w którym zjawia się Szarlej.
Przeor strzegomskiego klasztoru karmelitów był chudy jak szkielet; kompleksja, sucha cera, niedokładnie zgolony zarost i długi nos czyniły go podobnym do oskubanej czapli. Gdy patrzył na Reynevana, mrużył oczy, gdy wracał do czytania listu Ottona Beessa, przysuwał list do nosa na odległość dwóch cali. Kościste i sine dłonie drżały mu nieustannie, usta co i rusz krzywił ból. Przeor nie był przy tym bynajmniej starcem. Była to choroba, którą Reynevan znał i widywał, choroba tocząca niczym trąd – tyle tylko, ze niewidocznie, od środka. Choroba, wobec której bezsilne były wszelkie leki i zioła, na którą skutkowała tylko najsilniejsza magia. Co z tego zresztą, ze skutkowała. Nawet jeśli kto wiedział, jak leczyć, nie leczył, bo czasy były takie, ze wyleczony potrafił zadenuncjować lekarza.
Przeor chrząknięciem wyrwał go z zadumy.
– Tylko więc dla tej oto rzeczy jedynie – uniósł list wrocławskiego kanonika – czekałeś na mój powrót, młodzieńcze? Całe cztery dni? Wiedząc, ze ojciec gwardian ma na czas mojej nieobecności wszelkie plenipotencje?
Reynevan ograniczył się do kiwnięcia głową. Powoływanie się na waruek oddania listu do rąk własnych przeora było tak trywialnie oczywiste, że aż niewarte wspominania. Jeśl zaś szło o cztery spędzone w podstrzegomskiej wsi dni, też szkoda było o nich wspominać -minęły nie wiedzieć kiedy. Jak we śnie. Od tragedii w Balbinowie Reynevan wciaż był jak we śnie. Odrętwiały, rozkojarzony i półprzytomny.
– Czekałeś – stwierdził fakt przeor – by oddać list do rąk własnych. I wiesz co, młodzieńcze? Bardzo dobrze, że czekałeś.
Reynevan nie skomentował i tym razem. Przeor powrócił do listu, podsuwając go do samego niemal nosa.
– Taaak – powiedział wreszcie przeciągle, podnosząc wzrok i mrużąc oczy. – Wiedziałem, że przyjdzie dzień, gdy czcigodny kanonik przypomni mi o długu. I upomni się o spłatę. Z lichwiarskim procentem. Którego, nawiasem mówiąc, Kościół pobierać zabrania. Mówi wszak Ewangelia Łukasz: pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając. Czy wierzysz, młodzieńcze, bez zastrzeżeń w to, w co każe wieżyć Kościół, matka nasza?
– Tak, wielebny ojcze.
– Chwalebna to cnota. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza w miejscu takim, jak to. Czy wiesz, gdzie jesteś? Wiesz, czym jest to miejsce? Oprócz klasztoru?
– Nie wiesz – przeor odgadł z milczenia. – Lub zręcznie udajesz, że nie wiesz. Jest to otóż dom demerytów. Co to takiego dom demerytów, zapewne nie wiesz również lub z równą zręcznością udasz, ze nie wiesz. Tedy ci powiem: jest to więzienie.
Przeor zamilkł, splótł dłonie, patrzył na rozmówcę badawczo. Reynevan ma się rozumieć, dawno już odgadł, w czym rzecz, ale nie zdradzał się z tym. Nie chciał psuć karmelicie przyjemności, której ten sposób prowadzenia rozmowy ewidentnie mu dostarczał.
– Czy wiesz – odjął po chwili zakonnik – o co jego wielebność kanonik pozwala sobie prosić mnie w tym liście?
– Nie, wielebny ojcze.
– Ta niewiedza usprawiedliwia cię poniekąd. A ponieważ ja wiem, mnie nic usprawiedliwić nie może. Tym samym, jeśli prośbie odmówię, postępek mój usprawiedliwion będzie. Co ty na to? Czyż moja logika nie równa Arystotelesowej?
Reynevan nie odpowiedział. Przeor milczał. Bardzo długo. Potem zapalił list kanonika od świecy, obrócił nim tak, by płomień buchnął, rzucił na posadzkę. Reynevan patrzył, jak papier zwija się, czernieje i kruszy. Oto obracają się w popiół moje nadzieje, pomyślał. Niewczesne zresztą, bezsensowne i płonne. Może to więc i lepiej, że stało się tak, jak się stało.
