikom najwyższego szczebla w Iranie zabroniono wyjazdu, nie wróżył nic dobrego. Wciąż o tym pamiętał, nawet kiedy jego matka leżała umierająca.

– Dzisiaj mieli ich wypuścić?

– Aresztowano ich.

Zapiekło go w dołku, poczuł pierwszy objaw narastającego gniewu.

– Słuchaj, Bill, zapewniono mnie, że pozwolą im wyjechać z kraju natychmiast po przesłuchaniu. Chcę wiedzieć, jak to się stało.

– Po prostu wsadzili ich do więzienia.

– Pod jakim zarzutem?

– Nie podali zarzutów.

– Na jakiej podstawie prawnej?

– Nie powiedzieli.

– Co mamy robić, żeby ich wyciągnąć?

– Ross, wyznaczono kaucję w wysokości dziewięćdziesięciu milionów tomanów. To jest dwanaście milionów siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

– Dwanaście m i l i o n ó w?!

– Właśnie.

– Jak to się stało, do diabła?

– Ross, rozmawiałem pół godziny przez telefon z Lloydem Briggsem próbując dowiedzieć się. Rzecz w tym, że on też nic nie rozumie.

Perot umilkł. Dyrektorzy EDS nie powinni stawiać mu pytań, tylko udzielać odpowiedzi. Gayden nigdy nie odważyłby się dzwonić, gdyby wszystkiego nie sprawdził. W tej chwili Perot nie mógł z niego wyciągnąć nic więcej. Gayden po prostu nie miał żadnych informacji.

– Przyślij do biura Toma Luce’a. – powiedział Perot. – Zadzwoń do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Ta sprawa ma absolutne pierwszeństwo. Cholera jasna, nie życzę sobie, żeby siedzieli w więzieniu.


* * *

Margot nadstawiła uszu, kiedy usłyszała, że Ross powiedział: „cholera”. Nigdy nie przeklinał, zwłaszcza przy dzieciach. Kiedy wyszedł z kuchni, twarz miał spokojną. Jego oczy były błękitne jak Ocean Lodowaty i równie zimne. Znała to spojrzenie. To nie był zwykły gniew. Ross nie miał zwyczaju marnować energii na wybuchy złego humoru. Jego spojrzenie wyrażało nieugiętą stanowczość. Oznaczało, że Ross podjął decyzję i poruszy niebo i ziemię, żeby postawić na swoim. Po raz pierwszy dostrzegła w nim tę siłę i zdecydowanie, kiedy poznali się w Akademii Marynarki w Annapolis… czy to naprawdę było dwadzieścia pięć lat temu?

Ta właśnie cecha wyróżniała go z tłumu, stawiała ponad masą ludzką. Och, miał również inne zalety, był inteligentny, zabawny, potrafił każdego oczarować, ale wyróżniał się siłą woli. Kiedy miał ten wyraz oczu, nic na świecie nie mogło go powstrzymać. Był jak rozpędzona lokomotywa.

– Irańczycy wsadzili Paula i Billa do więzienia – oznajmił.

Margot natychmiast pomyślała o ich żonach. Znała je obie od lat. Ruthie Chiapparone była małą, pogodną, uśmiechniętą kobietką z grzywą jasnych włosów. Wyglądała bezbronnie i wzruszająco, mężczyźni zawsze chcieli się nią opiekować. Ciężko to przeżyje. Emily Gaylord była twardsza, przynajmniej z pozoru. Szczupła, jasnowłosa Emily była energiczna i odważna. Będzie pewnie chciała wsiąść w samolot i osobiście uwolnić Billa z więzienia. Różnica pomiędzy tymi dwiema kobietami uwidaczniała się nawet w sposobie ubierania: Ruthie nosiła zazwyczaj miękkie, luźne suknie, podczas gdy Emily wolała modne fasony i jaskrawe kolory. Emily będzie ukrywać cierpienie.

– Wracam do Dallas – oświadczył Ross.

– Zaczyna się zamieć – ostrzegła Margot patrząc na wirujące w powietrzu płatki śniegu. Wiedziała, że traci czas: żadna zamieć go teraz nie powstrzyma. Wiedziała, że Ross nie usiedzi długo za biurkiem w Dallas, kiedy dwaj jego ludzie są w irańskim więzieniu. „On nie poleci do Dallas – pomyślała – on poleci do Iranu”.

– Wezmę Landrovera – uspokoił ją. – Spróbuję złapać samolot w Denver. Margot opanowała lęk i uśmiechnęła się wesoło.

– Jedź ostrożnie, dobrze? – poprosiła.


* * *

Perot siedział zgarbiony nad kierownicą Landrovera. Prowadził ostrożnie. Doga była oblodzona. Śnieg gromadził się na dolnej krawędzi przedniej szyby, utrudniając pracę wycieraczek. Perot zerknął na drogę. Denver leżało w odległości stu sześciu mil od Vail. Miał czas, żeby pomyśleć.

Ciągle był wściekły.

Nie chodziło o to, że Paul i Bill siedzieli w więzieniu. Siedzieli w więzieniu, ponieważ pojechali do Iranu, a pojechali do Iranu, ponieważ on ich tam posłał.

Od miesięcy martwił się sytuacją w Iranie. Pewnego dnia, po nie przespanej nocy, przyszedł do biura i powiedział: „Zaczynamy ewakuację. Jeśli się mylę, stracimy tylko koszt trzystu czy czterystu biletów na samolot. Zróbcie to zaraz”. Był to jeden z rzadkich przypadków, kiedy jego polecenia nie zostały wypełnione. Wszyscy zwlekali, i w Dallas, i w Teheranie. Nie mógł ich winić. Zabrakło mu zdecydowania. Gdyby postawił sprawę twardo, przeprowadziliby ewakuację tego samego dnia. Ale był zbyt miękki, zaś następnego dnia zażądano oddania paszportów.

Wiele zawdzięczał Paulowi i Billowi. Zaciągnął poważny dług wobec ludzi, którzy rzucili na szalę swoje kariery, żeby wstąpić do EDS, kiedy była małą, początkującą firmą. Niejeden raz wyszukiwał właściwego człowieka, rozmawiał z nim, przedstawiał mu perspektywy i proponował pracę – a tamten po przedyskutowaniu sprawy z rodziną dochodził do wniosku, że EDS była po prostu za mała, żeby opłaciło się ryzykować.

Paul i Bill nie tylko zaryzykowali, urabiali sobie ręce po łokcie, żeby ryzyko się opłaciło. Bill zaprojektował podstawowy system komputerowy do kierowania programami służby zdrowia i opieki społecznej, który zastosowano później w wielu stanach i który stworzył podwaliny działalności EDS. Bill pracował w nadgodzinach, spędzał weekendy poza domem i w tamtych czasach przewędrował z rodziną cały kraj. Paul był równie oddany firmie: kiedy brakowało ludzi i gotówki, wykonywał pracę trzech inżynierów. Perot pamiętał jeszcze ich pierwszy nowojorski kontrakt z Pepsi – Colą. Pamiętał, jak Paul na piechotę przyszedł podczas śnieżycy z Manhattanu przez most Brooklyński, przekradł się przez linie pikiet – fabryka strajkowała – i przystąpił do pracy.

Perot musiał uwolnić Paula i Billa. Był im to winien.

Musiał skłonić rząd Stanów Zjednoczonych, żeby posługując się całym swoim autorytetem, wywarł nacisk na Irańczyków.

Niegdyś Ameryka poprosiła Perota o pomoc, a on poświęcił trzy lata życia i sporo pieniędzy kampanii na rzecz jeńców wojennych. Teraz nadeszła kolej, żeby on poprosił o pomoc Amerykę.

Wrócił myślą do roku 1969 i szalejącej wówczas wojny w Wietnamie. Kilku jego przyjaciół z Akademii Marynarki zginęło lub poszło do niewoli: Bill Leftwich, wspaniały człowiek, dobry i uczciwy, poległ na polu walki w wieku trzydziestu dziewięciu lat, a Bill Lawrence był jeńcem w Wietnamie Północnym. Perot nie mógł patrzeć spokojnie, jak jego kraj, najwspanialszy kraj na świecie, przegrywa wojnę przez brak zdecydowania. A jeszcze gorzej czuł się widząc, jak miliony Amerykanów protestują – nie bez racji – że ta wojna jest niesprawiedliwa i nie powinna zostać wygrana. Potem, pewnego dnia w 1969 roku, Perot spotkał małego Billy’ego Singletona, który nawet nie wiedział, czy jeszcze ma ojca. Ojciec Billy’ego zaginął w akcji w Wietnamie, zanim zdążył zobaczyć własnego syna. Nie wiadomo było, czy poległ, czy dostał się do niewoli. Serce się krajało.

Perot, kiedy coś go poruszyło, nie miał zwyczaju siedzieć z założonymi rękami. Zaczynał działać.

