Rozdział dwudziesty pierwszy

w którym znowu zjawiają się czerwony goliard i czarny wóz, a na wozie pięćset z górą grzywien. A wszystko skutkiem tego, że Reynevan znowu leci za spódniczką.


Około południa drogę zatarasował mu wiatrołom – ogromna, sięgająca dalekiej ściany boru połać połamanych, lezących pokotem pni. Zapora strzaskanych tramów, bezład splątanych konarów, chaos powykręcanych jakby w męce, wydartych z ziemi korzeni i labirynt wykrotów były iście obrazem jego duszy. Alegoryczny krajobraz nie tylko zatrzymał go, lecz zmusił do myślenia.

Po rozstaniu z księciem Bolkiem Wołoszkiem Reynevan apatycznie jechał na południe, tam, dokąd wiatr gnał zwały ciemnych chmur. Właściwie nie wiedział, czemu właśnie taki kierunek wybrał. Czy dlatego, że wskazał go na odjezdnym Wołoszek? Czy instynktownie wybrał szlak oddalający go od miejsc i spraw budzących w nim lęk i odrazę? Od Sterczów, Strzegomia i pana von Laasan, Hayna von Czirne, świdnickiej Inkwizycji, zamczyska Stolz, Ziębic, księcia Jana…

I Adeli.

Wiatr pędził chmury tak nisko, ze niemal, wydawało się, zawadzą o szczyty drzew za wiatrołomem. Reynevan westchnął.

Ach, jak zabolały, jak targnęły sercem i trzewiami zimne słowa księcia Bolka! W Ziębicach nie ma już czego szukać! Na rany Chrystusa! Słowa te, może dlatego, ze tak bezlitośnie szczere, tak prawdziwe, zabolały bardziej niż zimne i obojętne spojrzenie Adeli, niż jej okrutny głos, gdy poduszczała na niego rycerzy, niż ciosy, które z tej przyczyny spadły na niego, niż więzienie. W Ziębicach nie ma już czego szukać. W Ziębicach, ku którym zmierzał pełen nadziei i miłości, skroś niebezpieczeństw, ryzykując zdrowiem i życiem. W Ziębicach nie ma już czego szukać!

Nigdzie zatem nie mam już niczego, pomyślał zapatrzony w plątaninę korzeni i konarów. Miast zatem uciekać, by szukać tego, czego już nie ma, czy nie lepiej zawrócić do Ziębic? Znaleźć sposobność spotkania oko w oko z niewierną kochanką? By jak ów rycerz z ballady, co za rzuconą przez płochą damę rękawiczką wszedł w cwinger między lwy i pantery, cisnąć Adeli w twarz, jak rękawiczkę właśnie, gorzki wyrzut i zimną wzgardę? Zobaczyć, jak niegodziwa blednie, jak miesza się, jak łamie ręce, jak spuszcza wzrok, jak drżą jej usta. Tak, tak, niech się dzieje, co chce, byle zobaczyć, jak ona blednie, jak sroma się w obliczu hańby swego własnego przeniewierstwa! Sprawić, by cierpiała! By gryzło ją sumienie, dręczyły wyrzuty…

Akurat, odezwał się rozsądek. Wyrzuty? Sumienie? Ty durniu! Ona roześmieje się, każe cię znowu obić i wsadzić do wieży. A sama pójdzie do księcia Jana i obydwoje legną w łożnicy, będą się kochać, ba, gzić tak, ze łożnica zatrzeszczy. I nie będzie tam ni wyrzutów, ni żalów. Będzie śmiech, bo miłosnym igraszkom dodadzą, niby korzenna przyprawa, smaku i ognia szyderstwa z naiwnego głupca, Reinmara z Bielawy.

Rozsądek, Reynevan skonstatował to zupełnie bez zdziwienia, przemawiał głosem Szarleja.

Koń Henryka Hackeborna zarżał, zatrząsł łbem. Szarlej, pomyślał Reynevan, klepiąc go po szyi, Szarlej i Samson. Zostali w Ziębicach. Zostali? A może też zaraz po jego aresztowaniu ruszyli na Węgry, radzi, że pozbyli się wreszcie kłopotu? Szarlej całkiem niedawno wychwalał przyjaźń, rzecz to wielka, prawił, i piękna. Ale wcześniej – a jakoś prawdziwiej i szczerzej to brzmiało, jakoś mniej w tym dźwięczało drwiny – deklarował, że liczy się dlań wyłącznie jego własna wygoda, jego własne dobro i szczęśliwość, że resztę pal diabli. Tak mówił, i w sumie…

W sumie coraz mniej mu się dziwię.

Kastelan Hackeborna zarżał znowu. I odpowiedziało mu rżenie.

Reynevan poderwał głowę, w samą porę, by zdążyć na skraju lasu zobaczyć jeźdźca.

Amazonkę.

Nikoletta, pomyślał ze zdumieniem, Nikoletta Jasnowłosa! Siwa klacz, jasna kosa, szara opończa. To ona, ona, bez dwóch zdań!

Nikoletta zobaczyła go w tym samym niemal momencie, co on ją. Ale wbrew oczekiwaniu nie pomachała mu ręką, nie okrzyknęła ochoczo i wesoło. Gdzie tam. Obróciła konia i rzuciła się do ucieczki. Reynevan nie zastanawiał się długo. Dokładniej mówiąc, nie zastanawiał się ni sekundy.

Poderwał kastelana i rzucił się w ślad, skrajem wiatrołomu. Galopem. Wykroty groziły rumakowi połamaniem nóg, a jeźdźcowi skręceniem karku, ale jak się rzekło, Reynevan nie myślał. Koń też nie.

