Rozdział osiemnasty

w którym do tradycji i obyczajów rycerskich wkracza – z hukiem – nowoczesność, a Reynevan – jakby chciał uzasadnić tytuł książki – robi z siebie błazna. I jest zmuszony przyznać sią do tego. Przed całą przyrodą.


Reynevan miał powody do wstydu i złości, uległ bowiem panice. Na widok wjeżdżających do Kromolina Sterczów owładnął nim bezmyślny, głupi strach i strach ten głupio i bezmyślnie nim pokierował. Jego wstyd był tym większy, że w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Miast trzeźwo ocenić sytuację i zadziałać w myśl rozsądnego planu, zareagował jak spłoszone i szczute zwierzę. Wyskoczył przez okno alkierza i rzucił się do ucieczki. Między szopy i klecie, w kierunku gąszcza nadrzecznej wikliny, oferującego, jak mu się wydawało, bezpieczny i ciemny azyl.

Ocaliło go szczęście i katar, który od kilku dni gnębił Stefana Rotkircha.

Sterczowie bowiem dobrze zaplanowali łowy. Wjechali do Kromolina we trzech. Pozostała zaś trójka, czyli Rotkirch, Dieter Haxt i Puchacz von Knobelsdorf, przybyli do osady wcześniej i niepostrzeżenie obsadzili najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki. Reynevan jak nic wpakowałby się wprost na zasadzonego za szopą Rotkircha, gdyby nie to, że przeziębiony Rotkirch kichnął, kichnął tak potężnie, że jego spłoszony koń huknął kopytem w deski. Reynevan, choć panika mroziła mu mózg i niemal odbierała władzę w nogach, zatrzymał się w porę, zawrócił, przemknął obok kleci, obok kupy gnoju, na czworakach przepełzł pod płotem i skrył się za suchym chruśniakiem. Trząsł się tak, ze zdawało mu się, iż cały chruśniak szeleści niczym targany wichurą.

– Pst! Pst, panicu!

Obok, za płotem, stał sześcioletni może chłopczyk w filcowej czapie i przewiązanej powrósłem koszuli sięgającej połowy brudnych łydek.

– Pst! Do sernika, panicu… Do sernika… Tamój! Spojrzał we wskazanym kierunku. Na odległą o jakiś rzut kamieniem drewnianą konstrukcję, czworokątną, nakrytą szpiczastym gontowym dachem budę, wznoszącą się prawie trzy sążnie nad ziemią na czterech solidnych słupach. Nazwana sernikiem buda bardziej przypominała wielki gołębnik. A najbardziej pułapkę bez wyjścia.

– Do sernika – ponaglił chłopczyk. – Sybko… Tamój się schowajta…

– Tam?

– Ano. My się wsyscy zawse tam chowamy.

Reynevan nie podjął dyskusji, tym bardziej, że całkiem niedaleko ktoś zagwizdał, a głośne kichnięcie i tup konia zwiastowały zbliżanie się zakatarzonego Rotkircha. Szczęściem Rotkirch, skręciwszy między klecie, wjechał wprost na gęsią obórkę, a gęsi podniosły dziki i zagłuszający wszystko jazgot. Reynevan zrozumiał, że albo teraz, albo nigdy. Skulony puścił się biegiem skrajem chruśniaka, dopadł sernika. I zmartwiał. Nie było drabiny, a o wspięciu się po wygładzonej dębinie słupów nie mogło być i mowy.

Klnąc w duchu swą głupotę już miał zamiar uciekać dalej, gdy usłyszał ciche syknięcie, a z góry, z czarnego otworu, spłynął, niczym wąż, zawęźlony sznur. Reynevan ucapił linę rękoma i nogami, migiem znalazł się na górze, w mrocznym, dusznym i przesyconym odorem starego sera wnętrzu. Tym, który spuścił sznur i pomógł mu wejść, był goliard w czerwonym kabacie i rogatym kapturze. Ten sam, który dopiero co odczytywał w karczmie husycką libellę.

– Pst – syknął, kładąc palec na ustach. – Bądźcie cicho, panie.

– Czy tu jest…

– Bezpiecznie? Tak. My się zawsze tu chowamy. Reynevan może i próbowałby ustalić, dlaczego w takim razie tak regularnie się chowających nikt regularnie nie znajduje, ale nie było czasu. Tuż obok sernika przejechał Rotkirch. Kichnął i pojechał dalej, nie zaszczycając budowli na słupach nawet spojrzeniem.

– Wyście – odezwał się w mroku goliard – Reinmar z Bielawy. Brat Piotra. Zamordowanego w Balbinowie.

– Bezbłędnie – potwierdził po chwili Reynevan. – Ty zaś skryłeś się tu ze strachu przed Inkwizycją.

– Bezbłędnie – potwierdził po chwili goliard. – To, co w karczmie czytałem… Artykuły…

– Wiem, co to były za artykuły. Ale ci, co przyjechali, to nie Inkwizycja.

– Nigdy nie wiadomo.

– Prawda. Ale wyglądało, że masz protektorów. A jednak się ukryłeś.

– A wy nie?


Sernik miał w ścianach liczne otwory, służące zapewnieniu suszonym gomółkom obiegu powietrza, ale i umożliwiające wszechstronną obserwację. Reynevan przywarł okiem do dziury wychodzącej na karczmę i oświetlony przez maźnice majdan. Mógł widzieć, co się działo. Odległość nie pozwalała słyszeć. Ale domyślić się wcale nie było trudno.

Narada wojenna w karczmie trwała jeszcze, opuścili ją tylko nieliczni. Sterczów powitały więc na majdanie głównie psy, oprócz tych tylko armigerzy i kilku zaledwie raubritterów, wśród nich Kuno Wittram i John von Schoenfeld z obandażowaną gębą. „Powitali” było zresztą słowem wybitnie za dużym, mało który z rycerzy w ogóle podniósł głowę. Wittram i dwóch jeszcze całą uwagę poświęcali szkieletowi barana, z żeber którego zdrapywali i pakowali do ust resztki mięsa. Schoenfeld gasił pragnienie małmazją, ciągnąc ją za pomocą przepchniętej przez bandaże słomki. Kowale i kupcy poszli spać, dziewki, mnisi, waganci i Cyganie gdzieś przezornie znikli, pachołkowie udawali bardzo zajętych. Skutek był taki, że Wolfher Sterczą musiał powtórzyć zadane pytanie.

– Pytałem – zagrzmiał z wysokości siodła – czyście widzieli młodzika, odpowiadającego opisowi. Czy był lub jest tu taki? Może ktoś wreszcie zechce mi odpowiedzieć? Hę? Czyście, zaraza na was, pogłuchli?