Dowiedział się, że ojciec Billy’ego nie był wyjątkiem. Setki żon i dzieci nie wiedziały, czy ich mężowie i ojcowie zostali zabici, czy tylko trafili do niewoli. Wietnamczycy nie chcieli podać nazwisk jeńców argumentując, że nie obowiązuje ich Konwencja Genewska, ponieważ Stany Zjednoczone nigdy formalnie nie wypowiedziały im wojny.

Co gorsza, wielu jeńców umierało na skutek brutalnego traktowania. Prezydent Nixon planował „zwietnamizowanie” wojny i wycofanie się po trzech latach, ale do tego czasu, według raportów CIA, połowa jeńców mogła umrzeć. Nawet jeśli ojciec Billy’ego Singletona jeszcze żył, mógł nie dożyć końca wojny.

Perot postanowił coś zrobić.

EDS miała za czasów administracji Nixona dobre kontakty z Białym Domem. Perot pojechał do Waszyngtonu i rozmawiał z doradcą prezydenta do spraw zagranicznych, Henrym Kissingerem. Kissinger wymyślił plan.

Wietnamczycy utrzymywali, przynajmniej dla celów propagandowych, że nie mają żadnych zatargów z obywatelami amerykańskimi – tylko z rządem USA. Co więcej, wobec reszty świata starali się zaprezentować w roli Dawida walczącego z Goliatem. Wyglądało na to, że przywiązują dużą wagę do opinii publicznej. Podając do wiadomości, w jaki sposób traktują jeńców oraz ujawniając nazwiska tych jeńców można było ich skompromitować, twierdził Kissinger. W tym celu należy przeprowadzić międzynarodową kampanię prasową na rzecz jeńców oraz ich rodzin.

Kampania musi być sfinansowana ze źródeł prywatnych, żeby nikt nie podejrzewał powiązań z rządem, chociaż w rzeczywistości będzie szczegółowo kontrolowana przez ekipę z Białego Domu i Departamentu Stanu.

Perot podjął wyzwanie. Zresztą nigdy nie mógł się oprzeć wyzwaniu. Jego nauczycielka w jedenastej klasie, niejaka pani Duck, szybko to odkryła. „Wielka szkoda – powiedziała pani Duck – że nie jesteś równie inteligentny, jak twoi przyjaciele”. Młody Perot upierał się, że jest równie inteligentny jak oni. „Więc dlaczego oni mają lepsze stopnie?” Po prostu oni interesują się szkołą, a ja nie, odparł Perot. „Każdy może tak powiedzieć – odparła pani Duck. – Zajrzyj jednak do dziennika: twoi przyjaciele zdobywają dobre stopnie, a ty tego nie potrafisz”. Perot został zapędzony w kozi róg. Obiecał pani Duck, że przez następne sześć tygodni będzie dostawał same piątki. Dostawał same piątki nie tylko przez sześć tygodni, ale do końca szkoły. Owa spostrzegawcza pani Duck odkryła jedyny sposób manipulowania Perotem: należało rzucić mu wyzwanie.

Podjąwszy wyzwanie Kissingera, Perot udał się do firmy J. Waltera Thompsona, największej agencji reklamowej świata i wyjaśnił im, co chce zrobić. Zaproponowali, że opracują plan kampanii w ciągu trzydziestu do sześćdziesięciu dni i przedstawią rezultaty po upływie roku. Perot wyśmiał ich: chciał zacząć dziś i widzieć rezultaty jutro. Wrócił do Dallas i zebrał niewielki zespół pracowników EDS, którzy zaczęli dzwonić do wydawców gazet i zamieszczać w prasie proste, niewymyślne, własnoręcznie zredagowane ogłoszenia.

Otrzymali całe stosy listów.

Dla Amerykanów opowiadających się za wojną sposób traktowania jeńców wojennych stanowił kolejny dowód podłości Wietnamczyków. Dla przeciwników wojny sprawa jeńców była jeszcze jednym powodem, żeby wycofać się z Wietnamu. Tylko najbardziej zatwardziali dysydenci zignorowali kampanię. W 1970 roku FBI poinformowała Perota, że Viet Cong zlecił „Czarnym Panterom” zamordowanie go. W tym zwariowanym okresie pod koniec lat sześćdziesiątych taka wiadomość nikogo specjalnie nie dziwiła. Perot wynajął ochroniarzy. Rzeczywiście, parę tygodni później oddział ludzi sforsował ogrodzenie wokół siedemnastoakrowej posiadłości Perota w Dallas. Przegoniły ich złe psy. Rodzina Perota, włącznie z jego nieugiętą matką, nie chciała nawet słyszeć, żeby miał przerwać kampanię ze względu na ich bezpieczeństwo.

Największy rozgłos Perot zdobył w grudniu 1969 roku, kiedy wynajął dwa samoloty i poleciał do Hanoi wioząc obiady świąteczne dla jeńców wojennych. Oczywiście nie pozwolono mu wylądować, ale w sezonie ogórkowym wywołał ogromne międzynarodowe zainteresowanie tą sprawą. Wydał dwa miliony dolarów, obliczył jednak, że podobna reklama kosztowałaby go sześćdziesiąt milionów. Ankieta agencji Gallupa zaś wykazała później, iż stosunek większości Amerykanów do Wietnamu Północnego stał się zdecydowanie wrogi.

W roku 1970 Perot użył mniej spektakularnych metod. W całych Stanach Zjednoczonych zachęcano grupki ludzi, aby rozpoczęły własne kampanie na rzecz jeńców wojennych. Zebrano fundusze, żeby wysłać przedstawicieli do Paryża na spotkanie z przebywającą tam wówczas delegacją Wietnamu Północnego. Organizowano maratony telewizyjne i budowano repliki klatek, w których trzymani byli jeńcy. Wysłano tak wiele listów protestacyjnych do Hanoi, że poczta w Wietnamie Północnym nie wytrzymała przeciążenia. Perot prowadził agitację w kraju, przemawiając wszędzie, gdzie go zaproszono. Spotkał się z północnowietnamskimi dyplomatami w Laosie i przywiózł ze sobą spis jeńców przebywających w Wietnamie Północnym, napisane przez nich listy oraz film pokazujący warunki ich życia. Zabrał również ze sobą na miejsce pracownika agencji Gallupa i razem sprawdzali wyniki ankiety.

Akcja odniosła skutek. Amerykańscy jeńcy wojenni nie doznawali już tak złego traktowania, zaczęły do nich docierać paczki oraz listy, północni Wietnamczycy zaś stopniowo ujawniali ich nazwiska. Co najważniejsze, jeńcy dowiedzieli się o kampanii od żołnierzy amerykańskich świeżo wziętych do niewoli – i wiadomość ta ogromnie podniosła ich na duchu.

Osiem lat później, jadąc w śnieżnej zamieci do Denver, Perot przypomniał sobie jeszcze jeden rezultat kampanii: fakt ten podówczas tylko go irytował, teraz jednak mógł się okazać ważny i cenny. Rozgłos wokół sprawy jeńców wojennych oznaczał również nieunikniony rozgłos wokół osoby Rossa Perota. Perot stał się powszechnie znaną osobistością. Pamiętano go w kołach rządowych, a zwłaszcza w Pentagonie. W skład waszyngtońskiego komitetu kontrolującego przebieg kampanii wchodzili admirał Tom Moorer, wówczas szef Połączonych Sztabów Marynarki, Lotnictwa i Wojsk Lądowych, Alexander Haig, wówczas doradca Kissingera, obecnie głównodowodzący siłami NATO, William Sullivan, wówczas zastępca sekretarza stanu, obecnie zaś ambasador USA w Teheranie, oraz sam Kissinger.

Ci ludzie pomogą Perotowi dotrzeć do rządu, dowiedzieć się, o co tu chodzi i uzyskać szybką pomoc. Perot zadzwoni również do Richarda Helmsa, który dawniej był dyrektorem CIA i ambasadorem USA w Teheranie. Zadzwoni do Kermita Roosevelta, syna Teddy’ego, zamieszanego w zamach stanu zorganizowany przez CIA w 1953 roku, kiedy to CIA ponownie osadziła szacha na tronie…

„Ale co będzie – pomyślał – jeżeli nic z tego nie wyjdzie?”

Miał zwyczaj planować swoje posunięcia na parę kroków naprzód.

Co będzie, jeśli administracja Cartera nie potrafi lub nie zechce mu pomóc?

„Wówczas – pomyślał – będę musiał zorganizować im ucieczkę z więzienia”.

Jak się do tego zabrać? Nigdy się tym nie zajmowali. Od czego zacząć? Kto mógłby im pomóc?