Gdy wpadł za amazonką w bór, między sosny, już wiedział, że się pomylił. Po pierwsze, siwy koń nie był znaną mu rasową i rączą klaczą, lecz kościstą i niezgrabną szkapą, cwałującą przez paprocie ociężale i zupełnie bez gracji. A jadąca na szkapie dziewczyna w żaden sposób nie mogła być Nikoletta Jasnowłosą. Śmiała i rezolutna Nikoletta – czyli Katarzyna Biberstein, poprawił się w myśli – nie jechałaby, po pierwsze, w damskim siodle. Po drugie, nie kurczyłaby się w nim tak haniebnie, nie oglądała w popłochu. I nie piszczałaby tak przeraźliwie. Z całą pewnością by tak nie piszczała.

Gdy wreszcie dotarto do niego, że niczym kretyn lub zboczeniec ściga po lasach zupełnie obce dziewczyny, było już za późno. Amazonka wśród tętentu i pisku wyjechała na polanę, Reynevan wyjechał tuż za nią. Wstrzymywał konia, ale narowisty rycerski rumak nie dał się zatrzymać.

Na polanie byli ludzie, konie, cały orszaczek. Reynevan dostrzegł kilku pielgrzymów, kilku franciszkanów w burych habitach, kilku zbrojnych kuszników, grubego sierżanta, zaprzężony w parę koni furgon nakryty czarnym smołowanym wańtuchem. Jegomościa na karoszu, w bobrowym kołpaku i płaszczu z bobrowym kołnierzem. Jegomość z kolei dostrzegł Reynevana, wskazał go sierżantowi i zbrojnym.

Inkwizytor, pomyślał ze strachem Reynevan, ale od razu zorientował się w pomyłce, przypomniał sobie. Widział już ten wóz, widział już osobnika w bobrowym kołpaku i kołnierzu. Kim był, zdradziła im Dzierżka de Wirsing, w folwarku, gdzie stała ze swym tabunem. Był to kolektor. Poborca podatków.

Wpatrując się w nakryty czarnym płótnem wóz, zdał sobie sprawę z faktu, że widział ten wehikuł również później. Przypomniał sobie również okoliczności, co sprawiło, że natychmiast zapragnął uciekać. Nie zdążył. Nim zdołał obrócić tupiącego i szarpiącego łbem konia, zbrojni dojechali cwałem, otoczyli go, odcinając od lasu. Widząc się celem kilku napiętych kusz, Reynevan puścił wodze, uniósł ręce.

– Ja przypadkiem! – zawołał. – Omyłkowo! Bez złych zamiarów!

– Każdy tak może rzec – powiedział, podjechawszy, bobrowy kolektor. Przyglądał się nadzwyczaj ponurym wzrokiem, przyglądał się tak bacznie i podejrzliwie, że Reynevan zamarł w oczekiwaniu najgorszego i nieuniknionego. Czyli tego, że kolektor go rozpozna.

– Hola, hola! Niechajcie. Ja tego junaka znam! Reynevan przełknął ślinę. Zdecydowanie był to dzień odnawiania znajomości. Wołającym był bowiem poznany w raubritterskim Kromolinie goliard, ten sam, który odczytywał husycki manifest, a później wraz z Reynevanem krył się w serniku. Niemłody, noszący kabat z powycinaną w ząbki baskiną i czerwony rogaty kaptur, spod którego wyłaziły kręte kosmyki mocno szpakowatych już włosów.

– Znam dobrze – powtórzył, podjechawszy – tego młodzieńca. Z porządnej jest szlachty. Zwie się on… Reinmar von Hagenau.

– Potomek może – rysy bobrowego kolektora złagodniały odrobinę – tego słynnego poety?

– Nie.

– A czemu to śledzi za nami? Tropem jedzie? Hę?

– Jakimże znowu tropem – uprzedził, parsknąwszy, czerwony goliard. – Ślepiście czy jak? Toć z boru wyjehał! Gdyby tropił, jechałby duktem, po śladach.

– Niby, hmmm, prawda. I znacie się, mówicie?

– Jak amen w pacierzu – potwierdził wesoło goliard. – Przecie ja jego imię wiem. A on moje. Że zwę się Tybald Raabe. No, rzeknijcie, paniczu Reinmarze, jak się zwę?

– Tybald Raabe.

– Widzicie?

W obliczu niezbitego dowodu kolektor odkaszlnął, poprawił bobrowy kołpak, nakazał żołnierzom, by odstąpili.

– Wybaczcie, hmm… Wierę, nazbyt ostrożnym… Ale muszę być czujny! Więcej rzec mi nie lza. Cóż, panie Hagenau, możecie…

– …jechać z nami – dokończył ochoczo goliard, wcześniej przesławszy Reynevanowi nieznaczne mrugnięcie. – My do Barda. Wspólnie. Bo to w kupie raźniej i… bezpieczniej.

Orszaczek posuwał się wolno, wyboista leśna droga ograniczała tempo zaprzęgu do takiego, któremu bez żadnego trudu mogli sprostać piesi, czterej pątnicy z kosturami i ciągnący mały wózek czterej franciszkanie. Pątnicy wszyscy, jak jeden mąż, mieli nosy sinoczerwone, dowodnie świadczące o zamiłowaniu do trunków i innych grzechach młodości. Franciszkanie byli ludźmi młodymi.

– Pątnicy i Bracia Mniejsi – wyjaśnił goliard – też zmierzają do Barda. Do świętej Figury na Górze, wiecie, Madonny Bardzkiej…

– Wiem – przerwał Reynevan, upewniając się, czy ktoś nie słucha, zwłaszcza jadący obok czarnego furgonu kolektor. – Wiem, panie… Tybaldzie Raabe. Jeśli zaś czegoś nie wiem…

– To tak widać musi być – uciął goliard. – Nie zadawajcie zbędnych pytań, paniczu Reinmarze. I bądźcie Hagenau. Nie Bielau. Tak bezpieczniej.

