Rozdział siedemnasty

w którym w raubritterskim siodle Kromolin Reynevan robi znajomości, je, pije, przyszywa ucięte uszy i uczestniczy w tingu anielskiej milicji. Do czasu, gdy do Kromolina przybywają zupełnie niespodziewani goście.


Z punktu widzenia strategii i obronności, raubritterska osada Kromolin była ulokowana korzystnie – leżała na wyspie, utworzonej przez szeroką i zamuloną odnogę rzeki Jadkowej. Przystęp dawał skryty wśród wierzb i wiklin most, ale przystępu można było łatwo bronić – świadczyły o tym zapory, kozły i kolczaste kobylice, najwyraźniej przygotowane po to, by w razie konieczności drogę zatarasować. Nawet w półmroku zapadającego zmierzchu widoczne były dalsze elementy fortyfikacji – zasieki i zaostrzone pale, wbite w bagnisty brzeg. Przy samym wjeździe most dodatkowo przegrodzony był grubym łańcuchem, ale ten został natychmiast zdjęty przez pachołków – zanim jeszcze Notker von Weyrach zdążył zadąć w róg. Niewątpliwie wcześniej dostrzeżono ich z czatowni, wznoszącej się nad olszynką.

Wjechali na wyspę, między kryte darnią klecie i szopy. Głównym, podobnym do fortecy budynkiem był, jak się okazało, młyn, to, co mieli za odnogę rzeki okazało się młynówką. Stawidła były podniesione, młyn pracował, koło huczało, woda lała się z szumem, pieniąc białą pianą. Zza młyna i strzech chałup widać było poświatę licznych ogni. Słychać było muzykę, krzyki, rejwach.

– Hulają – odgadł Tassilo de Tresckow.

Zza chałup wypadła rozchełstana i rozchichotana dziewka z powiewającym warkoczem, ścigana przez grubego bernardyna. Oboje wpadli do stodółki, z której po chwili rozległy się śmiechy i piski.

– No proszę – mruknął Szarlej. – Zupełnie jak w domu. Minęli ukrytą w chaszczach, ale dekonspirującą się smrodem latrynę, wyjechali na majdan, pełen ludzi, jasny od ogni, rozbrzmiewający muzyką i gwarem. Dostrzeżono ich, od razu zjawiło się przy nich kilku pachołków i giermków. Zsiedli, o rycerskie konie natychmiast zadbano. Szarlej mrugnięciem dał znak Samsonowi, olbrzym westchnął i odszedł ze służbą, ciągnąc za sobą wierzchowce. Notker von Weyrach oddał armigerowi hełm, ale miecz wziął pod pachę.

– Dużo ludzi zjechało – zauważył.

– Dużo – potwierdził sucho armiger. – A mówią, więcej będzie.

– Chodźcie, chodźcie – ponaglił, zacierając dłonie, Rymbaba. – Głodnym!

– Prawda! – zawtórował Kuno Wittram. – I pić się chce! Przeszli obok buchającej żarem, śmierdzącej węglem i dzwoniącej metalem kuźni, kilku kowali czarnych jak cyklopi uwijało się tam przy robocie, której mieli pełne ręce. Przeszli obok stodoły, którą zamieniono na rzeźnię – w szeroko rozwartych wrotach widać było wiszące za nogi sprawione tusze kilku wieprzy i wielkiego wołu, z tego ostatniego, rozpłatanego właśnie, wywalano do balii wnętrzności. Przed stodołą płonęły ogniska, nad żarem skwierczały na rożnach prosiaki i barany. Parowały i urzekały wonią osmolone kotły i sagany. Obok, na ławach, za stołami lub wprost na ziemi, siedzieli jedzący, wśród rosnących gór ogryzionych kości kłębiły się i gryzły psy. Świeciła oknami i lampami podsienia karczma, z której co i rusz wytaczano beczki, natychmiast oblegane przez spragnionych.

Otoczony zabudowaniami majdan zalany był migotliwym światłem płonących maźnic. Kręciło się tu sporo ludzi, wieśniaków, pachołków, giermków, dziewek, handlarzy, żonglerów, bernardynów, franciszkanów, Żydów i Cyganów. I sporo rycerzy i armigerów, w zbroi i nieodmiennie z mieczami u pasa lub pod pachą.

