Rozdział dwudziesty szósty

w którym w mieście Frankenstein spotyka się wielu starych – choć niekoniecznie dobrych – znajomych.


Pośrodku niemal rynku, między pręgierzem a studnią rozciągała się spora kałuża, śmierdząca gnojem i spieniona od końskiego moczu. Pluskało się w niej sporo wróbli, dokoła zaś siedziała gromada obdartych, rozczochranych i brudnych dzieci, zajętych babraniem się w brudzie, wzajemnym ochlapywaniem, czynieniem hałasu i puszczaniem łódeczek z kory.

– Tak, Reinmarze – Szarlej dokończył polewki, drapiąc łyżką dno miski. – Trzeba przyznać, że twój nocny lot mi zaimponował. Nieźleś leciał, w samej rzeczy, ktoś mógłby rzec: orzeł. Król lataczy. Pamiętasz, prorokowałem ci to, wtedy, po lewitacji u leśnych wiedźm. Ze zostaniesz orłem. I zostałeś. Choć nie myślę, żeby bez asysty Huona von Sagar, ale zawsze. Klnę się na mą kuśkę, chłopcze, robisz przy mnie ogromne postępy. Jeszcze trochę się przyłożysz, a będzie z ciebie Merlin. I zbudujesz nam tu na Śląsku Stonehenge. Takie, że to angielskie się schowa.

Samson parsknął.

– A co – podjął po chwili demeryt – z Bibersteinówną? Odstawiłeś bezpiecznie pod bramę ojcowego zamczyska?

– Niemal – Reynevan zacisnął szczęki. Poszukiwał Nikoletty – bezskutecznie – przez cały ranek, w całym Frankensteinie, zaglądał do gospod, wypatrywał po mszy pod kościołem Świętej Anny, zabrnął do Furty Ziębickiej i drogi wiodącej ku Stolzowi, wypytywał, błądził po Sukiennicach w rynku. I tam właśnie, w smatruzie, napotkał był – ku swej ogromnej radości i uldze – Szarleja i Samsona.

– Zapewne – dodał – dziewczyna jest już w domu. Taką miał nadzieję, na to liczył. Zamek Stolz dzieliła od Frankensteinu niecała mila, wiodący do Ziębic i Opola szlak był uczęszczany, Katarzynie Biberstein wystarczyło rzec, kim jest, a podwodę i asystę dałby jej każdy kupiec, każdy rycerz czy mnich. Reynevan był więc niemal pewny, ze dziewczyna już bezpiecznie dotarła na miejsce. Gryzł się jednak tym, ze to nie on jej to zapewnił. Nie tylko tym się gryzł.

– Gdyby nie ty – Samson Miodek jakby czytał jego myśli – panna nie wyszłaby żywa z zamku Bodak. Ocaliłeś ją.

– A może i nas też – Szarlej oblizał łyżkę. – Stary Biberstein jak nic rozesłał pogonie, a jesteśmy, jeśli któryś z was nie zauważył, całkiem blisko miejsca napadu, znacznie bliżej niźli wczoraj wieczorem. Gdyby nas złapano.. Hmm… Może panna, pomna na ratunek, przyjdzie w sukurs z instancją, wybłaga u ojczulka całość naszych członków?

– Jeśli zechce – zauważył trzeźwo Samson. – I zdąży. Reynevan nie skomentował. Dokończył zupy.

– Wy – rzekł – tez mi zaimponowaliście. Na Bodaku było pięciu uzbrojonych raubritterów rębajłów. A poradziliście sobie z nimi…

– Byli pijani – skrzywił się Szarlej. – Gdyby nie to… Ale fakt jest faktem, z niekłamanym podziwem patrzyłem na bojowe przewagi tu obecnego Samsona Miodka. A żebyś ty widział, Reinmarze, jak on wywalał bramę! Ha, zaprawdę, gdyby królowa Jadwiga miała kogoś takiego do pomocy przy furcie Wawelu, mielibyśmy teraz Habsburgów na polskim tronie… A potem nasz Samson pogromił łotrowskich Filistynów. Krótko mówiąc: to dzięki niemu obaj żyjemy.