– Byłeś – odgadł Reynevan – w Ziębicach.

– Byłem. I słyszałem co nieco… Dość, by się zdumieć, widząc was tutaj, w Goleniowskich Borach. Bo niosła wieść, że w wieży siedzicie. Oj, przypisywano wam grzeszki… Plotkowano… Gdybym was nie znał…

– Ale znasz wszak.

– Znam. I życzliwy wam jestem. Dlatego powiadam: jedźcie z nami. Do Barda… Dla Boga! Nie wpatrujcież się tak w nią, paniczu. Nie dość, żeście ją po lesie ganiali?

Gdy jadąca na czele orszaczku panna obejrzała się po raz pierwszy, Reynevan aż westchnął. Z wrażenia. I zdumienia. Że mógł pomylić to brzydactwo z Nikolettą. Z Katarzyną Biberstein.

Włosy miała, fakt, identyczne niemal w kolorze, jasne jak słoma, częsty na Śląsku produkt mieszanki krwi jasnowłosych ojców znad Łaby i jasnowłosych matek znad Warty i Prosny. Ale to był koniec podobieństw. Nikoletta miała cerę jak alabaster, czoło i podbródek dziewczyny dekorowały wypryski trądziku. Nikoletta miała oczy jak bławatki, pryszczata dziewczyna nijakie, wodniste i wciąż żabio wybałuszone, co można było przypisać przestrachowi. Nos zbyt mały i perkaty, wargi natomiast za wąskie i za blade. Coś tam widać usłyszawszy o modzie, wyskubała sobie brwi, ale z kiepskim skutkiem – miast wyglądać modnie, wyglądała jak głupia. Wrażenia dopełniał strój – nosiła trywialną czapeczkę z królika, a pod opończą szarą sukienczynę, prosto skrojoną, uszytą z kiepskiej, zmechaconej wełny. Katarzyna Biberstein zapewne w lepsze ubierała służki.

Brzydactwo, pomyślał Reynevan, biedna brzydula. Brakuje jej tylko dziobów po ospie. Ale wszystko przed nią.

Jadący bok w bok z dziewczyną rycerz miał – nie można było tego przeoczyć – ospę za sobą, śladów nie kryła krótka szpakowata broda. Rząd gniadosza, na którym jechał, był mocno wystrzępiony, a kolczug, jaką nosił, nie noszono od czasów bitwy legnickiej. Ubogi rycerz, pomyślał Reynevan, jakich wielu. Zaściankowy vassus vassal-lorum. Wiezie córkę do klasztoru. Bo dokąd by? Kto by taką chciał? Tylko klaryski albo cysterki.

– Przestańcież – syknął goliard – gapić się na nią. To nie uchodzi.

Cóż, rzeczywiście nie uchodziło. Reynevan westchnął i odwrócił wzrok, skupiając się całkowicie na rosnących na skraju drogi dębach i grabach. Ale już było za późno.

Goliard zaklął z cicha. A ustrojony w legnicką kolczugę rycerz zatrzymał konia i poczekał, aż do niego podjadą. Minę miał bardzo poważną i bardzo ponurą. Głowę uniósł dumnie, pięść wsparł o biodro, tuż obok rękojeści miecza. Równie niemodnego jak kolczuga.

– Szlachetny pan Hartwig von Stietencron – odchrząknąwszy, dokonał prezentacji Tybald Raabe. – Pan Reinmar von Hagenau.

Szlachetny Hartwig von Stietencron przyglądał się Reynevanowi przez chwilę, ale wbrew oczekiwaniom nie zapytał o pokrewieństwo ze słynnym poetą.

– Zalękliście mi córę, mości panie – oznajmił wyniośle. – Goniąc za nią.

– Wybaczenia upraszani – Reynevan skłonił się, czuł, jak kraśnieją mu policzki. – Jechałem za nią, albowiem… Omyłkowo. Proszę o wybaczenie. I ją też, jeśli pozwolicie, poproszę, klęknę…

– Nie klękajcie – uciął rycerz. – Niechajcie ją. Lękliwa jest. Nieśmiała. Ale dobre dziecko. Do Barda ją wiozę…

– Do klasztoru?

– Dlaczego – rycerz zmarszczył brwi – tak sądzicie?Toć na wielce pobożnych – wybawił Reynevana z opresji goliard. – Na wielce pobożnych patrzycie oboje. Szlachetny Hartwig von Stietencron schylił się z kulbaki, zacharczał i splunął, całkiem niepobożnie i zupełnie nie po rycersku.

– Niechajcie mą córę, panie von Hagenau – powtórzył. – Całkiem i zawżdy. Pojęliście?

– Pojąłem.

– Dobrze. Kłaniam.

Po jakiejś godzinie jazdy nakryty czarnym wańtuchem wóz ugrzązł w błocku, do wyciągnięcia trzeba było solidarnie zaangażować wszystkie siły, Braci Mniejszych nie wyłączając. Rzecz jasna, do pracy fizycznej nie zniżyła się ani szlachta, czyli Reynevan i von Stietencron, ani kultura i sztuka w osobie Tybalda Raabego. Bobrowy kolektor incydentem zdenerwował się okropnie, biegał, klął, wydawał komendy, z niepokojem oglądał się na bór. Zauważył widać spojrzenia Reynevana, bo gdy tylko wehikuł uwolniono i orszak ruszył, uznał za celowe rzecz wyjaśnić.

– Trzeba wam wiedzieć – zaczął, wprowadziwszy konia między Reynevana i goliarda – że tu o ładunek idzie, co go wiozę. Wierę, nie byle jaki.

Reynevan nie skomentował. Dobrze zresztą wiedział, w czym rzecz.