Przeor wstał.
– Idź do szafarza – rzekł krótko i sucho. – Niechaj cię nakarmi i napoi. Potem zaś pokwapisz się do naszego kościoła. Tam spotkasz się z tym, z kim powinieneś. Rozkazy będą wydane, będziecie mogli opuścić klasztor bez przeszkód. Kanonik Beess w swym liście podkreślił, że obaj udajecie się w daleką podróż. Od siebie dodam, że bardzo dobrze, że w daleką. Byłoby, dodam, wielkim błędem wyjeżdżać zbyt blisko. I wracać zbyt rychło.
– Dziękuję waszej wielebności…
– Nie dziękuj. Jeśli zaś któregoś z was napadłaby myśl prosić mnie przed odejściem o błogosławieństwo na drogę, niechaj tę myśl porzuci.
Wikt u strzegomskich karmelitów był, w samej rzeczy, iście więzienny. Reynevan był jednak wciąż zbyt przybity i apatyczny, by smakować. Był nadto, co tu gadać, nazbyt głodny, by wykrzywiać się na solonego śledzia, kaszę bez omasty i piwo, od wody różniące się jedynie kolorem, a i to nieznacznie. A może zresztą był akurat post? Nie pamiętał.
Jadł więc żywo i żwawo, czemu z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się staruszek szafarz, niewątpliwie obyty z dużo mniejszym entuzjazmem ugaszczanych. Ledwie Reynevan uporał się z ulikiem, uśmiechnięty zakonnik obdarzył go drugim, wyciągniętym wprost z beczułki – Reynevan postanowił wykorzystać ten akt przyjaźni.
– Prawdziwa to forteca, wasz klasztor – odezwał się z pełnymi ustami. – I nie dziwota, wiem wszak, czemu służy. Ale przecie zbrojnej straży nie macie. Z tych, co tu pokutują, nigdy nikt nie uciekł?
– Oj, synu, synu – szafarz pokiwał głową nad jego naiwną tępotą. – Uciekać? A po cóż? Nie zapominaj, kto tu pokutuje. Każdemu z nich kiedyś się pokuta skończy. A choć nikt z tutejszych nie pokutuje pro nihilo, koniec pokuty zmazuje winę. Nullum crimen, wszystko wraca do normy. A zbieg? Byłby wywołańcem po kres swych dni.
– Rozumiem.
– To dobrze, bo mnie o tym gadać nie wolno. Jeszcze kaszy?
– Chętnie. A owi pokutnicy, to za co, ciekawość, pokutują? Za jakie przewiny?
– Mnie o tym gadać nie wolno.
– Toć nie o konkretne przypadki pytam. Jeno tak, ogólnie.
Szafarz zachrząkał i rozejrzał się trwożliwie, niewątpliwie świadom, że w domu demerytów uszy mogą mieć nawet obwieszone patelniami i czosnkiem ściany kuchni.
– Oj – powiedział cicho, wycierając o habit ręce tłuste od śledzi. – Za różności tu pokutują, synu, za różności. Główną miarą księża zdrożni. I mnisi. Ci, co im śluby nadto ciążyły. Sam imaginujesz: ślub posłuszeństwa, pokory, ubóstwa… Także abstynencji i umiarkowania… Jak to mówią: plus bibere, quam orare. Także ślub czystości, niestety…
– Femina – odgadł Reynevan – instrumentum diaboli?
– Żebyż tylko femina… – westchnął szafarz, wznosząc oczy. – Ach, ach… Bezmiar grzechów, bezmiar… Nijak zaprzeczyć… A są u nas i sprawy poważniejsze… Oj, poważniejsze… Ale o tym gadać mi nie wolno. Skończyłeś jeść, synu?
– Skończyłem. Dziękuję. Było smaczne.
– Zachodź, ilekroć zechcesz.
Wnętrze kościoła było wyjątkowo mroczne, blask świec i światło z wąziutkich okienek padały tylko na okolice samego ołtarza, tabernakulum, krucyfiks i tryptyk przedstawiający Opłakiwanie. Reszta prezbiterium, cała nawa, drewniane empory i stalle tonęły w mętnym półmroku. Może to celowo, nie opędził się przed myślą Reynevan, może to dlatego, by podczas modłów demeryci nie widzieli wzajem swych twarzy, by nie próbowali odgadywać z nich cudzych grzechów i występków. I porównywać ich z własnymi.
