Rozdział dwunasty

w którym w wigilię świętego Idziego, wypadającą w piątek, Reynevan i Szarlej jedzą postny obiad w klasztorze benedyktynów. Po obiedzie zaś egzorcyzmują diabła. Z całkiem niespodziewanym efektem.


Klasztor usłyszeli, zanim go zobaczyli, bo skryty wśród lasu odezwał się nagle głębokim, acz melodyjnym biciem dzwonu. Nim dzwon przebrzmiał, otoczone murem budynki nagle zaczerwieniły się dachówkami wśród listowia olch i grabów, przeglądających się w zielonej od rzęsy i poryblinu wodzie stawów, gładkiej jak lustro, chwilami jeno poruszanej rozchodzącymi się kołami, oznakami żerowania wielkich ryb. W szuwarach rechotały żaby, kwakały kaczki, pokrekiwały i pluskotały wodne kurki.

Konie szły stępa po umocnionej grobli, w szpalerze drzew.

– Ot – wskazał Szarlej, stając w strzemionach. – Ot i mamy klasztorek. Ciekawość, jakiej też reguły. Mówi znany dwuwiersz:

Bernardus valles, montes Benedictus amabat, Oppida Franciscus, celebres Dominicus urbes.

Tutaj zaś ktoś ulubił bagna, stawy i groble. Choć pewnie nie do stawów i grobli to miłość, lecz do karpi. Jak myślisz, Reinmarze?

– Ja nie myślę.

– Ale karpia byś zjadł? Albo lina? Piątek dzisiaj, a mnisi dzwonili na nonę. Może podejmą obiadkiem?

– Wątpię.

– Dlaczego i w co?

Reynevan nie odpowiedział. Patrzył na półotwartą furtę klasztoru, z której wypadł srokaty konik z zakonnikiem w siodle. Zakonnik zaraz za furtą poderwał srokacza do ostrego galopu – i skończyło się to źle. Choć daleko mu było do dzianeta czy kopijniczego dextrariusa, srokaty konik okazał się ognisty i narowisty, a mnich – jak znać było po czarnym habicie, benedyktyn – jeździecką sprawnością nie grzeszył bynajmniej, w dodatku zaś dosiadał srokacza obuty w sandały, nijak nie chcące trzymać się strzemion. Ujechawszy może z ćwierć stajania srokaty konik wierzgnął, a zakonnik wyfrunął z siodła i pokulał się pod wierzby, błyskając gołymi łydkami. Srokacz bryknął, zarżał, zadowolony z siebie, po czym lekkim kłusikiem pobiegł po grobli w kierunku obu wędrowców. Gdy ich mijał, Szarlej złapał go za wodze.

– Popatrz tylko – powiedział – na tego centaura! Uzda z postronka, siodło z derki, szmaciany popręg. Nie wiem, zali reguła świętego Benedykta z Nursji dozwala jazdę konną czy jej zakazuje, doprawdy nie wiem. Ale takiej powinna zakazywać.

– Spieszył się gdzieś. Było to widać.

– To nie jest żadne usprawiedliwienie. Zakonnika, jak przedtem klasztor, usłyszeli wcześniej niż zobaczyli. Siedział bowiem wśród łopianów i złożywszy głowę na kolanach, płakał żałośnie, szlochał tak, że serce się krajało.

– No, no – przemówił z wysokości siodła Szarlej. – Nie ma co łez ronić, frater. Strata żadna. Koniczek nie uciekł, mamy go, o, tu. A jeździć wierzchem jeszcze zdąży się frater nauczyć. Czasu na to bowiem, jak widzę, ma frater bardzo, baaardzo dużo.

W samej rzeczy, Szarlej miał rację. Mnich był mniszkiem. Gołowąsem. Wyrostkiem, któremu trzęsły się od szlochu ręce, wargi i cała reszta twarzy.

– Brat… Deodat… – załkał. – Brat… Deodat… Przeze mnie… Umrze

– Hę?

– Przeze mnie… Umrze… Zawiodłem… Zawiodłem…

– Spieszyłeś po medyka? – domyślił się bystro Reynevan. – Do chorego?

– Brat… – zaszlochał chłopiec – Deodat… Przeze mnie…

– Mówże składniej, frater!

– W brata Deodata – krzyknął mniszek, unosząc zaczerwienione oczy – wstąpił zły duch! I opętał go! To i nakazał mi opat co tchu… Co tchu gonić do Świdnicy, do Braci Kaznodziejów… Po egzorcystę!

– Lepszego jeźdźca w klasztorze nie było?

– Nie było… Toć ja najmłodszy… O, ja nieszczęsny!