– Tak, tak – kolektor zniżył głos, rozejrzał się nieco płochliwie na boki. – Na wozie tym nie byle szysz wieziemy. Innemu bym nie zdradził, ale wyście przecie szlachta, z uczciwego rodu i uczciwie wam z oczu patrzy. Tedy wam rzekę: wieziemy ściągnięty podatek.

Znowu zrobił pauzę, odczekał na ciekawość, nie doczekał się.

– Podatek – podjął – uchwalony frankfurckim Reichstagiem. Specjalny, jednorazowy. Na wojnę z czeską herezją. Każdy płaci podług majętności. Rycerz pięć guldenów, baron dziesięć, duchowni pięć od sta ze swego rocznego dochodu. Pojmujecie?

– Pojmuję.

– A jam jest kolektor. Co zebrane, na wozie wiozę. W szkatule. A jest tego, trzeba wam wiedzieć, niemało, bo w Ziębicach nie od byle baronka, ale od Puggerów zainkasowałem. Nie powinno dziwić, żem ostrożny. Ledwo tydzień, jak napadli na mnie. Niedaleko Rychbachu, podle wsi Lutomia.

Reynevan i tym razem nie odezwał się i nie pytał. Kiwał tylko głową.

– Rycerze rabusie. Iście zuchwała szajka! Sam Paszko Rymbaba, rozpoznano go. Wierę, byliby nas pomordowali, szczęściem pan Seidlitz w sukurs się zjawił, przepędził łotrów. Sam w potyczce o ranę przyszedł, co do okrutnej go przywiodło cholery. Klął się, że raubritterom odpłaci, a wierę, słowa dotrzyma, pamiętliwi są Seidlitze.

Reynevan oblizał wargi, wciąż machinalnie kiwając głową.

– Wołał w cholerze pan Seidlitz, że wszystkich ich połapie i tak sprawi, tak umęczy, że i lepiej książę cieszyński Noszak zbója Chrzana nie umęczył, wiecie, tego, co mu syna ubił, młodego księcia Przemka. Pomnicie? Na rozpalonego konia miedzianego go posadzić kazał, do białości rozgrzanymi obcęgami i hakami ciało szarpać… Pomnicie? Ha, widzę po waszej minie, że pomnicie.

– Mhm.

– Dobrze się więc stało, że mogłem panu Seidlitzowi rzec, kto owi rabusie byli. Paszko, jakem wprzódy mówił, Rymbaba, a gdzie Paszko, tam i Kuno Wittram, a gdzie ci dwaj, tam, wierę, i Notker Weyrach, rozbójnik stary. Ale i inni tamój byli, tych też panu Seidlitzowi opisałem. Wielgachne jakieś drabisko, z gębą głupią, wierę, pomylone. Mniejszy typek, garbonos taki, spojrzysz i wiesz: szubrawiec. I jeszcze chłystek, młodzik, waszego wieku, tylej co i wy postury, trochę nawet do was podobny, zda mi się… Ale nie, co ja gadam, wyście młodzian urodziwy, szlachetnego oblicza, wypisz wymaluj święty Sebastian na obrazie. A tamtemu z oczu patrzało, że wykolejeniec.

– Opowiadam tedy, opowiadam, a pan Seidlitz jak nie wrzaśnie! Pry, on zna tych hultajów, słyszał o nich, jego swak, pan Guncelin von Laasan, też takich ściga, tych dwóch, garbonosa i chłystka, a to za napad, którego się owi w Strzegomiu dopuścili. Jak to się, popatrzcie, losy plotą… Dziwujecie się? Czekajcie, zaraz lepsze będzie, dopieróż będzie się czemu dziwować. Już, już mam z Ziębic wyjeżdżać, a donosi mi pacholik, że ktoś się koło wozu kręcił. Przyczaiłem się i co widzę? Ówże garbonos i ówże wielgas matoł! Uważacie? Jak zuchwałe łotry?!

Kolektor aż zachłysnął się z oburzenia. Reynevan kiwał głową i przełykał ślinę.

– Tedy ja co tchu – podjął poborca – do ratusza, uwiadomiłem, złożyłem doniesienie. Już ich tam pewnie pojmali, już ich w loszku mistrz na koło naciąga. A miarkujecie, w czym tu proceder? Owe dwa łotry, z tym trzecim, chłystkiem, niechybnie dla raubritterów szpiegowali, znać dawali bandzie, na kogo się zasadzić ma. W strachu byłem, czy już na mnie się gdzie na gościńcu nie czają, uwiadomieni. A eskorta moja, jak widzicie, mniej niźli skromna! Całe ziębickie rycerstwo woli turniej, uczty, igry, tfu, tańce! Strach więc, bo i życie mi miłe, a i żal, by w zbójeckie łapy wpadło te pięćset z górą grzywien… Na święty cel przecie przeznaczone.

– No pewnie – dorzucił goliard – że żal. I pewnie, że na święty. Ba, na święty i na dobry, a to nie zawsze w parze idzie, he-he. Ja to więc panu kolektorowi doradziłem, by głównych traktów się wystrzegać, a cichcem lasami przemknąć, szach-mach, do Barda.

– I niech nas – kolektor wzniósł oczy ku niebu – ma w opiece Bóg. I patroni podatkowych poborców, święci Adaukt i Mateusz. I Matka Boska Bardzka, cudami słynąca.

– Amen, amen – zawołali, dosłyszawszy, idący obok wozu pątnicy z kosturami. – Pochwalona Najświętsza Panienka, opiekunka i orędowniczka!

– Amen! – zawołali chórem idący z drugiej strony Bracia Mniejsi.

– Amen – dodał von Stietencron, a brzydula przeżegnała się.