– Ależ, Szarleju…

– Dzięki tobie żyjemy, skromny człecze. Kropka. Dzięki niemu też, wiedz to, Reinmarze, odnaleźliśmy się. Na rozstaju, gdy przyszło wybierać, ja optowałem raczej za Bardem, ale Samson uparł się na Frankenstein. Twierdził, ze ma przeczucie. Zwykle wyśmiewam takie przeczucia, ale w tym wypadku, mając do czynienia z istotą nadprzyrodzoną, przybyszem z zaświatów…

– Posłuchałeś – uciął Samson, szyderstwami, standardowo już, nie przejmując się wcale. – Jak się okazuje, była to mądra decyzja.

– Nie da się ukryć. Ech, Reinmarze, jakżeż ucieszył mnie twój widok na rynku miasta Frankenstein, na tle straganu z kapciami, w cieniu wieży ratuszowej. Czy ci już mówiłem, jak bardzo…

– Mówiłeś.

– Radość z twego widoku – nie dał sobie przerwać demeryt – wpłynęła też, o czym chciałbym cię uwiadomić, na drobne korekty w moich planach. Po twoich ostatnich wyczynach, w tym zwłaszcza po hecy z Haynem von Czirne, popisie na ziębickim turnieju i wygadaniu się przed Bukiem względem kolektora, obiecałem sobie, że gdy już dotrzemy na Węgry, gdy będziesz bezpieczny, natychmiast po przybyciu do Budy zaprowadzę cię na most na Dunaju i tak kopnę w dupę, że zlecisz do rzeki. Uradowany i wzruszony, dziś odmieniam zamiary. Chwilowo przynajmniej. Hola, gospodarzu! Piwa! Żywo!

Przyszło poczekać, karczmarz niezbyt się spieszył. Z początku zmyliły go mina i dumny głos Szarleja, nie mógł jednak nie zauważyć, że już wcześniej, gdy zamawiali zupę, goście dokonali gorączkowego nieco bilansu, wysupłując skojce i halerze z den sakiewek i zakamarków kieszeni. W gospodzie w podcieniach naprzeciw ratusza od klientów nie roiło się bynajmniej, ale karczmarz zbyt się cenił, by przesadną usłużnością reagować na okrzyki byle łapserdaków.

Reynevan łyknął piwa, zapatrzony na obdarte dzieci, babrzące się w żółtej kałuży między pręgierzem a studnią.

– Dzieci to przyszłość narodu – Szarlej złowił jego spojrzenie. – Nasza przyszłość. Cóż, jako taka zapowiada się nieciekawie. Po pierwsze, chudo. Po drugie – smrodliwie, niechlujnie i nieapetycznie do obrzydliwości.

– W istocie – przyznał Samson. – Ale można wszak zaradzić. Miast malkontencić, trzeba zadbać. Umyć. Nakarmić. Wyedukować. I już przyszłość zapewniona.

– A któż to ma się, według ciebie, tym zająć?

Nie ja – wzruszył ramionami olbrzym. – Mnie nic do tego. Ja w tym świecie i tak nie mam przyszłości.

– Prawda. Zapomniałem – Szarlej rzucił kawałek umaczanego w resztce polewki chleba kręcącemu się w pobliżu psu. Pies był wychudzony tak, że aż zgięty w pałąk. A chleb nie pożarł, lecz pochłonął jak wieloryb Jonasza.

– Ciekawe – zastanowił się Reynevan – czy ta psina widziała kiedyś kość?

– Pewnie wtedy – wzruszył ramionami demeryt – gdy miała łapę złamaną. Ale, jak słusznie prawi Samson, mnie nic do tego. Ja też nie mam tu przyszłości, a jeśli nawet, to jawi mi się ona bardziej zasraną od tych tam pacholąt i żałośniejszą od tej tu sobaki. Kraina Madziarów widzi mi się w tej chwili odleglejszą niźli Ultima Thule. Nie zwiedzie mnie chwilowa sielanka w postaci cichego miasteczka Frankenstein, piwa, fasolowej polewki i chleba z solą. Za moment Reynevan spotka jakąś pannę i będzie to, co zwykle. Znowu przyjdzie głowę unosić, uciekać, by na koniec ostać się gdzieś w głuszy. Albo w paskudnej kompanii.