Kuno Wittram wypluł baranią kostkę wprost pod kopyta Sterczowego konia. Drugi rycerz wytarł palce o wapenrok, spojrzał na Wolfhera i znacząco obrócił pas z mieczem. Schoenfeld, nie podnosząc wzroku, zabulgotał przez swoją słomkę.

Podjechał Rotkirch, po chwili dołączył Dieter Haxt. Obaj przecząco pokręcili głowami pod pytającymi spojrzeniami Wolfhera i Morolda. Wittich zaklął.

– Kto widział takiego, któregom opisał? – powtórzył Wolfher. – Kto? Może ty? Nie? A może ty? Tak, ty, wielgusie, do ciebie mówię! Widziałeś?

– Nie – zaprzeczył stojący pod karczmą Samson Miodek. – Nie widziałem.

– Kto widział i wskaże – Wolfher oparł się o łęk – ten dostanie dukata. No? Ot, dukat, żebyście nie myśleli, że łżę. Wystarczy wskazać mi człeka, którego szukam. Potwierdzić, że tu jest lubo był. Kto to uczyni, dukat jego! No? Kto chce zarobić? Ty? A może ty?

Jeden z pachołków zbliżył się z ociąganiem, rozglądając niepewnie.

– Ja, panie, widzia… – zaczął. Ale nie dokończył, bo John von Schoenfeld potężnie kopnął go w tyłek. Pachołek upadł na czworaki. A potem zerwał się i uciekł, kulejąc.

Schoenfeld wziął się pod boki, spojrzał na Wolfhera i niewyraźnie zabełkotał spod bandaży.

– Hę? – Sterczą pochylił się na kulbace. – Czego? Co on rzekł? Co to było?

– Nie jestem pewien – odrzekł spokojnie Samson. – Ale wydaje mi się, że coś o zasranych Judaszach.

– I mnie się tak zdaje – potwierdził Kuno Wittram. – Na beczkę świętego Wilibroda! Nie lubimy Judaszów, tu, w Kromolinie.

Wolfher poczerwieniał, a potem zbladł, zaciskając pięść na trzonku nahąja. Wittich ruszył konia, a Morold sięgnął po miecz.

– Nie radzę – rzekł stojący w drzwiach karczmy Notker von Weyrach, mający u jednego boku de Tresckowa, u drugiego Woldana z Osin, a za plecami Rymbabę i Bożywoja de Lossow. – Nie radzę zaczynać, panowie Sterczowie. Bo klnę się na Boga, co wy zaczniecie, to my skończymy.


– To oni zamordowali mi brata – sapnął Reynevan, wciąż z okiem przy dziurze w ścianie sernika. – Oni, Sterczowie, zlecili to zabójstwo. Da Bóg, dojdzie do kłótni… I raubritterzy ich rozsieką… Peterlin będzie pomszczony.

– Nie liczyłbym na to.

Odwrócił się. Oczy goliarda świeciły w mroku. Co on sugeruje, pomyślał. Na co mam nie liczyć, na kłótnię czy na zemstę? Czy ani na jedno, ani na drugie?


– Nie chcę zwady – mówił, spuściwszy z tonu, Wolfher Sterczą. – I nie szukam kłopotów. Ot, pytam grzecznie. Człek, którego ścigam, brata mi ubił i bratową zhańbił. Moje prawo dochodzić sprawiedliwości…

– Oj, panowie Sterczowie – pokiwał głową Markwart von Stolberg, gdy przebrzmiały śmiechy. – Kiepsko żeście się z tą waszą bolączką do Kromolina wybrali. Idźcie, radzę wam, dokądś indziej szukać sprawiedliwości. Do sądu, przykładowo.

Weyrach parsknął, de Lossow ryknął śmiechem. Stercza pobladł, świadom, że z niego kpią, Morold i Wittich zgrzytali zębami tak, że niemal krzesali iskry. Wolfher kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, na majdan wpadł cwałem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem.


– Łajdaki – zgrzytnął zębami Reynevan. – Że też nie ma na nich kary… Że też nie smagnie ich Bóg swoim biczem, że też nie ześle na nich jakiegoś anioła…

– Kto wie? – westchnął w pachnącej serem ciemności goliard. – Kto wie?


Puchacz podjechał do Wolfhera, mówił coś szybko, podniecony i czerwony na twarzy, wskazywał w stronę młyna i mostu. Nie musiał mówić długo. Bracia Sterczowie dali rumakom ostrogi i galopem puścili się przez majdan, w stronę przeciwną, między klecie, w kierunku brodu na rzece. Za nimi gnali, nie oglądając się za siebie, Puchacz, Haxt i kichający Rotkirch.

– Krzyż na drogę! – splunął za nimi Paszko Rymbaba.

– Poczuły myszy kota! – zaśmiał się sucho Woldan z Osin.

– Tygrysa – poprawił znacząco Markwart von Stolberg. Stał bliżej i dosłyszał, co Puchacz powiedział Wolfherowi.

– Ja tam – rzekł z ciemności goliard – nie wychodziłbym jeszcze.

Reynevan, już prawie wisząc na zawęźlonej linie, zatrzymał się.

– Nic mi już nie grozi – zapewnił. – Ale ty uważaj. Za to, co czytałeś, palą na stosie.

– Są rzeczy - goliard przysunął się bliżej, tak by sącząca się szparą jasność księżyca oświeciła mu twarz – są rzeczy warte tego, by życiem dla nich ryzykować. Sami dobrze o tym wiecie, panie Reynevanie.

– Coś chciał przez to rzec?

– Toć dobrze wiecie, co.

– Ja cię znam – westchnął Reynevan. – Widziałem cię już…

– Widzieliście i owszem. U brata w Powojowicach. Ale ostrożnie z tym, lepiej o tym nie gadać. Gadulstwo to przywara w dzisiejszych czasach zgubna. Niejeden już sobie gardło własnym przydługim ozorem poderżnął, jak mawia…

– Urban Horn – dokończył Reynevan, sam dziwiąc się swej domyślności.

– Ciszej – syknął goliard. – Ciszej z tym imieniem, panie.


Sterczowie, zaiste, pierzchnęli z osady w dziwnym popłochu, jak przed tatarskim zagonem, jak na wieść o dżumie, wiali, jakby diabeł następował im na pięty. Widok ten bardzo poprawił samopoczucie Reynevana. Kiedy jednak zobaczył, przed kim uciekali, gdy spostrzegł, kto do Kromolina wjeżdża, dziwić się przestał.

Na czele oddziałku rycerzy i konnych strzelców jechał mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry, odziany w przepyszną i bogato złoconą mediolańską zbroję. Także koń rycerza, wielki karosz, był opancerzony: łeb zbroił mu chamfron, czyli naczółek, szyję folgowy nakarczek, crinet.

