w którym nasi bohaterowie nadal są, by użyć słów proroka Izajasza, sedentes in tenebris – po ludzku zaś mówiąc, odsiadka w Narrenturmie trwa. Później zaś na Reynevana wywierane są naciski. Już to za pomocą argumentów, już to – instrumentów. I diabli wiedzą, czym by się to skończyło, gdyby nie te porobione na studiach znajomości.
Dwa tygodnie, które choroba wymazała Reynevanowi z życiorysu, wiele w wieży me zmieniły. Ot, zrobiło się jeszcze zimniej, co jednak po Zaduszkach na miano fenomenu nie zasługiwało bynajmniej. W jadłospisie jął przeważać śledź, przypominając o zbliżającym się adwencie W zasadzie prawo kanoniczne nakazywało w adwencie pościć dopiero cztery niedziele przed Bożym Narodzeniem, ale bardzo pobożni – a bożogrobcy do nich należeli – zaczynali post wcześniej.
Z innych ewenementów, niedługo po świętej Urszuli Mikołaj Koppirnig dostał czyraków tak strasznych i uporczywych, że musiano je ciąć w szpitalnym medicinarium. Astronom po operacji spędził dni kilka w hospicjum.
0 tamtejszych wygodach i wikcie opowiadał tak obrazowo, że pozostali pensjonariusze wieży postanowili też się załapać. Łachmany i słomę z barłogu Koppirniga rozdrapano i rozdzielono, by się zakazić. Faktycznie, niebawem Institora i Bonawenturę obsypały wrzody i wypryski. Do czyraków Koppirniga nie umywały się jednak i bożogrobcy nie uznali ich za godne operowania i hospitalizacji.
Szarlejowi udało się zaś przywabić resztkami jedzenia i oswoić wielkiego szczura, którego nazwał Marcinem, na cześć, jak się wyraził, obecnie urzędującego papieża. Niektórych pensjonariuszy Narrenturmu żart ten rozbawił, inni byli oburzeni. W równej mierze na Szarleja, co na Horna, który ochrzczenie szczura skomentował odzywką: Habemus papam. Wydarzenie dało jednak asumpt do nowego tematu wieczornych rozmów – pod tym względem również bowiem niewiele się w wieży zmieniło. Co wieczór siadano i dyskutowano. Najczęściej w okolicy barłogu Reynevana, wciąż zbyt słabego, by wstawać i karmionego specjalnie dostarczanym przez bożogrobców rosołem z kury. Urban Horn karmił więc Reynevana, Szarlej karmił szczura Marcina. Bonawentura drapał się we wrzody, Koppirnig, Institor, Kameduła i Izajasz przysłuchiwali się. Tomasz Alfa perorował. A zainspirowanym przez szczura przedmiotem byli papieże, papiestwo i słynne proroctwo świętego Malachiasza, arcybiskupa ardynaceńskiego.
– Przyznacie – mówił Tomasz Alfa – że wielce trafna jest to przepowiednia, tak trafna, że o żadnym przypadku i mowy być nie może. Malachiasz musiał mieć objawienie, sam Bóg musiał do niego przemówić, zdradzając mu losy chrześcijaństwa, w tym imiona papieży, od współczesnego mu Celestyna II do owego Piotra Rzymianina, tego, którego pontyfikat skończy się pono zagładą i Rzymu, i papiestwa, i całej chrześcijańskiej wiary. I jak do tej pory przepowiednia Malachiaszowa spełnia się co do joty.
– Tylko wtedy, jeśli się ją naciągnie – skomentował zimno Szarlej, podsuwając Marcinowi okruchy chleba pod wąsaty pyszczek. – Na tej samej zasadzie można wzuć ciasne buty. Tylko chodzić się w nich nie da.
– Nieprawdę powiadacie, widomie z niewiedzy. Proroctwo Malachiaszowe bezbłędnie wszystkich papieżów jak żywych pokazuje. Weźcie jeno nieodległe czasy schizmy – ten, kogo przepowiednia nazywa „Księżycem kosmedyńskim”, toż to zwący się Benedyktem XIII zmarły niedawno wyklęty papież awinioński Pedro de, nomen omen, Luna, niegdyś kardynał u Marii w Kosmedynie. Po nim idzie u Malachiasza cubus de mixtione, „Sześcian z zespolenia” – a któż to, jeśli nie rzymski Bonifacy IX, Piotr Tomacelli, w herbie mający szachownicę?
– A nazwany „Z lepszej gwiazdy” – wtrącił, rozdrapując wrzód na łydce, Bonawentura – to wszak Innocenty VII, Cosimo de Migliorati, z kometą w tarczy herbowej. Prawda?
– Jużci, prawda! A następny papież, u Malachiasza „Sternik z czarnego mostu”, przecie to Grzegorz XII, Angelo Corraro, Wenecjanin. A „Bicz słoneczny”? Toż to nikt inny jak Kreteńczyk Piotr Philargi, Aleksander V, papież obediencji pizańskiej, w herbie słońce noszący. A nazwany w proroctwie Malachiaszowy „Jeleń syreni”…
– Wtedy chromy wyskoczy jak jeleń i język niemych wesoło krzyknie. Bo trysną zdroje wód…
– Cichajże, Izajaszu! Ów jeleń to wszakże…
– Wszakże kto? – prychnął Szarlej. – Wiem, wiem, że wepchniecie tu, jak nogę w ciasną ciżmę, Baltazara de Cossa, Jana XXIII. Ale to nie papież, lecz antypapież, całkiem nie pasujący do listy, nadto ani z jeleniem, ani z syreną nic wspólnego raczej nie mający. Innymi słowy, Malachiasz w tym miejscu naplótł. Jak i w wielu innych miejscach tej słynnej przepowiedni.
– Złą, złą wolę pokazujecie, panie Szarleju! – zaperzył się Tomasz Alfa. – Dziury w całym szukacie! Nie tak do proroctwa podchodzić trzeba! Trzeba w nim to widzieć, co bezwzględnie prawdziwe, i to mieć za dowód prawdy całości! To zaś, co się wam w waszym mniemaniu nie zgadza, nie lza fałszem okrzykiwać, jeno uznać z pokorą, że się, śmiertelnikiem maluczkim będąc, słowa Bożego nie pojęło, bo nie było ono do pojęcia. Ale czas prawdy dowiedzie!
– Choćby nie wiem ile czasu upłynęło, nic bzdury w prawdę nie obróci.
– Tu – wtrącił się z uśmiechem Urban Horn – nie masz racji, Szarleju. Nie doceniasz, oj, nie doceniasz czasu.
– Jesteście profani – ogłosił ze swego barłogu przysłuchujący się Circulos. – Jesteście nieuki. Wszyscy. Zaiste, słucham i słyszę: stultus stulta loquitur.
Tomasz Alfa wskazał go głową i znacząco popukał się w czoło. Horn parsknął, Szarlej machnął ręką.
Szczur przyglądał się zajściu mądrymi czarnymi ślepkami. Reynevan przyglądał się szczurowi. Koppimig przyglądał się Reynevanowi.
– A co – spytał nagle Koppirnig właśnie – powiecie o przyszłości papiestwa, panie Tomaszu? Co o tym mówi Malachiasz? Kto będzie następnym papieżem, po Ojcu Świętym Marcinie?
– Pewnie Jeleń Syreni – zadrwił Szarlej.
– Wtedy chromy wyskoczy jak jeleń…
– Cichajże, mówiłem, czubku jeden! A wam, panie Mikołaju, tak odrzeknę: będzie to Katalończyk. Po obecnym Ojcu Świętym Marcinie, nazwanym „Kolumną złotej zasłony”, Malachiasz wspomina o Barcelonie.
– O „schizmie barcelońskiej” – skorygował Bonawentura, uspokajając płaczącego Izajasza. – A z tego wynikałoby, że chodzi o Idziego Muńoza, następnego po de Lunie schizmatyka, zwącego się Klemensem VIII. Bynajmniej nie chodzi w tym miejscu przepowiedni o następcę Marcina V.
– Ach, rzeczywiście? – zdziwił się przesadnie Szarlej. – Bynajmniej? Cóż za ulga.
– Jeśli tylko rzymskich papieży brać pod uwagę – skonkludował Tomasz Alfa – to następnym jest u Malachiasza „Wilczyca niebiańska”.
– Wiedziałem – parsknął Horn – że w końcu do tego dojdzie. Zawsze Curia Romana wilczymi słynęła prawami i obyczajami, ale żeby, bądź nam Panie miłościw, aż wilczyca na stolcu Piotrowym?
– I do tego samka – zadrwił Szarlej. – Znowu? Mało było jednej Joanny? A mówiło się, że będą tam pilniej sprawdzać, czy aby wszyscy kandydaci noszą jajca.
– Zaniechali sprawdzania – mrugnął do niego Horn. – Bo zbyt wielu odpadało.
– Niewczesne to żarty – zmarszczył brwi Tomasz Alfa – a do tego kacerstwem zalatujące.
– Jako żywo – dodał ponuro Institor. – Bluźnicie. Jak z tym waszym szczurem…
– Dosyć, dosyć – uciszył go gestem Koppirnig. – Wróćmyż do Malachiasza. Któż więc będzie następnym papieżem?
– Sprawdziłem i wiem – Tomasz Alfa rozejrzał się dumnie – iż jeden jeno z kardynałów wchodzi w rachubę. Gabriel Condulmer. Niegdysiejszy biskup sieneński. A Siena, uważacie, ma w herbie wilczycę. Owego Condulmera, wspomnicie słowa moje i Malachiasza, wybierze konklawe po papie Marcinie, daj mu Boże jak najdłuższy pontyfikat.
– Nie widzi mi się to prawdopodobnym – pokręcił głową Horn. – Są pewniejsi kandydaci, tacy, o których głośniej, którzy błyskotliwsze robią kariery. Albert Branda Castiglione i Giordano Orsini, obaj członkowie Kolegium. Albo Jan Cervantes, kardynał u Świętego Piotra w Okowach. Albo choćby taki Bartolomeo Capra, arcybiskup Mediolanu…
– Kamerling papieski Jan Palomar – dorzucił Szarlej.
– Idzi Charlier, dziekan z Cambrai. Kardynał Juan de Torquemada. Jan Stojković z Raguzy, wreszcie. Po mojemu, marne szanse ma ów Condulmer, o którym, jeśli szczery mam być, w ogóle nie słyszałem.
– Proroctwo Malachiaszowe – uciął dyskusję Tomasz Alfa – jest nieomylne.
– Czego – odparł Szarlej – nie da się powiedzieć o jego interpretatorach.
Szczur obwąchiwał miskę Szarleja. Reynevan uniósł się z trudem, oparł plecami o mur.
– Oj, panowie, panowie – rzekł z wysiłkiem, ocierając pot z czoła i powstrzymując kaszel. – Siedzicie w wieży, w ciemnym więzieniu. Nie wiada, co będzie jutro. Może powloką nas na męki i śmierć? A wy się spieracie o papieża, który nastanie za lat sześć dopiero…
– Skąd wiecie – zachłysnął się Tomasz Alfa – że za sześć?