– Ależ, Szarleju – Samson też rzucił psu chleb. – Od Opawy dzieli nas mało co więcej niż dwadzieścia mil. A z Opawy na Węgry wszystkiego jakieś osiemdziesiąt. To nie tak znowu wiele.

– Studiowałeś, widzę, w zaświatach geografię wschodnich kresów Europy?

– Studiowałem różności, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, by myśleć pozytywnie.

– Ja zawsze myślę pozytywnie – Szarlej łyknął piwa. – Z rzadka jeno wstrząsa coś moim optymizmem. I musi być to coś poważnego. Coś jak, dajmy na to, perspektywa dalekiej podróży przy kompletnym braku gotówki. Posiadanie na trzech dwóch koni, w tym jednego ochwaconego. I fakt, że jeden z nas jest ranny. Jak tam twoje ramię, Samsonie?

Olbrzym nie odpowiedział, zajęty piwem, poruszył tylko opatrzoną ręką, demonstrując, że wszystko z nią w porządku.

– Cieszę się – Szarlej spojrzał w niebo. – Jeden problem mniej. Ale inne nie znikną.

– Znikną. Częściowo przynajmniej.

– Co chcesz przez to powiedzieć, drogi nasz Reinmarze?

– Tym razem – Reynevan dumnie uniósł głowę – dopomogą nam nie twoje, lecz moje koneksje. Mam we Frankensteinie znajomości.

– Nie chodzi, pozwolę sobie spytać – zainteresował się z kamienną twarzą Szarlej – trafunkiem o jakąś mężatkę? Wdowę? Podwikę na wydaniu? Mniszkę? Inną córę Ewy, przedstawicielkę płci nadobnej?

– Kiepskie żarty. I próżne obawy. Moim tutejszym znajomkiem jest diakon od Podwyższenia Świętego Krzyża. Dominikanin.

– Ha! – Szarlej energicznie postawił kufel na ławie. – Jeżeli tak, to chyba jednak wolałbym kolejną mężatkę. Reinmarze drogi, czy ty nie odczuwasz przypadkiem uporczywych bólów głowy? Nie masz mdłości i zawrotów? Nie widzisz podwójnie?

– Wiem, wiem – machnął ręką Reynevan – co chcesz powiedzieć. Domini canes, psy, szkoda tylko, że wściekłe. Zawsze na usługach Inkwizycji. Banał, mój panie, banał. Nadto, trzeba ci wiedzieć, diakon, o którym mowa, ma dług wdzięczności, poważny dług wdzięczności. Peterlin, mój brat, pomógł mu kiedyś, wyciągnął z ciężkich tarapatów finansowych.

– Ty zaś mniemasz, że to cokolwiek znaczy. Jak zwie się ów diakon?

– A co, znasz wszystkich?

– Znam wielu. Jakie nosi miano?

– Andrzej Kantor.

– Kłopoty finansowe – powiedział po chwili zadumy demeryt – zdają się być w tej rodzinie dziedziczne. Słyszałem o Pawle Kantorze, którego połowa Śląska ścigała za długi i przekręty. A w karmelu siedział ze mną Mateusz Kantor, wikary z Długołęki. Przegrał w kości cyborium i kadzielnicę. Boję się myśleć, co przegrał twój diakon.

– To dawna sprawa.

– Nie zrozumiałeś mnie. Boję się myśleć, co przegrał ostatnio.

– Nie rozumiem.

– Oj, Reinmarze, Reinmarze. Widziałeś się już z owym Kantorem, jak mniemam?

– Widziałem, i owszem. Ale nadal nie…

– Ile on wie? Co mu powiedziałeś?

– Praktycznie nic.

– Pierwsza dobra wiadomość. Darujemy sobie zatem zarówno tę znajomość, jak i dominikańską pomoc. Potrzebne nam środki zgromadzimy innym sposobem.

– Jakim, ciekawe.

– A choćby i sprzedając ten oto misternej roboty dzbanuszek.

– Srebrny. Skąd go masz?