Reynevan wmieszał się pomiędzy kromolińskich raubritterów, którzy tymczasem tłumnie wysypali się na majdan. Nikt oprócz Samsona nie zauważył go i nie zwrócił na niego uwagi. Po Szarleju nigdzie nie było śladu. Wokół raubritterzy szumieli jak rój os.

Po bokach rycerza w mediolańskiej zbroi jechało dwóch – przetowłosy, ładny jak panna młodzik i smagły chudzielec o zapadniętych policzkach. Obaj byli również w pełnej płycie, obaj siedzieli na ladrowanych wierzchowcach.

– Hayn von Czirne – rzekł z podziwem Otto Glaubitz.

– Widzicie, jaką nosi milanezę? Niech mnie licho, warta jak nic czterdzieści grzywien.

– Ten z lewej, ten młody – sapnął Wencel de Hartha to Fryczko Nostitz. A ten z prawej to Vitelozzo Gaetani, Italczyk…

Reynevan westchnął lekko. Dokoła słyszał podobne westchnienia, sapnięcia i ciche klątwy, świadczące, że nie tylko jego zbulwersowało pojawienie się jednego z bardziej znanych i groźniejszych śląskich raubritterów. Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt, cieszył się sławą najgorszą z możliwych, a jego imię, jak się okazywało, budziło nie tylko przerażenie wśród kupców i spokojnych ludzi, ale i groźny respekt między kolegami po fachu.

Hayn von Czirne zatrzymał tymczasem konia przed starszyzną, zsiadł, podszedł, dzwoniąc ostrogami i zgrzypiąc zbroją.

– Panie Stolberg – przemówił głębokim basem. – Panie Barnhelm.

– Panie Czirne.

Raubritter obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy jego orszak ma broń pod ręką, a strzelcy kusze w pogotowiu. Upewniony, wsparł lewą dłoń na rękojeści miecza, a prawą na biodrze. Rozstawił nogi, zadarł głowę.

– Rzeknę krótko – zagrzmiał – bo czasu nie mam na długie gadanie. Ktoś napadł i obdarł Walonów, gwarków ze złotostockiej kopalni. A jam ostrzegał, że Waloni ze Złotego Stoku są pod moją opieką i ochroną. Tedy rzeknę wam coś, a wy baczcie: jeśli któryś z was, łotrzyki, palce w tym napadzie maczał, to niech się lepiej sam przyzna, bo jak ja go złapię, to pasy będę darł z takiego syna, choćby był i rycerz.

Twarz Markwarta Stolberga pokryła, rzekłbyś, czarna chmura. Kromolińscy raubritterzy zaszumieli. Fryczko Nostitz i Vitelozzo Gaetani nie poruszyli się, siedzieli na koniach jak dwie żelazne kukły. Ale strzelcy z orszaku pochylili kusze, gotowi do akcji.

– Podejrzenie o ów uczynek – kontynuował Hayn von Czirne – jest duże na Kunza Aulocka i Storka z Gorgowic, tedy rzeknę wam coś, a wy słuchajcie pilnie: będziecie tych złodziei i bękartów taić w Kromolinie, to mnie popamiętacie.

– Znaną jest rzeczą – ciągnął Czirne, nic sobie nie robiąc z rosnącego wśród rycerzy pogwaru – że bękarty Aulock i Stork są na żołdzie Sterczów, braci Wolfhera i Morolda, takich samych bękartów i szubrawców. Z tymi mam dawne sprawy, ale teraz przebrała się miarka. Pokaże się z Walonami prawda, to kiszki ze Sterczów wypuszczę. A za jednym obrotem i z tych, co ich kryć zamyślą.

– I jeszcze rzecz jedna, na sam koniec. Ale rzecz to nie najmniej ważna, więc uszu nadstawcie. Ktoś ostatnimi czasy sielnie się na kupców zawziął. Co i rusz jakiegoś mercatora znajdują zimnym i sztywnym. Rzecz jest zresztą dziwna i wgłębiać się w nią nie myślę, ale rzeknę wam coś: augsburska kompania Fuggerów płaci mi za ochronę. Jeśli tedy którego mercatora od Fuggerów jaka niedobra przygoda spotka, a pokaże się, że to któryś z was, to niech się nad nim Bóg zlituje. Pojmujecie? Pojmujecie, tacy synowie?

Wśród rosnącego wściekłego pomruku Hayn von Czirne dobył nagle miecza, machnął nim, aż zaświszczało.

– A pakliby – ryknął – przeciwił się kto temu, com rzekł, lubo mniemał, że łżę, pakliby któremu to nie w smak było, tedy prosim tu, na plac! Wnet żelazem rzecz rozstrzygniem. Nuże! Czekam! Psia mać, od Wielkanocy nikogo nie ubiłem.

– Niepięknie postępujecie, panie Hayn – powiedział spokojnie Markwart von Stolberg – Godzi się to?

– Nie tyczy się, com rzekł – Czirne jeszcze bardziej wysunął żuchwę – ani was, cny panie Markwarcie, ani imć pana Traugotta, ni w ogóle nikogo ze starszyzny. Ale swoje prawa znam. Z gromady wyzwać mi wolno.

– Jąć tylko mówię, że to niepięknie. Wszyscy was znają. Was i wasz miecz.

– Tedy co? – parsknął zbój. – Mam, by mnie nie poznawano, za dziewkę się przebierać, jak Lancelot z Jeziora? Rzekłem, prawa swoje znam. A i oni je znają. Tu stojąca gromada posrańców z drżącymi łydkami.

Raubritterzy zaszumieli. Reynevan widział, jak stojącemu obok Kottwitzowi krew z wściekłości odpłynęła z twarzy, usłyszał, jak Wencel de Hartha zgrzytnął zębami. Otto Glaubitz porwał za rękojeść i zrobił ruch, jakby chciał wystąpić, ale Jaśko Chromy złapał go za ramię.

– Nie próbuj – mruknął. – Jemu spod miecza jeszcze nikt żywy nie uszedł.

Hayn von Czirne znowu wywinął mieczyskiem, przeszedł się, brzęcząc ostrogami.

– No i co, pierdziwory? – zagrzmiał. – Co, gównoluby? Nikt nie występuje? Wiecie, za co was mam? Za dupy wołowe was mam i dupami wołowymi ogłaszam! A co? Może kto zaprzeczy? Może się który poważy kłam mi zadać? Co, nikt? Tedy wszyscy, co do jednego, jesteście pierdoły, fafuły i cienkobździeje. I ogólna hańba dla rycerstwa!

Rycerze rabusie szumieli coraz donośniej, Hayn zdawał się jednak tego nie dostrzegać.