– Nie wiem. Tak mi się jakoś rzekło.
W wigilię świętego Marcina, dziesiątego listopada, gdy Reynevan wydobrzał zupełnie, uznani za wyleczonych i zwolnieni zostali Izajasz i Normalny. Byli wcześniej kilkakrotnie wyprowadzani na badania. Nie wiadomo było, kto je przeprowadzał, ktokolwiek to był, musiał uważać, że nieustanna masturbacja i porozumiewanie się wyłącznie za pomocą cytatów z księgi prorockiej niczego nie dowodzą i niczego ujemnego o zdrowiu psychicznym nie mówią, w końcu zacytować Księgę Izajasza zdarza się i papieżowi, a masturbacja też rzecz ludzka. Mikołaj Koppirnig miał w tej kwestii odmienne zdanie.
– Przygotowują teren – oświadczył ponuro – dla inkwizytora. Usuwają stąd świrów i pomylonych, by inkwizytor nie musiał tracić na nich czasu. Zostawiają samo gęste. Znaczy, nas.
– Też – przytaknął Urban Horn – tak mi się widzi. Rozmowie przysłuchiwał się Circulos. Wkrótce zaś przeprowadził się. Zebrał słomę i przeczłapał, istny stary łysy pelikan, pod przeciwległą ścianę, gdzie w oddaleniu uwił sobie nowy barłóg. Ściana zaś i podłoga w tempie błyskawicznym pokryła się hieroglifami i ideogramami. Przeważały znaki zodiakalne, pentagramy i heksagramy, nie brakowało spiral i tetraktysów, powtarzały się litery-matki: Alef, Mem i Szin. Było, a jakże, coś na kształt Drzewa Sefirotów. I inne, najrozmaitsze symbole i znaki.
– I co wy, panowie – wskazał ruchem głowy Tomasz Alfa – na te diabelstwa?
– Inkwizytor – zawyrokował Bonawentura – weźmie go jako pierwszego. Wspomnicie me słowa.
– Wątpię – rzekł Szarlej. – Myślę, że przeciwnie, że wnet go wypuszczą. Jeśli faktycznie zwalniają półgłówków, to on spełnia warunki wręcz wzorcowo.
– Mniemam – zaprzeczył Koppirnig – że mylicie się co do niego.
Reynevan też tak mniemał.
W jadłospisie postny śledź dominował absolutnie, wkrótce nawet szczur Marcin jadł go z zauważalną niechęcią. A Reynevan zdecydował się.
Circulos nie zwrócił na niego uwagi, nawet nie zauważył go, gdy podchodził, zajęty malowaniem na ścianie Pieczęci Salomona. Reynevan zachrząkał. Raz, potem drugi raz, głośniej. Circulos nie odwrócił głowy.
– Nie zasłaniaj mi światła!
Reynevan ukucnął. Circulos nabazgrał na otaczającym pieczęć okręgu symetryczne napisy: AMASARAC, ASARADEL, AGLON, VACHEON i STIMULAMATON.
– Czego tu chcesz?
– Ja znam te sigle i zaklęcia. Słyszałem o nich.
– Taaak? – Circulos dopiero teraz spojrzał na niego, milczał czas jakiś. – A ja słyszałem o prowokatorach. Odejdź, wężu.
Odwrócił się plecami i wznowił bazgranie. Reynevan odkaszlnął, nabrał tchu.
– Clavis Salomonis…
Circulos zamarł. Chwilę trwał w bezruchu. Potem wolno zwrócił głowę. I poruszył wolem.
– Speculum salvationis – odrzekł głosem, w którym wciąż jednak pobrzmiewały podejrzliwość i niepewność. – Toledo?
– Alma mater nostra.
– Veritas Domini?
– Manet In saeculum.
– Amen – Circulos dopiero teraz pokazał w uśmiechu poczerniałe resztki zębów, rozejrzał się, czy nikt nie słucha. – Amen, młody konfratrze. Która akademia? Kraków?
– Praga.
– A ja – Circulos uśmiechnął się jeszcze szerzej – Bolonia. Potem Padwa. I Montpellier. W Pradze też bywałem… Znałem doktorów, mistrzów, bakałarzów… Nie omieszkano mi tego przypomnieć. Przy aresztowaniu. A inkwizytor będzie chciał znać szczegóły… A ty, młody konfratrze? O co ciebie będzie pytać spieszący tu do nas obrońca katolickiej wiary? Kogo znałeś w Pradze? Niech zgadnę: Jana Przybrania? Jana Kardynała? Piotra Payne’a? Jakubka ze Strzybra?
– Ja – Reynevan pamiętał przestrogi Szarleja – nikogo nie znałem. Jestem niewinny. Trafiłem tu przypadkiem. Skutkiem nieporozumienia…
– Certes, certes – machnął ręką Circulos. – Jakżeby inaczej. Bądź aby w swej świętej niewinności przekonywający, da Bóg, wyjdziesz cało. Szansę masz. W przeciwieństwie do mnie.
– Co też wy…
– Wiem, co mówię – uciął. – Jestem recydywa. Haereticus relapsus, rozumiesz? Tortur nie wytrzymam, sam się pogrążę… Stos gwarantowany. Dlatego…
Machnął ręką w stronę nakreślonych na ścianie symboli.
– Dlatego – powtórzył – kombinuję, jak widzisz.
Minęła doba, nim Circulos zdradził, co kombinuje. Doba, podczas której Szarlej dobitnie dał wyraz dezaprobacie dla nowej Reynevanowej komitywy.
– Całkiem nie rozumiem – podsumował, zmarszczony – dlaczego tracisz czas na gadanie z tym pomyleńcem.
– A daj że mu pokój – nieoczekiwanie wziął stronę Reynevana Horn. – Niech gada, z kim chce. Może potrzebna mu odmiana?
Szarlej machnął ręką.
– Hej! – krzyknął za odchodzącym Reynevanem. – Nie zapomnij! Czterdzieści i osiem!
– Co?
– Suma liter w słowie „Apollyon”! Pomnożona przez sumę liter w słowie „kretyn”!
– Kombinuję – Circulos zniżył głos, rozejrzał się czujnie. – Kombinuję, jak stąd nawiać.
– Za pomocą – Reynevan rozejrzał się również – magii, nieprawdaż?
– Inaczej się nie da – beznamiętnie stwierdził fakt starzec. – Próbowałem już, na samym początku, przekupstwa. Dostałem kijem. Próbowałem straszyć. Dostałem znowu. Próbowałem udawać kompletnego przygłupa, ale nie dali się nabrać. Symulowałbym opętanego przez diabła, gdyby inkwizytorem nadal był stary Dobeneck, wrocławski przeor od Świętego Wojciecha, może by mi się udało. Ale ten nowy, młody, o, ten nie da się wykiwać. To co mi zostaje?
– Właśnie. Co?
– Teleportacja. Przeniesienie w przestrzeni.
Nazajutrz Circulos, czujnie rozglądając się, czy nikt nie podsłuchuje, przybliżył Reynevanowi swój plan, poparłszy go, a jakże, długim wykładem z teorii czarnoksięstwa i goecji. Teleportacja, dowiedział się Reynevan, jest całkiem możliwa, ba, łatwa nawet, pod warunkiem, a jakże, asystencji odpowiedniego demona. Jest, dowiedział się Reyneyan, takich demonów kilka, każda porządna księga zaklęć podaje tu swoje typy. I tak, podług Grymuaru papieża Honoriusza demonem teleportującym jest Sargatanas, któremu podlegają pośledniejsze demony pomocnicze: Zoray, Valefar i Farai. Wywoływanie wymienionych jest jednakowoż niezwykle trudne i bardzo niebezpieczne. Dlatego Mniejszy Klucz Salomona zaleca ewokować do innych demonów, znanych pod imionami Bathin i Seere. Wieloletnie studia Circulosa, dowiedział się na koniec Reynevan, skłaniają go jednak do pokierowania się wskazówkami jeszcze innej magicznej księgi, Grimorium Verum mianowicie. A Grimorium Verum w sprawie tełeportacji doradza zawezwać demona Mersilde.
– A jakże go zawezwać? – odważył się Reynevan. – Bez instrumentarium, bez occultum? Occultum winno spełniać szereg warunków, których tu, w tym brudnym lochu, stworzyć…
– Ortodoksja! – przerwał gniewnie Circulos. – Doktrynerstwo! Jakże szkodliwe w empirii, jakże zawężające horyzonty! Furda occultum, gdy się ma amulet. Prawda, panie formalisto? Oczywista prawda. Ergo, oto i amulet. Quod erat demonstrandum. Popatrz no.
Amulet okazał się owalną płytką z malachitu, wielkości mniej więcej grosza, z wyrytymi i napuszczonymi złotem glifami i symbolami, z których najbardziej rzucającymi się w oczy były wąż, ryba i wpisane w trójkąt słońce.
– To talizman Mersilde – rzekł z dumą Circulos. – Przemyciłem go tu, ukrywszy. Obejrzyj. Śmiało.
Reynevan wyciągnął rękę, ale cofnął ją szybko. Zaschnięte, ale wciąż wyraźne ślady na talizmanie zdradzały miejsce, w jakim był ukrywany.
– Będę próbował dziś w nocy – starzec nie przejął się reakcją. – Życz mi fortuny, młody adepcie. Kto wie, może się jeszcze kiedyś…
– Miałbym – odchrząknął Reynevan – jeszcze jedną… Ostatnią… sprawę… Prośbę raczej. Chodzi mi o wyjaśnienie… Hmm… Pewnej przygody… Zdarzenia…
– Mów.
Wyłożył rzecz szybko, ale dokładnie. Circulos nie przerywał. Wysłuchał w spokoju i skupieniu. Potem przeszedł do pytań.
– Jaki to był dzień? Dokładna data?
– Ostatni dzień sierpnia. Piątek. Godzinę przed nieszporami.
– Hmmm… Słońce w znaku Panny, czyli Wenus… Rządzący geniusz dwojaki, chaldejski Samas, hebrajski Hamaliel. Księżyc, jak mi wychodzi z rachunku, w pełni… Niedobrze… Godzina Słońca… Hmm… Nie najlepiej, ale i nie najgorzej… Momencik.
Odgarnął słomę, przetarł dłonią klepisko, nabazgrał na nim jakieś wykresy i cyfry, dodawał, mnożył, dzielił, mamrocząc coś o ascendentach, descendentach, kątach, epicyklach, deferentach i kwinkunksach. Wreszcie podniósł głowę i zabawnie poruszył wolem.
– Wspomniałeś, że użyto zaklęć. Jakich? Reynevan jął przytaczać, przypominając sobie z trudem. Długo to nie potrwało.
– Wiem – przerwał, niedbale machnąwszy ręką, Circulos. – Arbatel, choć poplątany po prostacku. Dziw, że to w ogóle podziałało… I że nikt nie zginął tragiczną śmiercią… Nieważne. Wizje były? Wielogłowy lew? Jeździec na koniu bladym? Kruk? Wąż ognisty? Nie? Ciekawe. I powiadasz, że ów Samson, gdy się zbudził… Nie był sobą, tak?