– Tutaj jestem.
Dźwięczny i głęboki głos, który dobiegł od strony ukrytej między stallami wnęki, pobrzmiewał – trudno było oprzeć się takiemu wrażeniu – powagą i dostojeństwem. Ale prawdopodobnie było to jedynie echo, pogłos baldachimu sklepienia, kołaczący się wśród kamiennych ścian. Reynevan podszedł bliżej.
Nad roztaczającym nikłą woń kadzidła i pokostu konfesjonałem górował wizerunek świętej Anny Samotrzeciej, z Marią na jednym, a Jezusem na drugim kolanie. Reynevan obraz widział, był bowiem oświetlony kagankiem. Oświetlając obraz, kaganek pogrążał okolicę w tym mroczniejszym mroku, toteż mężczyznę, który siedział wewnątrz konfesjonału, Reynevan widział jedynie w zarysach.
– Tobie tedy – powiedział mężczyzna, budząc kolejne echa – przyjdzie mi dziękować za szansę odzyskania swobody poruszania się, hę? Dziękuję zatem. Choć zdaje mi się, że raczej więcej do zawdzięczenia mam pewnemu wrocławskiemu kanonikowi, nieprawdaż? I wydarzeniu, które miało miejsce… No, powiedz dla porządku. Żebym był zupełnie pewien, że rozmawiam z właściwą osobą. I że to nie sen.
– Osiemnasty lipca, rok osiemnasty.
– Gdzie?
– Wrocław. Nowe Miasto…
– Oczywiście – potwierdził po chwili mężczyzna. – Jasna rzecz, że Wrocław. Gdzieżby to mogło być, jeśli nie tam? Dobra. Zbliż się teraz. I przybierz przepisową pozycję.
– Słucham?
– Klęknij.
– Zabito mi brata – powiedział Reynevan, nie ruszając się z miejsca. – Mnie samemu grozi śmierć. Jestem ścigany, muszę uciekać. A wcześniej załatwić kilka spraw. I kilka porachunków. Ojciec Otto zapewnił mnie, że ty zdołasz mi pomóc. Właśnie ty, kimkolwiek jesteś. Ale ani myślę klękać przed tobą… Jak mam cię zwać? Ojcem? Bratem?
– Zwij jak chcesz. Choćby wujem. Jest mi to głęboko obojętne.
– Nie do śmiechów mi. Mówiłem, brata mi zabili. Przeor rzekł, że możemy stąd wyjść. Wyjdźmy więc, opuśćmy to smutne miejsce, ruszajmy w drogę. A w drodze opowiem, co trzeba. Byś wiedział, co trzeba. I nie więcej niż trzeba.
– Prosiłem – echo głosu mężczyzny zadudniło jeszcze głębiej – byś uklęknął.
– A ja mówiłem: spowiadać ci się nie myślę.
– Kimkolwiek jesteś – rzekł mężczyzna – do wyboru masz dwie drogi. Jedną tu, do mnie, na klęczki. Drugą przez klasztorną bramę. Beze mnie, ma się rozumieć. Nie jestem jurgieltnikiem, chłopcze, ani najemnym zbirem do załatwiania twoich spraw i porachunków. To ja, zakarbuj sobie, decyduję, ile i jakiej potrzeba mi wiedzy. Zresztą, rzecz jest również we wzajemnym zaufaniu. Ty nie ufasz mi, jakże tedy ja mogę tobie?
– To, że wyjdziesz z więzienia – odszczeknął czupurnie Reynevan – możesz zawdzięczać mnie właśnie. I ojcu Ottonowi. Sam to sobie zakarbuj i nie próbuj strugać ważniaka. I stawiać przed wyborami. Bo to nie ja, lecz ty stoisz przed wyborem. Albo idziesz ze mną, albo gnij tu dalej. Wybór…
Mężczyzna przerwał mu głośnym pukaniem w deskę konfesjonału.
– Wiedz – powiedział po chwili – że trudne wybory nie są mi pierwszyzną. Grzeszysz pychą, mniemając, że się ich ulęknę. Jeszcze dziś rano nie wiedziałem o twoim istnieniu, jeszcze dziś wieczorem, jeśli trzeba będzie, o twym istnieniu zapomnę. Powtarzam, a po raz ostatni: albo będąca wyrazem zaufania spowiedź, albo żegnaj. Pospiesz się z wyborem, niewiele czasu zostało do seksty. A tu surowo przestrzega się liturgii godzin.