Pomyślał o zatrudnionych w EDS Mervie Staufferze i T. J. Marquezie oraz swojej sekretarce Sally Walther. Byli oni głównymi organizatorami kampanii na rzecz jeńców wojennych. Telefoniczne załatwienie skomplikowanych spraw na odległość to był dla nich chleb z masłem, ale zorganizowanie ucieczki z więzienia? I kto wykona to zadanie? Od 1968 roku werbownicy EDS dawali pierwszeństwo weteranom z Wietnamu – politykę tę wprowadzono ze względów patriotycznych i kontynuowano, ponieważ Perot przekonał się, że weterani często wyrastają na pierwszorzędnych biznesmenów. Ale teraz ci ludzie, niegdyś sprawni, szczupli, świetnie wyszkoleni żołnierze, zamienili się w otyłych urzędników z zadyszką, posługujących się zręczniej telefonem niż bronią. A kto zaplanuje i poprowadzi akcję?

Wyszukiwanie najlepszych ludzi było specjalnością Perota. Chociaż zrobił wspaniałą karierę o własnych siłach, jedną z największych w historii Ameryki, nie był wcale najlepszym na świecie ekspertem od komputerów ani najlepszym biznesmenem, ani nawet najlepszym dyrektorem. W jednym jednak był dobry: potrafił wybrać właściwego człowieka, dostarczyć mu środków oraz motywacji, a następnie pozwolić mu samodzielnie wykonać zadanie.

Teraz, kiedy dojeżdżał do Denver, zadawał sobie pytanie: „Kto jest najlepszym na świecie specjalistą od uwalniania więźniów?”

Potem przypomniał sobie Bulla Simonsa.

Żywa legenda armii amerykańskiej, pułkownik Arthur D. Simons potocznie zwany Bullem – „Bykiem” trafił na pierwsze strony gazet w listopadzie 1970 roku, kiedy z drużyną komandosów przeprowadził nalot na obóz jeniecki w Son Tay, dwadzieścia trzy mile od Hanoi, próbując uwolnić amerykańskich jeńców wojennych. Operacja była dobrze zaplanowana i wykonana, ale opierała się na błędnych danych wywiadu: jeńców przeniesiono gdzie indziej i nie było ich w Son Tay. Akcję uznano powszechnie za nieudaną, co zdaniem Perota było bardzo niesprawiedliwe. Zaproszono go na spotkanie z uczestnikami akcji w Son Tay, aby podbudował ich morale informacją, że oto znalazł się przynajmniej jeden amerykański obywatel, który docenił ich odwagę. Perot spędził cały dzień w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Tam też poznał pułkownika Simonsa.

Patrząc przez przednią szybę, Perot wyobraził sobie postać Simonsa na tle wirujących płatków śniegu. Wysoki mężczyzna, prawie sześć stóp wzrostu, z barami niedźwiedzia, o krótko przyciętych siwych włosach i krzaczastych, wciąż czarnych brwiach. Po obu stronach wielkiego nosa biegły głębokie bruzdy aż do kącików ust, nadające jego twarzy wiecznie gniewny wyraz. Miał wielką głowę, duże uszy, mocną szczękę i najpotężniejsze ręce, jakie Perot widział w życiu. Ten człowiek wyglądał, jakby wyciosano go z jednego bloku granitu.

Spędziwszy z nim dzień Perot pomyślał: „Świat pełen jest imitacji, ale ten facet jest prawdziwy”.

Tego dnia i w następnych latach Perot sporo się dowiedział o Simonsie. Największe wrażenie zrobił na nim stosunek podwładnych Simonsa do swego dowódcy. Simons przypominał mu Vince’a Lombardi, legendarnego trenera „Green Bay Packers”: wywoływał w podwładnych uczucia oscylujące pomiędzy strachem, szacunkiem, podziwem i uwielbieniem. Był postacią imponującą i miał gwałtowne usposobienie – ciągle przeklinał i potrafił wrzasnąć na żołnierza: „Rób, co ci każę, sukinsynu, bo inaczej rozwalę ci łeb!” – ale to nie wystarczało, żeby podbić serca sceptycznych, zaprawionych w boju komandosów. U Simonsa pod twardą powłoką kryło się twarde wnętrze.

Ulubioną rozrywką podwładnych Simonsa było opowiadanie o jego wyczynach. Chociaż zbudowany był jak byk, jego przezwisko nie wzięło się z tego, tylko zgodnie z legendą pochodziło od pewnej żołnierskiej gry zwanej „zagroda byka”. Wykopywano głęboki na sześć stóp dół, do którego wchodził jeden człowiek. Istotą zabawy było ustalenie, ilu ludzi potrzeba, żeby wyciągnąć tego człowieka z dołu. Simons uważał, że to głupia zabawa, ale pewnego razu namówiono go, żeby wziął w niej udział. Żeby go wyciągnąć, potrzeba było piętnastu ludzi. Kilku z nich spędziło noc w szpitalu z połamanymi palcami, rozkwaszonymi nosami i głębokimi ranami od ugryzień. Od tego właśnie czasu Simonsa nazywano Bykiem.

Perot dowiedział się później, że ta historyjka była mocno naciągana. Simons uczestniczył w zabawie niejeden raz, zwykle wystarczało czterech ludzi, żeby go wyciągnąć. I nikt nigdy nie miał połamanych kości. Simons po prostu należał do takich, o których opowiadano legendy. Zasłużył na lojalność swoich podwładnych nie dzięki pokazom brawury, ale dzięki rzetelnym wojskowym umiejętnościom.

Z nieskończoną cierpliwością planował drobiazgowo każdą akcję. Był ostrożny, jedno z jego stałych powiedzeń brzmiało: „Nie musimy aż tak ryzykować”. Chlubił się też tym, że nie stracił w akcji ani jednego człowieka.

Podczas wojny w Wietnamie Simons dowodził operacją „Biała Gwiazda”. Dotarł do Laosu ze stu siedmioma ludźmi i zorganizował dwanaście batalionów spośród członków plemienia Mao do walki z Wietnamczykami. Jeden z batalionów przeszedł na stronę wroga, biorąc do niewoli część „Zielonych Beretów” Simonsa. Simons wylądował helikopterem w obrębie umocnień, gdzie zajmował pozycję zdradziecki batalion. Na widok Simonsa laotański pułkownik wystąpił naprzód, stanął na baczność i zasalutował. Simons kazał mu natychmiast uwolnić jeńców, zapowiadając, że w przeciwnym razie wezwie bombowce i zniszczy cały batalion. Pułkownik uwolnił jeńców. Simons zabrał ich ze sobą, a potem i tak wezwał bombowce. Po trzech latach Simons wrócił z Laosu ze wszystkimi stu siedmioma ludźmi. Perot nigdy nie sprawdzał wiarygodności tej legendy. Podobała mu się właśnie w takiej wersji.

Po raz drugi Perot spotkał Simonsa po wojnie wietnamskiej. Perot praktycznie przejął na własność pewien hotel w San Francisco i wydał trzydniowy bankiet dla powracających jeńców wojennych oraz uczestników akcji w Son Tay. Kosztowało go to ćwierć miliona dolarów, ale przyjęcie było wystrzałowe. Przyszli: Nancy Reagan, Clint Eastwood i John Wayne. Perot nigdy nie zapomniał spotkania Johna Wayne’a z Bullem Simonsem. Wayne ze łzami w oczach uścisnął rękę Simonsa i powiedział: „Pan jest tym człowiekiem, którego gram w filmach”.

Przed rozpoczęciem przeglądu defilady Perot poprosił Simonsa, aby porozmawiał ze swoimi komandosami i ostrzegł ich przed reakcją demonstrantów.

– W San Francisco aż za często odbywają się antywojenne demonstracje – powiedział Perot. – Pan nie wybrał tych komandosów dla ich pięknych oczu. Jeśli któryś się zdenerwuje, może złamać jakiemuś biedakowi kark i później będzie tego żałował.

Simons popatrzył na Perota. Po raz pierwszy Perot doświadczył wówczas na sobie „spojrzenia Simonsa”. Poczuł się jak największy głupiec na świecie. Żałował, że w ogóle otworzył usta. Pragnął się zapaść pod ziemię.

– Już z nimi rozmawiałem – oznajmił Simons. – Nie będzie żadnych kłopotów.

Tego weekendu i później Perot poznał Simonsa lepiej i odkrył inne cechy jego charakteru. Simons potrafił być czarujący, kiedy zechciał. Oczarował Margot, żonę Perota, a dzieci przepadały za nim. W rozmowach ze swoimi ludźmi posługiwał się żołnierską gwarą pełną niecenzuralnych wyrażeń, ale zabierając głos na bankietach czy konferencjach prasowych, przemawiał zdumiewająco płynnie. Na studiach wybrał jako główny przedmiot dziennikarstwo. Niekiedy przejawiał prostackie upodobania, pochłaniał tony westernów i lubił muzykę dyskotekową, według określenia jego synów, ale czytywał również dużo książek niebeletrystycznych i miał wszechstronne zainteresowania. Wypowiadał się na temat sztuki i historii równie łatwo, jak na temat wojny i rodzajów broni.