– Tak twierdził. I były pewne… podstawy. Właśnie o to mi idzie, tego chciałbym się dowiedzieć. Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?
Circulos milczał czas jakiś, trąc piętą o piętę. Potem wysmarkał się.
– Kosmos – rzekł wreszcie, w zamyśleniu wycierając palce w podołek – to doskonale uporządkowana całość i doskonały hierarchiczny porządek. To równowaga pomiędzy generatio a corruptio, rodzeniem się a zamieraniem, tworzeniem a destrukcją. Kosmos jest, jak uczy Augustyn, gradatio entium, drabiną bytów, tych widzialnych i tych niewidzialnych, tych materialnych i tych niematerialnych. Kosmos jest zarazem jak księga. A jak uczy Hugon od Świętego Wiktora – aby zrozumieć księgę, nie wystarczy oglądać piękne formy liter. Tym bardziej, że nasze oczy często są ślepe…
– Pytałem, czy to możliwe.
– Byt to nie tylko substantia, byt to zarazem accidens, coś, co zdarza się niezamierzenie… Czasem magicznie… Magiczne zaś w człowieku dąży do zespolenia z magicznym we wszechświecie… Są ciała i światy astralne… Niewidzialne dla nas. Pisze o tym święty Ambroży w swym Hexaemeronie, Solinus w Liber Memorabilium, Raban Maur w De universo… A Mistrz Eckhart…
– Możliwe – przerwał obcesowo Reynevan – czy nie?
– Możliwe, a jakże – pokiwał głową staruszek. – Trzeba ci wiedzieć, że w tej materii mam się za specjalistę. Praktycznie egzorcyzmami się nie zajmowałem, zgłębiałem zagadnienie z innych powodów. Już dwa razy, mój chłopcze, wykiwałem Inkwizycję, udając opętanego. A żeby dobrze udawać, trzeba się znać. Studiowałem zatem Dialogus de energia et operatione daemonum Michała Psellosa, Exorcisandis obsessis a daemonio papieża Leona III, Picatrix, przetłumaczony z arabskiego…
– …przez Alfonsa Mądrego, króla Leonu i Kastylii. Wiem. A konkretniej, o danym przypadku, można?
– Można – wydął sine wargi Circulos. – Pewnie, że można. W danym przypadku trzeba było pamiętać, że każde, nawet najmniej z pozoru ważne zaklęcie oznacza pakt z demonem.
– A więc demon?
– Lub cacodaemon – wzruszył chudymi ramionami Circulos. – Lub coś, co umownie tą nazwą określamy. Co dokładnie? Powiedzieć nie mogę. Mnogie inywidua kroczą w ciemności, niezliczone są negotia perambulantia in tenebris…
– Klasztorny matoł powędrował tedy w ciemność – upewnił się Reynevan. – A w jego doczesną powłokę wcieliło się negotium perambulans. Wymienili się. Tak?
– Równowaga – potwierdził kiwnięciem głowy Circulos. – Jin i jang. Albo… jeśli bliższa ci Kabała, Keter i Malkut. Jeśli istnieje szczyt, wysokość, to musi istnieć i otchłań.
– A da się to cofnąć? Odwrócić? Sprawić, by doszło do powtórnej wymiany? Żeby on powrócił… Wiecie…
– Wiem. To znaczy: nie wiem.
Siedzieli chwilę w milczeniu i ciszy, zakłócanej tylko przez chrapanie Koppirniga, czkawkę Bonawentury, bełkot debili, szmer głosów dyskutujących „Pod Omegą” i Benedictus Dominus, cicho klepane przez Kamedułę.
– On – rzekł wreszcie Reyenevan. – Samson, znaczy… Nazywa siebie Wędrowcem.
– Trafnie. Milczeli czas jakiś.
– Taki cacodaemon – odezwał się wreszcie Reynevan – niezawodnie dysponuje jakimiś mocami… nadludzkimi. Ma jakieś… zdolności…
– Głowisz się – odgadł Circulos, dając dowód przenikliwości – czy możesz spodziewać się od niego wybawienia? Czy, sam będąc wolnym, nie zapomniał o uwięzionych towarzyszach? Chcesz wiedzieć, czy możesz liczyć na jego pomoc. Prawda?
– Prawda.
Circulos milczał chwilę.
– Ja bym nie liczył – oświadczył wreszcie z okrutną szczerością. – Dlaczego miałyby demony w tym względzie różnić się od ludzi?
Była to ich ostatnia rozmowa. Czy udało się Circulosowi uaktywnić przemycony w dupie amulet i zawezwać demona Mersilde, pozostawało i na wieki miało pozostać zagadką. Z teleportacji nic jednak nie wyszło ponad wszelką wątpliwość. Circulos nie przeniósł się w przestrzeni. Nadal był w wieży. Leżał na barłogu na wznak, wyprężony, z obiema rękami przyciśniętymi do piersi, z palcami kurczowo wczepionymi w odzież.
– Najświętsza Panienko… – stęknął Institor. – Zakryjcie mu twarz…
Szarlej strzępem szmaty zasłonił upiorną maskę, zdeformowaną w paroksyźmie zgrozy i bólu. Wykrzywione, pokryte zeschłą pianą usta. Wyszczerzone zęby i mętne, szklisto wybałuszone oczy.
– Zawołajcie brata Trankwilusa.
– Chryste… – jęknął Koppirnig. – Patrzcie… Opodal barłogu nieboszczyka leżał do góry brzuchem szczur Marcin. Skręcony w męce, z żółtymi zębami na wierzchu.
– Diabeł – zawyrokował z miną znawcy Bonawentura – kark mu skręcił. I porwał duszę do piekła.
– Ano, niezawodnie – przytaknął Institor. – Malował na ścianach diabelstwa i doigrał się. Przecie każdy głupi widzi: heksagramy, pentagramy, zodiaki, kabały, sefiry, inne czarcie i żydowskie symbole. Wywołał diabła stary guślarz. Na własną zgubę.
– Tfu, tfu, siła nieczysta… Trza by te wszystkie malunki zmazać. Wodą święconą polać. Nabożeństwo odprawić, zanim i do nas się Zły przyczepi. Wołajcie mnichów… Z czego się śmiejecie, Szarleju, można wiedzieć?
– Zgadnijcie.
– I w samej rzeczy – ziewnął Urban Horn. – Śmiechu warte jest to, co wygadujecie. I wasze poruszenie. Czym tu się ekscytować? Stary Circulos umarł, odwalił kitę, strzelił kopytami, rozstał się z tym światem, powędrował na asfodelowe łąki. Niech mu tedy ziemia lekką będzie i lux perpetua niech mu świeci. I finis na tym, obwieszczam koniec żałoby. A diabeł? Do diabła z diabłem.
– Oj, panie Mummolinie – pokręcił głową Tomasz Alfa. – Nie żartujcie z diabła. Bo widome są tu jego sprawki. Kto wie, może krąży on tu wciąż, skryty w mroku. Nad tym miejscem śmierci unoszą się piekielne wyziewy. Nie czujecie? Cóż to jest, po waszemu, jeśli nie siarka? Hę? Cóż tak wonieje?
– Wasze gacie.
– Jeśli nie diabeł – zaperzył się Bonawentura – to co go, po waszemu, zabiło?
– Serce – odezwał się Reynevan, prawda, że niezbyt pewnie. – Uczyłem się o takich przypadkach. Serce mu pękło. Nastąpiła plethora. Niesiony pneumą nadmiar żółci wywołał tumor, wystąpiło zatkanie, czyli infarkt. Nastąpił spasmus i rozerwała się arteria pulmonalis.
– Słyszycie – rzekł Szarlej. – Oto wypowiedziała się nauka. Sine ira et studio. Causa finita, wszystko jasne.
– Czyżby? – odezwał się nagle Koppirnig. – A szczur? Co zabiło szczura?
– Zeżarty śledź.
Na górze trzasnęły drzwi, zaskrzypiały schody, zadudniła na stopniach toczona beczułka.
– Pochwalony! Posiłek, bracia! Nuże, do modlitwy! A potem z miseczkami po rybkę!
Prośbę o wodę święconą, nabożeństwo i egzorcyzmy nad barłogiem nieboszczyka brat Trankwilus skwitował wielce wieloznacznym wzruszeniem ramion i wielce jednoznacznym puknięciem się w czoło. Fakt ten niezwykle ożywił poobiednie pogwarki. Wysunięte i wysnute zostały śmiałe tezy i przypuszczenia. Według tych najśmielszych brat Trankwilus sam był heretykiem i czcicielem diabła, tylko taki bowiem odmawia wiernym święconej wody i duchownej posługi. Nie bacząc, że Szarlej i Horn zaśmiewają się do łez, Tomasz Alfa, Bonawentura i Institor jęli drążyć temat głębiej. Do momentu, gdy – ku ogólnemu osłupieniu – do dyskusji włączyła się osoba najmniej spodziewana. Kameduła, mianowicie.
– Woda święcona – młody duchowny po raz pierwszy dał współwięźniom usłyszeć swój głos. – Woda święcona na nic by się wam zdała. Jeśli prawdziwie zawitał tu diabeł. Nie skutkuje przeciw diabłu woda święcona. Dobrze to wiem. Bom widział. Za to właśnie tu siedzę.
Gdy ucichł podniecony gwar i zapadło ciężkie milczenie, Kameduła rzecz wyjaśnił.
– Jestem, trzeba wam wiedzieć, diakonem u Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Niemodlinie, sekretarzem wielebnego Piotra Nikischa, dziekana kolegiaty. Rzecz, o której opowiem, zdarzyła się tego roku, w miesiącu sierpniu, feria secunda post festum Laurentii martyris. Kołem południa wpadł był do kościoła wielmożny pan Fabian Pfefferkorn, mercator, daleki dziekana krewny. Wzburzony wielce, zażądał, by wielebny Nikisch wyspowiadał go co rychlej. Jak tam było, gadać mi nijak, bo to o spowiedź idzie, a i o umarłym, jakby nie było, mówimy, a de mortuis aut bene aut nihil. Zdradzę więc jeno, że naraz krzyczeć na się wzajem jęli u konfesjonału. Ba, do użycia wyrazów przyszło, mniejsza z tym, jakich. Rezultatem wielebny rozgrzeszenia panu Pfefferkornowi nie dał, a pan Pfefferkorn odszedł, wielebnego bardzo brzydkimi nazywając słowy, a i przeciw wierze, i Kościołowi rzymskiemu bluźniąc. Gdy mnie w kruchcie mijał, krzyknął: „Niech was, klechy, diabli porwą!” Takem sobie wtedy i pomyślał, oj, panie Pfefferkorn, obyś w złą godzinę nie wymówił. I wtenczas się diabeł pokazał.
– W kościele?