– Chodziłem po smatruzie, oglądałem kramy, a dzbanuszek nagle znalazł się w mojej kieszeni. Ot, zagadka.

Reynevan westchnął. Samson zajrzał do kufla, tęsknie patrząc na resztki piany. Szarlej natomiast zajął się obserwacją rycerza, który w niedalekim podcieniu rugał właśnie na czym świat stoi zgiętego w ukłonie Żyda. Rycerz nosił karminowy szaperon i bogaty lentner, ozdobiony z przodu herbem przedstawiającym paprzycę, czyli kamień młyński.

– Śląsk jako taki – rzekł demeryt – pozostawiam za sobą w zasadzie bez żalu. Mówię „w zasadzie”, albowiem jednego mi szkoda. Owych pięciuset grzywien, które wiózł poborca podatków. Gdyby nie okoliczności, pieniądze mogłyby być nasze. Złości mnie, wyznam, myśl, że utuczył się nimi, przypadkiem i niezasłużenie, jakiś bałwan w typie Buka von Krossiga. Kto wie, może ów Reichenbach, który tam oto właśnie wyzywa Izraelitę od parchów i wieprzy? A może któryś z tamtych obok budy rymarza?

– Wyjątkowo dużo coś tu dziś zbrojnych i rycerstwa.

– Sporo. A popatrzcie, nowi nadjeżdżają…

Demeryt urwał raptownie i głośno wciągnął powietrze. Z wiodącej od Bramy Lochowej uliczki Srebrnogórskiej wjeżdżał bowiem właśnie na rynek raubritter Hayn von Czirne.

Szarlej, Samson i Reynevan nie czekali. Zerwali się z ławy, chcąc zemknąć chyłkiem, nim zostaną zauważeni. Za późno. Dostrzegł ich sam Hayn, dostrzegł ich jadący obok Hayna Fryczko Nostitz, dostrzegł ich Italczyk Vitelozzo Gaetani. Temu ostatniemu na widok Szarleja pobladła z wściekłości wciąż opuchnięta i oszpecona świeżą blizną gęba. W następnej sekundzie rynek miasta Frankenstein rozbrzmiał wrzaskiem i łomotem kopyt. Po chwili zaś Hayn wyładowywał złość na karczmarskiej ławie, w drzazgi rąbiąc ją toporem.

– Gonić! – ryczał do swych zbrojnych. – Za nimi!

– Tam! – wrzeszczał Gaetani. – Tam uciekli! Reynevan pędził ile sił, ledwo mogąc nadążyć za Samsonem. Szarlej biegł przodem, wybierał drogę, sprytnie skręcając w co ciaśniejsze zaułki, a potem przedzierając się przez ogrody. Taktyka zdawała się sprawdzać – nagle ścichł za nimi stukot kopyt i wrzaski pościgu. Wypadli na spienioną w rynsztokach mydlinami uliczkę Dolnołazienną, skręcili ku Bramie Ziębickiej.

Od Bramy Ziębickiej, gadając i leniwie kiwając się w siodłach, nadjeżdżali Sterczowie, a z nimi Knobelsdorf, Haxt i Rotkirch.

Reynevan stanął jak wryty.

– Bielau! – zaryczał Wolfher Sterczą. – Mamy cię, psi synu!

Nim ryk przebrzmiał, Reynevan, Szarlej i Samson już sadzili, dysząc ciężko, przez zaułki, skakali przez płoty, darli się przez gęstwę ogrodów, plątali w suszących się na sznurach prześcieradłach. Słysząc z lewa okrzyki ludzi Hayna, a za sobą ryki Sterczów, biegli na północ, w kierunku, skąd zaczął właśnie dobiegać dzwon z dominikańskiego kościoła Podwyższenia Świętego Krzyża.

– Paniczu Reinmarze! Tutaj! Tędy!

W murze otwarły się maleńkie drzwiczki, stanął w nich Andrzej Kantor, diakon od dominikanów. Mający wobec Bielawów długi wdzięczności.

– Tędy, tędy! Prędko! Nie ma czasu!