– Jednego – ciągnął, wskazując – tylko widzę między wami mężczyznę, o, tam stojącego Bożywoja de Lossow. Zaiste nie pojmuję, co taki czyni między gromadą wam podobnych popaprańców, porwiszów i łupikotów. Pewnie sam zszedł na psy, tfu, wstyd i srom.

Lossow wyprostował się, skrzyżował ramiona na ozdobionej herbowym rysiem piersi, bez lęku wytrzymał spojrzenie. Nie poruszył się jednak, stał z kamienną twarzą. Jego spokój wyraźnie rozzłościł Hayna von Czirne. Zbój poczerwieniał, wziął się pod bok.

– Kozojeby! – zaryczał. – Kiernozy nieskrobane! Obszczybruzdy! Wyzywam was, słyszycie, fajdanisy? No, który stanie? Pieszo lub konno, zaraz, tu, na tym placu! Na miecze lub na topory, na co zresztą chcecie, wybierajcie! No, który? Może ty, Hugonie Kottwitz? Może ty tam, Krossig? Może ty, Rymbaba, gnoju jeden?

Paszko Rymbaba pochylił się i złapał za miecz, szczerząc zęby spod wąsów. Woldan z Osin chwycił go za ramię, osadził w miejscu ciężką ręką.

– Nie błaznuj – syknął. – Życie ci niemiłe? Jemu nikt nie dostoi.

Hayn von Czirne zarechotał, jak gdyby dosłyszał.

– Nikt? Nikt nie wystąpi? Nie ma odważnego? Takem myślał! A, wy portkosraje! Psie chwosty! Dybidzbany! Garnkoskroby!

– A kurwa twoja mać! – wrzasnął nagle, występując, Ekhard von Sulz. – Hardopyszku! Gębaczu! Nadmidupo! Wychodź na plac!

– Stoję na nim – odrzekł spokojnie Hayn von Czirne. – Na co się spróbujemy?

– Na to! – Sulz uniósł samopał. – Hardyś, Czirne, boś gracz na miecze, mocarz na topory! Ale ninie idzie nowe! Oto nowoczesność! Równe szansę! Będziemy się strzelać!

Wśród wrzawy, jaka się podniosła, Hayn von Czirne podszedł do konia, po chwili wrócił, niosąc strzelbę. Jeśli zaś Ekhard Sulz miał zwyczajną piszczałę, prostą rurę na kiju, bronią Czirna była artystycznie wręcz wykonana rucznica, z graniastą lufą osadzoną w wyprofilowanym dębowym łożu.

– Niechaj będzie tedy broń ognista – ogłosił. – Niechaj będzie nowoczesność w domu i w zagrodzie. Wytyczcie szrank.

Poszło szybko. Mety wytyczono za pomocą dwóch wbitych w ziemię włóczni, wyznaczających dystans dziesięciu kroków w szpalerze płonących maźnic. Czirne i Sulz stanęli naprzeciw siebie, każdy z samopałem pod pachą i tlącym się lontem w drugiej ręce. Raubritterzy usunęli się na boki, schodząc z linii strzału.

– Gotów broń! – Notker Weyrach, który wziął na się obowiązek herolda, uniósł buzdygan. – Cel!

Adwersarze pochylili się, podnosząc lonty na wysokość zapałów.

– Pal!

Przez chwilę nic się nie działo, panowała cisza, lonty syczały i pryskały iskrami, śmierdział proch palony na panewkach. Wyglądało, że trzeba będzie przerwać pojedynek celem ponownego nabicia broni. Notker Weyrach już sposobił się, by dać znak, gdy niespodzianie piszczała Suiza wypaliła ze straszliwym hukiem, błysnął ogień, zakłębił się cuchnący dym. Bliżej stojący słyszeli gwizd kuli, która chybiła cel i poleciała gdzieś w stronę wychodka. W tym samym niemal momencie plunęła dymem i ogniem handkanona Hayna von Czirne. Z lepszym skutkiem. Kula trafiła Ekharda Suiza w podbródek i urwała mu głowę.

Z szyi orędownika antyhusyckiej krucjaty trysnęła fontanna krwi, głowa łupnęła w ścianę stodółki, spadła, poturlała się po majdanie, wreszcie spoczęła w trawie, martwym okiem patrząc na obwąchujące ją psy.

– Kurde – powiedział w zupełnej ciszy Paszko Rymbaba. – Tego się chyba przyszyć już nie da.

Reynevan nie docenił Samsona Miodka.

W stajni nie zdążył nawet osiodłać konia, gdy poczuł na karku łaskotanie wzroku. Odwrócił się, zobaczył i stanął jak słup soli z trzymanym oburącz siodłem. Zaklął, po czym z rozmachem wpakował siodło koniowi na grzbiet.

– Nie potępiaj mnie – powiedział, nie odwracając się i udając bez reszty pochłoniętego uprzężą. – Muszę jechać za nimi. Chciałem uniknąć pożegnań. A właściwie pożegnalnych dyskusji, które nie dałyby nic poza zbytecznymi swarami i stratą czasu. Pomyślałem, że będzie lepiej…

Samson Miodek, wsparty o ościeżnicę, splótł ręce na piersi i milczał, ale jego spojrzenie było aż nadto wymowne.

– Muszę jechać za nimi – wypalił po chwili napiętego wahania Reynevan. – Nie mogę inaczej. Zrozum mnie. To dla mnie niepowtarzalna okazja. Opatrzność…

– Osoba pana Hayna von Czirne – uśmiechnął się Samson – nasuwa i mnie wiele skojarzeń. Żadnego jednak nie nazwałbym opatrznościowym. Ale cóż, rozumiem cię. Choć nie powiem, by łatwo mi to przychodziło.

– Hayn Czirne to wróg Sterczów. Wróg Kunza Aulocka. Nieprzyjaciel moich nieprzyjaciół, a więc mój naturalny sojusznik. Dzięki niemu mogę mieć szansę pomścić brata. Nie wzdychaj, Samsonie. Nie miejsce i nie czas na kolejną dysputę, zakończoną wywodem, że zemsta to rzecz płonna i bezsensowna. Tam mordercy mojego brata nie tylko chodzą sobie spokojnie po ziemi, ale jeszcze bez przerwy depczą mi po piętach, grożą śmiercią, prześladują kobietę, którą kocham. Nie, Samsonie. Nie ucieknę na Węgry, zostawiając ich tu w pysze i glorii. Mam okazję, mam sprzymierzeńca, znalazłem wroga mojego wroga. Czirne zapowiedział, że ze Sterczów i z Aulocka kiszki wypuści. Może to i płonne, może przyziemne, może niegodne, może bezsensowne, ale chcę go w tym wspomóc i chcę przy tym być. Chcę patrzeć, jak będzie wypuszczał. Samson Miodek milczał. A Reynevan po raz nie wiadomo który nie mógł wyjść z podziwu, ile w jego mętnych oczach i nalanym obliczu idioty mogło pojawiać się zadumy i mądrej troski. I niemego, acz czytelnego wyrzutu.