– Raczej szczęsny – rzekł z poważną miną Szarlej. – Zaprawdę, szczęsny raczej. Odnajdź, synu, wśród zieleni twe trepy i biegnij do klasztoru. Oznajmij opatowi dobrą nowinę. Że łaska Pańska widomie nad klasztorem waszym. Żeś na grobli napotkał był magistra Benignusa, bywałego egzorcystę, którego niechybnie anioł jaki skierował w te strony.

– Wy, dobry panie? Wy jesteście…

– Biegnij, rzekłem, co tchu do opata. Obwieść mu, że nadchodzę.


– Powiedz mi, że się przesłyszałem, Szarleju. Powiedz mi, że ty się przejęzyczyłeś. Że wcale nie powiedziałeś tego, co przed chwilą powiedziałeś.

– Znaczy, czego? Że wyegzorcyzmuję brata Deodata? Ależ wyegzorcyzmuję, jak najbardziej. Z twoją pomocą, chłopcze.

– O, co to, to nie. Na mnie nie licz. Ja i bez tego mam dość kłopotów. Nowe mi niepotrzebne.

– Mnie też nie. Potrzebne są mi natomiast obiad i pieniądze. Obiad najlepiej zaraz.

– To najgłupszy pomysł z wszystkich możliwych głupich pomysłów – ocenił Reynevan, rozglądając się po zalanym słońcem klasztornym wirydarzu. – Czy ty świadom jesteś, co wyczyniasz? Czy wiesz, co grozi za podszywanie się pod duchownego? Pod egzorcystę? Pod jakiegoś zatraconego magistra Benignusa?

– Jakie podszywanie? Jestem duchownym. I egzorcystą. Jest to sprawa wiary, a ja wierzę. W to, że mi się uda.

– Ty kpisz chyba ze mnie.

– Bynajmniej. Zacznij duchowo przygotowywać się do zadania.

– Nie wezmę udziału w czymś podobnym.

– A to czemu? Jesteś jakoby lekarzem. Godzi się pomóc cierpiącemu.

– Jemu – Reynevan wskazał w stronę infirmerii, z której niedawno wyszli, a w której spoczywał brat Deodat. – Jemu nie można pomóc. To jest letarg. Zakonnik jest w letargu. W śpiączce. Słyszałeś, jak mnisi mówili, że próbowali go zbudzić, kłując w pięty gorącym nożem? Zatem to coś podobnego do grand mai, do wielkiej choroby. Niemocą tknięty jest tu mózg, spiritus animalis. Czytałem o tym w Canon medicinae Avicenny, także u Razesa i Averroesa… I wiem, że tego leczyć się nie da. Można tylko czekać…

– Czekać, i owszem, można – przerwał Szarlej. – Ale czemu z założonymi rękami? Zwłaszcza jeśli można działać? I zarobić na tym? Nikomu nie szkodząc?

– Nie szkodząc? A etyka?

– Z pustym brzuchem – wzruszył ramionami Szarlej – nie zwykłem rozprawiać o filozofii. Dziś wieczorem natomiast, gdy będę syty i podchmielony, wyłożę ci principia mojej etyki. I zadziwię ich prostotą.

– To się może źle skończyć.

– Reynevan – Szarlej odwrócił się gwałtownie. – Myślże, do diabła, pozytywnie.

– Właśnie to robię. Myślę, że to się źle skończy.

– A myśl, co tylko chcesz. Ale teraz zamknij się łaskawie, bo nadchodzą.

Istotnie zbliżał się opat w asyście kilku mnichów. Opat był niski, okrągławy i pucołowaty, dobrodusznemu i poczciwemu wyglądowi przeczył jednak zacięty grymas ust oraz żywe i bystre oczy. Którymi szybko skakał od Szarleja do Reynevana. I z powrotem.

– I cóż powiecie? – spytał, chowając ręce pod szkaplerz. – Co z bratem Deodatem?

– Niemocą – oznajmił Szarlej, dumnie wydawszy wargi – tknięty jest spiritus animalis. Jest to coś w typie grand mai, wielkiej choroby, opisanej przez Avicennę, krótko mówiąc: Tohu Wa Bohu. Musicie wiedzieć, reverende pater, że najlepiej rzecz nie wygląda. Ale podejmuję się.

– Podejmujecie się czego?

– Wypędzić z opętanego złego ducha.

– Takiście pewni – opat przekrzywił głowę – że to opętanie?

– Pewnym – głos Szarleja był dość zimny – że to nie biegunka. Biegunka inaczej się objawia.

– Wszakże – w głosie opata wciąż pobrzmiewała nutka podejrzliwości – nie jesteście duchownymi.