Perot i Simons, dwie silne, władcze osobowości, unikali konfliktów w ten sposób, że trzymali się od siebie z daleka. Nigdy się nie zaprzyjaźnili. Perot, w przeciwieństwie do Margot, nigdy nie mówił Simonsowi po imieniu: Art. Podobnie jak większość ludzi Perot nigdy nie wiedział, co Simons myśli, dopóki sam mu tego nie powiedział. Perot pamiętał pierwsze spotkanie z Simonsem w Fort Bragg. Przed wejściem na mównicę zapytał Lucille, żonę Simonsa: „Jaki jest naprawdę pułkownik Simons?” Lucille odpowiedziała: „Och, to taki duży pluszowy niedźwiadek”. Perot powtórzył to w swoim przemówieniu. Uczestnicy akcji w Son Tay zrywali boki ze śmiechu. Simons nawet się nie uśmiechnął.

Perot nie wiedział, czy ten nieprzenikniony człowiek zgodzi się uwolnić dwóch pracowników EDS z irańskiego więzienia. Czy Simons był wdzięczny za przyjęcie w San Francisco? Być może. Po tym przyjęciu Perot sfinansował wyprawę Simonsa do Laosu w poszukiwaniu zaginionych w akcji żołnierzy amerykańskich, którzy nie wrócili razem z jeńcami wojennymi. Po powrocie z Laosu Simons w obecności grupy urzędników EDS wyraził się następująco: „Perot jest człowiekiem, któremu trudno odmówić”.

Wjeżdżając na lotnisko w Denver, Perot zastanawiał się, czy teraz, po sześciu latach, Simons nadal uważa go za człowieka, któremu trudno odmówić.

Ale to była ostateczność. Perot zamierzał najpierw użyć wszelkich legalnych sposobów.

Wszedł do budynku, kupił bilet na następny lot do Dallas, a potem znalazł telefon. Zadzwonił do EDS i poprosił T. J. Marqueza, jednego z najwyższych rangą pracowników. Nazywano go T. J., a nie Tom, ponieważ w EDS było wielu innych Tomów.

– Chcę, żebyś znalazł mój paszport – polecił mu Perot – i załatwił mi wizę irańską.

– Ross, uważam to za najgorszy pomysł z możliwych – oświadczył T. J.

T. J. zawsze gotów był się sprzeczać do upadłego, gdyby mu pozwolono.

– Nie zamierzam z tobą dyskutować – uciął Perot. – To ja namówiłem

Paula i Billa, żeby tam pojechali, więc teraz muszę ich wyciągnąć.

Odwiesił słuchawkę i ruszył do sali odlotów. Tak czy owak, miał zepsute święta.

T. J. czuł się lekko urażony. Jako stary przyjaciel Perota i wicedyrektor EDS nie był przyzwyczajony, żeby traktowano go jak chłopca na posyłki. Perot miał tę wadę, że kiedy go poniosło, nadeptywał ludziom na odciski nie zważając, że zadaje im ból. Był człowiekiem wyjątkowym, ale nie był świętym.


* * *

Ruthie Chiapparone również miała zepsute święta.

Zamieszkała w domu swoich rodziców, jednopiętrowym budynku liczącym sobie osiemdziesiąt pięć lat, na południowo-wschodnich obrzeżach Chicago. Podczas ewakuacji z Iranu w pośpiechu zostawiła prawie wszystkie prezenty gwiazdkowe dla swoich dwóch córek, jedenastoletniej Karen i pięcioletniej Ann Marie, ale wkrótce po przyjeździe do Chicago wybrała się na zakupy ze swoim bratem Billem. Rodzina zrobiła wszystko, żeby uprzyjemnić jej święta. Siostra i trzej bracia przyjechali z wizytą, a Karen i Ann Marie dostały mnóstwo zabawek. Wszyscy jednak pytali o Paula.

Ruthie potrzebowała Paula. Była delikatną, niezaradną kobietą, pięć lat młodszą od męża – miała trzydzieści cztery lata – i kochała go po części dlatego, że mogła schronić się w jego mocnych ramionach, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Przez całe życie ktoś się nią opiekował. W dzieciństwie, kiedy jej matka szła do pracy – ojciec Ruthie, kierowca ciężarówki, zarabiał niewiele – Ruthie przebywała pod opieką starszego rodzeństwa siostry i dwóch braci.

Kiedy po raz pierwszy spotkała Paula, nie zwrócił na nią uwagi.

Była sekretarką pułkownika. Paul pracował w tym samym budynku przy przetwarzaniu danych dla wojska. Ruthie często schodziła do kantyny po kawę dla pułkownika. Jej przyjaciółki znały kilku młodych oficerów. Przysiadła się do nich na pogawędkę. Paul siedział obok i nie zwracał na nią uwagi, więc ona też ignorowała go przez jakiś czas. Później ni stąd, ni zowąd Paul zaprosił ją na randkę. Spotykali się przez półtora roku, a potem się pobrali.

Ruthie nie chciała jechać do Iranu. W przeciwieństwie do większości żon z EDS, podekscytowanych perspektywą zamieszkania za granicą. Ruthie była pełna obaw. Nigdy nie wyjeżdżała ze Stanów Zjednoczonych – najwyżej na Hawaje – toteż Bliski Wschód wydawał jej się miejscem dziwnym i strasznym. Paul zabrał ją na tydzień do Iranu w czerwcu 1977 roku, mając nadzieję, że jej się tam spodoba. Nie zdołał jednak rozwiać jej obaw. W końcu Ruthie zgodziła się wyjechać, ale tylko ze względu na jego pracę.

Potem polubiła jednak Iran. Mieszkańcy byli dla niej mili, środowisko Amerykanów było zżyte, kwitło tam życie towarzyskie, dzięki pogodnemu usposobieniu zaś, Ruthie spokojnie znosiła niezliczone codzienne kłopoty związane z życiem w tym prymitywnym kraju. Brak przecież tam było supermarketów, pralkę zaś nie sposób było naprawić w terminie krótszym niż sześć tygodni.

Ten wyjazd był dziwny. Lotnisko przepełnione, tłok niewiarygodny. Rozpoznała wprawdzie wielu Amerykanów, ale większość w tłumie stanowili irańscy uchodźcy. „Nie chce wyjeżdżać stąd w ten sposób! Dlaczego Paul mnie stąd wyrzuca? Co on wyprawia?” – pomyślała. Leciała samolotem z Emily, żoną Billa Gaylorda. Zatrzymały się w Kopenhadze i spędziły noc w lodowato zimnym pokoju hotelowym, gdzie okna się nie domykały. Dzieci musiały spać w ubraniach. Kiedy Ruthie wróciła do Stanów, zadzwonił do niej Ross Perot i opowiedział o kłopotach z paszportami. Nie całkiem zrozumiała, o co chodzi.

W ten przygnębiający dzień Bożego Narodzenia, gdy tak dziwnie było spędzać święta z dziećmi bez ojca – Paul zadzwonił z Teheranu.

– Mam dla ciebie prezent – oznajmił.

– Czy masz bilet na samolot? – spytała z nadzieją.

– Nie. Kupiłem ci dywan.

– To miło.

Paul opowiedział jej, że spędził Wigilię wraz z Patem i Mary Sculleyami. Czyjaś inna żona przygotowała kolację wigilijną, a on patrzył, jak czyjeś inne dzieci rozpakowują gwiazdkowe prezenty.

Dwa dni później dowiedziała się, że Paul i Bill mają wyznaczone nazajutrz spotkanie z człowiekiem, który był odpowiedzialny za zatrzymanie ich w Iranie. Po tym spotkaniu będą mogli wyjechać.

Spotkanie wyznaczono na dzisiaj, 28 grudnia. W południe Ruthie zaczęła się zastanawiać, dlaczego nikt z Dallas jeszcze do niej nie zadzwonił. Teheran miał osiem i pół godziny wyprzedzenia czasowego wobec Chicago: może już jest po wszystkim? O tej porze Paul z pewnością pakuje walizkę przed powrotem do domu.

Zadzwoniła do Dallas i rozmawiała z Jimem Nyfelerem, pracownikiem EDS, który w czerwcu wyjechał z Teheranu.

– Jak poszło spotkanie? – zapytała go.

– Nie najlepiej, Ruthie…

– Co to znaczy – „nie najlepiej”?

– Zostali aresztowani.

– Zostali aresztowani? Żartujesz!

– Ruthie, Bill Gayden chce z tobą mówić.

Ruthie czekała przy telefonie. Paul aresztowany? Dlaczego? Za co? Przez kogo?

Gayden, dyrektor EDS World i szef Paula, podniósł słuchawkę.

– Halo, Ruthie.

– Bill, co to wszystko ma znaczyć?