– W kruchcie, w wejściu samym. Skądsiś z góry spłynął. Sfrunął raczej, bo pod postacią ptaka. Prawdę mówię! Ale wnet się przeobraził w człowieczą postać. Dzierżył miecz lśniący, rychtyk jak na obrazie. I tym mieczem pana Pfefferkorna prosto w twarz ugodził. Prosto w twarz. Zbryzgała krew posadzkę…
– Pan Pfefferkorn – diakon głośno przełknął ślinę – rękami trzepotał, rzekłbyś, kukiełka. A mnie, widać, wonczas święty Michał, patron mój, dał auxilium i odwagę, bom do kropielnicy dopadłszy wody święconej w dłonie obie nabrał i na czarta chlusnął. I jak myślicie, co? Nic! Spłynęło jak po gęsi. Piekielnik oczami pomrugał, wypluł, co mu do gęby wpadło. I spojrzał na mnie. A jam… Jam, wstyd przyznać, ze strachu wówczas omdlał. Jak mnie bracia docucili, było po wszystkim. Diabeł zginął-przepadł, pan Pfefferkorn leżał martw. Bez duszy, którą Zły niechybnie do piekła uniósł.
– A i o mnie nie zapomniał czart, pomstę wywarł. W to, com widział, wierzyć nikt nie chciał. Orzekli, żem szalony, że mi się rozum pomieszał. A gdy o tej wodzie święconej opowiadałem, milczeć mi nakazali, karą postraszyli, jaka czeka za kacerstwo i bluźnierstwo. Tymczasem się rzecz głośna uczyniła, w samym Wrocławiu się nią zajmowano, na biskupim dworcu. I to z Wrocławia właśnie nakaz przyszedł, by mnie uciszyć, jako wariata pod klucz wziąć. A ja wiedziałem, jak dominikańskie in pace wygląda. Miałem się dać żywcem pogrzebać? Uciekłem z Niemodlina, jak stałem. Ale schwytali mnie podle Henrykowa. I tu wsadzili.
– Temu diabłu – odezwał się w zupełnej ciszy Urban Horn – dobrze zdołałeś się przyjrzeć? Możesz opisać, jak wyglądał?
– Wysoki był – Kameduła ponownie przełknął ślinę. – Szczupły… Włosy czarne, długie, ramion sięgające. Nos jak dziób ptasi i oczy jak u ptaka… Przenikliwe bardzo. Uśmiech zły. Diabelski.
– Ni rogów? – zawołał Bonawentura, wyraźnie rozczarowany. – Ni kopyt? Ni ogona nie miał?
– Nie miał.
– Łeeeeeee! Co nam tu powiadacie!
Dyskusje o diabłach, diabelstwach i diabelskich sprawkach ciągnęły się z różną intensywnością aż do dwudziestego czwartego listopada. Dokładniej, aż do pory posiłku. Do wieści, jaką po modlitwie ogłosił pensjonariuszom Narrenturmu brat Trankwilus, mistrz i nadzorca wieży.
– Szczęśliwy nam dziś dzień nastał, moiściewy! Zaszczycił nas oto długo oczekiwaną wizytą przeor wrocławskich Braci Kaznodziejów, wizytator Świętego Oficjum, defensor et comdor fidei catholicae, jego przewielebność inquisitor a Sede Apostolica na diecezję naszą. Niektórzy z tu obecnych, nie sądźcie, że nie wiem, krzynkę symulują, chorzy są na niemoc inną od tej, którą w naszej wieży leczyć przywykliśmy. Tych zdrowiem i kondycją zajmie się teraz jego wielebność inkwizytor. I uleczy ich niezawodnie! Albowiem zaordynował jego wielebność inkwizytor z ratusza kilku krzepkich medyków i sporo różnych narzędzi medycznych. Przygotujcie się tedy duchowo, braciszkowie, bo lada chwila zaczną się kuracje.
Śledź tego dnia smakował jeszcze gorzej niż zwykle. Nadto tego wieczora w Narrenturmie nie rozmawiano. Panowała cisza.
Przez cały następny dzień – a wypadła akurat niedziela, ostatnia niedziela przed adwentem – atmosfera w Wieży Błaznów była bardzo napięta. Wśród denerwującej i przygnębiającej zarazem ciszy pensjonariusze łowili uszami każdy dobiegający z góry, od strony drzwi, stuk czy zgrzyt, na każdy zaczęli wreszcie reagować objawami paniki i nerwowego załamania. Mikołaj Koppirnig zaszył się w kąt. Institor zaczął płakać, skulony na barłogu w pozycji płodu. Bonawentura siedział nieruchomo, tępo przed się zapatrzony. Tomasz Alfa dygotał, zagrzebany w słomę. Kameduła modlił się cicho z twarzą zwróconą do muru.
– Widzicie? – wybuchnął wreszcie Urban Horn. – Widzicie, jak to działa? Co oni z nami robią? Spójrzcie tylko na nich!
– Dziwisz się? – zmrużył oczy Szarlej. – Połóż rękę na sercu, Horn, i powiedz, że się im dziwisz.
– Dostrzegam bezsens. To, co tu się dzieje, to wynik zaplanowanej, precyzyjnie przygotowanej akcji. Śledztw jeszcze nie wszczęto, nic się jeszcze nie dzieje, a Inkwizycja już złamała morale tych ludzi, doprowadziła ich na skraj psychicznej degrengolady, zamieniła w zwierzęta, kulące się na trzask bata.
– Powtarzam: dziwisz się?
– Dziwię. Bo trzeba walczyć. Nie poddawać się. I nie załamywać.
Szarlej wilczo wyszczerzył zęby.
– Pokażesz nam, mam nadzieję, jak się to robi. Gdy czas przyjdzie. Dasz przykład.
Urban Horn milczał długo.
– Nie jestem bohaterem – oświadczył wreszcie. – Nie wiem, co będzie, gdy mnie podciągną, gdy zaczną dokręcać śruby i wbijać kliny. Gdy wyjmą z ognia żelaza. Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć. Ale jedno wiem: nie pomoże mi zrobienie z siebie szmaty, płacze, spazmy ani błagania o litość. Z braćmi inkwizytorami trzeba ostro.
– Oho!
– Tak właśnie. Zbyt przywykli do tego, że ludzie dygoczą przed nimi ze strachu i srają po nogach na sam ich widok. Wszechmocni panowie życia i śmierci, podoba im się władza, upaja terror i siany postrach. A kim naprawdę są? Zera, kundle z dominikańskiej psiarni, półanalfabeci, zabobonne nieuki, zboczeńcy i tchórze. Tak, tak, nie kręć głową, Szarleju, to normalna rzecz u satrapów, tyranów i katów, są to tchórze, to ich tchórzostwo, połączone z wszechwładzą, wyzwala w nich bestialstwo, a uległość i bezbronność ofiar jeszcze to potęguje. I tak jest w przypadku inkwizytorów. Pod ich budzącymi przerażenie kapturami kryją się zwykli tchórze. I nie wolno płaszczyć się przed nimi i wyć o litość, bo owocuje to z ich strony jeszcze większym bestialstwem i okrucieństwem. Im trzeba hardo do oczu! Chociaż, powiadam, ratunku to nie przyniesie, ale można przynajmniej ich postraszyć, zachwiać ich pozorowaną pewnością siebie. Można im przypomnieć Konrada z Marburga!
– Kogo?
– Konrad z Marburga – wyjaśnił Szarlej. – Inkwizytor Nadrenii, Turyngii i Hesji. Gdy swą obłudą, prowokacjami i okrucieństwami dokuczył heskiej szlachcie, zasadzili się na niego i zarąbali. Z całym orszakiem. Żywa noga nie ocalała.
– I ręczę wam – dodał Horn, wstając i odchodząc w stronę kibla – że każdy inkwizytor na stałe ma w pamięci to imię i zdarzenie. Zapamiętajcie więc moją radę!
– Co sądzisz – mruknął Reynevan – o jego radzie?
– Mam inną – odmruknął Szarlej. – Gdy się za ciebie ostro wezmą, mów. Zeznawaj. Syp. Wydawaj. Kolaboruj. A bohatera zrobisz z siebie później. Spisując wspomnienia.
Jako pierwszego wzięto na śledztwo Mikołaja Koppirniga. Astronom, który do tej pory starał się nadrabiać miną, na widok zmierzających ku niemu rosłych inkwizytorskich pachołków zupełnie stracił głowę. Najpierw rzucił się do bezsensownej ucieczki – bo przecież nie było dokąd uciekać. Złapany, biedak wrzeszczał, płakał, wierzgał i szamotał się, wił w łapach drabów jak węgorz. Oczywiście bezskutecznie, jedyne, co oporem zyskał, to cięgi, jakie zebrał. Rozkwaszono mu między innymi nos, przez który, gdy go wynoszono, buczał bardzo śmiesznie.
Ale nikt się nie śmiał.
Koppirnig już nie wrócił. Gdy nazajutrz drabi przyszli po Institora, ten gwałtownych scen nie robił, był spokojny. Płakał tylko i chlipał, zupełnie zrezygnowany. Gdy jednak chcieli go podnieść, zerżnął się w portki. Uznawszy to za formę oporu, drabi przed wywleczeniem skopali go mocno.
Institor nie wrócił również.
Następny – tego samego dnia – był Bonawentura. Ze strachu zgłupiawszy zupełnie, pisarz grodzki jął rugać drabów, wykrzykiwać i straszyć ich swymi koneksjami. Drabi, jasna rzecz, nie zlękli się znajomości, mieli gdzieś, że pisarz grywał w pikietę z burmistrzem, proboszczem, mistrzem mennicy i starszym cechu piwowarów. Bonawenturę wywleczono, spuściwszy mu pierwej solidne lanie.
Nie wrócił.
Czwartym na inkwizytorskiej liście nie był, wbrew własnym czarnym wróżbom, Tomasz Alfa, który na tę intencję całą noc płakał i modlił się na przemian, lecz Kameduła. Kameduła oporu nie stawiał żadnego, drabi nie musieli go nawet dotykać. Wymruczawszy w stronę współwięźniów ciche pożegnanie, niemodliński diakon przeżegnał się i poszedł na schody z głową pokornie opuszczoną, ale krokiem spokojnym i pewnym, jakiego nie powstydziliby się pierwsi męczennicy, idący na areny Nerona czy Dioklecjana.
Kameduła nie wrócił.
– Następny – rzekł z ponurym przekonaniem Urban Horn – będę ja.
Mylił się.
Pewność co do swego losu miał Reynevan już w chwili, gdy na górze huknęły drzwi, a zalane skośnym promieniem światła schody zadudniły i zaskrzypiały pod stopami pachołków. Którym tym razem towarzyszył brat Trankwilus.
Wstał, uścisnął dłoń Szarleja. Demeryt odwzajemnił uścisk, bardzo mocno, w jego twarzy Reynevan po raz pierwszy dostrzegł coś na kształt bardzo, ale to bardzo poważnej troski. Mina Urbana Horna mówiła sama za siebie i to niemało.
– Trzymaj się, bracie – mruknął, do bólu ściskając mu rękę. – Pamiętaj o Konradzie z Marburga.
– Pamiętaj też – dodał Szarlej – o mojej radzie. Reynevan pamiętał o obu, ale wcale nie było mu przez to lżej.