– Jesteśmy – Szarlejowi nie drgnęła powieka. – Tłumaczyłem to już bratu infirmierzowi. A że nosimy się ze świecka, to dla kamuflażu. By omamić diabła. By móc przez zaskoczenie z mańki go zażywać.

Opat popatrzył nań bystro. Oj, niedobrze, niedobrze, pomyślał Reynevan, on głupi nie jest. To się naprawdę może źle skończyć.

– Jakżeż więc – opat nie spuszczał z Szarleja sondującego wzroku – myślicie postąpić? Wedle Avicenny? Czy może wedle zaleceń świętego Izydora z Sewilli, zawartych w słynnym dziele o tytule… Oj, przepomniałem… Ale wy, uczony egzorcysta, niezawodnie znacie…

Etymologiae – Szarlejowi i tym razem nie drgnęła powieka. – Owszem, korzystam z zawartych tam nauk, wszak to wiedza elementarna. Podobnie jak tegoż autora De natura rerum. Jak Dialogus magnus visionum atque miraculorum Cezarego z Heisterbachu. I jak De universo Rąbana Maura, arcybiskupa mogunckiego.

Wzrok opata złagodniał nieco, ale widać było, że nie ze wszystkim opuściła go podejrzliwość.

– Uczeniście, trudno zaprzeczyć – rzekł z przekąsem. – Dowieść tego umieliście. I co teraz? Wprzód o jadło poprosicie? I napitek? I o zapłatę z góry?

– O zapłacie i mowy być nie może – wyprostował się Szarlej tak pysznie, że Reynevana ogarnął prawdziwy podziw. – Mowy być nie może o groszach, bom ja nie kupiec i nie lichwiarz. Zadowolę się jałmużną, datkiem jakim skromnym, a i to nie z góry bynajmniej, lecz po skończonym dziele. Względem zaś jadła i napitku, to przypominam wam, wielebny ojcze, słowa Ewangelii: złe duchy wyrzuca się tylko modlitwą i postem.

Twarz opata rozjaśniła się, a z oczu znikła wroga twardość.

– Zaprawdę – rzekł. – Widzę, że z prawymi i świątobliwymi mam do czynienia chrześcijanami. I zaprawdę powiadam: Ewangelia Ewangelią, ale cóż to, uczciwszy uszy, za dzieło z pustym brzuchem. Zapraszam na prandium. Skromne postne prandium, bo dziś przecie fena sexta, piątek. Pluski bobrze w sosie…

– Prowadźcie, cny ojcze opacie – głośno przełknął ślinę Szarlej. – Prowadźcie.

Reynevan otarł usta i stłumił beknięcie. Bobrzy plusk, czyli ogon, uduszony w gęstym chrzanowym sosie okazał się, podany z kaszą, prawdziwym przysmakiem. Reynevan do tej pory słyszał jedynie o tym specjale, wiedział, że w niektórych klasztorach jadano go w czas postu, albowiem z niewiadomych i ginących w pomroce dziejów przyczyn uważany był za coś podobnego rybie. Był to jednak rzadki dość delikates, nie każde opactwo miało w okolicy bobrowe gony i nie każde dysponowało przywilejem odłowu. Wielką przyjemność ze zjedzenia smakołyku psuła jednak pełna niepokoju myśl o czekającym ich zadaniu. Ale, dumał, skrupulatnie wycierając miskę chlebem, tego, co zjadłem, nikt mi już nie odbierze.

Szarlej, który w okamgnieniu poradził sobie z małą dość – bo postną przecie – porcją, perorował, robiąc wielce mądre miny.

– Względem diabelskiego opętania – gadał – różne wypowiadały się autorytety. Te największe, co do których wątpić nie śmiem, że czcigodni bracia znają je również, to święci ojcowie i doktorowie Kościoła: miarą główną Bazyli, Izydor z Sewilli, Grzegorz z Nazjanzu, Cyryl Jerozolimski i Efrem Syryjczyk. Z pewnością znane są też wam dzieła Tertuliana, Orygenesa i Laktancjusza. Prawda?

Niektórzy z obecnych w refektarzu benedyktynów z zapałem pokiwali głowami, inni głowy spuścili.

– Są to jednak źródła wiedzy dość ogólne – tłumaczył dalej Szarlej – a zatem poważny egzorcysta do nich jedynie ograniczyć swego poznania nie może.

Mnisi znowu pokiwali głowami, pilnie wyjadając z misek ostatki kaszy i sosu. Szarlej wyprostował się, odkaszlnął.

– Ja – oznajmił nie bez dumy – znam Dialogus de energia et operatione daemonum Michała Psellosa. Znam na wyrywki Exorcisandis obsessis a daemonio, dzieło autorstwa papieża Leona III, zaiste, dobrze to i z korzyścią, gdy namiestnicy Piotrowi parają się piórem. Czytywałem Picatrix, przetłumaczony z arabskiego przez Alfonsa Mądrego, uczonego króla Leonu i Kastylii. Znam Orationes contra daemoniacum i Flagellum daemonum. Znam też Księgę tajemnic Henocha, ale tu nie ma się czym chwalić, to znają wszyscy. Zaś mój asystent, odważny magister Reinmar, zgłębił nawet księgi saraceńskie, choć świadom był hazardu, jaki niesie kontakt z czarnoksięstwem pogan.

Reynevan poczerwieniał. Opat uśmiechnął się życzliwie, wziąwszy to za przejaw modestii.

– Zaprawdę! – ogłosił. – Toć widzim, że uczeni z was męże i bywali egzorcyści. Ciekawość, siła czartów macie na rozkładzie?

– Po prawdzie – Szarlej spuścił oczy, skromny jak klaryska nowicjuszka – to z rekordami mi się nie mierzyć. Najwięcej diabłów, ile udało mi się od jednego machu wygonić z opętanego, to dziewięć.

– W samej rzeczy – zatroskał się widomie opat – nie jest to wiele. Słyszałem o dominikanach…

– Ja też słyszałem – przerwał Szarlej. – Ale nie widziałem. Nadto, ja mówiłem o diabłach pierwszej gildii, a wszak wiadomo, że każdy jeden diabeł pierwszej gildii ma na usługi co najmniej trzydziestu mniejszych czarciuków. Tych jednak szanujący się egzorcyści przy wypędzaniu nie liczą, bo jeśli wygoni się herszta, uciekają i ciury. Ale gdy wszystkie policzyć metodą braci predykantów, to wnet okazać się może, że śmiało mogę z onymi w paragon iść.

– Jużci prawda – przyznał opat, ale dość niepewnie.

– Niestety – dorzucił Szarlej zimno i trochę jakby od niechcenia – nie mogę też przyobiecać pisemnych gwarancyj. Proszę to mieć na uwadze, żeby potem nie było pretensyj.

– Hę?

– Święty Marcin z Tours – Szarlejowi i tym razem nawet powieka nie drgnęła – od każdego egzorcyzmowanego diabła brał podpisany jego własnym diabelskim imieniem dokument, zobowiązanie, że dany czart już nigdy, przenigdy nie poważy się opętać danej osoby. Wielu słynnym świętym i biskupom to samo się później udawało, lecz ja, skromny egzorcysta, takiego dokumentu załatwić nie zdołam.

– Może to i lepiej! – opat przeżegnał się, pozostali bracia również. – Matko Boska, królowo niebiańska! Pergamin podpisany ręką Złego? Toż to abominacja! I grzech! Nie chcemy, nie chcemy…

– To dobrze – uciął Szarlej – że nie chcecie. Ale najpierw obowiązki, potem przyjemności. Azali pacjent już w kaplicy?

– Niezawodnie.

– Wszelakoż – odezwał się nagle jeden z młodszych benedyktynów, od dłuższego czasu nie spuszczający z Szarleja oczu – czym wyjaśnicie, mistrzu, że brat Deodat leży jak kłoda, ledwo dycha i palcem nie ruszy, gdy tymczasem wszystkie niemal cytowane przez was uczone księgi mówią, że opętany zwykle w nadzwyczajnej członków jest agitacji i że diabeł przez niego stale gada i krzyczy. Nie maszli tu sprzeczności jakowejś?

– Wszelka choroba – Szarlej spojrzał na zakonnika z góry – w tym i opętanie, jest dziełem Szatana, destruktora dzieła Bożego. Każda choroba wywołana jest przez któregoś z czterech Czarnych Aniołów Zła: Mahazela, Azazela, Azraela lub Samaela. To, że opętany nie miota się, nie krzyczy, lecz leży jakoby martwy, dowodzi, że zawładnął nim któryś z demonów podległych Samaelowi właśnie.

– Chryste Panie! – przeżegnał się opat.

– Aliści – nadął się Szarlej – ja sposób na takie demony wiem. Latają one na wietrze, a opętują człeka cichcem i chyłkiem, poprzez wdech, znaczy się insufflatio. Tą samą drogą, to jest poprzez exsufflatio, każę diabłu chorego opuścić.

– Jakże to jednak jest – nie rezygnował młody mnich. – Diabeł w opactwie, gdzie dzwony, msza, brewiarz i świętości? Opętuje zakonnika? Jakże to tak?

Szarlej zrewanżował mu się ostrością spojrzenia.

– Jak uczy nas święty Grzegorz Wielki, doktor Kościoła – przemówił surowo i dobitnie – zakonnica połknęła kiedyś diabła wraz z liściem sałaty z klasztornej grządki. Albowiem zlekceważyła obowiązek modlitwy i znaku krzyża przed spożyciem. Czy bratu Deodatowi nie zdarzały się przypadkiem podobne przewiny?

Benedyktyni spuścili głowy, opat zachrząkał.

– Jużci prawda – zamamrotał. – Nader świecki potrafił być brat Deodat, nader świecki i mało obowiązkowy.

– Łatwym tym samym – skonkludował sucho Szarlej – stając się dla Złego łupem. Prowadźcie do kaplicy, wielebni.

– Co będzie potrzebne, mistrzu? Woda święcona? Krzyż? Obrazy? Benedykcjonał?

– Tylko woda święcona i Biblia.


Kaplica ziała chłodem i tonęła w półmroku, rozjaśnionym tylko jarzącymi się aureolami świec i skośnym słupem kolorowego światła przesączonego przez witraż. W świetle, na nakrytym płótnem katafalku, spoczywał brat Deodat. Wyglądał identycznie jak przed godziną w klasztornej infirmerii, gdy Reynevan i Szarlej zobaczyli go po raz pierwszy. Miał twarz woskowo zastygłą i żółtawą jak wygotowana kość tukowa, zapadłe policzki i usta, zamknięte oczy, a jego oddech był tak płytki, że niemal niezauważalny. Ułożono go, krzyżując na piersi ręce poznaczone ranami po puszczaniu krwi i wplatając w bezwładne palce różaniec i fioletową stułę.

Kilka kroków od katafalku, oparty plecami o mur, siedział na posadzce olbrzymi, ostrzyżony do skóry mężczyzna o zamglonych oczach i twarzy mało rozgarniętego dziecka. Waligóra ów trzymał dwa palce prawej dłoni w ustach, lewą zaś przyciskał do brzucha gliniany garnuszek. Co kilka chwil osiłek ohydnie pociągał nosem, odrywał brudny i lepki garnuszek od brudnej i lepkiej tuniki, wycierał palce o brzuch, pakował je do garnuszka, nabierał miodu i niósł do ust. Po czym rytuał powtarzał się.

– To sierota, podrzutek – uprzedził pytanie opat, widząc zdegustowaną minę Szarleja. – Przez nas ochrzczony Samsonem, jako że postury i siły jest słusznej. Posługacz klasztorny, trochę upośledzony… Ale brata Deodata miłuje wielce, jak piesek za nim wszędy chodzi… Na krok nie odstępuje… Tedy myśleliśmy…

– Dobrze, dobrze – przerwał Szarlej. – Niechaj siedzi, gdzie siedzi, byle cicho był. Zaczynamy. Magistrze Reinmarze…

Reynevan, naśladując Szarleja, zawiesił sobie stułę na szyi, złożył ręce, pochylił głowę. Nie wiedział, czy Szarlej udaje, czy nie, sam jednak modlił się szczerze i żarliwie. Był, co tu dużo gadać, w wielkim strachu. Szarlej natomiast wydawał się absolutnie pewny siebie, był władczy i aż chlupało w nim od autorytetu.

– Módlcie się – polecił benedyktynom. – Odmawiajcie Domim sancte.

Sam stanął nad katafalkiem, przeżegnał się, uczynił znak krzyża nad bratem Deodatem. Dał znak, Reynevan pokropił opętanego wodą święconą. Opętany, ma się rozumieć, nie zareagował.

Domine sancte, Pater omnipotens – pomruk mnisiej modlitwy wibrował echem zwielokrotnionym przez gwiaździste sklepienie – aeterne Deus, propter tuam largitatem et Filii tui…

Szarlej mocnym chrząknięciem oczyścił gardło.

Offer nostras preces in conspectu Altissimi – przemówił gromko, budząc jeszcze silniejsze echa – ut cito anticipent nos misericordiae Domini, et apprehendas draconem, serpentem antiquum, qui est diabolus et satanas, ac ligatum mittas in abyssum, ut non seducat amplius gentes. Hinc tuo confisi praesidio ac tutela, sacri ministerii nostri auctoritate, ad infestationes diabolicae fraudis repellendas in nomine lesu Christi Dei et Domini nostri fidentes et securi aggredimur.

– Domine – włączył się na dany znak Reynevan – exaudi orationem meam.

Et clamor meus ad te ueniat.

Amen.

Princeps gloriosissime caelestis militiae, sancte Michael Archangele, defende nos in praelio et colluctatione. Satanas! Ecce Crucem Domini, fugite partes aduersae! Apage! Apage! Apage!

Amen!

Brat Deodat na katafalku nie dał znaku życia. Szarlej dyskretnie otarł czoło końcem stuły.

– Tak oto – nie spuścił oczu pod pytającymi spojrzeniami benedyktynów – wstęp mamy za sobą. I wiemy jedno: z nie byle jakim diabliną chudziną mamy do czynienia, taki bowiem już by uciekł. Trzeba będzie cięższe wytoczyć bombardy.

Opat zamrugał i poruszył się niespokojnie. Siedzący na posadzce Samson waligóra podrapał się w krocze, smarknął, charknął, pierdnął, z trudem odlepił od brzucha garnuszek z miodem i zajrzał doń, sprawdzając, ile zostało.

Szarlej powiódł po zakonnikach spojrzeniem, które w jego własnej opinii było mądre i natchnione zarazem.

– Jak uczy nas Pismo – rzekł – szatana cechuje pycha. Nic innego, a pycha niezmierzona przywiodła Lucyfera do buntu przeciw Panu, za pychę został on ukarany strąceniem do piekielnej czeluści. I pyszny jest diabeł nadal! Pierwszym przykazaniem egzorcysty jest przeto urazić diabelską pychę, dumę i miłość własną. Krótko mówiąc: zelżyć go porządnie, skląć, obrazić, naubliżać. Znieważyć, a wonczas umknie on jak niepyszny.

Mnisi czekali, pewni, że to jeszcze nie koniec. I mieli rację.

– Zaraz tedy – ciągnął Szarlej – zaczniemy czarta znieważać. Jeśli który z fratrów jest na grubsze wyrazy wrażliwy, niechaj oddali się nie mieszkając. Przybliż się, magistrze Reinmarze, przemów słowy Mateuszowej Ewangelii. Wy zaś, bracia, módlcie się.

– Jezus rozkazał mu surowo i zły duch opuścił go – wyrecytował Reynevan. – Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Wtedy uczniowie zbliżyli się do Jezusa na osobności i pytali: Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić? On zaś im rzekł: Z powodu małej wiary waszej.

Szmer mamrotanej przez benedyktynów modlitwy mieszał się z recytacją. Szarlej zaś poprawił stułę na szyi, stanął nad nieruchomym i sztywnym bratem Deodatem i rozpostarł ręce.

– Diable plugawy! – wrzasnął tak, że Reynevan zająknął się, a opat aż podskoczył. – Rozkazuję ci, natychmiast wynijdź z tego ciała, nieczysta siło! Precz od tego chrześcijanina, ty brudny, otyły i sprośny wieprzu, bestio spośród wszystkich bestii najbardziej bestialska, zakało Tartaru, ohydo Szeolu! Wypędzam cię, ty szczeciniasta żydowska świnio, do piekielnego chlewa, gdzie obyś utopił się w gównie!

Sancta Virgo virginem - szeptał opat – ora pro nobis…

– Ab insidiis diaboli – wtórowali mnisi – libera nos…

Ty krokodylu stary! – ryczał Szarlej, czerwieniejąc. – Bazyliszku zdychający, koczkodanie obsrany! Ty nadęta ropucho, ty kulawy ośle ze zbitym zadem, ty zaplątana w sieć własną tarantulo! Ty zapluty wielbłądzie! Ty robaku nędzny, tkwiący w padlinie zaśmiardłej na samym dnie Gehenny, ty chrząszczu obrzydły siedzący w łajnie! Słysz, jak nazywam cię twym prawdziwym mianem: scrofa stercorata et pedicosa, świnia nieczysta i zawszona, o ty najpodlejszy z podłych, o najgłupszy z głupców, stultus stultorum rex. Ty węglarzu tępy! Ty szewcze przepity! Ty capie ze spuchniętymi jajcami!

Leżący na marach brat Deodat nie drgnął nawet. Choć Reynevan kropił go wodą święconą ile wlazło, krople bezsilnie spełzały po stężałym obliczu starca. Mięśnie na szczękach Szarleja zadrgały mocno. Zbliża się kulminacja, pomyślał Reynevan. Nie pomylił się.

– Wynijdź z tego ciała! – zaryczał Szarlej. – Ty w rzyć jebany katamito!

Jeden z młodszych benedyktynów uciekł, zakrywając uszy, wzywając imienia Pana nadaremno. Inni byli albo bardzo bladzi, albo bardzo czerwoni.

Ostrzyżony osiłek stękał i pojękiwał, usiłując wetknąć do garnuszka z miodem całą dłoń. Było to niewykonalne, dłoń była dwa razy większa od garnuszka. Waligóra wysoko uniósł naczynie, zadarł głowę i rozdziawił usta, ale miód nie wyciekał, było go już zwyczajnie za mało.

– I cóż – odważył się wybąkać opat – z bratem Deodatem, mistrzu? Co ze złym duchem? Azali już wyszedł?

Szarlej schylił się nad egzorcyzmowanym, przyłożył niemal ucho do jego bladych warg.

– Jest już pod samym wierzchem – ocenił. – Zaraz go wygonimy. Trzeba jeno porazić go smrodem. Czart czuły jest na smród. Nuże, fratrzy, przynieście kubeł łajna, patelnię i kaganek. Będziemy opętanemu smażyć pod nosem świeże łajno. Zresztą wszystko, co dobrze śmierdzi, nada się. Siarka, wapno, asafetyda… A najlepiej zepsuta ryba. Albowiem powiada księga Tobiasza: incenso iecore piscis fugabitur daemonium.

Kilku braci pobiegło zrealizować zamówienie. Siedzący pod murem osiłek podłubał palcem w nosie, obejrzał palec, wytarł w nogawkę. Po czym wznowił wybieranie resztek miodu z garnuszka. Tym samym palcem. Reynevan poczuł, jak zjedzony bobrzy plusk podchodzi mu do gardła na wzbierającej fali chrzanowego sosu.

– Magistrze Reinmarze – ostry głos Szarleja przywrócił go światu. – Nie ustawajmy w wysiłkach. Ewangelia według Marka, proszę, stosowny ustęp. Módlcie się, bracia.

– A Jezus widząc, że tłum się zbiega – przeczytał posłusznie Reynevan – rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego.

Surde et mute spiritus ego tibi praecipio – powtórzył groźnie i rozkazująco schylony nad bratem Deodatem Szarlej – exi ab eo! Imperet tibi dominus per angelum et leonem! Per deum vivum! Justitia eius in saecula saeculorum! Niechaj moc Jego wypędzi cię i zmusi do wyjścia razem z całą twoją zgrają!

Ego te exorciso per caracterum et verborum sanctum! Impero tibi per clavem salomonis et nomen magnum tetragrammaton!

Żrący miód osiłek zakaszlał nagle, opluł się i usmarkał. Szarlej otarł pot z czoła.

– Ciężki i trudny to casus – wyjaśnił, unikając coraz bardziej podejrzliwego wzroku opata. – Przyjdzie jeszcze mocniejszych użyć argumentów.

Przez chwilę było tak cicho, że słychać było dzikie bzyczenie muchy, którą pająk dopadł w pajęczynie we wnęce okiennej.

– Na apokalipsę – rozległ się w ciszy trochę już zachrypnięty baryton Szarleja – przez którą Pan zdradził rzeczy, które nadejść mają, i potwierdził owe rzeczy usty anioła przez siebie zesłanego, wyklinam cię, szatanie! Exorciso te, flumen immundissimum, draco maleficus, spiritum mendacii!

Na siedem świeczników złotych i na jeden świecznik między siedmioma stojący! Na głos, będący głosem wód wielu, który powiada: Jam jest ten, który umarł, i ten, który zmartwychwstał, ten, który żyje i żyć będzie wiecznie, który mam w pieczy klucze do śmierci i piekła, powiadam ci, odejdź, duchu nieczysty, który znasz karę wiecznego potępienia!

Skutku jak nie było, tak nie było. Na twarzach przypatrujących się benedyktynów malowały się różne, bardzo różne uczucia. Szarlej wziął mocny wdech.

– Niechaj porazi cię Agyos, jak poraził Egipt! Niechaj cię ukamienują, jak Izrael ukamienował Achana! Niechaj podepcą cię nogami i zawieszą na widłach, jak zawieszono pięciu królów amoryckich! Niechaj przyłoży Pan do czoła twego ćwiek i niechaj walnie w ów ćwiek młotkiem, jak uczyniła Siserze niewiasta Jael! Niechaj ci, jak przeklętemu Dagonowi, łeb wraży i ręce obie odrąbane będą! I niech ci ogon utną przy samej twej diabelskiej dupie!

Oj, pomyślał Reynevan, to się źle skończy. To się źle skończy.

– Duchu piekielny! – Szarlej gwałtownym ruchem rozpostarł ręce nad nadal nie dającym znaku życia bratem Deodatem. – Zaklinam cię na Acharona, Eheya, Homusa, Athanatosa, Ischirosa, Aecodesa i Almanacha! Zaklinam cię na Aratona, Bethora, Phalega i Oga, na Pophiela i na Phula! Zaklinam cię potężnymi imionami Shmiela i Shmula! Zaklinam cię najokropniejszym z imion: imieniem przemożnego i straszliwego Semaphora!

Semaphor nie poskutkował lepiej niż Phul i Shmul. Nie dało się tego ukryć. Szarlej też to widział.

– Jobsa, hopsa, afia, alma! – zakrzyczał dziko. – Melach, Berot, Not, Berib et vos omnes! Hemen etan! Hemen etan! Hau! Hau! Hau!

Zwariował, pomyślał Reynevan. A nas zaraz zaczną bić. Zaraz połapią się, że to wszystko bezsens i parodia, przecież aż tacy głupi być nie mogą. Zaraz skończy się to wszystko strasznym biciem.

Szarlej, spocony już jak cholera i zdrowo zachrypnięty, przyciągnął jego wzrok i mrugnął z aż nadto czytelną prośbą o wsparcie, prośbę poparł dość gwałtownym, choć ukradkowym gestem. Reyneyan wzniósł oczy ku sklepieniu. Wszystko, pomyślał, starając się przypomnieć sobie stare księgi i rozmowy z zaprzyjaźnionymi czarownikami, wszystko jest lepsze od „hau-hau-hau”.

– Hax, pax, mas! – zawył, wymachując rękami. – Abeor super aberer! Aie Saraye! Aie Saraye! Albedo, rubedo, nigredo!

Szarlej, oddychając ciężko, spojrzeniem wyraził mu wdzięczność, gestem nakazał kontynuować. Reynevan mocno nabrał powietrza w płuca.

– Tumor, rubor, calor, dolor! Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! Jobsa, hopsa, et vos omnes! Et cum spiritu tuo! Melach, Halach, Molach!

Zaraz będą nas bić, pomyślał gorączkowo, a może nawet i kopać. Zaraz, za małą, za tycią chwilę. Nie ma rady.

Trzeba iść na całość. Na arabski. Stój przy mnie, Averroesie. Ratuj, Avicenno.

– Kullu-al-szaitanu-al-radżim! – wrzasnął. – Fa-ana-sahum Tarisz! Qasura al-Zoba! Al-Ahmar, Baraqan al-Abayad! Al-szaitan! Khar-al-Sus! Al ouar! Mochefi al relil! El feurdż! El feurdż!

Ostatnie słowo, jak niejasno pamiętał, znaczyło po arabsku „cipa” i mało miało wspólnego z egzorcyzmowaniem. Świadom był, jak wielkie głupstwo popełnia. Tym mocniej zadziwił go efekt.

Miał wrażenie, że świat zamarł na moment. I wówczas, w zupełnej ciszy, wśród zastygłego na tle szarych murów tableau benedyktynów w czarnych habitach, coś nagle drgnęło, coś się wydarzyło, coś zakłóciło martwy spokój ruchem i dźwiękiem.

Siedzący pod ścianą tępooki waligóra gwałtownie, z obrzydzeniem i wstrętem odrzucił brudny i lepiący się garnuszek z miodem. Garnuszek stuknął o posadzkę, nie rozbił się jednak, lecz poturlał, wdzierając w ciszę głuchym, acz głośnym turkotaniem.

Waligóra uniósł do oczu lepkie od słodkości palce. Przyglądał się im przez chwilę, a na jego nalanym księżycowym obliczu odmalowało się najpierw niedowierzanie, a potem przerażenie. Reynevan przyglądał mu się, oddychając ciężko. Czuł na sobie ponaglający wzrok Szarleja, ale nie był już w stanie wykrztusić ani słowa. Koniec, pomyślał. Koniec.

Osiłek, wciąż patrząc na swe palce, zajęczał. Rozdzierająco.

I wówczas leżący na marach brat Deodat zastękał, zakaszlał, zacharczał i wierzgnął nogami. Po czym zaklął, nader świecko.

– Święta Eufrozyno… – jęknął opat, klękając. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem. Szarlej otworzył usta, ale szybko i przytomnie je zamknął. Reynevan przyłożył ręce do skroni, nie wiedząc, modlić się czy uciekać.

– Zaraza… – zaskrzeczał brat Deodat, siadając. – Ale mnie suszy… Co? Przespałem wieczerzę? Mór na was, braciszkowie… Chciałem się ino zdrzemnąć… Ale przecieżem prosił, by rozbudzić mnie na nieszpory…

– Cud! – krzyknął jeden z klęczących zakonników.

– Nastało królestwo Boże – drugi padł krzyżem na posadzkę. – Igitur pervenit in nos regnum Dei!

Alleluia!

Siedzący na marach brat Deodat wodził dookoła nie rozumiejącym wzrokiem, od klęczących konfratrów do Szarleja ze stułą na szyi, od Reynevana do waligóry Samsona, wciąż oglądającego swe dłonie i brzuch, od modlącego się opata do mnichów, którzy właśnie nadbiegli z kubłem łajna i miedzianą patelnią.

– Czy ktoś – zapytał niedawny opętany – zechciałby mi wyjaśnić, co tu się wyprawia?

Загрузка...