Reynevan zacisnął pięści, walcząc z przemożną ochotą, by odwrócić się i wyjść, wyjść na słońce, świeże powietrze, zieleń i przestrzeń. Wreszcie przełamał się. Zdrowy rozsądek zwyciężył.
– Nie wiem nawet – wydusił z siebie, klękając na wyślizganym drewnie – czy jesteś kapłanem.
– To bez znaczenia – w głosie człowieka z konfesjonału zabrzmiało coś na kształt drwiny. – Idzie mi tylko o spowiedź. Rozgrzeszenia nie oczekuj.
– Nie wiem nawet, jak cię zwać.
– Mam wiele nazwisk – dobiegło zza kratki, cicho, ale wyraźnie. – Pod różnymi imionami zna mnie świat. Skoro mam szansę być światu przywrócony… Trzeba będzie coś wybrać… Wilibald z Hirsau? A może, hmm… Benignus z Aix? Paweł z Tyńca? Cornelius van Heemskerck? A może… A może… mistrz Szarlej? Jak ci się to widzi, chłopcze: mistrz Szarlej? No, dobra, nie rób min. Po prostu: Szarlej. Może być?
– Może, Przystąpmy do rzeczy. Szarleju.
Ledwo masywne, iście godne twierdzy wrzeciądze strzegomskiego karmelu zatrzasnęły się za nimi z hukiem, ledwo obaj oddalili się od wysiadujących pod bramą żebraków i proszalnych dziadów, ledwo weszli w cień przydrożnych topoli, Szarlej zaskoczył Reynevana totalnie i z kretesem.
Niedawny demeryt i więzień, jeszcze przed chwileczką fascynująco tajemniczy, zasępiony i dostojnie milczący, teraz ryknął nagle homeryckim śmiechem, dał jeleniego susa w górę, rzucił się na wznak w chwasty i przez chwil kilka tarzał wśród zieleni niczym źrebak, przez czas cały rycząc i śmiejąc się na przemian. Wreszcie na oczach osłupiałego Reynevana jego niedawny spowiednik machnął kozła, zerwał się i uczynił w stronę bramy wielce obelżywy gest na zgiętym łokciu. Gest poparty został długą litanią krańcowo nieprzyzwoitych przekleństw i wyzwisk. Kilka dotyczyło przeora personalnie, kilka strzegomskiego klasztoru, kilka zakonu karmelitów jako całości, kilka miało wymiar ogólny.
– Nie sądziłem – Reynevan uspokoił konia, spłoszonego występem – że tak tam było ciężko.
– Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. – Szarlej otrzepał odzienie. – To po pierwsze. Po drugie, powstrzymaj się łaskawie od komentarzy, przynajmniej chwilowo. Po trzecie, pospieszajmy do miasta.
– Do miasta? A po co? Myślałem…
– Nie myśl.
Reynevan wzruszył ramionami, popędził wierzchowca gościńcem. Udawał, że odwraca głowę, ale nie mógł powstrzymać się od ukradkowej obserwacji kroczącego obok konia mężczyzny.
Szarlej nie był zbyt wysoki, był nawet odrobinę niższy od Reynevana, ale detal ten umykał uwadze, albowiem niedawny demeryt był barczysty, mocno zbudowany i zapewne silny, co można było wnioskować po żylastych i grających mięśniami przedramionach, wyzierających spod przykrótkich rękawów. Szarlej nie zgodził się opuścić karmelu w habicie, a strój, który mu dano, był lekko dziwaczny.
Twarz demeryta miała rysy dosyć grube, żeby nie rzec toporne; było to jednak oblicze żywe, zmieniające się bez przerwy, grające całą gamą wyrazów. Garbaty i męsko wydatny nos nosił ślady dawnego złamania, dołek podbródka niknął w starej, ale wciąż widocznej bliźnie. Oczy Szarleja, zielone jak szkło butelki, były bardzo dziwne. Gdy się w nie spojrzało, dłoń machinalnie sprawdzała, czy sakiewka jest na miejscu, a pierścień na palcu. Myśl z niepokojem biegła ku pozostawionym w domu żonie i córkach, a wiara w cnotę niewieścią obnażała całą swą naiwność. Nagle traciło się wszelkie nadzieje na zwrot pożyczonych pieniędzy, pięć asów w talii do pikiety przestawało dziwić, autentyczna pieczęć pod dokumentem zaczynała wyglądać cholernie nieautentycznie, a drogo kupionemu koniowi zaczynało dziwnie rzęzić w płucach. To właśnie się czuło, gdy patrzyło się w butelkowo zielone oczy Szarleja. Na jego oblicze, w którym zdecydowanie więcej było z Hermesa niźli z Apollina.