Być może jego mina, a być może jakiś niebaczny ruch sprawił, że drabi nagle doskoczyli do niego. Jeden chwycił go za kołnierz. I bardzo szybko puścił, garbiąc się, klnąc i ściskając łokieć.
– Bez gwałtów – upomniał z naciskiem brat Trankwilus, opuszczając pałkę. – Bez przemocy. To jest, było nie było i wbrew pozorom, szpital. Zrozumiano?
Pachołkowie zaburczeli, kiwając głowami. Bożogrobiec pałką wskazał Reynevanowi drogę na schody.
Rześkie i zimne powietrze omal nie zwaliło go z nóg, gdy wciągnął je do płuc, zachwiał się, zatoczył, oszołomiony, jakby haustem okowity na pusty żołądek. Byłby pewnie upadł, ale mający praktykę drabi ucapili go pod ramiona. Tym sposobem w łeb wziął jego desperacki plan ucieczki. Lub śmierci w walce. Wleczony, mógł teraz tylko przestawiać nogi.
Widział hospicjum po raz pierwszy. Wieża, z której go wyprowadzono, zamykała cul de sac schodzących się murów. Po przeciwnej stronie, przy bramie, tuliły się do muru budynki, prawdopodobnie był tam szpital i medicinarium. A także, wnosząc z zapachu, kuchnia. Zadaszenie pod murem pełne było koni, przytupujących wśród kałuż moczu. Wszędzie kręcili się zbrojni. Inkwizytor, domyślił się Reynevan, przybył w licznej eskorcie.
Z medicinarium, ku któremu zmierzali, dobiegały wysokie rozpaczliwe krzyki. Reynevanowi zdało się, że rozpoznaje głos Bonawentury. Trankwilus złowił jego wzrok, palcem przyłożonym do ust nakazał milczenie.
Wewnątrz budynku, w jasnej izbie, znalazł się jak we śnie. Sen przerwało uderzenie, ból w kolanach. Rzucono go na klęczki przed stołem, za którym zasiadało trzech zakonników w habitach, bożogrobiec i dwóch dominikanów. Zamrugał oczami, potrząsnął głową. Siedzący w środku dominikanin, chudzielec z upstrzoną brunatnymi plamami łysiną nad wąskim wianuszkiem tonsury, przemówił. Głos miał nieprzyjemny. Śliski.
– Reinmarze z Bielawy. Odmów „Ojcze nasz” i Ave.
Odmówił. Głosem cichym i trzęsącym się nieco. Dominikanin w tym czasie dłubał w nosie, a skupiał się pozornie wyłącznie na tym, co wydłubał.
– Reinmarze z Bielawy. Ramię świeckie ma przeciw tobie poważne delacje i oskarżenia, będziesz władzom świeckim wydany na śledztwo i sąd. Ale wpierw do rozstrzygnięcia i osądzenia jest causa fidei. Jesteś oskarżony o uprawianie czarów i o herezję. O to, że wyznajesz i głosisz rzeczy przeciwne tym, które wyznaje i których naucza Kościół Święty. Czy przyznajesz się do winy?
– Nie przyzna… – Reynevan przełknął ślinę. – Nie przyznaję. Jestem niewinny. I jestem dobrym chrześcijaninem.
– Oczywiście – dominikanin lekceważąco skrzywił wargi. – Za takiego się masz, skoro nas uważasz za złych i fałszywych. Pytam cię: czy uznajesz lub kiedykolwiek uznawałeś za prawdziwą wiarę inną od tej, w którą wierzyć każe i której naucza Kościół Rzymski? Wyznaj prawdę!
– Mówię prawdę. Wierzę w to, czego uczy Rzym.
– Bo pewnie twoja kacerska sekta ma w Rzymie swą delegaturę.
– Nie jestem kacerzem. Mogę przysiąc!
– Na co? Na mój krzyż i wiarę, z których drwisz? Znam ja wasze heretyckie sztuczki! Wyznaj: Kiedy przystałeś do husytów? Kto cię wciągnął do sekty? Kto zapoznał z pismami Husa i Wiklefa? Kiedy i gdzie przyjmowałeś komunię sub utraque?
– Nigdy nie…
– Milcz! Boga obrażają twoje łgarstwa! Studiowałeś w Pradze? Masz znajomych wśród Czechów?
– Tak, ale…
– A więc przyznajesz się?
– Tak, ale nie do…
– Milcz! Zapiszcie: wyznał, że przyznaje się.
– Nie przyznaję się!
– Cofa zeznania – usta dominikanina skrzywił grymas okrutny i radosny zarazem. – Gubi się w kłamstwach i matactwach! Więcej mi nie trzeba. Stawiam wniosek o zastosowanie tortury, inaczej nie dojdziemy prawdy.
– Ojciec Grzegorz – odchrząknął niepewnie bożogrobiec – zalecił, by się wstrzymać… Sam go chce przepytać…
– Strata czasu! – parsknął chudzielec. – Zresztą, zmiękczony będzie rozmowniejszy.
– Nie ma – bąknął drugi dominikanin – w tej chwili chyba żadnego wolnego stanowiska… I obaj mistrzowie zajęci…
– Jest tu obok but, a kręcić śruby to żadna filozofia, podoła i pomocnik. A będzie trzeba, sam podołam. Hola, dalejże! Sami tu! Brać go!
Martwy niemal ze strachu Reynevan znalazł się w twardych jak lity brąz łapach pachołków. Wywleczono go, wepchnięto do izdebki obok. Nim połapał się w powadze i grozie sytuacji, siedział już na dębowym krześle, z szyją i rękami w żelaznych obejmach, a ogolony na łyso oprawca w skórzanym fartuchu montował mu na lewej nodze jakieś przerażające ustrojstwo. Ustrojstwo przypominało okutą skrzynkę, było wielkie, ciężkie, śmierdziało żelazem i rdzą. A także starą krwią i mięsną zgnilizną. Smrodem, jaki wydzielają wysłużone rzeźnickie pieńki.
– Jestem niewiinnyyy! – zawył. – Niewiiiiinnyyyyyyy!
– Dalejże – skinął na oprawcę chudy dominikanin. – Czyńcie, co należy.
Oprawca schylił się, coś metalicznie szczęknęło, coś zazgrzytało. Reynevan zaryczał z bólu, czując, jak okute metalem deski ściskają i zgniatają mu stopę. Przypomniał sobie nagle Institora i przestał mu się dziwić. Sam był o włos od zrobienia w spodnie.
– Kiedy przystałeś do husytów? Kto ci dał pisma Wiklefa? Gdzie i od kogo przyjmowałeś heretycką komunię?
Śruby zgrzytały, oprawca stękał. Reynevan ryczał.
– Kto jest twoim wspólnikiem? Z kim z Czech się kontaktujesz? Gdzie się spotykacie? Gdzie ukrywacie kacerskie księgi, pisma i postylle? Gdzie skrywacie broń?
– Jestem niewiiinnnyyyyyy!!!
– Dokręcać.
– Bracie – odezwał się bożogrobiec. – Miej wzgląd. Toż to szlachcic…
– Nazbyt coś – chudy dominikanin zmierzył go złym wzrokiem – przejmujecie się rolą adwokata. Mieliście, przypominam, cicho być i nie mieszać się. Dokręcać!
Reynevan omal nie udławił się wrzaskiem. I zupełnie jak w bajce, ktoś wrzask usłyszał i zareagował.
– Przecież prosiłem – powiedział ów ktoś, stając w drzwiach, okazując się postawnym dominikaninem lat około trzydziestu. – Przecież prosiłem, by tego nie robić. Grzeszysz nadgorliwością, bracie Arnulfie. I, co gorsze, brakiem posłuszeństwa.
– Ja… Wielebny… Wybaczcie…
– Odejdźcie. Do kaplicy. Pomodlić się, poczekać, w pokorze, a nuż spłynie łaska objawienia. Wy tam, uwolnić więźnia, żywo. I dalej, dalej, wychodzić. Wszyscy!
– Wielebny ojcze…
– Powiedziałem: wszyscy!
Inkwizytor usiadł za stołem, na miejscu zwolnionym przez brata Arnulfa, usunął nieco na bok przeszkadzający mu krucyfiks.
Bez słowa wskazał ławę. Reynevan wstał, stęknął, jęknął, dokusztykał, usiadł. Dominikanin wsunął dłonie w rękawy białego habitu, długo mu się przyglądał spod krzaczastych, groźnie zrośniętych brwi.
– W czepku się rodziłeś – powiedział wreszcie – Reinmarze z Bielawy.
Reynevan kiwnięciem głowy potwierdził, że wie. Nie można było bowiem polemizować.
– Miałeś szczęście – powtórzył inkwizytor – że akurat przechodziłem. Jeszcze ze dwa, trzy obroty tej śruby… Wiesz, co by było?
– Mogę sobie przedstawić…
– Nie. Nie możesz, zapewniam. Ech, Reynevan, Reynevan, gdzież to przyszło nam się spotkać… W izbie tortur! Choć Bogiem a prawdą można było to przewidzieć już wtedy, na studiach. Libertyńskie poglądy, zamiłowanie do hulanek i trunków, że o łatwych niewiastach nie wspomnę… Do licha, już tam, w Pradze, gdym cię widywał „Pod Smokiem” na Celetnej, prorokowałem, że ci kat zaświeci. Że zgubi cię to kurewnictwo.
Reynevan zmilczał, choć sam, Bogiem a prawdą, myślał i prorokował identycznie, wtedy, tam, w Pradze, na Starym Mieście, „Pod Smokiem” na Celetnej, „U Barbory” na Płatnerskiej, w ulubionych przez akademików zamtuzach w zaułkach za kościołami świętych Mikołaja i Walentego, gdzie Grzegorz Hejncze, student, a krótko potem magister na wydziale teologicznym Uniwersytetu Karola, bywał nader częstym i nader wesołym gościem. Reynevan nigdy w życiu by nie przypuścił, że skory do uciech Grześ Hejncze wytrwa w duchownej sukience. Ale snadź wytrwał. Faktycznie na moje szczęście, myślał, masując stopę i łydkę. Które, gdyby nie interwencja, skręcany śrubami but zdążyłby już pewnie rozgnieść na krwawą miazgę. Mimo przyniesionej cudownym ratunkiem odprężającej ulgi dziki strach nadal jeżył mu włos i garbił plecy. Świadom był, że to jeszcze nie koniec. Postawny, bystrooki dominikanin z gęstymi brwiami i mocno zarysowaną szczęką nie był, wbrew pozorom, bynajmniej Grzesiem Hejncze, figlarnym kompanem z praskich szynków i bordeli. Był to – miny i ukłony wychodzących z izby mnichów i oprawców nie pozostawiały żadnych wątpliwości – przełożony, przeor. Szerzący postrach wizytator Świętego Oficjum, defensor et candor fidei catholicae, jego przewielebność inquisitor a Sede Apostolica na całą diecezję wrocławską. Nie należało o tym zapominać. Straszliwy, cuchnący rdzą i krwią but leżał o dwa kroki, tam, gdzie rzucił go oprawca. Oprawca mógł być w każdej chwili wezwany, a but założony. Reynevan nie miał w tym względzie żadnych złudzeń.