– Szarlej… – zająknął się, dociągając popręg. – Szarlej, prawda to, pomógł mi, zrobił dla mnie wiele. Ale przecież sam słyszałeś, sam byłeś świadkiem… Nie raz. Ilekroć napomykałem o odwecie na Sterczach, odmawiał. Drwiąc przy tym i traktując mnie jak głupiego wyrostka. Kategorycznie odmawia pomocy w zemście, ba, nawet Adelę, sam słyszałeś, bagatelizuje, wyśmiewa, stale próbuje odwodzić mnie od jazdy do Ziębic!

Koń parsknął i zatupał, jak gdyby udzieliło mu się zdenerwowanie. Reynevan odetchnął głęboko, uspokoił się.

– Przekaż mu, Samsonie, niech nie ma żalu. Psiakrew, nie jestem niewdzięcznikiem, zdaję sobie sprawę, ile dla mnie zrobił. Ale chyba tak się właśnie najlepiej odwdzięczę, odchodząc. Sam powiedział: jestem największym ryzykiem. Beze mnie będzie mu łatwiej. Wam obu…

Zamilkł.

– Chciałbym, byś poszedł ze mną. Ale nie proponuję. Byłoby to z mojej strony brzydkie i nieuczciwe. To, co zamierzam, to rzecz ryzykowna. Z Szarlejem będziesz bezpieczniejszy.

Samson Miodek milczał długo.

– Odwodzić cię od twego zamiaru nie będę – powiedział wreszcie. – Nie będę narażał cię na, jak to ładnie nazwałeś, swary i stratę czasu. Powstrzymam się nawet z moją opinią co do sensowności przedsięwzięcia. Nie chcę też bynajmniej dodatkowo pogarszać sprawy i obarczać cię wyrzutami sumienia. Bądź jednak świadom, Reinmarze, że odchodząc, niweczysz moje nadzieje na powrót do mego własnego świata i własnej postaci.

Reynevan milczał długo.

– Samsonie – rzekł wreszcie. – Odpowiedz. Szczerze, jeśli możesz. Jesteś naprawdę… Czy jesteś… Czy to, co mówiłeś o sobie… Kim jesteś?

Ego sum, qui sum – przerwał łagodnie Samson. – Jestem, kim jestem. Darujmy sobie pożegnalne wyznania. Nic one nie dadzą, niczego nie usprawiedliwią i niczego nie zmienią.

– Szarlej to człek bywały i zaradny – rzekł prędko Reynevan. – Na Węgrzech, zobaczysz, bez ochyby zdoła skontaktować cię z kimś, kto…

– Jedź już. Jedź, Reinmarze.

W całej kotlinie zalegała gęsta mgła. Na szczęście tuman leżał nisko, tuż przy ziemi, dzięki czemu nie groziło – przynajmniej na razie – zabłądzenie, widać było, którędy biegł gościniec, szlak widocznie i wyraźnie wytyczał rząd wystających z białego całunu krzywych wierzb, dzikich grusz i krzaków głogu. Nadto daleko, w ciemności, migotało i wskazywało drogę niewyraźne tańczące światełko – latarnia oddziału Hayna von Czirne.

Było bardzo zimno. Gdy Reynevan przejechał most na Jadkowej i wjechał w mgłę, miał wrażenie, że zanurza się w lodowatą wodę. Cóż, pomyślał, w końcu to już wrzesień.

Rozciągająca się wokół biała połać mgły dawała, odbijając światło, w sumie niezłą widoczność na boki, Reynevan jednak jechał wśród zupełnej ciemności, ledwo widząc uszy konia. Największy mrok panował – paradoksalnie – na samym gościńcu, w szpalerze drzew i gęstych krzy. Te ostatnie miały niejednokroć sylwetki tak sugestywnie demoniczne, że młodzieniec kilka razy z wrażenia aż się wzdrygał i odruchowo ściągał wodze, płosząc i tak już płochliwego wierzchowca. Jechał dalej, wyśmiewając w duchu swą lękliwość. Jakżeż można, u diaska, bać się krzaków?

Dwa krzaki nagle zagrodziły mu drogę, trzeci wyrwał wodze. A czwarty przystawił do piersi coś, co mogło być tylko grotem rohatyny.

Dookoła zatupały kopyta, zgęstniał odór końskiego i ludzkiego potu. Szczęknęło krzesiwo, sypnęły się iskry, rozbłysły latarnie. Reynevan zmrużył oczy i odchylił się w siodle, bo jedną przysunięto mu niemal do samej twarzy.

– Na szpiega za ładny – powiedział Hayn von Czirne. – Na płatnego mordercę za młody. Pozory jednak potrafią mylić.

– Jestem…

Urwał i skulił się w kulbace, bo dostał czymś twardym w plecy.

– Na razie to ja decyduję, czym jesteś – stwierdził zimno Czirne. – I czym nie jesteś. Nie jesteś, przykładowo, rozwalonym bełtami trupem w rowie. Chwilowo, dzięki mojej decyzji właśnie. Ale teraz milcz, bo myślę.

– A co tu myśleć – odezwał się Vitelozzo Gaetani, Italczyk. Mówił po niemiecku płynnie, ale zdradzał go śpiewny akcent. – Nożem go po gardle i tyle. I jedziem, bo chłód i jeść się chce.

Z tyłu załomotały kopyta, zaparskały konie.

– Jest sam – zawołał Fryczko von Nostitz, którego z kolei zdradzał głos młody i miły. – Nikt za nim nie jedzie.

– Pozory potrafią mylić – powtórzył Czirne.

Z nozdrzy jego konia biła biała para. Podjechał blisko, zupełnie blisko, tak że zetknęli się strzemionami. Byli na wyciągnięcie ręki. Reynevan z przerażającą jasnością zdał sobie sprawę, dlaczego. Czirne sprawdzał. Prowokował.

– A ja – powtórzył z ciemności Italczyk – mówię, co by go nożem po gardle.

– Nożem, nożem – uniósł się Czirne. – U was wszystko proste. A mnie potem spowiednik dziurę w brzuchu wierci, nęka, wypomina, pry, to wielki grzech ubić bez powodu, trzeba mieć, pry, ważny powód, by ubić. Co spowiedź tak mi zrzędzi, powód, powód, nie lza bez powodu, skończy się tym, że wezmę i rozdziakam klesze czerep buławą, w końcu zniecierpliwienie to też powód, nie? Ale póki co, niechaj będzie, jak mi na spowiedzi nakazał.

– No, bratku – zwrócił się do Reynevana – gadaj, kim jesteś. Zobaczymy, jest powód, azali trzeba go dopiero wymyślić.