Minęli wielką połać podmiejskiej ogrodowizny, potem kaplicę i szpital świętego Mikołaja. Reynevan wiedział, że hospicjum prowadzą joannici, wiedział też, że w Strzegomiu zakon ma komandorię. Zaraz przypomniał sobie księcia Kantnera i jego rozkaz, kierujący go do Małej Oleśnicy. I zaczął się niepokoić. Z joannitami mógł być kojarzony, zatem droga, którą jechał, nie była drogą ściganego wilka; wątpił, by kanonik Otto Beess pochwalił wybór. W tym momencie Szarlej po raz pierwszy dał dowód swej przenikliwości. Lub równie rzadkiej umiejętności czytania w myślach.
– Nie ma powodów do niepokoju – powiedział swobodnie i wesoło. – Strzegom ma ponad dwa tysiące mieszkańców, znikniemy pośród nich jak bździna w śnieżycy. Poza tym jesteś pod moją opieką. Wszak zobowiązałem się.
– Cały czas – odrzekł Reynevan po długiej chwili, jakiej potrzebował na ochłonięcie. – Czas cały zastanawiam się, ile dla ciebie znaczy takie zobowiązanie.
Szarlej wyszczerzył białe zęby ku maszerującym w przeciwnym kierunku zbieraczkom lnu, hożym dziewojom w mocno rozchełstanych koszulach, odsłaniających wiele ze spoconych i zakurzonych wdzięków. Dziewoi było kilkanaście, a Szarlej szczerzył się do wszystkich po kolei, toteż Reynevan stracił nadzieję na to, że usłyszy odpowiedź.
– Pytanie – zaskoczył go demeryt, odrywając wzrok od krągłego tyłeczka ostatniej ze zbieraczek, podrygującego pod mokrym od potu giezłem – było natury filozoficznej. Na takowe nie zwykłem odpowiadać na trzeźwo. Ale obiecuję ci: odpowiedzi udzielę jeszcze przed zachodem słońca.
– Nie wiem, czy doczekam. Czy wcześniej nie spłonę z ciekawości.
Szarlej nie odpowiedział, przyspieszył natomiast kroku tak, że Reynevanowi przyszło zmusić konia do lekkiego kłusa. Szybko więc znaleźli się pod Bramą Świdnicką. Za nią zaś, za gromadą kucających w cieniu brudnych pątników i pokrytych wrzodami żebraków był już Strzegom, jego wąskie, błotniste, cuchnące i pełne ludzi uliczki.
Dokąd by i jakim bądź celu ich droga wiodła, Szarlej ją znał, prowadził bowiem pewnie i bez żadnego wahania.
Przeszli uliczką, w której stukotało tyle krosien, że niechybnie była to Tkacka lub Sukiennicza. Wkrótce znaleźli się na placyku, nad którym górowała wieża kościelna. Przez placyk – dało się to widzieć i czuć – niedawno przeganiano bydło.
– Popatrz jeno – rzekł Szarlej, zatrzymując się. – Kościół, karczma, bordel, a w środku między nimi kupa gówna. Oto parabola ludzkiego żywota.
– A podobno – Reynevan nie uśmiechnął się nawet – na trzeźwo nie filozofujesz.
– Po długim okresie abstynencji – Szarlej skierował nieomylne kroki w zaułek, w stronę lady zastawionej antałkami i kuflami – upaja mnie sama jeno woń dobrego piwa. Hej, dobry człeku! Białe strzegomskie poproszę! Z piwnicy! Zechciej zapłacić, chłopcze, albowiem, jak powiada Pismo, argentum et aurum non est mihi.
Reynevan parsknął, ale rzucił na ladę kilka halerzy.
– Czy dowiem się wreszcie, jakie sprawy cię tu przywiodły?
– Dowiesz. Ale dopiero wówczas, gdy przynajmniej trzy z tych spraw wypiję.
– A potem? – Reynevan zmarszczył brwi. – Ów dopiero co wspomniany zamtuz?
– Nie wykluczam – Szarlej uniósł kufel. – Nie wykluczam, chłopcze.
