Rozdział trzynasty

w którym po opuszczeniu klasztoru benedyktynów Szarlej wykłada Reynevanowi swą filozofią egzystencjalną, sprowadzającą sią – w uproszczeniu – do tezy, że wystarczą spuszczone spodnie i chwila nieuwagi, by ktoś nieżyczliwy dobrał ci się do dupy. Za chwilą życie potwierdza te wywody w całej rozciągłości i każdym detalu. Z opresji ratuje Szarleja ktoś, kogo czytelnik już zna -a raczej zdaje mu sią, że zna.


Egzorcyzmowanie u benedyktynów – choć w zasadzie uwieńczone sukcesem – wzmogło jeszcze niechęć Reynevana do Szarleja, niechęć budowaną, rzec by można, od pierwszego wejrzenia, a zyskującą na ostrości po wypadku z proszalnym dziadem. Reynevan zdążył już zrozumieć, ze jest od demeryta zależny i że nie da sobie bez niego rady, że w szczególności operacja wyswobodzenia jego ukochanej Adeli ma w pojedynkę znikome szansę powodzenia. Rozumienie rozumieniem, zależność zależnością, ale niechęć była, dokuczała i złościła jak naderwany paznokieć, jak utruszony ząb, jak drzazga w opuszku palca. A pozy i wypowiedzi Szarleja pogłębiały ją tylko.

Do sporu – czy, raczej dysputy – doszło wieczorem po opuszczeniu klasztoru, w całkiem, jak twierdził demeryt, niedużym już oddaleniu od Świdnicy. Paradoksalnie Reynevan wspomniał egzorcystyczne szelmostwa Szarleja i jął mu je wyrzucać podczas spożywania darów, dzięki szelmostwu zdobytych – na odchodnym wdzięczni benedyktyni wręczyli im bowiem pokaźne zawiniątko, zawierające, jak się okazało, żytni chleb, tuzin jabłek, kilkanaście jaj na twardo, pęto wędzonej jałowcowej kiełbasy i grubą polską kiszkę kaszaną.

W miejscu, gdzie zrujnowany częściowo jaz spiętrzył i rozlał rzeczkę, na suchym stoku na skraju boru, wędrowcy siedzieli zatem i jedli, przyglądając się słońcu, opuszczającemu się coraz to niżej ku szczytom sosen. I dysputując. Reynevan rozgalopował się nieco, wychwalając normy etyczne, a ganiać sowizdrzalstwo. Szarlej usadził go natychmiast.

– Nie przyjmuję – oświadczył, wypluwając skorupki niedokładnie obłupanego jajka – nauk moralnych od kogoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony.

– Ile razy jeszcze – uniósł się Reynevan – każesz sobie powtarzać, ze to nie to samo? Ze nie ma porównania?

– Jest, Reinmarze, jest.

– Ciekawe.

Szarlej oparł cheb o brzuch i ukroił kolejną pajdę.

– Różni nas – zaczął po chwili z pełnymi ustami – jak łatwo zauważyć, Doświadczenie i mądrość życiowa. Dlatego to, co ty robisz instynktownie, kierowany prostą, dziecięcą wręcz dążnością do zaspokojenia popędów, ja czynię z rozmysłu i planowo. Ale u podstaw leży wciąż to samo. Przekonanie mianowicie, ze wszech miar słuszne zresztą, ze liczę się ja, moje dobro i moja przyjemność, resztę zaś, o ile mojemu dobru i interesowi niczego nie przysparza, może spokojnie tiafić szlag, albowiem cóż ta reszta może mnie obchodzić, w niczym mi nie służąc. Nie przerywaj. Wdzięki twej luby Adeli były dla ciebie jak cukierek dla dziecka. By móc polizać i pociućkać, zapomniałeś o wszystkim, liczyła się tylko i wyłącznie twoja własna przyjemność. Nie, nie próbuj wyjeżdżać mi tu z miłością, cytować Petrarki i Wolframa von Eschenbach. Miłość to też przyjemność, i to jedna z najbardziej egoistycznych, jakie znam.

– Nie chcę tego słuchać.

In summa – ciągnął niewzruszenie demeryt – nasze programy egzystencjalne niczym się nie różnią, będąc opartymi o principium: wszystko, co czynię, ma służyć mnie. Moje własne dobro, błogość, wygoda i szczęśliwość są jedynie ważne, resztę pal diabli. Tym, co nas jednak różni…

– Więc jednak?

– …jest umiejętność perspektywicznego myślenia. Ja, mimo częstych pokus, powstrzymuję się w miarę możliwości od chędożenia cudzych żon, ponieważ perspektywiczne myślenie podpowiada, że nie tylko nie przyniesie mi to korzyści, ale wręcz przeciwnie: przysporzy kłopotów. Ubogich, jak owego przedwczorajszego dziada, nie rozpieszczam datkami nie ze skąpstwa, jeno dlatego, że taka dobroczynność nic nie daje, ba, wręcz szkodzi… grosza ubywa, a człowiek zarabia sobie na opinię durnia i frajera. A że frajerów i durniów infinitus est numerum, sam wyłudzam, co i ile się da. Nie stosując taryfy ulgowej wobec benedyktynów. I innych zakonów. Pojąłeś?

– Pojąłem – Reynevan ugryzł kęs jabłka – za co siedziałeś w pudle.

– Niczego nie pojąłeś. Ale czas na naukę jest, na Węgry daleka droga.

– A dotrę tam aby? Cało?

– Co chciałeś przez to powiedzieć?

– A bo słucham cię, słucham, i coraz większym czuję się frajerem. Który w każdej chwili może zostać ofiarą całopalną na ołtarzu twej własnej wygody. Ową resztą, którą pal diabli.

– No proszę – ucieszył się Szarlej – jednak czynisz postępy. Zaczynasz rozumować rozsądnie. Pomijając nieuzasadniony sarkazm, już zaczynasz łapać podstawową zasadę życiową: zasadę ograniczonego zaufania. Uczącą, że otaczający świat nieustannie na ciebie dybie, nigdy nie przepuści okazji, by wyrządzić ci zniewagę, przykrość lub krzywdę. Że tylko czeka, aż spuścisz portki, by natychmiast dobrać się do twej gołej dupy. Reynevan parsknął.

– Z czego – nie dał zbić się z pantałyku demeryt – płyną dwa wnioski. Primo: nigdy nie ufaj i nigdy nie wierz w intencje. Secundo: jeśliś sam wyrządził komuś przykrość lub krzywdę, nie gryź się tym. Byłeś zwyczajnie szybszy, zadziałałeś prewencyjnie…

– Zamilcz!

– Co znaczy, zamilcz? Mówię szczerą prawdę i wyznaję zasadę wolności słowa. Swoboda…

– Zamilcz, psiakrew. Coś słyszałem. Ktoś tu się podkrada…

– Pewnie wilkołek! – zarechotał Szarlej. – Straszliwy mężowilk, postrach okolicy!

Gdy opuszczali klasztor, troskliwi zakonnicy ostrzegli ich i uprzedzili, by mieli się na baczności. W okolicy, rzekli, osobliwie podczas pełni, grasuje od jakiegoś czasu groźny lykanthropos, czyli mężowilk, czyli wilkołek, czyli człowiek, mocą piekielną zamieniony w wilkopodobne monstrum. Ostrzeżenie wyjątkowo rozbawiło Szarleja, który przez dobrych kilka staj śmiał się do rozpuku i szydził z zabobonnych mnichów. Reynevan też nie bardzo wierzył w mężowilki i wilkołki, nie śmiał się jednak.

– Słyszę – powiedział, nadstawiwszy uszu – czyjeś kroki. Ktoś nadchodzi, bez dwóch zdań.

W chaszczach alarmująco zaskrzeczała sójka. Konie zaparskały. Trzasnęła gałązka. Szarlej przysłonił oczy dłonią, zachodzące słońce oślepiało blaskiem.

– Niech to czart – zamruczał pod nosem. – Tego nam, zaiste, jeszcze brakowało. Spójrz tylko, któż to nam tu zawitał.

– Byłby to… – zająknął się Reynevan. – To jest…

– Waligóra od benedyktynów – potwierdził jego podejrzenie Szarlej. – Klasztorny wielkolud, Beowulf miodożerca. Garnkoliz o biblijnym imieniu. Jak mu tam było? Goliat?

Samson.Samson, prawda. Nie zwracaj na niego uwagi.

– Co on tu robi?

– Nie zwracaj uwagi. Może sobie pójdzie. Swoją drogą, dokądkolwiek ona wiedzie.

Nie wyglądało jednak na to, by Samson zamierzał sobie pójść. Wręcz przeciwnie, wyglądało, jakby znalazł się u kresu swej drogi – rozsiadł się bowiem na oddalonym o trzy kroki pniaku. I siedział, obróciwszy ku nim swe nalane matołkowate oblicze. Twarz jednak miał czystą, dużo czyściejszą niż poprzednio, znikły też zeskorupiałe smarki spod nosa. Także chałat, który obecnie nosił, był nowy i schludny. Mimo tego od wielkoluda wciąż dolatywał nikły zapach miodu.

– Cóż – odchrząknął Reynevan. – Grzeczność nakazuje…

– Wiedziałem – przerwał Szarlej i westchnął. – Wiedziałem, że to powiesz. Hej, ty tam! Samsonie! Pogromco Filistynów! Głodnyś?

– Głodnyś? – Szarlej, nie doczekawszy się reakcji, potrząsnął w stronę osiłka kawałem kiszki, zupełnie jakby przywabiał psa lub kota. – Na! Rozumiesz mnie? Na, tu, tu, na! Papu-papu! Mniamu-mniamu! Zjesz?

– Dziękuję – odrzekł nagle olbrzym, nadspodziewanie wyraźnie i przytomnie. – Ale nie skorzystam. Nie jestem głodny.

– Dziwna jest to sprawa – zamruczał Szarlej, pochylając się ku uchu Reynevana. – Skąd on się tu wziął? Szedł za nami? Przecie jakoby zwykle łazi za bratem Deodatem, naszym niedawnym pacjentem… Od klasztoru dzieli nas dobra mila, żeby tu dotrzeć, musiał wyruszyć natychmiast po nas. I szparko iść naszym tropem. W jakim celu?

– Zapytaj go.

– Zapytam. Gdy przyjdzie pora. Na razie zaś dla pewności mówmy po łacinie.

Bene.

Słońce opuszczało się coraz to niżej nad ciemny bór, odkrzyczały hejnał lecące na zachód żurawie, rozpoczęły głośny koncert żaby w bagnie nad rzeczką. A na suchym stoku na skraju lasu, niczym w uniwersyteckiej auli, rozbrzmiewała mowa Wergilego.

Reynevan po raz nie wiadomo który – ale po raz pierwszy po łacinie – opowiadał swe niedawne dzieje i opisywał perypetie. Szarlej słuchał – lub udawał, że słucha. Klasztorny osiłek Samson przyglądał się tępo nie wiadomo czemu, a jego nalanej fizjonomii nadal nie znaczyła żadna poważniejsza emocja.

Opowieść Reynevana była, ma się rozumieć, tylko wstępem do rzeczy zasadniczej – do kolejnej próby wciągnięcia Szarleja w zaczepną akcję przeciw Sterczom. Rzecz jasna, nic z tego nie wyszło. Także wtedy, gdy Reynevan jął nęcić demeryta perspektywą wielkich pieniędzy – pojęcia zresztą nie mając, skąd w razie czego wziąć takie pieniądze. Problem miał jednak charakter czysto akademicki, albowiem Szarlej ofertę odrzucił. Odżył spór, w którym obaj dyskutanci mocno posiłkowali się klasycznymi cytatami – od Tacyta po Eklezjastesa.

Vanitas vanitatum, Reinmarze! Marność nad marnościami i wszystko marność! Nie bądź pochopny, gniew przebywa w piersi głupców. Zapamiętaj – melior est canis vivus leone mortuo, lepszy jest żywy pies niż lew nieżywy,

– Że co?

– Jeśli nie porzucisz głupich planów zemsty, będziesz nieżywy, bo te plany to dla ciebie pewna śmierć. A mnie, nawet jeśli nie zabiją, wsadzą na powrót do więzienia. Ale tym razem nie na wywczasy u karmelitów, lecz do lochu, ad carcerem perpetuum. Albo, co uznają za łaskę, na długoletnie in pace w klasztorze. Czy ty wiesz, Reinmarze, co to jest in pace? To jest pogrzebanie żywcem. W piwnicy, w celi ciasnej i tak niskiej, że można tylko siedzieć, a w miarę przybywania ekskrementów trzeba się coraz bardziej garbić, by nie szorować ciemieniem o strop. Chybaś zmysły postradał, jeśli myślisz, że zaryzykuję coś takiego dla twojej sprawy. Sprawy mętnej, żeby nie powiedzieć: śmierdzącej.

– Co jest dla ciebie śmierdzące? – obruszył się Reynevan. – Tragiczna śmierć mojego brata?

– Towarzyszące jej okoliczności. – Reynevan zaciął usta i odwrócił głowę. Przez chwilę patrzył na Samsona waligórę, siedzącego na pieńku. Wygląda jakoś inaczej, pomyślał. Wciąż ma, i owszem, fizys kretyna, ale coś się w nim zmieniło. Co?

– W okolicznościach śmierci Peterlina – podjął – nie ma nic niejasnego. Zamordował go Kyrielejson. Kunz Aulock et suos complices, Ex subordinatione i za pieniądze Sterczów. Sterczowie powinni więc ponieść…

– Nie słuchałeś – przerwał Szarlej – tego, co mówiła Dzierżka, twoja powinowata?

– Słuchałem. Ale wagi nie przywiązywałem.

Szarlej wyciągnął z juków i odkorkował gąsiorek, wokół rozszedł się zapach nalewki. Gąsiorka ponad wszelką wątpliwość nie było wśród pożegnalnych benedyktyńskich darów, Reynevan pojęcia nie miał, kiedy i w jaki sposób demeryt wszedł w jego posiadanie. Ale podejrzewał najgorsze.

– To wielki błąd – Szarlej pociągnął z gąsiorka, podał go Reynevanowi. – To błąd, nie słuchać Dzierżki, ona zwykle wie, co mówi. Okoliczności śmierci twego brata nie są jasne, chłopcze. Z pewnością nie na tyle, by z punktu brać się do krwawej pomsty. Nie masz żadnych dowodów winy Sterczów. Tandem, nie masz żadnych dowodów winy Kyrielejsona. Ba, in hoc casu brak nawet przesłanek i motywów.

– Co ty… – Reynevan zakrztusił się nalewką. – Co ty gadasz? Aulocka i jego bandę widziano w okolicy Balbinowa.

– Jako dowód non sufficit.

Mieli motyw.

– Jaki? Uważnie przysłuchiwałem się twej opowieści, Reinmarze. Kyrielejsona wynajęli Sterczowie, szwagrowie twojej lubej. Aby schwytał cię żywym. Bezwzględnie żywym. Wydarzenia z owej podbrzeskiej karczmy dowodzą tego niezbicie. Kunz Aulock, Stork i de Barby to zawodowcy, robią tylko to, za co im zapłacono. Zapłacono im za ciebie, nie za twego brata. Po co mieliby na drodze za sobą zostawiać trupa? Taki zostawiony na szlaku cadaver to dla zawodowej kłopot: grozi pościg, prawo, zemsta… Nie, Reinmarze. W tym nie ma za grosz logiki.

– Kto więc, według ciebie, zamordował Peterlina? Kto? Cui bono?

Właśnie. Warto, naprawdę warto się nad tym zastanowić. Musisz więcej opowiedzieć mi o twoim bracie. W drodze na Węgry, ma się rozumieć. Przez Świdnicę, Frankenstein, Nysę i Opawę.

– Zapomniałeś o Ziębicach.

– Fakt. Ale ty nie zapomniałeś. I nie zapomnisz, obawiam się. Ciekaw, kiedy on to zauważy.

– Kto? Co?

– Samson Milczek od benedyktynów. W pniaku, na którym siedzi, jest gniazdo szerszeni.

Waligóra zerwał się. I usiadł z powrotem, pojąwszy, że wpadł w pułapkę.

– Tak podejrzewałem – wyszczerzył zęby Szarlej. -Rozumiesz łacinę. Bratku.

Na oczach zdumionego do granic Reynevana olbrzym odwzajemnił uśmiech.