– Sami nie rozumiemy – odparł Gayden. – Tutejsza ambasada zorganizowała spotkanie. Miała to być zwykła formalność, przecież nie oskarżono ich o żadne przestępstwo… Potem, około szóstej trzydzieści miejscowego czasu, Paul zadzwonił do Lloyda Briggsa i powiedział mu, że idzie do więzienia.

– Paul jest w więzieniu?

– Ruthie, nie martw się tak bardzo. Zespół adwokatów pracuje nad tą sprawą, wciągnęliśmy też Departament Stanu, a Ross już tu jedzie z Colorado. Na pewno wyjaśnimy wszystko za parę dni. To tylko kwestia dni, naprawdę.

– Dobrze – powiedziała Ruthie. Była oszołomiona. To nie miało sensu. Jej mąż w więzieniu? Jak to możliwe? Pożegnała się z Gaydenem i odłożyła słuchawkę.

Co tam się stało?


* * *

Emily Gaylord, gdy widziała męża po raz ostatni, rzuciła w niego talerzem. Spędziła święta w domu swojej siostry, Dorothy, w Waszyngtonie. Rozmawiając z Dorothy i jej mężem Timem o sposobach wydostania Billa z więzienia, przez cały czas nie mogła zapomnieć o tym talerzu.

Zdarzyło się to w ich domu w Teheranie. Pewnego wieczoru na początku grudnia przyszedł do domu i powiedział, że Emily z dziećmi mają wyjechać do Stanów następnego dnia. Bill i Emily mieli czworo dzieci: piętnastoletnią Vicky, dwunastoletnią Jackie, dziewięcioletnią Jenny i sześcioletniego Chrisa. Emily zgodziła się odesłać dzieci, ale sama wolała zostać. Sądziła, że może nie potrafi pomóc Billowi, ale przynajmniej będzie przy nim.

– To wykluczone – oświadczył Bill. – Emily wyjeżdża jutro. Ruthie Chiapparone poleci tym samym samolotem. Wszystkie pozostałe żony i dzieci pracowników EDS będą ewakuowane dzień czy dwa później.

Emily nie chciała słyszeć o i n n y c h żonach. Ona zostanie z mężem.

Pokłócili się. Emily wściekała się coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymała, złapała talerz i rzuciła w męża.

Była pewna, że on nigdy tego nie zapomni. W ciągu osiemnastu lat ich małżeństwa zachowała się tak po raz pierwszy. Bywała dotąd bardzo nerwowa, pobudliwa, gwałtowna – ale nigdy agresywna.

Łagodny, opanowany Bill nie zasłużył na takie traktowanie…

Poznali się, kiedy miała dwanaście lat, on zaś czternaście. Nienawidziła go wtedy. Bill kochał się w jej najlepszej przyjaciółce, Cookie, dziewczynie wyjątkowo atrakcyjnej. Przez cały czas gadał tylko o tym, z kim Cookie się spotyka, czy Cookie wyjdzie z domu, czy rodzice pozwalają Cookie na to lub tamto… Rodzeństwo Emily bardzo lubiło Billa. Emily nie mogła go unikać, ponieważ ich rodziny należały do tego samego zamiejskiego klubu, a brat Emily grywał z Billem w golfa. W końcu, kiedy Cookie dawno już została zapomniana, jej brat namówił Billa, żeby zaprosił Emily na randkę. I nagle, chociaż przez tyle lat byli sobie obojętni, zakochali się w sobie do szaleństwa.

Bill studiował wówczas inżynierię lotniczą w odległym o dwieście czterdzieści mil Blacksburgu, w stanie Wirginia. Przyjeżdżał do domu na wakacje i od czasu do czasu na weekend. Oboje nie mogli znieść rozstania, więc chociaż Emily miała dopiero osiemnaście lat, postanowili się pobrać.

Było to udane małżeństwo. Oboje wychowali się w tym samym środowisku w Waszyngtonie, oboje pochodzili z zamożnych katolickich rodzin. Rozsądne, spokojne, logiczne usposobienie Billa równoważyło pobudliwość nerwową Emily. Oboje wiele przeszli w ciągu tych osiemnastu lat. Jedno dziecko stracili z powodu urazu mózgu, Emily zaś trzykrotnie przechodziła poważne operacje. Te ciężkie przeżycia bardzo ich zbliżyły.

I teraz spadł na nich nowy cios: Bill siedział w więzieniu.

Emily nic jeszcze nie mówiła matce. Brat matki, wuj GUS, zmarł tego samego dnia i matka była już dostatecznie przygnębiona. Emily nie mogła rozmawiać z nią o Billu. Rozmawiała jednak z Dorothy i z Timem.

Szwagier Emily, Tim Reardon, był prokuratorem generalnym w Departamencie Sprawiedliwości i miał rozległe stosunki. Ojciec Tima był asystentem d/s administracyjnych prezydenta Johna F. Kennedy’ego, sam zaś Tim pracował dla Teda Kennedy’ego. Tim znał także osobiście Thomasa P. O’Neilla, przewodniczącego Izby Reprezentantów oraz Charlesa Mathiasa, senatora z Marylandu. Wiedział o kłopotach z paszportami, ponieważ Emily opowiedziała mu wszystko, jak tylko przyjechała do Waszyngtonu. Zdążył już omówić to z Rossem Perotem.

– Mogę napisać list do prezydenta Cartera i poprosić Teda Kennedy’ego, żeby doręczył go osobiście – powiedział Tim.

Emily przytaknęła, ale zupełnie nie potrafiła się skupić. Zastanawiała się, co teraz robi Bill.


* * *

Paul i Bill siedzieli w celi numer dziewięć, przemarznięci i odrętwiali, nie wiedząc, co będzie dalej.

Paul czuł się zupełnie bezbronny: biały Amerykanin w służbowym garniturze, znający ledwie parę słów w farsi, otoczony tłumem ludzi wyglądających na bandytów i morderców. Nagle przypomniał sobie, że w więzieniach często gwałcą mężczyzn. Zastanawiał się ponuro, jak poradzi sobie w takiej sytuacji.

Paul popatrzył na Billa. Twarz miał bladą i pełną napięcia.

Jeden ze współwięźniów odezwał się do nich w farsi. Paul zapytał:

– Czy ktoś tu zna angielski?

Z celi po drugiej stronie korytarza jakiś głos zawołał:

– Ja mówię po angielsku.

Nastąpiła głośna, niezrozumiała pospieszna wymiana zdań, a potem tłumacz zawołał:

– Za co was zamknęli?

– Nic nie zrobiliśmy – odparł Paul.

– O co jesteście oskarżeni?

– O nic. Jesteśmy zwykłymi amerykańskimi biznesmenami, mamy żony i dzieci i nie wiemy, dlaczego nas uwięziono.

Odpowiedź została przetłumaczona. Znowu szybka rozmowa w farsi. Wreszcie tłumacz powiedział:

– Ten, który ze mną rozmawia, jest szefem waszej celi, bo siedzi tu najdłużej.

– Rozumiemy – mruknął Paul.

– Powie wam, gdzie macie spać.

W trakcie rozmowy napięcie zmalało. Paul rozejrzał się dookoła. Betonowe ściany, niegdyś pomalowane na pomarańczowo, teraz miały barwę brudu. Prawie całą betonową podłogę pokrywało coś w rodzaju cienkiego chodnika lub maty. Dookoła stało sześć piętrowych prycz, każda potrójna. Najniższym posłaniem był po prostu cienki materac rozłożony na podłodze. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza, słaba żarówka. Do wentylacji służył zakratowany otwór w ścianie, napływało przezeń lodowate nocne powietrze. Cela była bardzo zatłoczona.

Po chwili drzwi celi numer 9 otworzyły się. Stojący w nich strażnik gestem nakazał Paulowi i Billowi wyjść.

„To jest to – pomyślał Paul. – Teraz nas wypuszczą. Dzięki Bogu, że nie musimy spędzić nocy w tej okropnej celi”.

Strażnik zaprowadził ich do niewielkiego pokoju na górze. Pokazał na ich buty.

Zrozumieli, że mają je zdjąć.

Strażnik podał każdemu z nich parę plastykowych pantofli.

Gorzko rozczarowany Paul zrozumiał, że ich nie wypuszczą. Jednak będzie musiał spędzić tę noc w celi. Pomyślał z gniewem o pracownikach ambasady: to oni właśnie zorganizowali spotkanie z Dadgarem, to oni przecież poradzili Paulowi, aby nie brał adwokata, to oni w końcu zapewniali go, że Dadgar jest „życzliwie nastawiony”… Ross Perot mawiał: „Niektórzy ludzie nie potrafią zorganizować nawet partii ping-ponga”. To doskonale pasowało do pracowników ambasady. Po prostu byli do niczego. „Skoro popełnili tyle błędów – pomyślał Paul – to chyba powinni zjawić się tu dzisiaj, żeby nas wyciągnąć”.