– A dalej? Trzydniowa libacja na okoliczność odzyskania wolności?
Szarlej nie odpowiedział, pił bowiem. Nim jednak przechylił kufel, mrugnął zza niego, a mrugnięcie to mogło znaczyć wszystko.
– To był jednak błąd – przemówił poważnie Reynevan, wpatrzony w grającą łykami grdykę demeryta. – Może błąd kanonika. A może mój, że go posłuchałem. Że zadałem się z tobą.
Szarlej pił, nie zwracając na niego żadnej uwagi.
– Na szczęście – ciągnął Reynevan – łatwo można temu wszystkiemu zaradzić. I kres położyć.
Szarlej odjął kufel od ust, westchnął, oblizał pianę z górnej wargi.
– Chcesz mi coś powiedzieć – odgadł. – Mówże więc.
– My dwaj – rzekł zimno Reynevan – zwyczajnie nie pasujemy do siebie.
Demeryt skinął, by nalano mu drugie piwo, przez moment zdawał interesować się wyłącznie kuflem.
– Trochę się różnimy, fakt – przyznał, łyknąwszy. – Ja, dla przykładu, nie zwykłem chędożyć cudzych żon. Gdyby dobrze poszukać, znajdzie się zapewne jeszcze kilka różnic. To normalne. Stworzono nas bowiem na obraz i podobieństwo, ale Stwórca zadbał o cechy indywidualne. I chwała Mu za to.
Reynevan machnął ręką, coraz bardziej zły.
– Zastanawiam się – wypalił – czy cię w imię Stwórcy nie pożegnać. Tu, zaraz. Abyśmy rozeszli się, każdy w swoje stronę. Bo doprawdy nie wiem, w czym możesz mi się przygodzie. Boję się, że w niczym.
Szarlej spojrzał na niego znad kufla.
– Przygodzie? – powtórzył. – W czym? Łatwo się przekonać. Krzyknij: „Pomocy, Szarleju!”, a pomoc będzie ci dana.
Reynevan wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem odejścia. Potrącił kogoś. A ten ktoś uderzył jego konima tak mocno, że koń kwiknął i cisnął się, obalając go w gnój.
– Jak chodzisz, żłobie? Gdzie z tą chabetą? Tu jest miasto, nie twoja zafajdana wiocha!
Tym, który go potrącił i rugał, był jeden z trzech młodych mężczyzn, odzianych bogato, modnie i elegancko. Wszyscy trzej byli niezwykle podobni – ustrojeni w jednakowe fantazyjne fezy na włosach fryzowanych na żelazkach oraz watowane kabaty, pikowane tak gęsto, że ich rękawy wyglądały jak wielkie gąsienice. Nosili też będące w modzie obcisłe paryskie spodnie zwane mi-parti, mające nogawki w kontrastowych kolorach. Wszyscy trzej dzierżyli toczone laski z gałkami.
– Jezu Chryste i wszyscy święci – powtórzył galant, wywijając laską młynka. – Cóż za chamstwo na tym Śląsku, cóż za sprośna dzicz! Czy ktoś ich kiedyś nauczy kultury?
– Trzeba będzie – powiedział drugi, z identycznym galijskim akcentem – samemu wziąć na się ten trud. I wprowadzić ich do Europy.
– Racja – zawtórował trzeci modniś, w błękitno-czerwonych mi-parti. – Na początek w ramach wprowadzania wygarbujmy po europejsku skórę temu tu prostakowi. Nuże, panowie, do kijów! I niech się nikt nie leni!
– Hola! – krzyknął właściciel piwnej ławki. – Bez burd, panowie kupcy! Bo straż zawezwę!
– Zawrzyj gębę, śląski ćwoku, bo i ty oberwiesz. Reynevan usiłował zerwać się, ale nie zdążył. Laska łomotnęła go w bark, druga z suchym trzaskiem spadła na plecy, trzecia strzeliła w pośladki. Uznał, że nie ma co czekać na dalsze cięgi.
– Pomocy! – wrzasnął. – Szarleju! Pomocy!
Szarlej, który przyglądał się zajściu z umiarkowanym zainteresowaniem, odstawił kufel i nie spiesząc się podszedł.
– Dosyć zabawy.
Galanci obejrzeli się – i jak na komendę ryknęli śmiechem. Faktycznie, Reynevan musiał przyznać, w swym kusym i pstrokatym odzieniu demeryt nie prezentował się najdostojniej.