Rynsztunek rycerzy określał ich status i stan majątkowy. Większość była w pełnej płycie, a kilku wręcz pyszniło się wyrobami norymberskich, augsburskich i insbruckich mistrzów sztuki płatnerskiej. Byli jednak i tacy, których stać było tylko na płytę niekompletną, na noszone na kolczym pancerzu napierśniki, obojczyki, opachy lub nabiodrki.

Przeszli obok spichrza, na schodach którego koncertowała grupa grajków wagantów, rzępoliły gęśle, piskały fujarki, buczała basetla, grały fletnie i rożki. Waganci podskakiwali do rytmu, podzwaniały przy tym przyszyte do ich strojów dzwoneczki i brzękadełka. Opodal, na drewnianym podeście, kilku rycerzy tańczyło, jeśli można było tak nazwać skoki i hołubce kojarzące się raczej z chorobą świętego Wita. Czyniony przez nich na deskach łomot prawie zagłuszał gędźbę, a wzbijany kurz unosił się wiercącą w nosie chmurą. Dziewki i Cyganki śmiały się i piszczały cieniej od goliardzkich piszczałek.

Na środku majdanu, na wielkim, wytyczonym na rogach maźnicami kwadracie udeptanej ziemi oddawano się rozrywkom bardziej męskim. Rycerze w zbrojach poddawali próbom wzajemne umiejętności w posługiwaniu się orężem i wytrzymałość blach. Dzwoniły klingi, hukały o tarcze topory i morgensterny, rozbrzmiewały dosadne klątwy i zachęcające okrzyki widzów. Dwóch rycerzy, z tego jeden ze złotym karpiem Glaubitzów na tarczy, bawiło się dość ryzykownie, bo bez hełmów. Glaubitz zadawał ciosy mieczem, jego przeciwnik, osłaniając się puklerzem, próbował chwycić broń w zęby łamacza głowni.

Reynevan stanął, by przyglądać się walce, ale Szarlej pociągnął go za łokieć, nakazując iść za raubritterami, których najwyraźniej jadło i napoje interesowały bardziej niż orężne zapasy. Niebawem znaleźli się w samym środku uczty i zabawy. Przekrzykując zgiełk, Rymbaba, Wittram i de Tresckow witali się ze znajomymi, wymieniali uściski dłoni i walnięcia w plecy. Wkrótce wszyscy, wliczając Szarleja i Reynevana, siedzieli już w ścisku za stołem, ogryzali z mięsa wieprzowe i baranie łopatki i spełniali kubki pod życzenia zdrowia, szczęścia i tego, by się nam dobrze działo. Gardząc czymś tak nikczemnie małym jak kubek, srodze widać spragniony Rymbaba pił miód z mieszczącego garniec ceberka, złocisty trunek lał mu się z wąsów na napierśnik.

– Zdrowia! W ręce wasze!

– Na honor, w wasze!

– Żeby nam się dobrze działo!

Oprócz walczącego na majdanie Glaubitza byli wśród raubritterów i inni, którzy najwyraźniej nie uważali, by zbójecki proceder hańbił rodowy herb i wcale się z owym nie kryli. Niedaleko Reynevana miażdżył zębami chrząstki dryblas w jace z herbem rodu Kottwitzów – czerwonym haikiem w polu srebrnym. W pobliżu kręcił się drugi, kędzierzawy, noszący Różę, herb Porajów, polskich rycerzy takim właśnie skrzykujących się cri de guerre. Jeszcze inny, szeroki w barach jak tur, odziany był w lentner ozdobiony złotym rysiem. Reynevan nie pamiętał, co to za herb, ale wnet mu przypomniano.

– Pan Bożywoj de Lossow – dokonał prezentacji Notker von Weyrach. – Panowie Szarlej i Hagenau.

– Na honor – Bożywoj de Lossow wyjął z ust świńskie żebro, tłuszcz kapnął na złotego rysia. – Na honor, powitać. Hagenau, hmm… Potomek jaki tego słynnego poety?

– Nie.

– Aha. Tedy napijmy się. Zdrowia!

– Zdrowia.

– Pan Wencel de Hartha – przedstawiał kolejnych podchodzących Weyrach. – Pan Buko von Krossig.

Reynevan przyjrzał się ciekawie. Noszący lamowaną mosiądzem zbroję Buko von Krossig był osobą na Śląsku sławną, zwłaszcza od ubiegłorocznych Zielonych Świątek, kiedy to dopuścił się głośnej grabieży na orszaku i osobie kustosza głogowskiej kolegiaty. Teraz, zmarszczywszy czoło i zmrużywszy powieki, sławny raubritter wpatrywał się w Szarleja.

– Czy my się nie znamy? Czyśmy się już gdzie nie widzieli?

– Nie wykluczam – odparł swobodnie demeryt. – Może w kościele?

– Zdrowia!

– Szczęścia!

– Żeby nam się!

– …rada – mówił Buko von Krossig do Weyracha. – Będziemy radzić. Niech jeno wszyscy zjadą. Traugott von Barnhelm. I Ekhard von Sulz.

– Ekhard Sulz – skrzywił się Notker von Weyrach. – No jasne. Ten wszędy nos wściubi. A o czym to radzić mamy?

– O wyprawie – rzekł rycerz siedzący opodal, dystyngowanie niosąc do ust kawałki mięsa, które sztyletem odrzynał z trzymanego w garści udźca. Miał długie, silnie szpakowate włosy, zadbane dłonie i oblicze, którego szlachetności nie kaziły nawet stare szramy.

– Podobno – powtórzył – wyprawa się szykuje.

– A na kogóż to, panie Markwarcie? Szpakowaty nie zdążył odpowiedzieć. Na majdanie wszczęło się zamieszanie i rwetes. Ktoś klął, ktoś wrzeszczał, urwanie zaskomlał kopnięty pies. Ktoś gromko wołał cyrulika lub Żyda. Lub obu.

– Słyszycie? – wskazał głową szpakowaty, uśmiechając się drwiąco. – Rychło w czas. Co tam się stało? Hę? Panie Jaśku?

– Otto Glaubitz poszczerbił Johna Schoenfelda – odrzekł zdyszany rycerz z wąsami cienkimi i opadającymi jak u Tatara. – Medyka mu trza. A ów uszedł. Przepadł, parch, szelma.

– A kto się wczoraj odgrażał, że nauczy Żyda jeść obyczajnie? Kto się brał przemocą karmić go świniną? Kogom prosił, by w pokoju ostawić nieboraka? Kogom upominał?

– Jako zwykle praw byliście, cny panie von Stolberg – przyznał niechętnie wąsaty. – Ale co nam teraz czynić? Schoenfeld krwawi jak wieprz, a po cyruliku jeno jego żydowskie przyrządy ostały…

– Dawać tu te przyrządy – rzekł głośno i bez zastanowienia Reynevan. – I dawać tu rannego. I światła, więcej światła!

Rannym, który po chwili z hukiem zbroi wylądował na stole, okazał się ów z majdanu, jeden z walczących bez hełmu. Skutkiem nierozwagi okazał się rozrąbany aż do kości policzek i nadcięte mocno, zwisające ucho. Ranny klął i rzucał się, krew obficie lała się na lipowe deski stołu, plamiła mięso, wsiąkała w chleb.

Przyniesiono sakwę medyka, w świetle kilku skwierczących łuczyw Reynevan zabrał się do pracy. Znalazł flakon z larendogrą, wylał zawartość na ranę, przy tej operacji pacjent zatrzepotał jak jesiotr i o mało nie spadł ze stołu, musiano go więc przytrzymać. Reynevan prędko nawlókł dratwą krzywą igłę i wziął się do szycia, starając się robić w miarę równe ściegi. Operowany jął potwornie bluźnić, plugawię dotykając niektórych dogmatów religijnych, szpakowaty Markwart von Stolberg zatkał mu więc usta kawałem schabu. Reynevan podziękował wzrokiem. I szył, szył i wiązał pod ciekawym wzrokiem oblegającej stół publiki. Ruchami głowy opędzając się od ciem, gęsto lecących do pochodni, skupiał się na tym, by przytwierdzić ucięte ucho jak najbliżej pierwotnej lokalizacji.