Nałożyli plastykowe pantofle i z powrotem zeszli za strażnikiem do podziemia.

Pozostali więźniowie układali się do snu na pryczach, zawijając się w cienkie wełniane koce. Szef celi gestem pokazał Paulowi i Billowi, gdzie mają spać: Bill na środkowej pryczy, Paul na dole, gdzie od podłogi dzielił go tylko cienki materac.

Położyli się. Nie zgaszono światła, ale żarówka była tak słaba, że nikomu to nie przeszkadzało. Po jakimś czasie Paul przyzwyczaił się do smrodu w celi, nie mógł jednak wytrzymać zimna. Betonowa podłoga, otwarty wywietrznik i brak ogrzewania sprawiały, że w pomieszczeniu było prawie tak samo chłodno, jak na dworze. „Jeżeli przestępcy skazani są na takie warunki – pomyślał Paul – to mają okropne życie. Cieszę się, że nie jestem przestępcą. Jedna taka noc wystarczy aż nadto”.


* * *

Po przylocie Ross wziął taksówkę z miejscowego lotniska Dallas – Fort Worth do centrali EDS na Forest Lane 7171. W bramie opuścił szybę, żeby strażnik mógł zobaczyć jego twarz. Potem znowu oparł się wygodnie, podczas gdy samochód jechał krętą ćwierćmilową drogą dojazdową przez park. Niegdyś mieścił się tu podmiejski klub, a na terenie parku było pole golfowe. W głębi wznosił się sześciopiętrowy biurowiec centrali EDS. Obok wybudowano potężny bunkier zawierający ogromne komputery oraz setki mil taśmy magnetycznej.

Perot zapłacił kierowcy, wszedł do budynku, wjechał windą na czwarte piętro i wszedł do narożnego gabinetu Gaydena.

Gayden siedział za biurkiem. Jak zwykle wyglądał niechlujnie, mimo że ubierał się zgodnie z wymogami EDS. Był bez marynarki, miał rozluźniony krawat, rozpięty górny guzik koszuli i zmierzwione włosy. Z kącika ust zwisał mu papieros. Na widok Perota wstał.

– Jak się czuje twoja matka, Ross?

– Jest dobrej myśli, dziękuję.

– To dobrze. Perot usiadł.

– No więc, co zrobiliście w sprawie Paula i Billa? Gayden podniósł słuchawkę telefonu.

– Ściągnę tu T. J. – powiedział. Wykręcił numer T. J. Marqueza.

– Ross przyjechał… Tak. W moim gabinecie. Odłożył słuchawkę i powiedział:

– Zaraz tu będzie. Hmm… Telefonowałem do Departamentu Stanu. Kierownikiem wydziału irańskiego jest jakiś facet nazwiskiem Henry Precht. Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. W końcu powiedziałem jego sekretarce: „Jeśli facet nie zadzwoni do mnie w ciągu dwudziestu minut, to ja zadzwonię do CBS, ABC i NBC i za godzinę Ross Perot opowie na konferencji prasowej, że dwaj Amerykanie siedzą w irańskim więzieniu, a ojczyzna nie chce im pomóc”. Odezwał się po pięciu minutach.

– Co powiedział? Gayden westchnął.

– Ross, oni tam na górze uważają, że jeśli Paul i Bill siedzą w więzieniu, to musieli zrobić coś złego.

– Ale co oni mają zamiar zrobić?

– Skontaktują się z ambasadą, rozpatrzą sprawę, zwyczajne ple-ple.

– No to trzeba będzie wziąć do galopu tego Prechta – rzucił ze złością Perot.

– Tom Luce się zajmie tym.

Luce, młody przedsiębiorczy prawnik, był założycielem firmy Hughes i Hill w Dallas, która załatwiała większość prawnych spraw EDS. Przed laty Perot zaangażował Luce’a jako doradcę EDS. Uważał, że może polegać na tym młodym człowieku, ponieważ Luce tak samo jak Perot opuścił wielką firmę, żeby założyć własny interes, i przez jakiś czas ledwie wiązał koniec z końcem. Firma Hughes i Hill rozwijała się równie szybko jak EDS. Perot nigdy nie żałował tej decyzji.

– Luce jest tu gdzieś w biurze – oznajmił Gayden. – A Tom Walter?

– Też.

Walter, wysoki południowiec o rozwlekłym sposobie mówienia, był dyrektorem finansowym EDS i prawdopodobnie najinteligentniejszym człowiekiem w firmie.

– Chcę, żeby Walter zajął się sprawą kaucji – oświadczył Perot. – Wolałbym nie płacić, ale zapłacę, jeśli będzie trzeba. Walter ma ustalić, w jakiej formie dokonamy wpłaty. Założę się, że tamci nie przyjmą kart kredytowych.

– OK – powiedział Gayden.

– Cześć, Ross! – zawołał jakiś głos za plecami Perota. Perot obejrzał się i zobaczył T. J. Marqueza.

– Cześć, Tom.

T. J. był wysokim, szczupłym, przystojnym czterdziestoletnim mężczyzną w typie hiszpańskim: oliwkowa cera, krótkie, kędzierzawe, czarne włosy i szeroki uśmiech ukazujący mnóstwo białych zębów. Był pierwszym pracownikiem zatrudnionym przez Perota i stanowił żywy dowód na to, że Perot miał niesamowity dar dobierania właściwych ludzi. Obecnie pełnił funkcję wicedyrektora EDS, a jego osobisty udział w firmie wynosił miliony dolarów. „Bóg był dla nas łaskawy” – mawiał T. J. – Perot wiedział, że rodzice T. J. musieli ciężko pracować, żeby posłać syna na studia. Ich poświęcenie opłaciło się. Perot cieszył się z błyskawicznych sukcesów EDS między innymi dlatego, że mógł dzielić triumf z ludźmi takimi jak T. J.

T. J. usiadł i zaczął szybko mówić:

– Zadzwoniłem do Claude’a.

Perot kiwnął głową. Claude Chappelear był doradcą prawnym firmy.

– Claude przyjaźni się z Matthew Nimetzem, zastępcą Vance’a, sekretarza stanu. Pomyślałem sobie, że mógłby skłonić Nimetza do rozmowy z samym Vance’em. Nimetz oddzwonił po paru minutach. Chce nam pomóc. W imieniu Vance’a wyśle depeszę do ambasady amerykańskiej w Teheranie i popędzi im kota. Poza tym napisze w sprawie Paula i Billa osobistą notatkę do Vance’a.

– Dobrze.

– Dzwoniliśmy również do admirała Moorera. Jest już wprowadzony w sprawę, ponieważ radziliśmy się go, kiedy wynikły kłopoty z paszportami. Moorer będzie rozmawiał z Ardeshirem Zahedim. Zahedi jest nie tylko ambasadorem irańskim w Waszyngtonie, ale również szwagrem samego szacha. Teraz jest w Iranie… podobno to on sprawuje władzę. Moorer poprosił Zahediego, żeby poręczył za Paula i Billa. W tej chwili przygotowujemy depeszę do Zahediego na adres Ministerstwa Sprawiedliwości.

– Kto nad tym pracuje?

– Tom Luce.

– Dobrze, mamy więc: sekretarza stanu, kierownika wydziału irańskiego, ambasadę i irańskiego ambasadora – podsumował Perot. – Świetnie. Teraz zastanówmy się, co jeszcze możemy zrobić.

– Tom Luce i Tom Walter mają na jutro wyznaczone spotkanie z admirałem Moorerem w Waszyngtonie – oznajmił T. J. – Moorer doradził także, abyśmy zadzwonili do Richarda Helmsa. Gdy odszedł z CIA, był ambasadorem w Iranie.

– Zadzwonię do Helmsa – obiecał Perot. – Zadzwonię też do Ala Heiga i Henry’ego Kissingera. Chcę, żebyście obaj zajęli się ewakuacją wszystkich naszych ludzi z Iranu.

– Ross, nie jestem pewien, czy to konieczne… – zaczął Gayden.

– Żadnych dyskusji, Bill – uciął Perot. – Zabierzcie się do tego od razu. Lloyd Briggs musi tam zostać i dopilnować spraw na miejscu – on jest szefem, póki Paul i Bill są w więzieniu. Wszyscy pozostali wracają do domu.

– Nie możesz ich zmusić do powrotu, jeśli sami tego nie chcą – stwierdził Gayden.

– Kto nie chce wracać?

– Rich Gallagher, jego żona…

– Wiem. OK, zostają Briggs i Gallagher. Nikt więcej. – Perot wstał. – Zaczynam telefonować.

Wjechał windą na szóste piętro i przeszedł przez pokój sekretarki. Sally Walther siedziała za biurkiem. Pracowała tu od lat i brała udział w kampanii na rzecz jeńców wojennych oraz przyjęciu w San Francisco. Na tym przyjęciu zresztą zarzuciła sieci na jednego z uczestników akcji w Son Tay i połów okazał się udany – kapitan Udo Walther został jej mężem.