– Amen – zakończył kolektor. – Święte miejsce, panie Hagenau, powiadam wam, Bardo, przez Matkę Boską widać ulubione. Wiecie to, że podobnież znowu się na Górze Bardzkiej objawiła? I znowu płacząca, jak wonczas, w roku czterechsetnym. Jedni powiadają, zapowiedź to nieszczęść, co wkrótce spadną na Bardo i Śląsk cały. Inni mówią, płacze Matka Boska, bo wiara upada, schizma się szerzy. Husyci…

– Wy cięgiem ino – przerwał goliard – husytów widzicie i herezję wietrzycie. A nie zda się wam, że z całkiem innych powodów może płakać Najświętsza Panienka? Może jej łzy płyną, gdy patrzy na księży, na Rzym? Gdy widzi świętokupstwo, zbereźną rozpustę, złodziejstwo? Apostazję i herezję wreszcie, bo czymż, jeśli nie herezją, jest czynienie wbrew Ewangeliom? Może płacze Matka Boska, gdy widzi, jak święte sakramenty stają się fałszem i kuglarskim igrzyskiem, bo udziela ich kapłan trwający w grzechu? Może ją oburza i smuci to, co smuci i oburza wielu: będąc bogatym ponad magnatów, czemu to papież nie za swoje własne pieniądze, lecz za pieniądze ubogich wiernych buduje kościół Piotrowy?

– Oj, ścielilibyście lepiej…

– Może płacze Matka Boska – nie dał się uciszyć goliard – gdy patrzy, jak miast modlić się i żyć w pobożności, rwą się księża do wojny, do polityki, do władzy? Jak rządzą? A do rządów ich jakże trafnie przystają słowa Izajasza proroka: Biada prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co ustanowili przepisy krzywdzące, aby słabych odepchnąć od sprawiedliwości i wyzuć z prawa biednych mego ludu; by wdowy uczynić swoim łupem i by móc ograbiać sieroty!

– Wierę – uśmiechnął się krzywo kolektor – ostre słowa, ostre, mości Raabe. A rzekłbym, że i do was samych można je zastosować, że samiście nie bez grzechu. Przemawiacie jak polityk, by nie rzec ksiądz. Miast, co wam przystoi, patrzeć luteńki, rymu i śpiewu.

– Rymu i śpiewu, mówicie? – Tybald Raabe zdjął z łęku lutnię. – Wedle woli waszej!

Cesarscy popowie są antychrystowie;

ich moc nie od Chrysta, ale od antychryst

z cesarskiego lista!

– Zaraza – zamruczał, rozglądając się, kolektor. – To już wolę, byście przemawiali.

Chryste, przez Twe rany,

racz nam dać kapłony,

iżby prawdę wiedli,

antychrysta pogrzebli,

nas k'tobie przywiedli!

Lachowie, Niemcowie,

Wszyscy językowi.

Wątpicie li w mowie i waszego pisma słowie

Wiklef prawdę powie!

Prawdę powie, machinalnie powtórzył w myśli zasłuchany Reynevan. Prawdę powie. Gdzie ja już słyszałem te słowa?

– Będzie wam kiedyś, panie Raabe, jeszcze bieda za te przyśpiewki – mówił tymczasem kwaśno kolektor. – A wam, braciszkowie, dziwię się, że tak spokojnie tego słuchacie.

– W pieśniach – uśmiechnął się jeden z franciszkanów – nader często prawda się ukrywa. Prawda zaś to prawda, nie zakłamać jej, trza ścierpieć, choćby i boleć miała. A Wiklef? Cóż, błądził, lecz libri sunt legendi, non comburendi.

Wiklef, odpuść mu Panie – dorzucił drugi – pierwszy nie był. Bolał już nad tym, o czym tu mowa była, nasz wielki brat i patron, Biedaczyna z Asyżu. Oczu nie ma co zamykać ni głowy odwracać: źle się dzieje. Oddalają się duchowni od Boga, świeckich rzeczy patrzą. Miast żyć skromnie, bogatsi bywają od książąt i baronów…

– A mówił wszak Jezus, jak zaświadcza Ewangelia – dodał cicho trzeci – nolite possidere aurum neque argentum neque pecuniam in zonis vestris.

A słów Jezusowych – wtrącił, odchrząknąwszy, gruby sierżant – poprawiać ni odmieniać nie może nikt, nawet papież. A jeśli to czyni, tedy on nie papież, lecz jak w pieśni: antychryst prawy.

– Ano! – zawołał, trąc siny nos, najstarszy pątnik. – Tak ono i jest!

– Ech, na Boga! – żachnął się kolektor. – Cichajcież! Ależ mi kompania wypadła! Toż to, wypisz wymaluj, waldenskie i begardzkie gadanie. Grzech!

– Będzie wam odpuszczony – parsknął, strojąc lutnię, goliard. – Ściągacie wszak podatek na święty cel. Ujmą się za wami święci Adaukt i Mateusz.

– Uważacie, panie Reinmarze – powiedział kolektor z wyraźnym żalem – z jakim przekąsem to rzekł? Wierę, każdy świadom jest, że podatki na zbożne się cele ściąga, że ku dobru społecznemu wiodą. Że płacić trza, bo taki jest porządek! Wszyscy to wiedzą. I co? Nikt poborców nie kocha. Bywa, zobaczą, że nadjeżdżam, w las uciekają. Psami, bywa, poszczują. Grubym słowem rzucą. A nawet ci, co płacą, patrzą jak na zadżumionego.

– Ciężka dola – kiwnął głową goliard, mrugnąwszy do Reynevana. – Nie pragnęliście tego nigdy odmienić? Tyle mając okazji?

Tybald Raabe był, jak się okazało, człekiem bystrym i domyślnym.