– Nie ma jednak tego złego – przerwał krótkie milczenie Grzegorz Hejncze – co by na dobre nie wyszło. Nie planowałem stosowania wobec ciebie tortur, kamracie. Nie nosiłbyś więc po powrocie do wieży śladów ni znaków. A tak, wrócisz utykający, boleśnie skrzywdzony przez straszną Inkwizycję. Nie budząc podejrzeń. A podejrzeń, mój drogi, budzić nie powinieneś.
Reynevan milczał. Z całej przemowy zrozumiał na dobrą sprawę tylko to, że wróci. Pozostałe słowa docierały do niego z opóźnieniem. I budziły uśpioną na moment zgrozę.
– Będę się posilał. A tyś głodny może? Zjesz śledzia?
– Nie… Za śledzia… dziękuję…
– Niczego innego nie proponuję. Mamy post, a na moim stanowisku muszę świecić przykładem.
Grzegorz Hejncze klasnął w dłonie, wydał polecenia. Post postem, przykład przykładem, ale ryby, które mu Przyniesiono, były dużo tłustsze i ze dwa razy większe od tych, które wydawano pensjonariuszom Narrenturmu. Inkwizytor wymruczał krótkie Benedic Domine i bez dalszej zwłoki jął ogryzać śledzia, zakąszając słoność grubo krajanym razowym chlebem.
– Przejdźmy więc do rzeczy – zaczął, nie przerywając jedzenia. – Jesteś w opałach, kamracie. Poważnych opałach. Śledztwo w sprawie twej czarnoksięskiej jakoby oleśnickiej pracowni umorzyłem wprawdzie, w końcu ciebie znam, rozwój medycyny popieram, a duch Boży tchnie, kędy chce, nic, w tym i rozwój medycyny, nie dokonuje się bez Jego woli. Występek adulterium mierzi mnie wprawdzie, ale nie zajmuję się ściganiem. Co do innych twych rzekomych świeckich zbrodni, to pozwalam sobie w nie nie wierzyć. Znam cię wszak.
Reynevan odetchnął głęboko. Za wcześnie.
– Pozostaje jednak, Reinmarze, causa fidei. Sprawa religii i wiary katolickiej. Nie mam otóż pewności, czy nie podzielasz aby poglądów swego nieboszczyka brata. Względem, wyjaśnię, kwestii Unam Sanctam, zwierzchności i nieomylności papieża, sakramentów i transsubstancjacji. Komunii sub utraque specie. Tudzież względem Biblii dla pospólstwa, spowiedzi usznej, istnienia czyśćca. I tak dalej.
Reynevan otworzył usta, ale inkwizytor uciszył go gestem.
– Nie wiem – podjął, wypluwszy ość – czy podobnie jak brat czytujesz Ockhama, Waldhausena, Wiklefa, Husa i Hieronima, czy podobnie jak brat rozprowadzasz pisma wymienionych po Śląsku, Marchii i Wielkopolsce. Nie wiem, czy wzorem brata dajesz schronienie husyckim emisariuszom i szpiegom. Krótko: czy jesteś heretykiem. Zakładam, a sprawę trochę zbadałem, że nie. Że jesteś bez winy. Sądzę, że w całą aferę zwyczajnie zaplątał cię przypadek, o ile naturalnie jest to właściwe określenie dla dużych niebieskich oczu Adeli de Sterczą. I twojej znanej mi słabości do takich dużych oczu.
– Grzegorzu… – Reynevan z trudem przepchnął słowa przez ściśniętą krtań. – To jest, wybaczcie… Ojcze wielebny… Zapewniam, że nie mam nic wspólnego z herezją. Także mój brat, ręczę, ofiara zbrodni…
– Z poręką za brata ostrożniej – przerwał Grzegorz Hejncze. – Zdziwiłbyś się, ile było na niego delacyj, i nie bezpodstawnych. Byłby stanął przed trybunałem. I byłby wydał wspólników. Wierzę, że ciebie nie byłoby między nimi.
Odrzucił kręgosłup śledzia, oblizał palce.
– Kres nierozumnej działalności Piotra de Bielau – podjął, biorąc się za drugą rybę – położyła jednak nie sprawiedliwość, nie postępowanie karne, nie poenitentia, ale zbrodnia. Zbrodnia, winnych której radbym widzieć ukaranymi. Ty również, prawda? Widzę, że również. Wiedz tedy, ze będą ukarani, i to niebawem. Wiedza ta powinna pomóc ci w podjęciu decyzji.
– Jakiej… – Reynevan przełknął ślinę. – Jakiej decyzji?
Hejncze milczał chwilę, krusząc kromkę chleba. Z zamyślenia wyrwał go krzyk, dobiegający gdzieś z głębi budynku, dziki, okropny wrzask człowieka, któremu zadają ból. Bardzo dotkliwy ból.
– Brat Arnulf – wskazał ruchem głowy inkwizytor – jak słyszę, krótko się modlił, szybko skończył i wrócił do zajęć. Gorliwy to człek, gorliwy. Do przesady. Ale przypomina, że i ja mam obowiązki. Zmierzajmy przeto do konkluzji.
Reynevan skurczył się. I słusznie.
– Zostałeś, drogi Reynevanie, wplątany w niezłą aferę. Zrobiono z ciebie narzędzie. Współczuję. Ale skoro już jesteś narzędziem, byłoby grzechem z ciebie nie skorzystać, zwłaszcza w dobrej sprawie i ku Bożej chwale, ad maiorem Dei gloriam. Wyjdziesz zatem na wolność. Wyciągnę cię z wieży, uchronię i obronię przed tymi, którzy na ciebie dybią, a namnożyło się, namnożyło takowych. Śmierci twojej pragną, z tego, co wiem, Sterczowie, książę Jan Ziębicki, miłośnica Jana Adela Sterczowa, raubritter Buko von Krossig, a także – z przyczyn, które muszę dopiero wyjaśnić – szlachetny Jan von Biberstein… Ha, zaiste, są powody, by lękać się o życie. Ale, jak się rzekło, wezmę cię pod ochronę. Nie za darmo, oczywista. Coś za coś. Do ut des. A raczej: ut facias.
– Zaaranżuję – inkwizytor zaczął mówić szybciej, jak gdyby recytował wyuczony tekst. – Zaaranżuję wszystko tak, by w Czechach, dokąd się udasz, nie wzbudziło to niczyich podejrzeń. W Czechach nawiążesz kontakty z husytami, z ludźmi, których ci wskażę. Nie powinieneś mieć trudności z nawiązaniem kontaktów. Jesteś wszak bratem zasłużonego dla husytyzmu Piotra z Bielawy, prawego chrześcijanina, męczennika za sprawę, zamordowanego przez przeklętych papistów.
– Mam być… – wykrztusił Reynevan. – Mam być szpiegiem?
– Ad maiorem – wzruszył ramionami Hejncze – Dei gloriam. Każdy winien służyć, jak może.
– Ja się nie nadaję… Nie, nie. Grzegorzu, tylko nie to. Nie zgadzam się. Nie.
– Wiesz – inkwizytor spojrzał mu w oczy – jaka jest alternatywa.
Torturowany z głębi budynku zawył, a zaraz potem zaryczał, zachłysnął się rykiem. Reynevan i bez tego domyślał się, jaka jest alternatywa.
– Nie uwierzysz – potwierdził domysł Hejncze – jakie rzeczy wychodzą na jaw na bolesnych konfesatach. Jakie tajemnice zostają zdradzone. Nawet tajemnice alkowy. Na śledztwie prowadzonym przez kogoś tak gorliwego jak brat Arnulf, dla przykładu, delikwent, gdy już wyzna i opowie wszystko o sobie, zaczyna wyznawać o innych… Czasami aż krępujące bywa przysłuchiwanie się takim zeznaniom… Dowiadywanie się kto, z kim, kiedy, jak… A nieraz idzie o duchownych. O zakonnice. O żony, uchodzące za wierne. O panny na wydaniu, uchodzące za cnotliwe. Na Boga, każdy, myślę, ma takie sekrety. Musi być strasznie upokarzające, gdy ból zmusi do wyznawania ich. Takiemu bratu Arnulfowi. W obecności oprawców. Co, Reinmarze? Nie masz ty takich sekretów?
– Nie traktuj mnie w taki sposób, Grzegorzu – Reynevan zaciął zęby. – Wszystko zrozumiałem.
– Bardzom rad. Naprawdę. Torturowany zaryczał.
– Kogóż-to – złość pomogła Reynevanowi przełamać lęk – tam katują? Z twojego rozkazu? Kogo z tych, z którymi siedziałem w wieży?
– To ciekawe, że o to pytasz – uniósł oczy inkwizytor. – Bo wzorcowa to zaiste ilustracja moich wywodów. Był wśród więźniów pisarz grodzki z Frankensteinu. Wiesz, o kogo chodzi? Widzę, że wiesz. Oskarżony o herezję. Śledztwo rychło pokazało, że oskarżenie było fałszywe, z pobudek osobistych, delatorem był miłośnik jego żony. Kazałem pisarza zwolnić, a gaszka przyaresztować, ot tak, dla sprawdzenia, czy to aby wyłącznie o białogłowskie wdzięki idzie. Gaszek, wystaw sobie, na sam widok narzędzi wyznał, że to nie pierwsza mieszczka, którą pod pozorem miłosnych zachodów okrada. W zeznaniach trochę się plątał, więc niektóre z narzędzi zastosowano. Ech, nasłuchałem się wówczas o innych mężatkach, ze Świdnicy, z Wrocławia, z Wałbrzycha, o ich występnych chuciach i ciekawych sposobach ich zaspokajania. A podczas rewizji znaleziono u niego paszkwil, szkalujący Ojca Świętego, taki obrazek, na którym papieżowi wystają spod szat pontyfikalnych diabelskie pazury, widziałeś pewnie coś takiego.
– Widziałem.
– Gdzie?
– Nie pamię…
Reynevan zachłysnął się, zbladł. Hejncze parsknął.
– Widzisz, jak to łatwo? Już by ci, gwarantuję, strappado odświeżyło pamięć. Fornikator też nie pamiętał, od kogo dostał ów paszkwil i obrazek z papieżem, ale przypomniał sobie szybko. A brat Arnulf, jak słyszysz, właśnie sprawdza, czy jego pamięć nie tai czasem jakichś jeszcze innych ciekawych rzeczy.
– A ciebie… – strach, paradoksalnie, dodał Reynevanowi desperackiej brawury. – Ciebie to bawi. Nie takim cię znałem, inkwizytorze. W Pradze sam naśmiewałeś się z fanatyków! A dziś? Czym jest dla ciebie to stanowisko? Jeszcze profesją czy już pasją?
Grzegorz Hejncze zmarszczył krzaczaste brwi.
– Na moim stanowisku – powiedział zimno – nie powinno być różnicy. I nie ma.
– Akurat – Reynevan, choć dygotał i szczękał zębami, brnął dalej. – Powiedz mi jeszcze coś o chwale boskiej, o szczytnym celu i świętym zapale. Wasz święty zapał, a to dobre! Tortury za lada podejrzenie, za byle donos, za byle podsłuchane czy wydobyte prowokacją słowo. Stos za wymuszone torturą przyznanie się do winy. Husyta, czający się za każdym węgłem! A ja całkiem niedawno słyszałem ważnego duchownego, bez ogródek oznajmiającego, że idzie mu tylko o bogactwo i władzę, gdyby nie to, husyci mogliby przyjmować komunię za pomocą klistiery, nic by go to nie wzruszyło. A ty, gdyby go nie zabito, zawlókłbyś do lochu Peterlina, skatował, zmusił do zeznań i pewnie spalił. I za co? Za to, że księgi czytał?
– Dosyć, Reinmarze, dosyć – skrzywił się inkwizytor. – Powściągnij uniesienie i nie bądź trywialny. Za chwilę gotowyś zacząć straszyć mnie losem Konrada z Marburga.
– Pojedziesz do Czech – rzekł po chwili twardo. – Zrobisz to, co rozkażę. Będziesz służył. Ocalisz tym sposobem skórę. I częściowo chociaż odkupisz winy brata. Bo twój brat był winien. I bynajmniej nie czytania ksiąg.
– A fanatyzmu mi nie zarzucaj – ciągnął. – Mnie, wystaw sobie, nie przeszkadzają księgi, nawet fałszywe i heretyckie. Uważam, wystaw sobie, że żadnych nie powinno się palić, że libri sunt legendi, non comburendi. Że nawet błędne i bałamutne poglądy można szanować, można też, przy odrobinie filozoficznego nastawienia, zauważyć, że na prawdę nikt monopolu nie ma, wiele tez niegdyś okrzykniętych fałszywymi dziś robi za prawdy i odwrotnie. Ale wiara i religia, której bronię, to nie tylko tezy i dogmaty. Wiara i religia, której bronię, to ład społeczny. Zabraknie ładu, nastanie chaos i anarchia. Chaosu i anarchii pragną tylko złoczyńcy. Złoczyńców zaś należy karać.
– Konkluzja: a niechby sobie Piotr de Bielau i jego komilitoni dysydenci czytywali na zdrowie Wiklefa, Husa, Arnolda z Brescii i Joachima z Fiore. Bo Joachim z Fiore tak, ale nie Fra Dolcino, nie ciompi, nie żakieria. Wiklef tak, ale nie Wat Tyler. Tu kończy się moja tolerancja, Reinmarze. Nie dopuszczę, by rozplenili się tu fratricelli i pikarci. Zdławię w zarodku Tylerów i Johnów Ballów, zmiażdżę wykluwających się Dolcinów, Golów di Rienzich, Piotrów z Bruys, Korandów, Żeliwskich, Loquisów i Żiżków.
– A cel – dorzucił po chwili milczenia. – Cel uświęci środki. A kto nie jest ze mną, jest przeciw mnie, qui non est mecum, contra me est. I jeszcze Jan, piętnaście, sześć: ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Płonie! Zrozumiałeś? Widzę, że zrozumiałeś.
Torturowany od dłuższego czasu nie krzyczał. Zapewne zeznawał. Mówił. Dygocącym głosem przyznawał się do wszystkiego, czego tylko żądał brat Arnulf.
Hejncze wstał.
– Będziesz miał trochę czasu na przemyślenie sprawy. Muszę pilnie wracać do Wrocławia. Zdradzę ci pewną rzecz: mniemałem, iż będę przesłuchiwał tu głównie waryjatów, a tu proszę, skarb się trafił. Jeden z twych współwięźniów, księżulo z niemodlińskiej kolegiaty, na własne oczy widział, potrafił opisać i zdoła rozpoznać demona. Tego, co niszczy w południe, jeśli przypominasz sobie stosowny psalm. Bardzo mi więc pilno do pewnej małej konfrontacyjki. Gdy zaś wrócę, a wrócę niebawem, najdalej na świętą Łucję, przywiozę do Narrenturmu nowego lokatora. Obiecałem mu to kiedyś, a ja słowa dotrzymuję zawsze. Ty zaś, Reinmarze, myśl intensywnie. Rozważ za i przeciw. Chciałbym, gdy wrócę, poznać twoją decyzję i usłyszeć deklarację. Chciałbym, żeby była właściwa. By była to deklaracja lojalnej współpracy i służby. Bo jeśli nie, to na Boga, chociażeś kamrat z uniwerku, będziesz dla mnie jak uschnięta winna latorośl. Zostawię cię do dyspozycji brata Arnulfa, sam zajmować się już tobą nie będę. Zostawię cię z nim sam na sam.
– Oczywiście – dodał po chwili – po tym, gdy mnie osobiście wyznasz, co robiłeś na Górze Grochowej w noc zrównania jesiennego. I kim była kobieta, z którą cię tam widziano. Wyznasz mi też, ma się rozumieć, który to duchowny dowcipkował o klistierze. Bywaj, Reynevan.
– Aha – odwrócił się w progu. – Jeszcze jedno. Bernhard Roth vel Urban Horn. Ukłoń mu się ode mnie. I powtórz, że teraz…
„ -…że teraz – powtórzył dosłownie Reynevan – nie ma czasu, by zająć się tobą jak należy. Nie chciałby byle jak, chybcikiem i na łapu-capu. Chciałby wespół z bratem Arnulfem poświęcić ci tyle czasu i wysiłku, na ile faktycznie zasługujesz. I przystąpi do tego zaraz po powrocie, najdalej na świętą Łucję. Radzi ci, byś dobrze uporządkował posiadaną wiedzę, albowiem będziesz musiał się tą wiedzą podzielić ze Świętym Oficjum.
– Skurwysyn – Urban Horn splunął na słomę. – Zmiękcza mnie. Pozwala mi dojrzeć. Wie, co robi. Mówiłeś mu o Konradzie z Marburga?
– Sam mu to powiesz.
Niedobitki mieszkańców wieży siedziały w ciszy, zaszyte w barłogi. Niektórzy chrapali, niektórzy popłakiwali, niektórzy modlili się cicho.
– Co – przerwał milczenie Reynevan – ze mną? Co ja mam robić?
– Akurat ty masz zmartwienie – przeciągnął się Szarlej. – Akurat ty. Horn ma w perspektywie bolesne śledztwo. Ja, kto wie, co gorsze, może będę tu gnił po wieki wieków. A ty masz problem, ha, boki zrywać. Inkwizytor, twój kumpel ze studiów, daje ci wolność na talerzu, w prezencie…
– W prezencie?
– A jakże. Podpiszesz lojalkę i wyjdziesz. – Jako szpieg?
– Nie ma róży bez kolców.
– A ja nie chcę. Brzydzę się takim procederem. Sumienie mi nie pozwoli. Nie chcę…
– Zaciśnij zęby – wzruszył ramionami Szarlej – i zmuś się.
– Horn?
– Co Horn? – inkryminowany odwrócił się gwałtownie. – Chcesz porady? Chcesz usłyszeć słowa moralnego wsparcia? Słuchaj więc. Przyrodzoną cechą natury ludzkiej jest opór. Odpór niegodziwości. Brak zgody na łotrostwo. Odmowa konsensusu na zło. Są to przyrodzone, immanentne cechy człowieka. Ergo, oporu nie stawiają tylko osobnicy totalnie z człowieczeństwa wyprani. Sprzedawczykami ze strachającej torturami zatają tylko szubrawe kreatury.
– A zatem?
– A zatem – Horn, okiem nawet nie mrugnąwszy, splótł ręce na piersi. – A zatem podpisz lojalkę, zgódź się na współpracę. Jedź do Czech, jak ci każą. A tam… Tam stawisz opór.
– Nie rozumiem…
– Nie? – parsknął Szarlej. – Doprawdy? Nasz przyjaciel, Reinmarze, wykładem o moralnej i czystej naturze ludzkiej poprzedza bardzo niemoralną ofertę. Proponuje ci zostanie tak zwanym agentem podwójnym, pracującym na dwie strony, dla Inkwizycji i dla husytów. To wszak, że sam jest husyckim emisariuszem i szpiegiem, wie już każdy, wyjąwszy co najwyżej tych stękających tam w słomie debili. Prawda, Urbanie Horn? Twoja rada dla naszego Reynevana wydaje się niegłupia, jest w niej jednak zagwozdka. Husyci mianowicie, jak wszyscy, którym przyszło mieć do czynienia ze szpiegostwem, widzieli już agentów podwójnych. Wypraktykowali, że często są to agenci potrójni. Dlatego zjawiających się bynajmniej nie należy dopuszczać do konfidencji, ale wprost przeciwnie, wieszać, zmusiwszy wpierw, a jakże, torturami do zeznań. Swą radą smutny tedy gotujesz Reynevanowi los, Urbanie Horn. No, chyba, że… Chyba że dasz mu w Czechach dobry, zaufany kontakt. Jakieś tajne hasło… Coś, w co husyci uwierzą. Ale…
– Dokończ.
– Ty mu czegoś podobnego nie dasz. Bo nie wiesz wszak, czy on już nie podpisał lojalki. I czy szpiegowania na dwie strony nie zdążył go już nauczyć jego uniwersytecki kamrat inkwizytor.
Horn nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko. Paskudnie, samymi kącikami ust, bez zmrużenia swych lodowo zimnych oczu.
– Ja muszę się stąd wydostać – przemówił cicho Reynevan, stojąc sam pośrodku więzienia. – Muszę stąd wyjść. Inaczej zgubię Nikolettę Jasnowłosą, Katarzynę berstein. Muszę stąd uciec. Mam na to sposób.
Szarlej i Horn wysłuchali planu nawet spokojnie, odczekali, nie przerywając, aż Reynevan skończy. Dopiero wówczas Horn parsknął śmiechem, pokręcił głową i odszedł. Szarlej był poważny. Śmiertelnie, rzec by można.
– Temu – rzekł śmiertelnie poważnie – że ci się ze strachu rozum pomieszał, mogę okazać zrozumienie. I mogę współczuć. Ale nie obrażaj, chłopcze, mojej inteligencji.
– Zostało – powtórzył cierpliwie Reynevan – na ścianie occultum, zostały glify i sigle Circulosa. Do tego, o, proszę, mam jego amulet, zdołałem zabrać niepostrzeżenie. Circulos zdradził mi zaklęcie aktywujące, podał tryb konjuracji, co nieco na ewokacjach znam się sam, uczyłem się tego… Szansa jest, przyznaję, znikoma, ale jest. Jest! Nie rozumiem twojej rezerwy, Szarleju. Wątpisz w magię? A Huon von Sagar? A Samson? Przecież Samson…
– Samson jest oszustem – uciął demeryt. – Sympatycznym, niegłupim, miłym towarzyszem. Ale oszustem i szarlatanem. Jak większość tych, którzy powołują się na czary i czarodziejstwo. To zresztą nie ma znaczenia. Reinmarze, ja nie wątpię w magię. Widziałem dość, by nie wątpić. Toteż nie w magię wątpię, ale w ciebie. Widziałem, jak lewitujesz i znajdujesz drogi, bo jeśli o latającą ławkę idzie, to na nią wsadził cię niezawodnie von Sagar, sam byś nie polatał. Ale do prawdziwego zaklinacza demonów, chłopczyno, to tobie daleko. Przecież sam musisz to wiedzieć. Sam musisz rozumieć, że na nic tu nabazgrane przez kretyna hieroglify, pentagramy i hokusy-pokusy. I ów pożal się Boże amulet, obesrany jarmarczny rupieć. Sam musisz być tego wszystkiego świadom. Dlatego nie obrażaj, powtarzam, ani mojej, ani własnej inteligencji.
– Ja nie mam wyjścia – zacisnął zęby Reynevan. – Muszę spróbować. To dla mnie jedyna szansa.
Szarlej wzruszył ramionami i uniósł oczy.
Occultum Circulosa przedstawiało się, Reynevan musiał to przyznać, gorzej niż żałośnie. Było brudne, a wszystkie magiczne księgi żądały sanktuariów idealnie, sterylnie wręcz czystych. Krąg Goetyjski na ścianie wykreślony był niezbyt równo, a reguły Sacra Goetia podkreślały wagę precyzji rysunku. Prawidłowości wpisanych w Krąg zaklęć Reynevan również nie do końca był pewien.
Sam ceremoniał ewokacji musiał odbyć się nie o północy, jak kazały grymuary, ale o świcie, o północy ciemność uniemożliwiała w wieży jakiekolwiek akcje. Nie mogło też być mowy o wymaganych rytuałem czarnych świecach – jak i o świecach w jakimkolwiek innym kolorze. Ze zrozumiałych powodów wariatom w Narrenturmie nie dawano świec, kaganków, lamp ani żadnych innych sposobności do wzniecenia pożaru.
W zasadzie, pomyślał gorzko, zabierając się do dzieła, w zgodzie z literą grymuarów jestem tylko w jednym względzie: chcący ewokować lub inwokować mag musi spełnić warunek odpowiednio długotrwałej wstrzemięźliwości od stosunków płciowych. Ja zaś już półtora miesiąca jestem w tym względzie absolutnym, choć i nie dobrowolnym abstynentem.
Szarlej i Horn przyglądali mu się z oddalenia, zachowując milczenie. Cicho był też Tomasz Alfa, głównie dlatego, że zagrożono mu mordobiciem, gdyby w jaki bądź sposób ciszę ośmielił się zakłócić.
Reynevan zakończył porządkowanie occultum, zakreślił wokół siebie magiczne koło. Odchrząknął, rozpostarł ręce.
– Ermites! – zaczął śpiewnie, wpatrzony w glify Kręgu Goetyjskiego. – Poncor! Pagór! Anitor!
Horn parsknął z cicha. Szarlej westchnął tylko.
– Aglon, Vaycheon, Stimulamaton! Ezphares, Olyaram, Irion!
– Mersilde! Ty, którego wzrok przenika otchłanie! Te adoro, et te inuoco!
Nic się nie działo.
– Esytion, Eryon, Onera! Mozm, Soter, Helomi! Reynevan oblizał spierzchnięte wargi. W miejscu, w którym jeszcze nieboszczyk Circulos trzykrotnie powtórzył napis: VENI MERSILDE, położył amulet z wężem, rybą i wpisanym w trójkąt słońcem.
– Ostrata! – rozpoczął zaklęcie aktywujące. – Terpandu!
– Ermas! – powtarzał, kłaniając się i modulując głos stosownie do wskazań Lemegetonu, Mniejszego Klucza Salomona. – Pericatur! Beleuros!
Szarlej zaklął, zwracając tym jego uwagę. Sam ledwie wierząc własnym oczom Reynevan zobaczył, jak naskrobane cegłą napisy w kręgu zaczynają gorzeć fosforyzującym światłem.
– Na pieczęć Basdathei! Mersilde! Ty, którego wzrok przenika otchłanie! Przybądź! Zabaoth! Escwerchie! Astrachios, Asach, Asarca!
Napisy kręgu paliły się coraz jaśniej, upiornym blaskiem oświetliły ścianę. Mury wieży zaczęły wyczuwalnie wibrować. Horn zaklął. Tomasz Alfa zaskowyczał. Jeden z debili zapłakał głośno, zaczął krzyczeć. Szarlej zerwał się jak sprężyna, doskoczył, krótkim ciosem pięści w skroń zwalił go na barłóg, uciszył.
– Bosmoletic, Jeysmy, Eth – Reynevan pochylił się, dotknął czołem środka pentagramu. Potem, wyprostowany, sięgnął po wyszlifowaną, wyostrzoną na kamieniu złamaną główkę hufnala. Mocnym pociągnięciem przeciął skórę na opuszku kciuka, dotknął krwawiącym palcem czoła. Nabrał powietrza, świadom, że dochodzi do momentu największego ryzyka i niebezpieczeństwa. Gdy krew popłynęła dostatecznie obficie, namalował nią w środku kręgu znak.
Tajemny, budzący grozę, zakazany znak Scirlin.
– Veni Mersilde! – krzyknął, czując, jak fundament Narrenturmu zaczyna trząść się i dygotać.
Tomasz Alfa zaskowyczał znowu, ścichł natychmiast, gdy Szarlej pokazał mu pięść. Wieża dygotała coraz wyraźniej.
– Taul! – ewokował Reynevan, gardłowo i chrapliwie, jak kazały grymuary. – Varf! Pan!
Krąg Goetyjski buchnął silniejszą jasnością, oświetlone przezeń miejsce na ścianie pomału przestawało być tylko plamą światła, zaczynało nabierać kształtów i konturów.
Konturów człowieka. Nie do końca człowieka. Ludzie nie miewali ani takich wielkich głów, ani takich długich rąk. Ani wielkich rogów, wyrastających z czoła sklepionego jak u wołu.
Wieża dygotała, debile wyli na różne głosy, wtórował im głośno Tomasz Alfa. Horn zerwał się.
– Dość tego! – wrzasnął, przekrzykując hałas. – Reynevan! Zatrzymaj to! Zatrzymaj, psiakrew, to diabelstwo! Zginiemy przez ciebie!
– Varf! Clemialh!
Dalsze słowa ewokacji uwięzły mu w gardle. Świetlista postać na ścianie była już na tyle wyraźna, by móc spojrzeć na niego dwojgiem wielkich wężowych oczu. Widząc, że postać nie ogranicza się do patrzenia, lecz i wyciąga ręce, Reynevan wrzasnął ze strachu. Zgroza sparaliżowała go.
– Seru… geath! – wybełkotał, świadom, że plącze. – Ariwh…
Szarlej doskoczył, chwycił go od tyłu za gardło, drugą dłonią zakneblował usta, odciągnął, bezwładnego ze strachu powlókł po słomie w najdalszy kąt, między debili. Tomasz Alfa uciekł na schody, przeraźliwym wrzaskiem wzywając pomocy. Horn zaś – widać było, że w zupełnej desperacji – porwał z podłogi kibel i chlusnął jego zawartością na wszystko: na occultum, na krąg, na pentagram i na wyłaniającą się ze ściany aparycję.
Ryk, który się rozległ, sprawił, że wszyscy zakryli uszy dłońmi i skurczyli się na klepisku. Nagle powiało okropnym wichrem, zaszalała kurzawa poderwanej słomy i kurzu, pył wdarł się do oczu, oślepił. Ogień na ścianie przygasł, stłumiony kłębami śmierdzącej pary, syczał, wreszcie zgasł zupełnie.
Nie był to jednak koniec. Bo nagle huknęło, huknęło straszliwie, ale nie od strony zasnutego cuchnącym dymem occultum, lecz z góry, ze szczytu schodów, od drzwi. Sypnął się gruz, istny grad ociosanych kamieni w białej chmurze tynku i zaprawy. Szarlej chwycił Reynevana i skoczył wraz z nim pod arkadę schodów. W samą porę. Na ich oczach spadająca z góry, obciążona zawiasem gruba decha z drzwi ugodziła jednego ze spanikowanych debili prosto w czaszkę, rozłupując ją jak jabłko.
W lawinie gruzu spadł z góry człowiek, z rękoma i nogami rozpostartymi w kształt krzyża.
Narrenturm wali się, przemknęło przez głowę Reynevana. Rozpada się w gruzy turris fulgurata, wieża trafiona piorunem. Biedny śmieszny błazen spada z rozlatującej się w złomy Wieży Błaznów, leci w dół, ku zagładzie. Ja jestem tym błaznem, spadam, lecę w otchłań, na dno. Zagłada, chaos i destrukcja, winnym których jestem ja sam. Błazen i szaleniec, wywołałem demona, otwarłem wrota piekieł. Czuję smród piekielnej siarki…
– To proch… – odgadł jego myśl skurczony obok Szarlej. – Ktoś prochem wysadził drzwi… Reinmarze… Ktoś…
– Ktoś nas uwalnia! – krzyknął, gramoląc się z gruzowiska, Horn. – To ratunek! To nasi! Hosanna!
– Hej, chlapy! – krzyknął ktoś z góry, od strony wysadzonych drzwi, skąd biła już jasność dnia i mroźne, świeże powietrze. – Wychodzić! Jesteście wolni!
– Hosanna! – powtórzył Horn. – Szarleju, Reinmarze! Wychodzimy, żywo! To nasi! Czesi! Jesteśmy wolni! Dalej, żywo, na schody!
Sam pobiegł pierwszy, nie czekając. Szarlej pobiegł za nim. Reynevan rzucił okiem na wygasłe, wciąż jeszcze parujące occultum, na skulonych w słomie debili. Pospieszył na schody, po drodze przestępując nad zwłokami Tomasza Alfy, któremu rozbijająca drzwi eksplozja przyniosła nie wolność, lecz śmierć.
– Hosanna! – na górze Urban Horn witał już oswobodzicieli. – Hosanna, bratrzy! Witaj, Halada! Na Boga, Raabe! Tybald Raabe! To ty?
– Horn? – zdziwił się Tybald Raabe. – Ty tutaj? Ty żyjesz?
– Chryste, pewnie! Jak to więc? Więc to nie z mojego powodu…
– Nie z twojego – wtrącił nazwany Halada Czech z wielkim czerwonym kielichem na piersi. – Radem, Horn, cię widzieć całym, ano. A i kneź Ambroż się uraduje… Ale napadliśmy na Frankenstein z drugiego powodu. Dla nich.
– Dla nich?
– Dla nich – potwierdził, przepychając się przez zbrojnych Czechów, olbrzym w pikowanej przeszywanicy, czyniącej go jeszcze większym. – Szarleju. Reinniarze. Witajcie.
– Samsonie… – Reynevan poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło. – Samsonie… Przyjacielu! Nie zapomniałeś o nas…
– A bo to – uśmiechnął się szeroko Samson Miodek – da się zapomnieć? O takich dwóch jak wy dwaj?