– Chryste Panie – parsknął pierwszy galant, pobożny widać. – Ależ pocieszne figury spotyka się na tym krańcu świata!
– To jakiś miejscowy błazen – ocenił drugi. – Widać po cudacznym stroju.
– Nie suknia zdobi człowieka – odrzekł zimno Szarlej. – Odejdźcie stąd, łaskawcy. Prędziutko.
– Coo?
– Panowie – powtórzył Szarlej – łaskawie zechcą się oddalić. Znaczy, pójść sobie stąd gdzieś daleko. Nie musi być Paryż. Wystarczy przeciwległy kraniec miasta.
– Cooooo?
– Panowie – powtórzył Szarlej, wolno, cierpliwie i dobitnie, jak dzieciom. – Panowie raczą sobie stąd pójść. I zająć czymś dla siebie zwykłym. Sodomią, dla przykładu. W przeciwnym wypadku zostaną panowie obici, i to gruntownie. I zanim którykolwiek z panów zdąży wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.
Pierwszy modniś zamachnął się laską. Szarlej zwinnie uniknął ciosu, chwycił za kij i zakręcił, modniś wywinął kozła i plasnął w błoto. Laską, która została mu w dłoni, demeryt zdzielił przez łeb drugiego galanta, posyłając go na piwowarską ladę, ciosem szybkim jak myśl dał po łapie trzeciemu. Ten pierwszy zerwał się tymczasem i rzucił na Szarleja, rycząc jak ranny żubr. Demeryt bez widocznego wysiłku powstrzymał szarżę ciosem, który zgiął galanta w pół. Szarlej zaś łokciem uderzył go potężnie w nerki, padającego kopnął w ucho, zdawałoby się, od niechcenia. Ale kopnięty zwinął się jak robak i już nie wstał.
Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i jak na komendę dobyli puginałów. Szarlej pogroził im palcem.
– Nie radzę – powiedział. – Noże kaleczą!
Modnisie ostrzeżenia nie posłuchali.
Reynevanowi zdawało się, że obserwuje zajście uważnie. Czegoś jednak nie zauważył, bo nie pojął, jak stało się to, co się stało. Wobec sadzących na niego i wymachujących jak wiatraki galantów Szarlej wydawał się niemal nieruchomy, ruchy zaś, jakie wykonał, gdy go dopadli, były nieznaczne, lecz tak szybkie, że umykające oku. Jeden z modnisiów upadł na kolana, pochyliwszy głowę niemal do ziemi charczał i jeden po drugim wypluwał w błoto zęby. Drugi siedział i krzyczał. Otworzywszy usta na pełną szerokość krzyczał i płakał, cienko, modulowanie, nieustannie, zupełnie jak długo nie karmione niemowlę. Własny puginał wciąż trzymał w ręku, a nóż kolegi tkwił mu w udzie, wbity aż po złoconą gardę.
Szarlej spojrzał w niebo, rozłożył ręce gestem znaczącym „a nie mówiłem”. Zdjął swój śmieszny przyciasny kubraczek. Podszedł do plującego zębami. Zręcznie chwycił go za łokcie, poderwał, ucapił za rękawy i kilkoma precyzyjnymi kopniakami wykopał galanta z watowanego kabata. Po czym sam się weń ustroił.
– Nie suknia czyni człowieka – rzekł, przeciągając się z lubością – lecz ludzka godność. Ale tylko człowiek dobrze ubrany czuje się prawdziwie godnie.
Potem pochylił się i zdarł modnisiowi z pasa wyszywaną jałmużniczkę.
– Bogate miasto, Strzegom – powiedział. – Bogate miasto. Pieniądze, patrzcie sami, walają się na ulicach.
– Na waszym miejscu… – powiedział drżącym nieco głosem właściciel piwnej ławki. – Na waszym miejscu uciekałbym, panie. To bogate kupce, goście wielmożnego pana Guncelina von Laasan. Dobrze im tak, za burdy, co je cięgiem wszczynają… Ale uciekajcie lepiej, bo pan von Laasan…
– …w mieście rządzi – dokończył Szarlej, zabierając sakiewkę trzeciemu galantowi. – Dzięki za piwo, dobry człowieku. Pójdźmy, Reinmarze.
Poszli. Galant z nożem w udzie długo żegnał ich rozpaczliwym, nieustającym, niemowlęcym wyciem:
– Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa!