Rozdział jedenasty

w którym pokrętne przepowiednie zaczynają sprawdzać się w pokrętny sposób, a Szarlej spotyka znajomą. I objawia nowe, dotąd nieobjawione talenty.


Za bukowiną, przy skrzyżowaniu duktu z przesieką, stał wśród wysokich traw kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. Wnosząc ze śladów erozji i wandalizmu, zbrodni bardzo dawnej, być może dawniejszej nawet niż osada, której rozwaliny widoczne były opodal w postaci gęsto zarośniętych chwastem pagórków i dołów.

– Mocno spóźniona pokuta – skomentował zza pleców Reynevana Szarlej. – Wręcz rozłożona na pokolenia. Dziedziczna, rzekłbym. Wyrzeźbienie takiego krzyża zajmuje szmat czasu, stawia go więc już najczęściej syn, w głowę zachodząc, kogo też nieboszczyk tatuś utrupił i co go na starość natchnęło do skruchy. Prawda, Reinmarze? Jak myślisz?

– Ja nie myślę.

– Wciąż jeszcze zły jesteś na mnie?

– Nie jestem.

– Ha. Tedy jedźmy. Nasze nowe znajome nie kłamały. Przesieka na wprost krzyża, choć pewnie pamięta Bolka Chrobrego, niezawodnie wywiedzie nas na świdnicki trakt.

Reynevan popędził konia. Wciąż milczał, ale Szarlejowi to nie przeszkadzało.

– Przyznam, ze zaimponowałeś mi, Reinmarze z Bielawy. U wiedźm, znaczy. Wrzucić do ognia garść zielska, bełkotać zamawiania i zaklęcia, zasupłać nawęz potrafi, bądźmy szczerzy, byle znachor i baba guślarka. Ale twoja lewitacja, no, no, to nie w kij dmuchał. Gdzieś ty się, przyznaj, w Pradze edukował: na Uniwersytecie Karola czy u czeskich czarowników?

– Jedno – Reynevan uśmiechnął się do wspomnień – drugiego nie wykluczało.

– Rozumiem. Wszyscy tam lewitowali podczas wykładów?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, demeryt poprawił się na końskim zadzie.

– Nie mogę się jednak oprzeć zdziwieniu – podjął – że oto zmykasz, kryjąc się przed pościgiem po lasach modą bardziej przystającą zającowi niż magikowi. Magicy, nawet jeśli muszą uciekać, robią to z większą klasą. Medea, dla przykładu, uciekła z Koryntu rydwanem zaprzężonym w smoki. Atlantes latał na hippogryfie. Morgana w pole wywodziła mirażami. Wiwiana… Nie pamiętam, co robiła Wiwiana.

Reynevan nie skomentował. Też zresztą nie pamiętał.

– Nie musisz odpowiadać – podjął Szarlej z jeszcze wyraźniejszą drwiną w głosie. – Pojmuję. Za mało masz wiedzy i wprawy, jesteś tylko adeptem nauk tajemnych, zaledwie uczniem czarnoksiężnika. Nieopierzonym pisklęciem magii, z którego wyrośnie jednak kiedyś orzeł, Merlin, Alberich albo Maugis. A wówczas biada…

Urwał, widząc na drodze to samo, co Reynevan.

– Nasze znajome wiedźmy – szepnął – nie kłamały zaiste. Nie ruszaj się.

Na przesiece, schyliwszy głowę i szczypiąc trawę, stał koń. Zgrabny koń pod wierzch, lekki palefrois o cienkich pęcinach. Cisawej maści, z ciemniejszą grzywą i ogonem.

– Nie ruszaj się – powtórzył Szarlej, zsiadając ostrożnie. – Taka okazja może się już nie powtórzyć.

– Ten koń – rzekł Reynevan z naciskiem – jest czyjąś własnością. Do kogoś należy.

– Owszem. Do mnie. Jeśli go nie spłoszysz. Więc nie spłosz.

Na widok zbliżającego się wolniutko demeryta koń wysoko uniósł łeb, potrząsnął grzywą, prychnął przeciągle, nie spłoszył się jednak, pozwolił uchwycić za kantar, który nosił. Szarlej pogłaskał go po chrapach.

– To cudza własność – powtórzył Reynevan. – Cudza, Szarleju. Trzeba będzie oddać właścicielowi.

– Ludzie, ludzie… – zanucił cichutko Szarlej. – Hej-hej… Czyj to koń? Gdzie właściciel? Widzisz, Reinmarze? Nikt się nie zgłosił. A zatem res nullius cedit occupanti.

Szarleju…

– Dobra, dobra, uspokój się, nie trwóż twego delikatnego sumienia. Oddamy konia prawowitemu posiadaczowi. Pod warunkiem, że go napotkamy. Przed czym niechaj, błagam, ustrzegą nas bogi.

Błaganie ewidentnie nie dotarło do adresatów lub nie zostało wysłuchane, albowiem przesieka zaroiła się nagle od pieszych, zdyszanych i wskazujących konia palcami…

– To wam uciekł ten cisek? – uśmiechnął się życzliwie Szarlej. – Jego szukacie? To macie szczęście. Rwał na północ, co sił w kopytach. Ledwo zdołałem go zatrzymać.

Jeden z przybyszów, wielki brodacz, przyjrzał mu się podejrzliwie. Wnosząc z nieschludnej przyodziewy i odrażającej aparycji był, jak i pozostali, wieśniakiem. Jak i pozostali, uzbrojony był w gruby kij.

– Zatrzymaliśta – przemówił, wyrywając Szarlejowi postronek kantara – to i chwali się wam. A tera idźta sobie z Panem Bogiem.

Pozostali podeszli, otaczając ich ciasnym wieńcem i dusząco nieznośnym smrodem gospodarki rolnej. Nie byli to kmiecie, lecz wiejska biedota – zagrodnicy, komornicy i owczarze. Wykłócać się z takimi o znaleźne sensu nie miało, Szarlej zrozumiał to od razu. Bez słowa przepchnął się przez ciżbę. Reynevan ruszył za nim.

– Ejże – krępy i ohydnie woniejący owczarz chwycił nagle demeryta za rękaw. – Kumie Gamrat! Tak ich puszczacie? Nie wypytawszy, co za jedni? A nie będą to wypadkiem owi wywołańcy? Owi dwaj, co ich strzegomskie pany szukają? I nagrodę za złapanych obiecują? Nie będą to ci właśnie?

Wieśniacy zaszemrali. Kum Gamrat zbliżył się, podpierając jesionową lagą, ponury jak poranek w Zaduszki.

– Może i oni – burknął złowrogo. – A może i nie oni…

– Nie oni, nie oni – zapewnił z uśmiechem Szarlej. – To nie wiecie? Tamtych już schwytano. I nagrodę wypłacono.

– Widzi mi się, że łżecie.

– Puść rękaw, chłopie.

– A jak nie, to co?

Demeryt przez chwilę patrzył mu w oczy. Potem zaś ostrym szarpnięciem wytrącił go z równowagi, z półobrotu kopnął w goleń, tuż pod kolano. Owczarz gwałtownie padł na klęczki, a Szarlej krótkim ciosem z góry złamał mu nos. Chłop złapał się za twarz, krew spod palców polała się obficie, jaskrawym zaciekiem przyozdabiając przód siermięgi.

Nim wieśniacy zdołali ochłonąć, Szarlej wydarł kumowi Gamratowi kij i zdzielił go nim w skroń. Kum Gamrat błysnął białkami oczu i upadł w ramiona chłopa stojącego za nim, a demeryt walnął i tego. Zawirował jak bąk, piorąc kosturem na lewo i prawo.

– Uciekaj, Reinmarze! – wrzasnął. – W nogi! Reynevan żgnął konia, roztrącił czeredę, ale uciec nie zdołał. Wieśniacy doskoczyli jak psy, z obu stron, wczepili się w uprząż. Tłukł pięściami jak szalony, ale zwlekli go z siodła. Bił, ile mocy, i kopał jak muł, ale i na niego sypały się razy. Słyszał wściekły ryk Szarleja i suche trzaski czaszek, w które trafiały ciosy jesionowej lagi.

Obalili go, przytłamsili, przygnietli. Sytuacja była rozpaczliwa. To, z czym usiłował walczyć, to nie była już banda kmiotów, ale straszliwy wielogłowy potwór, śliska od brudu, śmierdząca łajnem, moczem i zjełczałym mlekiem hydra o stu nogach i dwustu kułakach.

Przez wrzask zgrai i szum krwi w uszach usłyszał nagle bojowe krzyki, tętent i rżenie koni, a grunt zadygotał od podków. Zaświszczały nahaje, rozbrzmiały wrzaski boleści, a dławiące go wielorękie monstrum rozpadło się na elementy składowe. Agresywni przed momentem wieśniacy teraz na własnej skórze poznawali, czym jest agresja. Hulający po przesiece jeźdźcy rozjeżdżali ich końmi i bez zmiłowania siekli batami, siekli tak, że aż kłaki leciały z kożuchów. Kto zdołał, pierzchał w las, ale na sucho nie uszło nikomu.

Po chwili uciszyło się nieco. Jeźdźcy uspokajali chrapiące konie, krążyli po pobojowisku, wypatrując, komu by tu jeszcze przylać. Była to malownicza dość kompania, towarzystwo, z którym należało się liczyć, a nie należało żartować, znać to było od pierwszego rzutu oka, tak po odzieniu i rynsztunku, jak i po gębach, których sklasyfikowanie jako zakazane i bandyckie nie nastręczyłoby trudności nawet niezbyt wprawnemu fizjonomiście.

Reynevan wstał. I znalazł się tuż przed nosem jabłkowitej klaczy, na której, flankowana przez dwóch konnych, siedziała tęga i sympatycznie pucołowata kobieta w męskim wamsie i berecie na jasnopłowych włosach. Spod zdobiącego beret pęku żołnich piór patrzyły twarde, kłujące i mądre orzechowe oczy.

Szarlej, który, wyglądało, znaczniejszych obrażeń nie odniósł, stanął obok, odrzucił ułomek jesionowej lagi.

– Wszelki duch – powiedział. – Oczom nie wierzę. A jednak nie miraż to, nie ułuda. Jejmość Dzierżka Zbylutowa we własnej osobie. Dobrze mówi przysłowie: góra z górą…

Jabłkowita klacz potrząsnęła łbem, aż zadzwoniły kółka munsztuka. Kobieta poklepała ją po szyi, milczała, mierząc demeryta przenikliwym spojrzeniem orzechowych oczu.

– Zmizerniałeś – powiedziała wreszcie. – A i włos ciut ci poszedział, Szarleju. Witaj. A teraz zabierajmy się stąd.

– Zmizerniałeś, Szarleju.

Siedzieli za stołem w bielonym przestronnym alkierzu na tyłach zajazdu. Jedno okno wychodziło na sad, na krzywe grusze, krzaki czarnej porzeczki i brzęczące od pszczół ule. Z drugiego okna widać było zagrodę, w której spędzano i grupowano w tabun konie. Wśród dobrej setki rumaków przeważały masywne śląskie dextrarii, wierzchowce dla ciężkozbrojnych, były też kastelany, ogiery krwi hiszpańskiej, były kopijnicze konie wielkopolskie, były mierzyny i podjezdki. Wśród łomotu kopyt i rżenia co i rusz dawały się słyszeć okrzyki i klątwy masztalerzy, komuchów i eskorty o zakazanych gębach.

– Zmizerniałeś – powtórzyła kobieta o orzechowych oczach. – I głowę śnieżkiem coś jakby przyprószyło.

– Cóż robić – odrzekł z uśmiechem Szarlej. – Tacitis que senescimus annis. Choć tobie, jejmość Dzierżko Zbylutowa, lata zdają się dodawać urody i uroku.

– Nie kadź mi. I nie jejmościuj, bo zaraz czuję się jak jakaś starka. A i Zbylutową już nie jestem. Gdy się Zbylutowi zmarło, wróciłam do panieńskiego miana. Dzierżka de Wirsing.

– Prawda, prawda – pokiwał głową Szarlej. – Toć rozstał się z tym światem Zbylut z Szarady, świeć Panie nad jego duszą. Ile to już lat, Dzierżko?

– Na Młodzianków będzie dwa roki.

– Prawda, prawda. Ja zaś w tym czasie…

– Wiem – ucięła, przenikliwym spojrzeniem obrzuciła Reynevana. – Wciąż nie przedstawiłeś mi twego towarzysza.

– Jestem… – Reynevan wahał się przez moment, decydując wreszcie, że wobec Dzierżki de Wirsing Lancelot z Wozu może być i nietaktowny, i ryzykowny. – Jestem Reinmar z Bielawy.

Kobieta milczała chwilę, wiercąc go wzrokiem.

– Iście – wycedziła wreszcie. – Góra z górą. Zjecie biermuszki, chłopcy? Podają tu wyśmienitą biermuszkę. Ilekroć tu staję, jem. Skosztujecie?

– No pewnie – oczy Szarleja zabłysły. – Pewnie, że tak. Dzięki, Dzierżko.

Dzierżka de Wirsing klasnęła w dłonie, obsługa zjawiła się natychmiast, zakrzątała. Musiano tu znać i poważać handlarkę koni, w rzeczy samej, pomyślał Reynevan, niejeden raz musiała tu gościć z pędzonym na sprzedaż tabunem, niejeden floren musiała tu wydać, w tym zajeździe niedaleko świdnickiego traktu, pod wsią, której nazwy zapomniał. I nie miał czasu sobie przypominać, albowiem podano jadło. Po chwili obaj z Szarlejem siorbali polewkę, łowiąc grudki twarogu, pracując lipowymi łyżkami szybko, acz w rytmie, by unikać zderzania się w misie. Dzierżka milczała taktownie, przyglądała się im, hołubiąc kufel spocony od zimnego piwa.

Reynevan odetchnął głęboko. Nie jadł ciepłej strawy od czasu obiadu z kanonikiem Ottonem w Strzelinie. Szarlej zaś wpatrywał się w piwo Dzierżki tak wymownie, że i im przyniesiono niebawem ociekające pianą kubki.

– Dokąd to Bóg prowadzi, Szarleju? – odezwała się wreszcie niewiasta. – I czemuż to wdajesz się po lasach w bitki z wieśniakami?

– Pielgrzymujemy do Barda – zełgał niefrasobliwie demeryt. – Do Matki Boskiej Bardzkiej, pomodlić się w intencji naprawy tego świata. A napadli nas bez dania racji. Zaprawdę, świat pełen jest niegodziwości, a po gościńcach i lasach znacznie łatwiej o łotrzyka niźli o przeoryszę. Hołota owa zaatakowała nas, powtarzam, bez powodu, wiedziona grzeszną chucią czynienia zła. Ale my odpuszczamy naszym winowajcom…

– Kmiotów – Dzierżka przerwała mu tok wymowy – najęłam, by pomogli szukać źrebca, co uciekł. Że obmierzłe to chamy, nie zaprzeczę. Ale potem bajdurzyli coś o ściganych, coś o wyznaczonych nagrodach…

– Rojenia głów próżniaczych – westchnął demeryt – i umysłów miałkich. Któż je odgadnąć zdoła…

– Siedziałeś pod kluczem na klasztornej pokucie. Prawda?

– Prawda.

– I cóż?

– I nic – twarz Szarlej a nie drgnęła. – Nuda. Każdy dzień taki sam. W kółko. Matutinum, laudesy, pryma, tercja, potem na Barnabę, seksta, nona, potem na Barnabę, nieszpory, collationes, kompleta, na Barnabę…

– Przestań wreszcie kręcić – Dzierżka przerwała mu ponownie. – Dobrze wiesz, o co mi idzie, gadaj więc: zwiałeś? Ścigają cię? Wyznaczyli nagrodę?

– Uchowaj Boże! – Szarlej przybrał minę urażonego supozycją. – Zostałem zwolniony. Nikt mnie nie ściga, nikt nie prześladuje. Jestem człowiekiem wolnym.

– Jakżeż mogłam zapomnieć – odrzekła z przekąsem. – Ale dobrze, niech będzie, daję wiarę. A jeśli daję… To wniosek nasuwa się prosty.

Szarlej uniósł brwi znad oblizywanej łyżki, dając wyraz zaciekawieniu. Reynevan niespokojnie powiercił się na ławie. Jak się okazało, słusznie.

– Wniosek nasuwa się prosty – powtórzyła, przypatrując mu się, Dzierżka de Wirsing. – Tedy to imć młody pan Reinmar z Bielawy jest obiektem polowania i pościgu. Że od razu nie zgadłam, chłopcze, to przez to, że w takich aferach rzadko przegrasz, stawiając na Szarleja. Oj, dobraliście się wy, dobraliście niczym w korcu maku…

Zerwała się nagle, doskoczyła do okna.

– Hej, ty! – wrzasnęła. – Tak, ty! Łajzo jedna! Kulfonie zołzowaty! Kutasie krzywy! Jeszcze raz uderzysz konia, a każę cię nim po majdanie włóczyć!

– Wybaczcie – wróciła do stołu, splotła ramiona pod falującym biustem. – Ale wszystkiego muszę sama dopilnować. Ledwo oko odwrócę, a już się bieszą, nicponie. O czym to ja? Aha. Żeście się dobrali, figlarze.

– Wiesz zatem.

– A jakże. Krąży plotka po narodzie. Kyrielejson i Walter de Barby uganiają się po gościńcach, Wolfher Sterczą jeździ samoszóst po Śląsku, śledzi, wypytuje, odgraża się… Zbytecznie jednak sępisz nos, Szarleju, a i ty niepotrzebnie się niepokoisz, chłopcze. Przy mnie jesteście bezpieczni. Nic mnie nie obchodzą miłosne awantury i rodowe swary, Sterczowie ni braty mi, ni swaty. W przeciwieństwie do ciebie, Reinmarze Bielau. Boś dla mnie, może cię to zdziwi, ale krewniak. Nie rozdziawiaj gęby. Jam jest wszak de domo Wirsing, z Wirsingów na Reichwalde. A Wirsingowie z Reichwalde poprzez Zedlitzów spokrewnieni są z Nostitzami. A przecie twoja babka była Nostitzówna.

– To prawda – przemógł zdumienie Reynevan. – Ale żeście, pani, tak biegli w koneksjach…

– Wiem to i owo – ucięła kobieta. – Brata twego, Piotra, znałam dobrze. Drużył ze Zbylutem, moim małżonkiem. Gościł u nas, na Skałce, niejeden raz. Na koniach ze skałeckiej stadniny zwykł jeździć.

– Mówicie w czasie przeszłym – Reynevan spochmurniał. – Tedy wiecie już…

– Wiem.

Trwające czas jakiś milczenie przerwała Dzierżka de Wirsing.

– Szczerze z tobą współczuję – powiedziała, a jej poważna twarz szczerość potwierdzała. – To, co stało się pod Balbinowem, to i dla mnie tragedia. Twego brata znałam i lubiłam. Zawsze ceniłam go za rozsądek, za trzeźwe spojrzenie, za to, że nigdy nie robił z siebie nadętego półpanka. Co tu dużo gadać, toć za przykładem Peterlina właśnie mój Zbylut nabrał umu-rozumu. Nos, co go zwykł był po wielkopańsku zadzierać, opuścił ku ziemi, zobaczył, na czym nogami stoi. I jął się hodowli koni.

– Tak to było?

– A jakże. Przedtem Zbylut z Szarady był pan, szlachcic, znana jakoby w Małopolsce familia, samym Melsztyńskim piąta pono woda po kisielu. Herbowy rycerz, z tych, co to wiecie: na piersi Leliwa, pod Leliwą podarte gacie. Aż tu Piotr Bielau, taki sam miles mediocris, dumny, ale biedny, bierze się za interes, buduje farbiarnię i folusz, sprowadza majstrów z Gandawy i Ypres. Bimbając na to, co powiedzą inni rycerze, robi pieniądze. I co? Wkrótce jest prawdziwym panem, możnym i bogatym, a pogardzający nim herbowi gną się w ukłonach i ślinią w uśmiechach, byle tylko był łaskaw pożyczyć im gotówki…

– Peterlin – oczy Reynevana błysnęły. – Peterlin pożyczał pieniądze?

– Wiem, co podejrzewasz – Dzierżka spojrzała na niego bystro. – Ale to wątpliwe. Twój brat pożyczał tylko ludziom dobrze sobie znanym i pewnym. Za lichwę można podpaść Kościołowi. Peterlin brał mały procent, nawet nie połowę tego, co Żydzi, ale przed donosem nie tak łatwo się obronić. A względem twoich podejrzeń… Ha, fakt, nie brakuje takich, co gotowi zamordować, nie mogąc lub nie chcąc spłacić długu. Ale ludzie, którym pożyczał twój brat, do takich raczej nie należeli. Błądzisz więc po zimnym tropie, krewniaku.

– Niewątpliwie – zacisnął wargi Reynevan. – Nie ma co mnożyć podejrzeń. Ja wiem, kto i dlaczego zabił Peterlina. Wątpliwości w tym względzie nie mam żadnych.

– Należysz więc do mniejszości – rzekła zimno kobieta. – Bo większość wątpliwości ma.

Ciszę, która zapadła, znowu przerwała Dzierżka de Wirsing.

– Krążą plotki po narodzie – powtórzyła. – Ale wielce nierozsądnym, ba, głupim wręcz byłoby na podstawie onych pochopnie brać się do wróżdy i zemsty. Mówię to na wypadek, gdybyście trafunkiem wcale nie do Matki Boskiej Bardzkiej zmierzali, lecz całkiem inne mieli plany i zamiary.

Reynevan udał, że całkowicie pochłania go zaciek na powale. Szarlej miał minę niewinną jak dziecię. Dzierżka nie spuszczała z obu orzechowych oczu.

– Względem zaś śmierci Peterlina – podjęła po chwili, zniżając głos – to wątpliwości są. I to poważne. Bo to, uważacie, dziwna się zaraza szerzy na Śląsku. Dziwny pomór padł na przedsiębiorców i kupców, a i rycerskich głów nie oszczędza. Umierają ludzie zagadkową śmiercią…

– Pan Bart – mruknął pod nosem Reynevan. – Pan Bart z Karczyna…

– Pan von Bart – dosłyszała, kiwnęła głową. – A wcześniej pan Czambor z Heissensteinu. A przed nim dwaj płatnerze z Otmuchowa, imion zapomniałam. Tomasz Gernrode, mistrz cechu rymarzy z Nysy. Pan Fabian Pfefferkorn z niemodlińskiej spółki handlowej, od handlu ołowiem. A ostatnio, ledwo tydzień temu, Mikołaj Neumarkt, świdnicki mercator sukienny. Iście pomór…

– Niechaj zgadnę – odezwał się Szarlej. – Żaden z wymienionych nie umarł na ospę. Ani ze starości.

– Zgadłeś.

– Będę zgadywał dalej: nie bez kozery masz liczniejszą niż zwykle eskortę. Nie bez kozery złożoną z uzbrojonych po zęby bandziorów. Dokąd to, mówiłaś, jedziesz?

– Nie mówiłam – ucięła. – Tamtej sprawy tknęłam zaś jeno po to, byście pojęli, jak jest dużą. Byście pojęli, że tego, co się dzieje na Śląsku, przy najlepszych chęciach nie da się przypisać Sterczom. Ani obciążyć tym Kunza Aulocka. Bo to się zaczęło na długo przed tym, nim przyłapano młodego pana de Bielau w łóżku z panią Sterczową. Warto, byście o tym pamiętali. Ja nie mam już nic więcej do dodania.

– Powiedziałaś zbyt dużo – Szarlej nie spuścił wzroku – by nie dokończyć. Kto zabija śląskich kupców?

– Gdybyśmy wiedzieli – oczy Dzierżki de Wirsing zapłonęły groźnie – to już by nie zabijał. Ale bez obawy, dowiemy się. Wy trzymajcie się od tego z dala.

– Czy mówi wam coś – wtrącił Reynevan – nazwisko Horn? Urban Horn?

– Nie – odrzekła, a Reynevan od razu wiedział, że kłamie. Szarlej spojrzał na niego, w jego oczach Reynevan odczytał wskazówkę, by nie zadawać dalszych pytań.

– Trzymajcie się od tego z dala – powtórzyła Dzierżka.

– To niebezpieczna rzecz. A wy macie, jeśli wierzyć plotkom, dość własnych zmartwień. Gadają ludziska, że Sterczowie srodze się zawzięli. Że Kyrielejson i Stork krążą jak wilki, że są już na tropie. Wreszcie, że pan Guncelin von Laasan wyznaczył nagrodę za jakowychś dwóch szelmów…

– Plotki – przerwał Szarlej. – Pogłoski.

– Możliwe. Niemniej niejednego one zawiodły na szubienicę. Radziłabym więc trzymać się z dala od głównych traktów. A w miejsce Barda, do którego pono zmierzacie, doradzałabym jakiś inny, odleglejszy gród. Mógłby to być Pożoń, dla przykładu. Albo Ostrzyhom. Buda wreszcie.

Szarlej ukłonił się z atencją.

– Rada cenna – rzekł. – I dzięki za nią. Ale Węgry daleko, hen… A ja na piechotę… Bez konia…

– Nie żebrz, Szarleju. Nie do twarzy ci z tym… Zaraza! Znowu zerwała się, dopadła okna, znowu obrzuciła wyzwiskami kogoś, kto niedbale obchodził się z koniem.

– Wyjdźmy – rzekła, poprawiając włosy i falując biustem. – Jak sama nie dojrzę, skurwysyny pomarnują mi źrebce.

– Ładny tabunik – ocenił Szarlej, gdy wyszli. – Nawet jak na skałecką stadninę. Niezły grosz się szykuje. Jeśli sprzedasz.

– Nie ma strachu – Dzierżka de Wirsing z lubością przyjrzała się swym rumakom. – Jest popyt na kastelany, idą i podjezdki. Gdy idzie o konia, panowie rycerze zapominają o wężu w kieszeni. Wiecie, jak to jest: na wyprawie każdy chce się i własnym koniem pochwalić, i pocztem.

– Na jakiej wyprawie?

Dzierżka odchrząknęła, rozejrzała się. Potem wykrzywiła usta.

– W intencji naprawy tego świata.

– Aha – odgadł Szarlej. – Czesi.

– O tym – handlarka koni wykrzywiła się jeszcze bardziej – lepiej nie gadać za głośno. Biskup wrocławski pono ostro się za lokalnych heretyków zabrał. Po drodze, ilem minęła grodów, pod każdym ciężkie od wisielców szubienice. Zgliszcza po stosach.

– Przecie my nie heretycy. To czego mamy się lękać?

– Gdzie ogiery kastrują – rzekła Dzierżka ze znajomością rzeczytam nie zaszkodzi uważać i na własne jajca.

Szarlej nie skomentował. Zajęty był obserwacją kilku zbrojnych, którzy właśnie wyprowadzali z szopy wóz, zakryty czarnym smołowanym wańtuchem. Do wozu zaprzężono dwójkę koni. A potem, ponaglani przez grubego sierżanta, zbrojni wynieśli i załadowali pod płachtę spory zamczysty kufer. Wreszcie z karczmy wyszedł wysoki typ w bobrowym kołpaku i płaszczu z bobrowym kołnierzem.

– Kto zacz? – zaciekawił się Szarlej. – Inkwizytor?

– Bliskoś trafił – odrzekła półgłosem Dzierżka de Wirsing. – To kolektor. Podatek ściąga.

– Jaki podatek?

– Specjalny, jednorazowy. Na wojnę. Z kacerzami.

– Czeskimi?

– Są inni? – Dzierżka wykrzywiła się znowu. – A podatek uchwalili panowie na Reichstagu we Frankfurcie. Czyj majątek większy niż dwa tysiące guldenów, ma zapłacić guldena, czyj mniejszy – guldena pół. Każdy giermek z rycerskiego rodu dać ma trzy guldeny, rycerz pięć, baron dziesięć… Wszyscy duchowni uiścić mają pięć od sta ze swego rocznego dochodu, duchowni bez dochodów – dwa grosze…

Szarlej wyszczerzył w uśmiechu swe białe zęby.

– Brak dochodów zadeklarowali pewnie wszyscy duchowni. Z dopiero co wspomnianym biskupem wrocławskim na czele. A jednak skrzyneczkę musiało podnieść czterech krzepkich drabów. Eskorty zaś naliczyłem ośmiu. Dziwi, iż tak sensownego ciężaru strzeże tak nieliczna grupa.

– Eskorta się wymienia – wyjaśniła Dzierżka. – Na całej trasie. Którego rycerza dziedzina, ten dostarcza zbrojnych. Dlatego w tej chwili tak ich mało. To jest, Szarleju, jak z tym przejściem Żydów przez Morze Czerwone. Żydzi przeszli, Egipcjanie jeszcze nie nadciągnęli…

– A morze się rozstąpiło – Szarlej też znał ten dowcip. – Rozumiem. Cóż, Dzierżko, będziemy się żegnać. Dzięki piękne za wszystko.