– Zadzwoń do Henry’ego Kissingera, do Aleksandra Heiga i do Richarda

Helmsa – polecił jej Perot.

Wszedł do swojego gabinetu i usiadł za biurkiem. Gabinet o ścianach wyłożonych boazerią, z kosztownymi dywanami i półkami cennych książek, wyglądał jak wiktoriańska biblioteka w jakimś angielskim dworku wiejskim. Perot zgromadził tu rozmaite pamiątki oraz ulubione dzieła sztuki. Margot udekorowała dom obrazami impresjonistów, ale w biurze wolał sztukę amerykańską: oryginalne obrazy Normana Rockwella oraz rzeźby z brązu Frederica Remingtona w stylu Dzikiego Zachodu. Okna wychodziły na dawne pole golfowe.

Perot nie wiedział, gdzie Henry Kissinger spędza święta. Mogło trochę potrwać, zanim Sally go znajdzie. Miał czas do namysłu. Kissinger nie był jego bliskim znajomym. Będzie więc potrzebował całej swojej zręczności, żeby w trakcie krótkiej rozmowy telefonicznej zainteresować Kissingera całą sprawą i zdobyć jego życzliwość.

Telefon na biurku zabrzęczał i Sally zawołała:

– Henry Kissinger do pana. Perot podniósł słuchawkę.

– Ross Perot.

– Łączę z Henrym Kissingerem. Perot czekał.

Kissingera nazywano niegdyś najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Znał osobiście szacha. Ale czy będzie pamiętał Rossa Perota? Kampania na rzecz jeńców wojennych była wielkim wydarzeniem, ale przedsięwzięcia Kissingera były znacznie większe: pokój na Bliskim Wschodzie, odprężenie pomiędzy Chinami a Związkiem Radzieckim, zakończenie wojny w Wietnamie…

– Tu Kissinger – rozległ się znajomy, głęboki głos. Mówił z akcentem stanowiącym dziwaczną mieszaninę niemieckich spółgłosek i amerykańskich samogłosek.

– Doktorze Kissinger, mówi Ross Perot. Jestem biznesmenem z Dallas w stanie Teksas…

– Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest – przerwał mu Kissinger. Serce Perota zabiło mocniej. Kissinger mówił przyjaznym, niemal prywatnym tonem. Wspaniale! Perot zaczął mu opowiadać o Paulu i Billu: o tym, jak zgodzili się na spotkanie z Dadgarem, i o tym, jak Departament Stanu zostawił ich na łasce losu. Perot zapewnił Kissingera, że byli niewinni, że nie oskarżono ich o żadne przestępstwo i że Irańczycy nie przedstawili cienia dowodu przeciwko nim.

– To są moi ludzie, ja ich tam wysłałem i muszę ich uwolnić – zakończył.

– Zobaczę, co będę mógł zrobić – odparł Kissinger. Perot nie posiadał się z radości.

– Jestem panu bardzo wdzięczny.

– Przyślijcie mi krótkie sprawozdanie zawierające wszystkie szczegóły.

– Dostarczymy to panu dzisiaj.

– Zadzwonię później, Ross.

– Dziękuję panu. Połączenie zostało przerwane.

Perot czuł się wspaniale. Kissinger pamiętał go, rozmawiał z nim przyjaźnie i obiecał pomóc. Chciał dostać sprawozdanie – EDS wyśle je dzisiaj…

Nagła myśl uderzyła Perota. Nie miał pojęcia, skąd dzwonił Kissinger – mógł być w Londynie, w Meksyku, w Monte Carlo…

– Sally?

– Tak, proszę pana?

– Czy dowiedziałaś się, gdzie jest Kissinger?

– Tak, proszę pana.


* * *

Kissinger był w Nowym Jorku, w swoim dwupoziomowym apartamencie, który mieścił się w wytwornym bloku mieszkalnym zwanym River House przy Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej ulicy. Okna apartamentu wychodziły na East River.

Kissinger dobrze pamiętał Rossa Perota. Uważał, że człowiek ten jest jak nie oszlifowany diament. Kissinger popierał jego działalność, dotyczącą głównie pomocy dla jeńców wojennych. Perot dzielnie sobie poczynał podczas swej kampanii, chociaż czasami irytował Kissingera, żądając rzeczy niemożliwych. Teraz zaś ludzie Perota siedzieli w więzieniu.

Kissinger chętnie wierzył, że byli niewinni. Iran znajdował się w przededniu wojny domowej, prawo i sprawiedliwość niewiele tam teraz znaczyły. Zastanawiał się, jak pomóc Perotowi. Chciał mu pomóc: to była słuszna sprawa. Nie zajmował już stanowiska w rządzie, ale nadal miał wielu przyjaciół. Postanowił, że gdy tylko otrzyma sprawozdanie z Dallas, zadzwoni do Ardeshira Zahediego.


* * *

Po rozmowie z Kissingerem Perot nabrał otuchy. „Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest”. To było warte więcej niż pieniądze. Jedynym pożytkiem ze sławy było to, że czasami pomagała w załatwieniu ważnych spraw. Wszedł T. J.

– Mam twój paszport – powiedział. – Jest też wiza irańska, uważam jednak Ross, że nie powinieneś jechać. Wszyscy pracujemy nad tą sprawą, ale ty jesteś najważniejszy. Nie wiem, co zrobimy, jeżeli nie będziemy mogli skontaktować się z tobą w Teheranie albo na pokładzie samolotu, kiedy trzeba będzie powziąć jakąś zawodniczą decyzję.

Ross zapomniał już zupełnie o podróży do Teheranu. Wszystko, co usłyszał w ciągu ostatniej godziny, utwierdziło go w przekonaniu, że nie będzie to konieczne.

– Może masz rację – odpowiedział T. J. Marquezowi. – Może wystarczą negocjacje. Mamy kilka możliwości i któraś z nich na pewno się sprawdzi. Nie jadę do Teheranu. Na razie.


* * *

Henry Precht był chyba najbardziej udręczonym człowiekiem w Waszyngtonie.

Długoletni pracownik Departamentu Stanu wyróżniał się zamiłowaniem do filozofii i sztuk pięknych oraz dziwacznym poczuciem humoru. Osobiście kierował amerykańską polityką w Iranie przez większą część 1978 roku, podczas gdy jego poprzednicy aż do czasów prezydenta Cartera interesowali się wyłącznie zawartym w Camp David porozumieniu pomiędzy Egiptem a Izraelem.

Od początku listopada, kiedy w Iranie naprawdę zaczęło się robić gorąco, Precht pracował przez siedem dni w tygodniu od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. A tym cholernym Teksańczykom wydaje się, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko gadać z nimi przez telefon!

Rzecz w tym, że kryzys irański nie był jedynym zmartwieniem Prechta. Tutaj, w Waszyngtonie, toczyła się cicha wojna pomiędzy Cyrusem Vance’em, sekretarzem stanu i szefem Prechta, a Zbigniewem Brzezińskim, doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego.

Vance, podobnie jak prezydent Carter, wierzył, że amerykańska polityka zagraniczna powinna odzwierciedlać amerykańskie ideały. Obywatele Ameryki wierzyli w wolność, sprawiedliwość i demokracje, dlatego nie chcieli popierać dyktatorów. Szach Iranu był dyktatorem, organizacja „Amnesty International” określiła irański system prawny jako najgorszy na świecie, Międzynarodowa Komisja Prawników zaś potwierdziła wiele raportów o systematycznym stosowaniu tortur w więzieniach szacha. Ponieważ to CIA osadziła szacha na tronie, a Stany Zjednoczone utrzymywały go przy władzy, amerykański prezydent, który tyle mówił o prawach człowieka, musiał coś zrobić.

W styczniu 1977 roku Carter dał do zrozumienia, że Ameryka przestanie pomagać państwu o dyktatorskim sposobie sprawowania rządów. Ale nie postępował konsekwentnie: tego samego roku odwiedził Iran i obsypał szacha pochwałami. Mimo wszystko Vance wierzył w politykę obrony praw człowieka.

Zbigniew Brzeziński nie wierzył. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego wierzył w siłę. Szach był sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych, dlatego należało go poprzeć. Oczywiście, wypadało również nakłonić go, żeby przestał torturować ludzi, lecz jeszcze nie teraz. Władza szacha jest zagrożona: nie czas na liberalizm.

A kiedy przyjdzie na to czas? – zapytywała frakcja Vance’a. Szach miał mocną pozycję przez prawie dwadzieścia lat swoich rządów, ale nigdy nie przejawiał skłonności do ich unowocześniania. Na to Brzeziński odpowiedział: „Pokażcie mi chociaż jeden nowoczesny rząd w tym rejonie świata”.