– Nie wierćcie się w kulbace – rzekł cicho do Reynevana, podprowadziwszy konia bardzo blisko. – Nie oglądajcie na Ziębice. Unikać wam Ziębic.

– Moi przyjaciele…

– Słyszałem – przerwał goliard – co gadał kolektor. Iść na pomoc przyjaciołom rzecz szczytna, ale wasi przyjaciele, pozwólcie sobie rzec, nie wyglądali na takich, co sobie sami rady nie dają. Co pozwolą się aresztować ziębickiej grodowej stróży, słynącej wszak, jak zwykli słynąć wszyscy stróże prawa, z przedsiębiorczości, zapału, szybkości działania, odwagi i inteligencji. Nie myślcie, powtarzam, o powrocie. Waszym kamratom w Ziębicach nic się nie stanie, ale dla was ten gród to zguba. Jedźcie z nami do Barda, paniczu Reinmarze. A stamtąd osobiście przeprowadzę was do Czech. Co tak oczy otwieracie? Wasz brat bliskim był mi komilitonem.

– Bliskim?

– Zdziwilibyście się, jak bardzo. Zdziwilibyście się, ile nas łączyło.

– Mnie już nic nie zdziwi.

– To się wam tylko tak zdaje.

– Jeśli faktycznie byłeś Peterlinowi druhem – rzekł po chwili wahania Reyneyan – to uraduje cię wieść, że jego zabójców spotkała kara. Nie żyje już Kunz Aulock ani nikt z jego kompanii.

– Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – powtórzył oklepaną sentencję Tybald Raabe. – Czyżby z waszej padli ręki, paniczu Reinmarze?

– Nieważne, z czyjej – Reynevan pokraśniał lekko, łowiąc w głosie goliarda nutkę drwiny. – Grunt, że ziemię gryzą. A Peterlin jest pomszczony.

Tybald Raabe milczał długo, obserwując lecącego ponad lasem kruka.

– Daleki jestem – rzekł wreszcie – od tego, by Kyrielejsona żałować czy Storka opłakiwać. Niech się w piekle smażą, zasłużyli. Ale to nie oni zamordowali pana Piotra. Nie oni.

– Któż… – zachłysnął się Reynevan. – Któż więc?

– Niejeden chciałby to wiedzieć.

– Sterczowie? Albo z poduszczenia Sterczów? Kto? Gadaj!

– Ciszej, paniczu, ciszej. Dyskretniej. Lepiej, by nie wpadło w niewłaściwe uszy. Nie umiem wam powiedzieć niczego ponad to, co sam zasłyszałem…

– A coś zasłyszał?

– Że w rzecz zamieszane są… ciemne siły. Reynevan milczał czas jakiś.

– Ciemne siły – powtórzył z przekąsem. – Tak, też już to słyszałem. Mówili to konkurenci Peterlina. Że wiodło mu się w interesach, bo mu diabeł pomagał, w zamian za duszę zaprzedaną. I że go ów diabeł któregoś dnia do piekła porwie. Zaiste, ciemne i szatańskie siły. A pomyśleć, że miałem cię, mości Tybaldzie Raabe, za człeka poważnego i rozsądnego.

– Już milczę tedy – goliard wzruszył ramionami i odwrócił głowę. – Już i słowa nie uronię, paniczu. Bo się boję jeszcze bardziej was rozczarować.

Na popas orszaczek stanął pod olbrzymim dębem, prastarym, niezawodnie pamiętającym wiele wieków drzewem. Po dębie wesoło harcowały wiewiórki, nic sobie nie robiąc z powagi i dostojeństwa. Wyprzężono konie z nakrytego czarnym wańtuchem wozu, kompania zaś rozsiadła się pod konarami. Niebawem, jak oczekiwał Reynevan, wdano się w dyskusje polityczne, zgodnie z jego oczekiwaniem, tyczące się nadciągającego od strony Czech zagrożenia herezją husycką i spodziewanej lada dzień wielkiej krucjaty, mającej owej herezji kres położyć. Ale choć temat, i owszem, był dość typowy i przewidywalny, dyskusja nie poszła oczekiwanym torem.

– Wojna – oznajmił niespodziewanie jeden z franciszkanów, trąc tonsurę, na którą wiewiórka strąciła żołądź. – Wojna jest złem. Powiedziane jest wszak: nie zabijaj.

– A w obronie własnej? – spytał kolektor. – I majątku?

– A w obronie wiary?

– A w obronie czci? – szarpnął głową Hartwig von Stietencron. – Też gadanie! Czci mus bronić, a zniewagi zmywa się krwią!

– Jezus w Getsemani nie bronił się – odrzekł cicho franciszkanin. – I nakazał Piotrowi schować miecz. Czyżby był bezecnym?

– A co pisze Augustyn, doctor Ecclesiae, w De civitate Dei! - zakrzyknął jeden z pątników, demonstrując oczytanie – dość zaskakujące, kolor jego nosa świadczył bowiem o innych raczej upodobaniach. – Toć mowa jest tam o wojnie sprawiedliwej. A cóż bardziej sprawiedliwego niźli wojna z pogaństwem i herezją? Nie jestli taka wojna miła Bogu? Nie jest Mu miłe, gdy ktoś zabija Jego wrogów?

– A Jan Chryzostom, a Izydor, co piszą? – zawołał drugi erudyta, z podobnie sinoczerwonym nosem. – A święty Bernard z Clairvaux? Zabijać każe kacerzy, Maurów i bezbożników! Wieprzami ich nazywa nieczystymi. Zabijać takich, rzecze, to nie grzech! To na chwałę Bożą!

– Kimżeż jestem, Boże bądź miłościw – złożył ręce franciszkanin – bym miał przeczyć świętym i doktorom Kościoła? Toż ja nie do dysputy tu staję. Ja jeno powtarzam słowa Chrystusa na Górze. A nakazał on miłować bliźniego swego. Przebaczać tym, którzy przeciw nam zawinili. Miłować nieprzyjacioły i modlić się za nich.