– Czyste płótno – poprosił po jakimś czasie. Natychmiast złapano i odarto z koszuli jedną z przyglądających się dziewek, protesty uciszono, dając jej parę razy w papę.

Reynevan dokładnie i grubo obandażował głowę rannego poprutym na pasy lnem. Ranny, o dziwo, nie zemdlał, lecz usiadł, niewyraźnie powiedział coś o świętej Łucji, zajęczał, zastękał i uścisnął Reynevanowi dłoń. Zaraz potem wszyscy inni wzięli się do ściskania, gratulując medykowi dobrej roboty. Reynevan gratulacje przyjmował, uśmiechnięty i dumny. Choć świadom był, że z uchem nie bardzo mu poszło, to jednak na licznych otaczających go gębach widział ślady po ranach zszytych dużo gorzej. Ranny bełkotał coś spod bandaży, ale nikt go nie słuchał.

– A co? Zuch, nieprawdaż? – obok przyjmował gratulacje Szarlej. – Doctus doctor, niech mnie diabli. Dobry medyk, hę?

– Dobry – przyznał, wcale nie okazując skruchy, winowajca, ów Glaubitz ze złotym karpiem w herbie, wręczając Reynevanowi kubek miodu. – I trzeźwy, a to wśród konowałów rzadkość. Miał Schoenfeld szczęście!

– Miał szczęście – skomentował zimno Buko von Krossig – boś to ty go ciął. Gdybym to był ja, nie byłoby co szyć.

Zainteresowanie zdarzeniem spadło nagle, przerwane przez nowych gości, wjeżdżających na kromoliński majdan. Raubritterzy zaszumieli, zapanowało podniecenie, świadczące, że nie byle kto wjeżdża. Reynevan przyjrzał się, wycierając ręce.

Kawalkadę kilkunastu zbrojnych wiodło trzech jeźdźców. W środku jechał łysiejący grubas w czarno emaliowanej płycie, mający po prawicy rycerza z ponurą gębą i ukośną blizną na czole, a po lewicy księdza lub mnicha, ale z kordem u boku i w żelaznym obojczyku na kolczudze wdzianej wprost na habit.

– Przyjechali Barnhelm i Sulz – ogłosił Markwart von Stolberg. – Do karczmy, panowie rycerze! Na ting! Dalej, dalej! Zawołać mi tych, co się z dziewkami gżą po sąsiekach! Pobudzić śpiących! Na ting!

Powstało małe zamieszanie, niemal każdy z udających się na naradę rycerzy zaopatrywał się w coś do jedzenia i picia. Gromko i groźnie wzywano pachołków, by wytaczali nowe antałki i kufy. Wśród tych, którzy na wezwanie przybiegli, pojawił się i Samson Miodek. Reynevan cichaczem przyzwał go i zatrzymał przy sobie. Chciał oszczędzić towarzyszowi losu służby, której raubritterzy nie żałowali kuksańców i kopniaków.

– Idźcie na ten ting – rzekł Szarlej. – Wmieszajcie się w tłum. Dobrze będzie wiedzieć, co planuje to towarzystwo.

– A ty?

– Mam chwilowo inne plany – demeryt złowił wzrokiem płomienne oczy kręcącej się w pobliżu Cyganki, urodziwej, choć nieco przysadzistej, ze złotymi pierścionkami powplatanymi w kruczoczarne loki. Cyganka mrugnęła do niego.

Reynevan miał chęć na komentarz. Ale zwalczył ją w sobie.

W karczmie był ścisk. Pod niską powałą snuł się dym i smród. Woń ludzi od dawna nie zdejmujących zbroi, to znaczy odór żelaza i nie tylko. Rycerze i armigerzy pogrupowali ławy tak, by utworzyć coś w rodzaju imitacji okrągłego stołu króla Artura, ale daleko nie dla wszystkich starczyło tam miejsca. Duża część stała. Wśród tych, na końcu, by nie rzucać się w oczy, Reynevan i Samson Miodek.

Ting otworzył, witając co znaczniejszych z imienia, Markwart von Stolberg. Zaraz potem głos zabrał Traugott von Barnhelm, ów nowo przybyły, otyły i łysawy, w blachach pokrytych czarną emalią.

– Rzecz, znaczy się, w tym – zagaił, ze szczękiem kładąc przed sobą miecz w pochwie – że Konrad, biskup Wrocławia, zwołuje zbrojnych pod swe znaki. Znaczy się, zbiera wojsko, żeby znowu uderzyć na Czechów, znaczy się, na kacerzy. Będzie, znaczy się, krucjata. Uwiadomił mnie przez poufnika pan starosta Kolditz, że kto chce, może się do wojska krzyżowego zaciągnąć. Winy będzie krzyżowiec miał przebaczone, a co zarobi, to jego. Konradowi popi gadali przy tym różności, jednako nie spamiętałem, ale jest tu pater Hiacynt, com go, znaczy się, wziął po drodze, on wam to lepiej wyłoży.

Pater Hiacynt, ów ksiądz w zbroi, wstał, rzucił na stół własną broń, ciężki i szeroki kord.

– Błogosławiony Pan – zagrzmiał jak z ambony, wznosząc ręce kaznodziejskim gestem – opoka moja! On moje ręce zaprawia do walki, moje palce do wojny! Bracia! Wiara odeszła! W Czechach kacerska zaraza nabrała sił nowych, ohydny smok husyckiej herezji unosi łeb obmierzły! Czyż wy, pasowani rycerze, będziecie patrzeć na to obojętnie, gdy pod znaki krzyżowe garną się tłumnie ludzie stanów niższych? Gdy widząc, że husyci wciąż żyją, co rano płacze i frasuje się Matka Boska? Szlachetni panowie! Przypominam wam słowa świętego Bernarda: zabić nieprzyjaciela dla Chrystusa to zyskać go dla Chrystusa!

– Do rzeczy – wtrącił ponuro Buko von Krossig. – Streszczaj się, pater.

– Husyci – pater Hiacynt walnął w stół obu pięściami naraz – Bogu są wstrętni! Bogu więc będzie miłe, gdy uderzym w nich mieczem, nie pozwalając, by wciągali dusze w swój błąd i plugastwo! Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć! Śmierć tedy, śmierć czeskim odszczepieńcom, ogień i zagłada kacerskiej zarazie! Dlatego powiadam i proszę, imieniem jego dostojności biskupa Konrada, obleczcie, bracia rycerze, na zbroje znak krzyża, stańcie się anielską milicją! A będą wam grzechy i winy odpuszczone, tak na tym padole, jak i na Sądzie Bożym. A co który zarobi, to jego.

Czas jakiś panowała cisza. Komuś się odbiło, komuś przeciągle zaburczało w brzuchu. Markwart von Stolberg odchrząknął, podrapał się za uchem, powiódł wzrokiem dookoła.

– I cóż – zagaił – powiecie, panowie rycerze? Hę? Panowie anielska milicja?

– Należało się tego spodziewać – przemówił jako pierwszy Bożywoj de Lossow. – Gościł we Wrocławiu legat Branda, z orszakiem bogatym, ha, dumałem nawet napaść gdzieś na krakowskim trakcie, ale eskorta była za silna. Nie tajna to rzecz, że kardynał Branda do krucjaty wzywa. Dojedli husyci rzymskiemu papie!

– Bo też i prawda, że w Czechach faktycznie nie jest wesoło – dodał Jaśko Chromy z Łubni, znany już Reynevanowi raubritter o wąsach jak u Tatara. – Oblężone są twierdze Karlsztajn i Żebrak, mogą paść lada dzień. Widzi mi się, że jeśli my w porę czegoś z Czechami nie zrobimy, to Czesi coś zrobią z nami. Trza to, widzi mi się, pod rozwagę wziąć.

Ekhard von Sulz, ten z ukośną blizną na czole, zaklął, walnął dłonią w rękojeść miecza.

– Jest mi co rozważać! – parsknął. – Dobrze gada pater Hiacynt: śmierć kacerzom, ogień i zagłada! Bij Czecha, kto cnotliwy! A przy okazji obłowimy się, bo i słusznie to, by za grzech była kara, a za cnotę nagroda.

– Prawda to – odezwał się Woldan z Osin – że krucjata to duża wojna. A na dużej wojnie rychlej się ludzie bogacą.

– Rychlej też – zauważył kędzierzawy Poraj – po łbie biorą. I mocniej.

– Lękliwy się zrobiłeś, panie Błażeju – zawołał Otto Glaubitz, rębacz uszu. – A czego się tu bać? Raz matka rodziła! A tutaj co, nie nadstawiamy szyi, na przemysł chodząc? A czym się tu wzbogacisz? Co tu urwiesz? Kupcowi sakiewkę? A tam, w Czechach, w walnym boju, jak poszczęści ci się rycerza żywym wziąć, możesz żądać okupu nawet i dwieście kóp groszy. Powalisz zaś, weźmiesz konia, zbroję z ubitego, to jest najmniej dwadzieścia grzywien, licz jak chcesz. A miasto jakie zdobędziem…

– No! – podochocił się Paszko Rymbaba. – Miasta tamój bogate, w zamkach skarbce pełne. Choćby ten Karlsztajn, o którym wciąż się gada. Dobędziemy i złupimy…

– Ot, wymyślił – parsknął rycerz z czerwonym balkiem w herbie. – Toć Karlsztajn nie w husyckim, lecz katolickim ręku. Oblężona jest twierdza przez heretyków, krucjata ma iść na odsiecz właśnie! A ty, Rymbaba, głupi capie, nic się na polityce nie rozumiesz.

Paszko Rymbaba poczerwieniał i nastroszył wąsy.

– Ty bacz, Kottwitz – wrzasnął, wyciągając zza pasa czekan – kogo głupim zwiesz! O politykę nie stoję, ale na tym, jak w łeb dać, to ja się rozumiem dość!

Pax, pax – uspokoił Bożywoj de Lossow, przemocą nieledwie sadzając Kottwitza, który już przechylał się przez stół z dłonią zaciśniętą na mizerykordii. – Spokój! Obaj! Zupełnie jak dzieci! Nic, tylko schlać się i do nożów.

– A pan Hugo praw – dodał Traugott von Barnhelm. – Iście nie przyswajasz ty, Paszko, politycznych arkanów. Toć o krucjacie mówim. Wiesz li ty, co to krucjata? To tak, jak Gotfryd de Bouillon, jak Ryszard Lwie Serce, znaczy się, wiecie, rozumiecie, Jeruzalem i w ogóle. Nie?

Raubritterzy pokiwali głowami, ale Reynevan stawiał każde pieniądze, że nie każdy pojął. Buko von Krossig wypił duszkiem kubek, walnął nim o stół.

– Jebał pies – ogłosił trzeźwo – Jeruzalem, Ryszarda Lwie Serce, bulion, politykę i religię. Będziem łupić i tyle, kogo popadnie i kto podleci, czort z nim i z jego wiarą. Niesie wieść, że tak Polacy w Czechach czynią, Fedor z Ostrogu, Dobko Puchała i insi. Nieźle się już, mówią, nachapali. A my, anielska milicja, to co, gorsi?

– Nie gorsi! – wrzasnął Rymbaba. – Dobrze Buko gada!

– Na mękę Pańską, dobrze!

– Na Czechy!

Podniósł się rwetes. Samson nachylił się nieznacznie ku uchu Reynevana.

– Wypisz wymaluj – szepnął – Clermont w roku tysiąc dziewięćdziesiątym piątym. Tylko patrzeć chóralnego Dieu le veult.

Wielkolud mylił się jednak, euforia trwała nader krótko, zgasła, niby słomiany ogień, stłumiona przekleństwami i groźnymi spojrzeniami sceptyków.

– Nazwani Puchała i Ostrogski – odezwał się milczący do tej pory Notker Weyrach – nachapali się, bo wojują po zwycięskiej stronie. Tej, co bije, a nie tej, co jest bita. Jak do tej pory krzyżowcy z Czech więcej przywozili guzów niźli bogactw.

– Prawda – potwierdził po chwili Markwart von Stolberg. – Opowiadali ci, co byli pod Pragą w roku dwudziestym, jak to Miśniacy Henryka Isenburga uderzyli na Wzgórze Witkowskie. I jak uciekli, zostawiając pod szańcem górę trupów.

– Husyccy księża – dodał, kiwając głową, Wencel de Hartha – bili się pono na tym szańcu u boku wojaków, a wyli przy tym jako wilcy, zgroza brała. Nawet baby tam wojowały, tłukły cepami, jak szałem jęte… A tych, co żywi wpadli husytom w łapy…

– Bajanie! – machnął ręką pater Hiacynt. – Zresztą na Witkowie był Żiżka. I diabelska moc, której się zaprzedał. A teraz nie ma już Żiżki. Rok mija, jak się w piekle smaży.

– Nie było – powiedział Tassilo de Tresckow – Żiżki pod Wyszehradem, w dzień Wszystkich Świętych. A tam, chociaż czterokrotną mieliśmy przewagę, srogie wzięliśmy od husytów baty. Okrutnie nas zbili, stłukli i pogonili tak, że do dziś wstyd wspominać, jakeśmy stamtąd uciekali. W popłochu, na oślep, byle dalej, dopokąd konie nie zaczęły charczeć… A pięć setek trupów zaległo pole. Znamienitsi z czeskich i morawskich panów: Henryk z Plumlova, Jarosław ze Szternberka… Z Polski pan Andrzej Balicki herbu Topór. Z Łużyc pan von Rathelau. Z naszych zaś, ze Ślązaków, pan Henryk von Laasan…

– Pan Stosz z Schellendorfu – dokończył w ciszy Stolberg. – Pan Piotr Schirmer. Nie wiedziałem, że byłeś pod Wyszehradem, paaie Tassilo.

– Byłem. Bom poszedł, jak głupi, ze śląskim wojskiem, z Kantnerem Oleinickim i Rumpoldem z Głogowa. Tak, tak, panowie, Żiżkę diabli wzięli, ale są w Czechach insi, co nie gorzej bić umieją. Pokazali to pod Wyszehradem, wtedy, w dzień Wszystkich Świętych: Hynek Kruszyna z Lichtenburka, Hynek z Kolsztajnu, Wiktoryn z Podiebrad. Jan Hviezda. Rohacz z Dube. Zapamiętajcie sobie te nazwiska. Bo je usłyszycie, z krucjatą się do Czech wybrawszy.

– O, wa – przerwał ciężką ciszę Hugo Kottwitz. – Strachy na Lachy! Pobili was, boście sami bić się nie umieli. Wojowałen i ja z husytami, w roku dwudziestym pierwszym, pod panem Putą z Czastolovic. Pod Petrovicami daliśmy kacerzom bobu, że wióry leciały! Potem nawiedziliśmy miechem i ogniem kraj chrudimski, puściliśmy z dymem Żampach i Litice. I braliśmy łup, aż hej! Zbroja, co ją noszę, bawarskiej roboty, stamtąd właśnie…

– Próżno ględzić – uciął Stolberg. – Trza wreszcie coś uradzić. Idziem do Czech czy nie?

– Ja idę! – oznajmił gromko i dumnie Ekhard von Sulz. – Pienić trza kąkol herezji, ot co. Wypalać trąd, nim wszystko stoczy.

– Ja też idę – rzekł de Hartha. – Muszę łupu nabrać. W potrzebie jestem. Żenić się zamiaruję.

– Na zęby świętej Apolonii! – wyrwał się Kuno Wittram. – Łupem i ja nie pogardzę!

– Łup jedno – bąknął niepewnie nieco Woldan z Osin – ale pono kto weźmie krzyż, grzechy będzie miał na pytel odpuszczone. A nagrzeszyło się… Oj, nagrzeszyło!

– Ja nie idę – rzekł krótko Bożywoj de Lossow. – Nie będę guza szukał po obcych stronach.

– Ja nie idę – rzekł spokojnie Notker Weyrach. – Bo jeśli Sulz idzie, znaczy, sprawa jest śliska i śmierdzi.

Znowu wybuchła wrzawa, posypały się klątwy, przemocą posadzono Ekharda Suiza z kordem już do połowy dobytym.

– Mnie – rzekł, gdy się uspokoiło, Jaśko Chromy z Łubni – jeśli gdzie iść, to wolej do Prus. Z Polakami na Krzyżaków. Albo vice versa. Zależy, kto lepiej zapłaci.