– Nazywam się Reinmar z Bielawy – zaczął Reynevan. A ponieważ nikt nie przerywał, kontynuował. – Mój brat, Piotr z Bielawy, został zamordowany. Morderstwo zlecili bracia Sterczowie, a dokonał Kunz Aulock i jego szajka.

Nie mam więc powodów, by ich lubić. Zasłyszałem w Kromolinie, że i między wami nie ma przyjaźni. Jadę tedy waszym tropem, by donieść, że Sterczowie byli w osadzie, uciekli stamtąd na wieść o was. Pojechali na południe, przez bród na rzece. Mówię to wszystko i robię powodowany nienawiścią do Sterczów. Sam zemścić się na nich nie zdołam. Mam na to nadzieję w waszej kompanii. Niczego więcej nie chcę. Jeśli się pomyliłem… Wybaczcie i pozwólcie ruszyć w swoją drogę.

Wziął głęboki wdech, zmęczony szybko wygłoszoną oracją. Konie raubritterów pochrapywały, pobrzękiwały uprzężą, latarnie wydobywały z mroku upiorne, pląsające cienie.

– Von Bielau – parsknął Fryczko Nostitz. – U diaska, wychodzi, że to chyba jakiś mój pociotek.

Vitelozzo Gaetani zaklął po włosku.

– W drogę – rozkazał nagle krótko Hayn von Czirne. – Ty, panie z Bielawy, przy mnie. Blisko przy mnie.

Nawet nie kazał mnie obszukać, pomyślał Reynevan, ruszając. Nie sprawdził, czy mam ukrytą broń. A każe być przy sobie. To kolejna próba. I prowokacja.

Na przydrożnej wierzbie kołysała się powieszona latarnia, sprytny trik, mający zmylić jadącego śladem, upewnić go, że oddział jest daleko przed nim. Czirne zdjął latarnię, uniósł, jeszcze raz oświetlił Reynevana.

– Uczciwa twarz – skomentował. – Szczere, uczciwe oblicze. Wychodzi, pozory nie kłamią, a ów tu prawdę gada. Nieprzyjaciel Sterczów, tak?

– Tak, panie Czirne.

– Reinmar z Bielawy, tak?

– Tak.

– Wszystko jasne. Dalej, brać go. Rozbroić, związać. Postronek na szyję. Żywo!

– Panie Czirne… – wydusił z siebie chwycony mocnymi ramionami Reynevan. – Jakże to… Jakże…

– Jest na ciebie biskupi significavit, młodzieńcze – oświadczył niedbale Hayn von Czirne. – I nagroda za żywego. Poszukuje cię, widzisz, Inkwizycja. Czary albo herezja, mnie zresztą zajedno. Ale pojedziesz w pętach do Świdnicy, do dominikanów.

– Puśćcie mnie… – Reynevan stęknął, bo powróz boleśnie wgryzł mu się w przeguby rąk. – Proszę, panie Czirne… Jesteście wszak rycerzem… A ja muszę… Mnie spieszno… Do niewiasty, którą kocham!

– Jak nam wszystkim.

– Wszakże nienawidzicie moich wrogów! Sterczów i Aulocka!

– Fakt – przyznał raubritter. – Nienawidzę sukinsynów. Ale ja, młodzieńcze, nie jestem jakiś tam dzikus. Jestem Europejczyk. Nie pozwalam, by w interesach kierowały mną sympatie i antypatie.

– Ale… Panie Czirne…

– W konie, panowie.

– Panie Czirne… Ja…

– Panie Nostitz! – przerwał ostro Hayn. – To pański pono krewny. Niechże więc pan sprawi, by się uciszył.

Reynevan dostał pięścią w ucho tak, że w oczach mu rozbłysło, a głowę przygięło niemal do końskiej grzywy. Nie odzywał się więcej.


Niebo na wschodzie pojaśniało w przeczuciu świtu. Zrobiło się jeszcze zimniej. Skrępowany Reynevan trząsł się, dygotał, w równej mierze z chłodu, co ze strachu. Nostitz kilka razy musiał przywołać go do porządku szarpnięciem powroza.

– Co z nim zrobimy? – spytał nagle Vitelozzo Gaetani, – Będziemy z sobą ciągnąć przez całe góry? Czy osłabimy oddział, dając mu eskortę do Świdnicy? Hę?

– Nie wiem jeszcze – w głosie Hayna von Czirne pobrzmiało zniecierpliwienie. – Myślę.

– A czy – nie rezygnował Italczyk – ta nagroda aż tyle warta? I czy za martwego dają dużo mniej?

– Nie o nagrodę mi idzie – warknął Czirne – ale o dobre stosunki ze Świętym Oficjum. A w ogóle to dosyć tego gadania! Powiedziałem, myślę.

Wyjechali na trakt, Reynevan poznał to po zmianie odgłosu i rytmu kopyt uderzających o grunt. Domniemywał, że był to gościniec wiodący do Frankensteinu, największego okolicznego grodu. Stracił jednak orientację i nie był w stanie odgadnąć, czy jadą w stronę miasta, czy oddalają się od niego. Zapowiedź odstawienia go do Świdnicy wskazywała na to drugie, rozpoznane na podstawie gwiazd strony świata mogły jednak sugerować, że jadą do Frankensteinu właśnie, na nocleg, dajmy na to. Zaniechał na chwilę plucia sobie w brodę i rozpamiętywania własnej głupoty, zaczął gorączkowo myśleć, układając fortele i plany ucieczki.

– Hoooo! – krzyknął ktoś z przodu. – Hoooo! Zabłysła latarnia, wyławiając z mroku kanciaste kontury wozów i sylwetki jeźdźców.

– Jest – powiedział cicho Czirne. – Punktualnie! I tam, gdzie umówione. Lubię takich. Ale pozory potrafią mylić. Broń w pogotowiu. Panie Gaetani, zostańcie z tyłu i bądźcie czujni. Panie Nostitz, miejcie baczenie na krewniaka. Reszta za mną. Hoooo! Bywaj!

Latarnia z przeciwka zatańczyła w rytmie kroku konia. Zbliżało się trzech jeźdźców. Jeden pałubowaty w ciężkiej, obszernej, okrywającej zad wierzchowca szubie, w asyście dwóch kuszników, identycznych ze strzelcami Czirna – odzianych w łebki, żelazne kołnierze i brygantyny.

– Pan Hayn von Czirne?

– Pan Hanusz Throst?

– Lubię słownych i punktualnych – pociągnął nosem człowiek w szubie. – Widzę, że nasi wspólni znajomi nie przesadzali, wydając wam opinię i polecając. Rad jestem was widzieć i cieszę się ze współpracy. Możemy ruszać, jak mniemam?