Niektórzy członkowie administracji Cartera uważali, że jeśli Ameryka nie będzie broniła wolności i demokracji, nie ma w ogóle sensu prowadzić polityki zagranicznej. Był to pogląd nieco skrajny, ale jego zwolennicy podpierali się przekonywającym argumentem: Irańczycy i tak mieli dość szacha i zamierzali się go pozbyć bez względu na to, co myśli się w Waszyngtonie.

Bzdury, mówił Brzeziński. Poczytajcie historię. Rewolucje zwyciężały, kiedy władze szły na ustępstwa. Upadały, kiedy rząd miażdżył rebeliantów żelazną pięścią. Czterystutysięczna armia irańska z łatwością zdławi każde powstanie. Frakcja Vance’a – włącznie z Henrym Prechtem – nie zgadzała się z teorią rewolucji Brzezińskiego. Zagrożeni dyktatorzy idą na ustępstwa tylko dlatego, że rebelianci dysponują siłą. Co więcej, zwolennicy Vance’a nie wierzyli, że irańska armia liczy czterysta tysięcy. Trudno było uzyskać dokładne dane, wiedziano jednak, że żołnierze dezerterują w tempie około ośmiu procent stanu liczebnego na miesiąc, a w zamęcie totalnej wojny domowej nierzadko całe oddziały przechodzą na stronę rebeliantów.

Obie waszyngtońskie frakcje otrzymywały informacje z różnych źródeł.

Brzeziński słuchał Ardeshira Zahediego, szwagra i najpotężniejszego zwolennika szacha w Iranie. Vance słuchał ambasadora Sullivana. Depesze Sullivana nie zawierały tylu informacji, ilu Waszyngton sobie by życzył – może dlatego, że sytuacja w Iranie była cokolwiek niejasna. Jednak od września w raportach ambasady przeważał pogląd, że los szacha jest przesądzony.

Brzeziński oświadczył, że Sullivan jest panikarzem i nie można mu ufać. Stronnicy Vance’a z kolei twierdzili, że Brzeziński ma zwyczaj strzelać do posłańca, który przynosi złe wiadomości.

W rezultacie Stany Zjednoczone nie zrobiły nic. Departament Stanu przygotował projekt depeszy do ambasadora Sullivana, polecając mu, aby pilnie nakłonił szacha do stworzenia koalicji rządowej, opartej na zasadach demokratycznych. Brzeziński depeszę zniszczył. Innym razem Brzeziński zadzwonił do szacha i zapewnił go o poparciu prezydenta Cartera. Szach poprosił o depeszę z potwierdzeniem tej wiadomości. Departament Stanu depeszy nie wysłał. Obie strony przepuszczały do prasy informacje, żeby nawzajem sobie zaszkodzić, tak że cały świat wiedział o tym, iż waszyngtońską politykę wobec Iranu paraliżują tarcia wewnętrzne.

W tej sytuacji Precht nie miał najmniejszej ochoty użerać się z bandą Teksańczyków, którym wydawało się, że tylko oni jedyni mają problem.

Poza tym sądził, że bardzo dobrze wie, skąd się wzięły kłopoty EDS. Na pytanie, czy EDS ma swojego przedstawiciela w Iranie, odpowiedziano mu: tak, to pan Abolfath Mahvi. To wyjaśniało wszystko. Mahvi był znanym w Teheranie pośrednikiem, nazywanym dzięki swoim machlojkom z dostawcami wojskowymi „królem pięciu procent”. Chociaż miał rozległe stosunki w wyższych sferach, szach na pewien czas umieścił go na czarnej liście ludzi, którym zabroniono prowadzenia interesów w Iranie. To właśnie dlatego EDS była podejrzana o korupcję. Precht miał szczery zamiar zrobić wszystko, co w jego mocy. Nakłoni ambasadę w Teheranie, żeby rozpatrzyła sprawę. Może ambasador Sullivan potrafi przycisnąć Irańczyków, żeby wypuścili Paula i Billa. Ale rząd Stanów Zjednoczonych w żadnym przypadku nie mógł zlekceważyć pozostałych zarzutów stawianych przez Irańczyków. Rząd popierał obecny reżim i nie zamierzał jeszcze bardziej go osłabiać groźbą zerwania stosunków dyplomatycznych z powodu dwóch uwięzionych biznesmenów, zwłaszcza kiedy w Iranie nadal przebywało dwanaście tysięcy obywateli amerykańskich, o których Departament Stanu musiał się troszczyć. Była to pożałowania godna sytuacja, ale Chiapparone i Gaylord będą musieli niestety trochę pocierpieć.

Henry Precht chciał dobrze, jednakże w sprawie Paula i Billa, podobnie jak Lou Goeltz, popełnił błąd w założeniach. W rezultacie najpierw mylnie ocenił problem, a następnie przyjął obronną postawę wobec EDS. Precht postąpił tak, jak gdyby dochodzenie, w którym Paul i Bill mieli odgrywać role świadków, było legalnym dochodzeniem w sprawie oskarżenia o przekupstwo, a nie bezczelnym aktem szantażu. Goeltz, wychodząc z tego samego założenia postanowił współpracować z generałem Biglari. Precht natomiast popełnił ten sam błąd: sprawy

Paula i Billa nie potraktowano jako bezprawnego porwania obu Amerykanów. Przekupny czy nie, Abolfath Mahvi nie zarobił na kontrakcie EDS z ministerstwem ani grosza. Co więcej, EDS na początku miała poważne kłopoty, ponieważ odmówiła wręczenia Mahviemu łapówki.

Przebieg wydarzeń był następujący: Mahvi pomógł EDS uzyskać pierwszy niewielki kontrakt w Iranie – opracowanie systemu kontroli dokumentów dla marynarki irańskiej. EDS obiecała Mahviemu jedną trzecią zysków, ponieważ dowiedziała się, że zgodnie z prawem musi mieć miejscowego wspólnika. Kiedy dwa lata później zakończono prace, EDS uczciwie wypłaciła Mahviemu czterysta tysięcy dolarów.

Ale kiedy prowadzono negocjacje dotyczące kontraktu z ministerstwem, Mahvi był na czarnej liście. Niemniej jednak przed podpisaniem umowy Mahvi, gdy już na czarnej liście nie figurował – zażądał, żeby kontrakt oddano spółce akcyjnej należącej do niego i EDS.

EDS odmówiła. Wprawdzie Mahvi zarobił przy kontrakcie z marynarką irańską, ale w sprawie umowy z ministerstwem nie kiwnął nawet palcem.

Mahvi twierdził, że to jego nazwisko przetarło drogi EDS w dwudziestu czterech urzędach państwowych, które musiały wyrazić zgodę na podpisanie umowy z ministerstwem. Ponadto oświadczył, że pomógł EDS uzyskać ulgi podatkowe przewidziane w kontrakcie. Utrzymywał, że EDS otrzymała te korzystne warunki tylko dlatego, że Mahvi spędzał czas z ministrem finansów w Monte Carlo.

EDS nie prosiła go o pomoc i nie uwierzyła w jego zapewnienia. Poza tym Perotowi nie podobała się taka „pomoc”, jakiej udzielają w Monte Carlo.

Irański adwokat EDS złożył skargę do premiera i Mahvi został skarcony za domaganie się łapówek. Miał jednak tak wielkie wpływy, że minister zdrowia odmówił podpisania kontraktu, dopóki EDS nie dogada się z Mahvim.

EDS odbyła z Mahvim serię burzliwych rozmów. W dalszym ciągu kategorycznie odmawiała dzielenia się z nim zyskiem. Wreszcie osiągnięto porozumienie, pozwalające zachować twarz: spółka akcyjna działająca jako podwykonawca EDS zatrudni wszystkich irańskich pracowników EDS. W rzeczywistości owa spółka akcyjna nie zarobiła żadnych pieniędzy, ale to wyszło na jaw później. Na razie Mahvi zgodził się na kompromis i podpisano kontrakt z ministerstwem.

Tak więc EDS nie wręczała łapówek i rząd irański o tym wiedział; ale nie wiedzieli Henry Precht i Lou Goeltz. W konsekwencji, obaj mieli niewłaściwy stosunek do Paula i Billa. Obaj poświęcili tej sprawie sporo czasu, ale nie nadawali jej pierwszorzędnego znaczenia. Kiedy wojowniczy prawnik EDS, Tom Luce, potraktował ich jak głupców i niedołęgów, oburzyli się i oświadczyli, że nic nie zrobią, jeśli Tom nie przestanie się ich czepiać.

Precht w Waszyngtonie i Goeltz w Teheranie byli najważniejszymi osobami zajmującymi się tą sprawą. Żaden z nich nie był głupcem. Żaden nie był też niedołęgą. Ale obaj popełnili błędy, obaj nabrali uprzedzeń do EDS i w tych pierwszych, decydujących dniach żaden z nich nie potrafił pomóc Paulowi i Billowi.

Загрузка...