– A Paweł każe Efezjanom – dorzucił drugi z mnichów, głosem równie cichym – zbroić się przeciw szatanowi w miłość i wiarę. Nie w dzidy.

– Da to i Bóg, amen – przeżegnał się znakiem krzyża trzeci z franciszkanów – że miłość i wiara zwyciężą. Że zgoda i pax Dei zapanują między chrześcijany. Bo też popatrzcie, kto z dyferencji między nami korzysta? Bisurmanin! My się dziś spieramy z Czechami o Słowo Boże, o postać komunii, a jutro co może być? Mahomet i półksiężyce na kościołach!

– Cóż – parsknął najstarszy pątnik – może i Czesi przejrzą na oczy, wyrzekną się kacerstwa. Może im w tym głód dopomoże! Bo cała Europa przystąpiła do embarga, handlu i wszelakiego przemysłu z husytami zakazała. A im potrzebne broń i proch, sól i żywność! Jeśli im tego nie stanie, to się ich rozbroi i zagłodzi. Gdy na kiszkach głód zagra, to się poddadzą, obaczycie.

– Wojna – powtórzył z naciskiem pierwszy franciszkanin – jest złem. To już ustaliliśmy. A wam co, zda się owa blokada po myśli z Chrystusa nauką? Kazał Jezus na Górze bliźniego głodem morzyć? Chrześcijanina? Religijne dyferencje pomijając, Czesi są chrześcijanami. Nie godzi się owo embargo.

– Racja, bracie – wtrącił rozparty pod dębem Tybald Raabe. – Nie godzi się to. A to wam jeszcze powiem, że to czasem obosieczne bronie bywają, takie blokady. Żeby nas one tylko do nieszczęść nie przywiodły, jak przywiodły Łużyczan. Żeby nie kosztowały Śląska tyle, co Górne Łużyce Wojna Śledziowa roku łońskiego.

– Wojna Śledziowa?

– Tak ją nazwano – wyjaśnił spokojnie goliard. – Bo i o embargo poszło, i o śledzie. Chcecie, opowiem.

– Toć chcemy! Chcemy!

– Owóż – Tybald Raabe wyprostował się, rad z zainteresowania – było tak: pan Hynek Boczek z Kunsztatu, szlachcic czeski, husyta, wielkim był smakoszem śledzi, mało co z równym smakiem jadał jak bałtyckie uliki, osobliwie pod piwo lub gorzałkę albo w post. A górnołużycki rycerz Henryk von Dohna, pan na Grafensteinie, wiedział o pana Boczkowym apetycie. Że zaś akuratnie Reichstag o embargu radził, postanowił pan Henryk w czyn gadanie obrócić i na własną rękę husytę pognębić. I dostawy śledzi mu zablokował. Zezłościł się pan Boczek, jął prosić, pry, religia religią, ale śledź śledziem! Wojuj, papisto jeden, o doktrynę i liturgię, ale śledzie mi ostaw, bo ich lubię! A pan Dohna mu na to: śledzi ci, heretyku, nie przepuszczę, żryj, Boczku, boczek nawet w piątek. I tu przebrała się miarka! Skrzyknął rozwścieczony pan Hynek Boczek drużynę, runął na łużyckie dzierżawy, niosąc tam miecz i ogień. Pierwszy poszedł z dymem zamek Karlsfried, graniczny punkt celny, gdzie śledziowe transporty zatrzymywano. Ale tego mało było panu Boczkowi, strasznie był ozeźlony. Zapłonęły wsie wokół Hartau, kościoły, folwarki, ba, przedmieściom samej Żytawy zaświeciła w oczy łuna. Trzy dni pan Boczek palił i łupił. Nie opłaciła się, oj, nie opłaciła Łużyczanom Śledziowa Wojna! Nie życzę Śląskowi czegoś podobnego.

– Będzie – rzekł franciszkanin – co Bóg zdarzy.

Długo nikt nic nie mówił.


Pogoda jęła się psuć, gnane wiatrem chmury ściemniały groźnie, las szumiał, pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć kaptury, opończe, zady koni i wańtuch czarnego wozu. Reynevan zbliżył wierzchowca do Tybalda Raabe, jechali strzemię w strzemię.

– Ładna opowieść – zagadnął z cicha. – Ta o śledziach. I kantylena o Wiklefie też niczego sobie. Dziw tylko, żeś wszystkiego nie podsumował, jak w Kromolinie, odczytaniem czterech artykułów praskich. Podatkowy kolektor zna, ciekawość, twoje zapatrywania?

– Pozna je – odrzekł cicho goliard – gdy czas przyjdzie. Bo jest, jak mówi Eklezjastes, czas milczenia i czas mówienia. Czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. Jest czas na wszystko.

– Tym razem zgodzę się z tobą w całej rozciągłości.

Na rozstaju, wśród jasnej brzeziny, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy.

Na wprost jaśniał piaszczysty gościniec, w pozostałych kierunkach wiodły mroczne leśne dukty. Wiatr szarpał korony drzew, miotał suchymi liśćmi. Deszcz – na razie tylko drobny – zacinał w twarze.

– Na wszystko – rzekł Reynevan do Tybalda Raabe – jest czas. Tak mówi Eklezjastes. Przyszedł zatem czas się pożegnać. Zawracam ku Ziębicom. Nic nie mów.

Kolektor przyglądał się im. Podobnie Bracia Mniejsi, pątnicy, żołnierze, Hartwig Stietencron i jego córka.

– Nie mogę – podjął Reynevan – zostawić przyjaciół, którzy mogą być w biedzie. Nie godzi się to. Przyjaźń to rzecz wielka i piękna.