– Podziękujesz za chwilę. Bo zaraz każę wyszykować ci konika. Byś nie musiał drałować na piechotę. I miał jakieś szansę, gdy dojdzie cię pościg. Nie myśl tylko, że to z miłosierdzia i dobroci serca. Zwrócisz mi pieniądze przy sposobności. Czterdzieści reńskich. Nie rób min. Cena jak dla brata! Wdzięcznym być powinieneś.

– I jestem – uśmiechnął się demeryt. – Jestem, Dzierżko. Dzięki przeogromne. Zawsze można było na ciebie liczyć. A żeby nie wyszło, żem tylko do brania skory, proszę, oto prezent dla ciebie.

– Sakiewki – chłodno stwierdziła fakt Dzierżka. – Niebrzydkie. Srebrną nicią wyszywane. I perłami. Ładnymi nawet. Choć fałszywymi. Ale dlaczego trzy?

– Bom hojny. To jeszcze nie wszystko – Szarlej zniżył głos, rozejrzał się. – Trzeba ci wiedzieć, Dzierżko, że obecny tu młody Reinmar ma pewne… Hmmm… Zdolności. Zgoła niezwykłe, by nie rzec… magiczne.

– Hę? - Szarlej przesadza – żachnął się Reynevan. – Jestem medykiem, nie magikiem…

– Właśnie – wpadł mu w słowo demeryt. – Gdybyś potrzebowała jakiegoś eliksiru albo filtru… Miłosnego, dajmy na to… Afrodysjaku… Czegoś na potencję…

– Na potencję – powtórzyła w zamyśleniu. – Hmm… Mogłoby się przygodzie…

– No proszę. Nie mówiłem?

– …dla ogierów – dokończyła Dzierżka de Wirsing. -Ja z miłością sobie sama radzę. I jeszcze całkiem gracko obywam się bez czarnoksięstwa.

– Poproszę o utensylia do pisania – rzekł po chwili ciszy Reynevan. – Wypiszę receptę.

Wyszykowanym konikiem okazał się ów zgrabny cisawy palefrois, ten sam, którego znaleźli na przesiece. Reynevan, który wieszczbom leśnych czarownic początkowo wiary raczej nie dawał, teraz zadumał się głęboko. Szarlej zaś wskoczył na konia i dziarsko obkłusował majdan. Demeryt ujawnił kolejny talent – powodowany pewną ręką i mocnymi kolanami cisek szedł jak po sznurku, pięknie unosząc nogi i wysoko trzymając głowę, zaś w niewymuszenie eleganckiej pozycji jeździeckiej Szarleja największy znawca i mistrz hippiki nie znalazłby nic do skrytykowania. Koniuchy i zbrojni z eskorty zaklaskali w dłonie. Nawet opanowana Dzierżka de Wirsing zacmokała z uznaniem.

– Anim wiedziała – mruknęła – że tyli z niego kawalkator. Iście, nie zbywa mu na talentach.

– Prawda.

– Ty zaś, krewniaku – odwróciła się – uważaj na siebie. Polowanie trwa na husyckich emisariuszy. Na obcych i przybyszów wszędzie teraz bacznie patrzą, a o wypatrzonych zaraz donoszą. Bo kto nie doniesie, sam w podejrzeniu. Tyś zaś nie dość, że obcy i przybysz, to jeszcze twoje imię i ród znane się na Śląsku zrobiły, coraz więcej ludzi ma na Bielawę wyostrzone uszy. Wymyśl sobie coś.

Nazwij się… Hmm… Żeby imię choć to samo zostało i nie myliło ci się cięgiem… Niechaj tedy będzie… Reinmar von Hagenau.

– Przecież – uśmiechnął się Reynevan – tak nazywał się sławny poeta…

– Nie grymaś. A zresztą czasy mamy trudne. Kto w takich pamięta nazwiska poetów?

Szarlej zakończył pokaz krótkim, acz energicznym galopem, wrył konia, aż prysnął żwir. Podjechał, zmuszając ciska do kroków tak tanecznych, że znowu zarobił na aplauz.

– Wdała bestyjka – powiedział, klepiąc źrebca po szyi. – I ścigła. Jeszcze raz dziękuję, Dzierżko. Bywaj.

– Bywajcie. I niech Bóg prowadzi.

– Do widziska.

– Do obaczyska. Oby w lepszych czasach.

Загрузка...