– Moja współpraca – odrzekł von Czirne – kosztuje sto guldenów. Nasi wspólni znajomi nie mogli wam o tym nie nadmienić.

– Ale snadź nie z góry – parsknął człowiek w szubie. – Chyba nie sądziliście, panie, że na to pójdę. Jestem kupcem, człowiekiem interesu. A w interesach jest tak, że wpierw usługa, potem zapłata. Wasza usługa: eskortować mnie bezpiecznie przez Przełęcz Srebrną do Broumova. Wykonacie, będzie zapłacone. Sto guldenów, co do halerza.

– Lepiej – rzekł ze znaczącym naciskiem Hayn von Czirne – żeby tak było. Naprawdę lepiej, panie Throst. A na wozach cóż to wieziecie, jeśli wolno spytać?

– Towar – odrzekł spokojnie Throst. – Jaki, to rzecz moja. I tego, kto zań płaci.

– Jasne – kiwnął głową Czirne. – Mnie zresztą po cóż to wiedzieć. Mnie i tyle wiedzy dość, że towar to pewnikiem nie lichszy niźli ten, którym handlowali ostatnio inni. Fabian Pfefferkorn. I Mikołaj Neumarkt. Że o innych zmilczę.

– Może i dobrze, że zmilczycie. Za dużo gadamy. A czas by w drogę. Po co na rozstajach wystawać, licho kusić?

– Prawiście – Czirne obrócił konia. – Niczego tu nie wystoim. Dajcie znak, niech ruszą wozy. Względem zaś licha, to nie bójcie się. Owo licho, co się tak ostatnio sroży po Śląsku, ma zwyczaj z jasnego nieba uderzać. W samo południe. Iście, jak mówią popi, daemone meridiano, demon, co niszczy w południe. A tu wokół, toć rozejrzyjcie się: ciemność.

Kupiec popędził konia, zrównał się z karoszem raubrittera.

– Na miejscu demona – powiedział po chwili – odmieniłbym zwyczaje, bo się zrobiły zanadto znane i przewidywalne. A ten sam psalm napomyka i o ciemnościach. Nie pamiętacie? Negotio perambulans in tenebris…

Gdybym wiedział – w ponurym głosie Czirna zabrzmiało rozbawienie – żeście w takim strachu, podbiłbym stawkę. Do półtorej setki guldenów co najmniej.

– Zapłacę tyle – oświadczył Throst tak cicho, że Reynevan ledwo dosłyszał. – Sto pięćdziesiąt guldenów do ręki, panie Czirne. Gdy bezpiecznie dotrzemy na miejsce. Bo i prawda to, że jestem w strachu. Alchemik w Raciborzu stawiał mi horoskop, wróżył z kurzych kiszek… Wyszło, że śmierć krąży nade mną…

– Wierzycie w takie rzeczy?

– Do niedawna nie wierzyłem.

– A teraz?

– A teraz – rzekł twardo kupiec – znikam ze Śląska. Mądrej głowie dość dwie słowie, nie chcę skończyć tak, jak Pfefferkorn i Neumarkt. Wyjeżdżam do Czech, tam nie dosięgnie mnie żaden demon.

– Fakt – przytaknął Hayn von Czirne. – Tam nie. Husytów nawet demony się boją.

– Wyjeżdżam do Czech – powtórzył Throst. – A wasza rzecz sprawić, bym dotarł tam bezpiecznie.

Czirne nie odpowiedział. Wozy turkotały, skrzypiały na wybojach osie i piasty.

Wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń, tu zrobiło się jeszcze zimniej i jeszcze mgliściej. Usłyszeli szum wody na kamieniach.

– Węża – wskazał Czirne. – Rzeczka Węża. Stąd do przełęczy niecała mila. Hooo! Poganiaj, pogaaaniaj!

Pod podkowami i obręczami kół zastukały i zazgrzytały otoczaki, wkrótce woda zapluskała i spieniła się u końskich nóg. Rzeczka była niezbyt głęboka, ale rwąca.

Hayn von Czirne zatrzymał się nagle pośrodku brodu, znieruchomiał w siodle. Vitelozzo Gaetani obrócił konia.

– Co jest?

– Cicho. Ani słowa.

Zobaczyli wcześniej, niż usłyszeli. A zobaczyli białe rozbryzgi wody, pieniącej się pod kopytami koni szarżujących na nich korytem Węży. Dopiero potem dostrzegli sylwetki jeźdźców, dostrzegli płaszcze, powiewające na kształt upiornych skrzydeł.

– Do broni! – wrzasnął Czirne, wyszarpując miecz. – Do broni! Kusze!

Uderzył w nich wiatr, raptowny, dziki, wyjący, tnący twarze wicher. A potem uderzył w nich szaleńczy krzyk.

Adsumus! Adsuuumuuuus!

Szczęknęły cięciwy kusz, zaśpiewały bełty. Ktoś krzyknął. A za moment konni runęli na nich w rozbryzgach wody, zwalili się jak huragan, tnąc mieczami, obalając i tratując. Zakłębiło się, noc rozdarły krzyki, wrzaski, łomot i szczęk żelaza, kwik i rżenie koni. Fryczko Nostitz runął w rzekę razem z wierzgającym wierzchowcem, obok zwalił się z pluskiem zarąbany armiger. Któryś ze strzelców zawył, wycie zamieniło się w charkot.

Adsuuumuuus!

Uciekający Hanusz Throst odwrócił się w kulbace, zakrzyczał, widząc tuż za sobą wyszczerzony koński pysk, a za nim czarną sylwetkę w kapturze. Była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył na ziemi. Wąskie ostrze miecza ugodziło go w twarz, między oko a nos, z chrupem wbiło się w czaszkę. Kupiec wyprężył się, zatrzepał rękami i runął na kamienie.

Adsumus! – wrzasnął z triumfem czarny jeździec. – In nomine Tuo!

Czarni jeźdźcy spięli konie i runęli w mrok. Z jednym wyjątkiem. Hayn von Czirne rzucił się w ślad, skoczył z kulbaki, ucapił jednego, obaj zwalili się w wodę, obaj zerwali zaraz, zaświszczały i ze szczękiem zderzyły się miecze. Walczyli zaciekle, stojąc po kolana w pieniącej się rzeczce, snopy iskier sypały się z kling.

Czarny rycerz potknął się. Czirne, stary gracz, takiej okazji przepuścić nie mógł. Uderzył z półobrotu, w głowę, ciężki passawski brzeszczot rozciął kaptur, rozłupał i zniósł hełm. Czirne zobaczył przed sobą zalaną krwią, trupiobiałą, upiornie wykrzywioną twarz, wiedział nagle, że twarzy tej nie zapomni nigdy. Ranny zaryczał i zaatakował, ani myśląc upaść, choć upaść powinien. Czirne zaklął, uchwycił miecz oburącz i ciął jeszcze raz, z mocnego skrętu bioder, płasko w szyję. Trysnęła czarna krew, głowa opadła na ramię, zwisła, trzymając się chyba tylko na skrawku skóry. A bezgłowy rycerz szedł dalej, wymachując mieczem i chlapiąc dokoła posoką.

Któryś ze strzelców zawył ze zgrozy, dwaj inni rzucili się do panicznej ucieczki. Hayn von Czirne nie cofnął się. Zabluźnił straszliwie i niezwykle bezbożnie, stanął mocno na nogach i ciął raz jeszcze, tym razem odrąbując głowę do końca i odwalając całe niemal ramię. Czarny rycerz runął w płytką przybrzeżną wodę, tłukąc się tam, rzucając i kopiąc w konwulsjach. Długo trwało, zanim znieruchomiał.

Hayn von Czirne odepchnął od kolan obracanego prądem trupa kusznika w brygantynie. Dyszał ciężko.

– Co to było? – spytał wreszcie. – Co to, na Lucyfera, było?

– Jezu, bądź miłościw… – mamrotał stojący obok Fryczko Nostitz. – Jezu, bądź miłościw…

Rzeczka Węża śpiewnie szumiała na kamieniach.

Reynevan tymczasem uciekał, a szło mu tak, jak gdyby całe życie nie robił nic innego, tylko galopował w więzach. A galopował jak się patrzy, mocno zahaczywszy spętane przeguby o łęk siodła, wtuliwszy twarz w grzywę, z całej mocy ściskając boki konia kolanami, rwał takim cwałem, że aż ziemia drżała i wyło w uszach powietrze. Koń, kochane zwierzę, zdawał się rozumieć, w czym rzecz, wyciągał szyję i dawał z siebie, ile mógł, dowodząc, że przez ostatnie pięć czy sześć lat nie dawano mu owsa na darmo. Podkowy biły o stwardniały grunt, szumiały zawadzane w dzikim galopie krzaki i wysokie trawy, smagały gałęzie. Szkoda, że Dzierżka de Wirsing tego nie widzi, pomyślał Reynevan, choć w zasadzie świadom był, że jego umiejętności jeździeckie w tej chwili sprowadzają się raczej tylko do tego, by jakoś utrzymać się w siodle. Ale, pomyślał zaraz, to i tak dużo.

Pomyślał może odrobinę za wcześnie, bo koń zdecydował się właśnie przeskoczyć zwalony pień. I przeskoczył, całkiem zgrabnie, tyle, że za pniem był wykrot. Wstrząs osłabił chwyt, Reynevan zleciał między łopiany, szczęściem tak wielkie i gęste, że zdolne choć w części zamortyzować impet upadku. Ale uderzenie o ziemię i tak wytłoczyło mu z płuc całe powietrze i sprawiło, że z jękiem zwinął się w kłębek.

Rozwinąć się już nie zdążył. Ścigający go Vitelozzo Gaetani zeskoczył z siodła tuż obok.

– Chciałeś uciec? – wycharczał. – Mnie? Ty wyskrobku!

Zamierzył się, by kopnąć, ale nie kopnął. Szarlej wyrósł jak spod ziemi, pchnął go w pierś i poczęstował swoim ulubionym kopniakiem pod kolano. Italczyk nie upadł jednak, zatoczył się tylko, wyrwał miecz z pochwy i ciął od ucha. Demeryt zwinnie uskoczył z zasięgu ostrza, obnażył własną broń, krzywą szablę. Zawinął nią, świsnął na krzyż, szabla śmigała w jego dłoni jak błyskawica i syczała jak żmija.

Gaetani nie dał się zastraszyć demonstrowaną sprawnością szermierczą, z dzikim wrzaskiem skoczył na Szarleja z mieczem. Ścięli się ze szczękiem. Trzy razy. Za czwartym Italczyk nie zdążył sparować ciosu znacznie szybszej szabli. Dostał w policzek, zalał się krwią. Mało mu było, byłby może i chciał walczyć dalej, ale Szarlej nie dał mu szans. Doskoczył, głowicą trzasnął między oczy. Gaetani runął między łopuchy. Zawył dopiero wtedy, gdy upadł.

Figlio di puttana!

Podobno – Szarlej wytarł klingę liściem. – Ale cóż począć, matka jest tylko jedna.

– Nie chcę psuć zabawy – powiedział Samson Miodek, wyłaniając się z mgły z trzema końmi, w tym i z chrapiącym i spienionym gniadoszem Reynevana. – Ale może by tak odjechać? I może galopem?


Mleczna opona pękła, mgły uniosły się, rozwiały w blasku przebijającego się przez chmury słońca. Zatopiony w chiaroscuro długich cieni świat pojaśniał nagle, zalśnił, zapłonął barwami. Zupełnie jak u Giotta. Jeśli, naturalnie, ktoś widział freski Giotta.

Zalśniły czerwoną dachówką wieże niedalekiego Frankensteinu.

– A teraz – rzekł, napatrzywszy się, Samson Miodek – teraz do Ziębic.

– Do Ziębic – zatarł ręce Reynevan. – Ruszamy do Ziębic. Przyjaciele… Jak się wam odwdzięczę?

– Pomyślimy o tym – obiecał Szarlej. – Na razie zaś… Zsiądź z konia.

Reynevan usłuchał. Wiedział, czego się spodziewać. Nie pomylił się.

– Reynevanie z Bielawy – powiedział Szarlej głosem dostojnym i uroczystym. – Powtarzaj za mną: Jestem durniem!

– Jestem durniem…

– Głośniej!

– Jestem durniem! – dowiadywały się zamieszkujące okolicę, a budzące się właśnie stworzenia boże: myszy badylarki, ropuchy, kumaki, chomiki, kuropatwy, trznadle i kukułki, ba, nawet muchołówki żałobne, krzyżodzioby świerkowe i salamandry plamiste.

– Jestem durniem – powtarzał za Szarlejem Reynevan. – Durniem patentowanym, głupcem, kretynem, idiotą i błaznem godnym zamknięcia w Narrenturmie! Cokolwiek wymyślę, okazuje się szczytem głupoty, cokolwiek uczynię, szczyty te przekracza. Solennie przyrzekam, że się poprawię.

– Szczęściem dla mnie – toczyła się po mokrych łąkach poranna litania – szczęściem całkiem niezasłużonym, mam przyjaciół, którzy nie zwykli zostawiać w biedzie. Mam przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć. Albowiem przyjaźń…

Słońce uniosło się wyżej i złotym blaskiem zalało pola.

– Przyjaźń to rzecz piękna i wielka!

Загрузка...