– A czy ja co mówię?

– Jadę.

– Jedźcie – kiwnął głową goliard. – Gdyby jednak przyszło wam zmienić plany, paniczu, gdybyście jednak woleli Bardo i drogę do Czech… Dogonicie nas łatwo. Będziemy jechać wolno. A podle Ściborowej Poręby mamy w planie dłużej popasać. Ściborowa Poręba, zapamiętacie?

– Zapamiętam.

Pożegnanie było krótkie. Wręcz zdawkowe. Ot, zwykłe życzenia szczęścia i boskich auxiliów. Reynevan obrócił konia. W pamięci miał spojrzenie, którym rozstała się z nim córka Stietencrona. Spojrzenie cielęce, maślane, spojrzenie wodnistych i pełnych tęsknoty oczu spod wyskubanych brwi.

Takie brzydactwo, pomyślał w galopie pod wiatr i deszcz. Taka szpeciula, taki wypłosz. Ale wdałego mężczyznę zauważy od razu i umie się poznać.

Koń przecwałował ze staje, nim Reynevan rzecz przemyślał i pojął, jaki jest głupi.


Gdy wpakował się na nich w okolicy wielkiego dębu, nawet się bardzo nie zdumiał.

– Ho! Ho! – krzyknął Szarlej, wstrzymując tańczącego konia. – Wszelki duch! Toż to nasz Reynevan!

Zeskoczyli z siodeł, za moment Reynevan zastękał w serdecznym, acz grożącym pogruchotaniem żeber uścisku Samsona Miodka.

– Proszę, proszę, proszę – mówił zmienionym nieco głosem Szarlej. – Uciekł ziębickim siepaczom, uciekł panu Bibersteinowi z zamku Stolz. Moje uznanie. Spójrz jeno, Samsonie, cóż za zdolny młodzieniec. Jest ze mną dwie niedziele zaledwie, a ile się już nauczył! Sprytny się zrobił, mać jego, jak dominikanin!

– Jedzie ku Ziębicom – zauważył Samson, pozornie chłodno, ale w jego głosie też brzmiało wzruszenie. – A to świadczy wybitnie na niekorzyść sprytu. I rozumu. Jak to jest, Reinmarze?

– Sprawę ziębicką – rzekł Reynevan, zaciskając zęby – uważam za zakończoną. I niebyłą. Nic mnie już nie łączy z… z Ziębicami. Nic mnie już nie łączy z przeszłością. Ale bałem się, że was tam schwytali.

– Oni? Nas? Wolne żarty!

– Rad jestem was widzieć. Naprawdę się cieszę.

– Uśmiejesz się. My też.

Deszcz przybrał na sile, wiatr targał konarami drzew.

– Szarleju – rzekł Samson. – Myślę, że nie ma co jechać dalej tropem… To, cośmy zamierzyli, nie ma już ni celu, ni sensu. Reinmar jest wolny, nic go nie łączy, dajmy tedy koniom ostrogi i hajda, ku Opawie, ku węgierskiej granicy. Zostawmy, sugeruję, za plecami Śląsk i wszystko, co śląskie. W tym i nasze desperackie plany.

– Jakie plany? – zaciekawił się Reynevan.

– Nieważne. Szarleju? Co powiesz? Ja radzę zamiary porzucić. Zerwać umowę.

– Nie rozumiem, o czym mówicie.

– Później, Reinmarze. Szarleju? Demeryt chrząknął głośno.

– Zerwać umowę? – powtórzył za Samsonem.

– Zerwać.

Szarlej, widać to było, bił się z myślami.

– Noc zapada – rzekł wreszcie. – A noc przynosi radę. La notte, jak mawiają w Italii, porta la consiglia. Warunkiem jest, dodam już od siebie, aby była to noc przespana w miejscu suchym, ciepłym i bezpiecznym. Na koń, chłopcy. I za mną.

– Dokąd?

– Zobaczycie.

Było już zupełnie niemal ciemno, gdy zamajaczyły przed nimi płoty i budynki. Rozszczekały się psy.

– Co to jest? – spytał Samson z niepokojem w głosie. – Czy aby…

– To jest Dębowiec – przerwał Szarlej. – Grangia należąca do klasztoru cystersów w Kamieńcu. Gdy siedziałem u demerytów, kazali mi tu, bywało, pracować. W ramach kary, jak słusznie podejrzewacie. Stąd wiem, że to miejsce suche i ciepłe, jakby stworzone do tego, by się dobrze wyspać. A rano da się i coś do żarcia zorganizować.

– Rozumiem – rzekł Samson – że cystersi cię znają. Że poprosimy o gościnę…

– Tak dobrze nie ma – uciął znowu demeryt. – Pętajcie konie. Zostawimy je tu, w lesie. A sami za mną. Na paluszkach.

Cysterskie psy uspokoiły się, szczekały już ciszej i od niechcenia, gdy Szarlej zręcznie wyłamywał deskę w ścianie stodoły. Po chwili byli już w ciemnym, suchym, ciepłym wnętrzu, miło pachnącym słomą i sianem. Po chwili, wlazłszy po drabinie na strop, już się w siano zagrzebywali.

– Śpijmy – zamruczał Szarlej, szeleszcząc. – Szkoda, że na głodno, ale z jedzeniem proponuję wstrzymać się do rana, wtedy z pewnością da się ukraść jakiejś spyży, choćby jabłek. Ale jeśli mus, mogę pójść zaraz. Jeśli ktoś do rana nie strzyma. Co, Reinmarze? Ciebie głównie miałem na myśli jako osobę mającą trudności z opanowywaniem prymitywnych popędów… Reinmarze?

Reynevan spał.

Загрузка...