Fakt, nie było. Wbiegli do ciasnej sieni, która, gdy Kantor zamknął drzwiczki, utonęła w mroku i zapachu butwiejących szmat. Reynevan z nieopisanym hukiem wywalił jakieś blaszane naczynia, Samson potknął się i wywrócił z łomotem. Szarlej też na coś wpadł, bo zaklął sprośnie.

– Tędy! – wołał Andrzej Kantor, skądś z przodu, skąd sączyło się niewyraźne światło. – Tędy! Tutaj! Tutaj!

Po wąskich schodkach Reynevan bardziej sturlał się, niż zszedł. Wypadł wreszcie na światło dzienne, na malutkie podwóreczko wśród murów obrośniętych dzikim winem. Wybiegający za nim Szarlej nadepnął na kota, kot dziko zamiauczał. Nim miauczenie przebrzmiało, z obu podsieni wypadło i rzuciło się na nich kilkunastu ludzi w czarnych kabatach i okrągłych pilśniowych czapkach.

Ktoś narzucił Reynevanowi worek na głowę, ktoś kopniakiem podciął mu nogi. Runął na ziemię. Przygnieciono go, wykręcono ręce. Obok czuł i słyszał kotłowaninę, słyszał wściekłe sapnięcia, odgłosy razów i krzyki bólu, świadczące o tym, że Szarlej i Samson nie dają się wziąć bez walki.

– Czy Święte Oficjum… – dobiegł go roztrzęsiony głos Andrzeja Kantora. – Czy Święte Oficjum przewidziało… Za ujęcie tego heretyka… Jakąś nagrodę? Choćby niewielczutką? Biskupi significavit nie wspomina, ale ja… Ja mam kłopoty… Jestem w wielkiej finansowej potrzebie… Dlatego właśnie…

Significavit to rozkaz, nie handlowy kontrakt – pouczył diakona zły i chrapliwy głos. – A możliwość okazania pomocy Świętej Inkwizycji jest dostateczną nagrodą dla każdego dobrego katolika. Czyżbyś nie był dobrym katolikiem, fratrze?

– Kantor… – wycharczał Reynevan z ustami pełnymi kurzu i kłaków z worka. – Kantooor! Ty skurwysynu! Ty kościelny kundlu! Ty w rzyć chędo…

Nie dano mu dokończyć. Dostał w głowę czymś twardym, w oczach mu rozbłysło. Dostał jeszcze raz, ból zapromieniował paraliżująco, palce rąk zmartwiały nagle. Ten, kto go bił, uderzył ponownie. I ponownie. I ponownie. Ból zmusił Reynevana do krzyku, krew zatętniła mu w uszach, pozbawiając przytomności.

Ocknął się w zupełnych niemal ciemnościach, z gardłem suchym jak wiór i językiem jak kołek. Głowa tętniła bólem, obejmującym skronie, oczy, zęby nawet. Wziął głęboki wdech i aż się zakrztusił, tak wokół śmierdziało Poruszył się, zaszeleściła ubita słoma, na której leżał.

Nieopodal ktoś okropnie bełkotał, ktoś inny kaszlał i stękał. Tuz obok coś ciurkało, lała się woda. Reynevan oblizał pokryte lepkim nalotem wargi. Uniósł głowę i aż jęknął, tak załomotał w niej ból. Podniósł się ostrożniej, powoli. Jednego rzutu oka wystarczyło, by się zorientować, ze jest w wielkiej piwnicy. W lochu. Na dnie głębokiej kamiennej studni. I że nie jest sam.

– Ocknąłeś się – stwierdził fakt Szarlej. Stał oddalony o kilka kroków i z głośnym pluskiem sikał do kubła.

Reynevan otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z nich dźwięku.

– To dobrze, ze się ocknąłeś – Szarlej zapiął spodnie. – Bo właśnie muszę ci oznajmić, ze względem mostu na Dunaju wracamy do pierwotnej koncepcji.

– Gdzie… – wyskrzeczał wreszcie Reynevan, z trudem łykając ślinę. – Szarleju… Gdzie… jesteśmy?

– W przybytku świętej Dympny.

– Gdzie?

– W szpitalu dla obłąkanych.

– Gdzie?!

– Przecież mówię. W domu wariatów. W Narrenturmie.

Загрузка...