Przez chwilę wszyscy gadali i przekrzykiwali jeden drugiego, wreszcie gestami uciszył towarzystwo kędzierzawy Poraj.

– Ja na tę krucjatę nie ruszę – oznajmił w ciszy. – Bo nie pójdę na sznurek do biskupów i popów. Nie dam, by mię jako psa na kogo szczuli. Co to za krzyżowa wyprawa? Na kogo? Czesi nie Saraceni. Do boju monstrancję przed sobą niosą. A że im się nie podoba Rzym? Papa Odo Colonna? Branda Castiglione? Nasz biskup Konrad i insi prałaci? Nie dziwię się. Mnie też się nie podobają.

– Breszesz ty, Jakubowski! – rozdarł się Ekhard von Sulz. – Czesi kacerze są! Heretycką naukę wyznają! Kościoły palą! Diabłu cześć oddają!

– Goli chadzają!

– A żony – krzyknął pater Hiacynt – to chcą, by wspólne były! Chcą…

– Pokażę wam – przerwał gromko Poraj – czego Czesi chcą. A wy, wierę, zastanowicie się, z kim tu, a przeciw komu iść trzeba.

Na dany znak zbliżył się niemłody goliard w czerwonym rogatym kapturze i kabacie z powycinaną w ząbki baskiną. Goliard wyciągnął zza pazuchy zwinięty pergamin.

– Niech wiedzą wszyscy wierni chrześcijanie – przeczytał donośnie i dźwięcznie – że Królestwo Czeskie niezmiennie trwa i z Bożą pomocą trwać będzie, na śmierć i życie, przy niżej spisanych artykułach. Po pierwsze: by w Królestwie Czeskim swobodnie i bezpiecznie głoszono słowo Boże i by księża głosili je bez przeszkód…

– Co to jest? – zawołał von Sulz. – Skąd ty to masz, grajku?

– Niechaj go – zmarszczył się Notker von Weyrach. – Skąd ma, to ma. Czytaj, chłopie.

– Po drugie: by Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane były pod postacią obojga chleba i wina wszystkim wiernym…

– Po trzecie: by księżom odebrano i zniesiono ich świecką władzę nad bogactwem i dobrem doczesnym, aby dla zbawienia swego wrócili do reguły Pisma i żywota, jaki wiódł Chrystus ze swymi apostołami.

– Po czwarte: by wszystkie grzechy śmiertelne i inne występki przeciw prawu bożemu karano i potępiono…

– Kacerskie pismo! Samo słuchanie to grzech! Kary bożej się nie boicie?

– Zawrzyj gębę, pater!

– Cisza! Niech czyta!

– …wśród księży: świętokupstwo, kacerstwo, branie pieniędzy za chrzest, za bierzmowanie, za spowiedź, za komunię, za oleje święte, za wodę świeconą, za msze i modlitwy za zmarłych, od postów, od bicia w dzwony, za probostwa, za stanowiska i prałatury, za dostojeństwa, za odpusty…

– A co? – wziął się pod boki Jakubowski. – Nieprawda może?

– Dalej: wynikające stąd herezje i hańbiące kościół Chrystusowy cudzołóstwo, przeklęte płodzenie synów i córek, sodomia i inne rozpusty, gniew, kłótnie, zwady, obmowa, dręczenie prostego ludu, ograbianie go, ściąganie opłat, danin i ofiar. Każdy sprawiedliwy syn swej matki, kościoła świętego, powinien to wszystko odrzucić, wyrzec się, nienawidzić jak diabła i mieć to w obrzydzeniu…

Dalsze czytanie zakłóciła ogólna wrzawa i zamieszanie, podczas którego, jak zauważył Reynevan, goliard wymknął się cichcem wraz ze swym pergaminem. Raubritterzy wrzeszczeli, klęli, popychali się, skakali sobie do oczu, ba, zaczęły już zgrzytać klingi w pochwach.

Samson Miodek trącił Reynevana w bok.

– Wydaje mi się – mruknął – że warto, byś rzucił okiem w okno. I to szybko.

Reynevan rzucił. I zmartwiał.

Na kromoliński majdan wjeżdżało stępa trzech konnych.

Wittich, Morold i Wolfher Sterczowie.

Загрузка...