Mea culpa - odrzekł z akcentem, którego nie zganiłby Cyceron. – Ale to wszak nie grzech. A nawet jeśli, to któż sine peccato est.

Nie nazwałbym cnotą – wydął usta Szarlej – podsłuchiwania cudzych rozmów pod pozorem nieznajomości języka.

– Racja to – letko skłonił głowę Samson. – I już przyznałem, że moja wina. A żeby przewin nie mnożyć, uprzedzę od razu, że przejście na mowę Franków też nie zapewni wam dyskucji. Znam francuski.

– Ach – głos Siarleja był zimny jak lód. – Est-ce vrai? W samej rzeczy?

– W samej zaiste. On dit, et U est verite.

Jakiś czas panowrała cisza. Wreszcie Szarlej chrząknął głośno.

– Mową Angieczyków – zaryzykował – władasz, nie wątpię, równie dobrze.

Yes – odpat bez zająknienia olbrzym. – Herkneth, is the point, o speken short and plain. That ye han said is right enough. Namore of this, dość tego. Bo gdybym nawet mówił wszystkimi językami ludzi i aniołów, byłbym tu jak cymbał brzmiący. Miast tedy popisywać się elokwencją, przejdźmy do rzeczy, bo czas nagli. Nie szedłem w ślad za wami dla rozrywki, lecz wiedziony trudną koniecznością.

– Doprawdy? A w czym to zasadza się, jeśli można wiedzieć, owa dira necessitas?

Przyjrzyjcie mi się uważnie i odpowiedzcie z ręką na sercu – chcielibyście tak wyglądać?

– Nie chcielibyśmy – odpowiedział rozbrajająco szczerze Szarlej. – Pod niewłaściwym jednak adresem zanosisz pretensje, kumotrze. Twój wygląd zawdzięczasz bezpośrednio twym tacie i mamie. Pośrednio zaś Stwórcy, choć wiele zdaje się temu przeczyć.

– Mój wygląd – Samson całkowicie zlekceważył drwinę – zawdzięczam wam. Waszym idiotycznym egzorcyzmom. Narozrabialiście, chłopaki, i to zdrowo. Czas spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć medytować, w jaki sposób skorygować to, coście uczynili. A godziłoby się pomyśleć i o zadośćuczynieniu dla tego, komuście narobili kłopotów.

– Nie mam pojęcia, o czym gadasz – stwierdził Szarlej. – Mówisz, przyjacielu, wieloma językami ludzi i aniołów, ale wszystkimi niezrozumiale. Powtarzam: nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Przysięgam na wszystko, co mi drogie, to znaczy: na mą kuśkę starą. Je jurę ca sur mon coullon.

Tyle elokwencji, tyle swady – skomentował waligóra.

– A pomyślunku za grosz. Naprawdę nie pojmujesz tego, co się stało w wyniku waszych cholernych zaklęć?

– Ja… – wykrztusił Reynevan. – Ja pojmuję… Podczas egzorcyzmów… Coś zaszło.

– No proszę – olbrzym spojrzał na niego – jak triumfują młodość i studia uniwersyteckie, zważywszy kolokwializmy, prawdopodobnie Praga. Tak, tak, młodzieńcze. Inkantacje i zaklęcia mogą mieć skutki uboczne. Powiada Pismo: modlitwa pokornego przeniknie obłoki. Przeniknęła.

– Nasze egzorcyzmy… – szepnął Reynevan. – Czułem to. Czułem nagły przypływ Mocy. Ale czy to możliwe, aby… Czy to możliwe…

Certes.

Nie bądź dzieckiem, Reinmarze, nie daj się podejść – rzekł spokojnie Szarlej. – Nie daj mu się omamić. On drwi sobie z nas. Udaje. Pozuje na przypadkowo wywołanego mocą naszych egzorcyzmów diabła. Demona, przyzwanego z zaświatów i przesadzonego w cielesną powłokę Samsona Miodojadka, klasztornego idioty. Udaje inkluza, którego nasze zaklęcia wyzwoliły z klejnotu, dżinna, uwolnionego z dzbana. Czego zapomniałem wymienić, przybyszu? Czym jesteś? Kim jesteś? Powracającym z Avalonu królem Arturem? Ogierem Duńczykiem? Barbarossą przybywającym z Kyffhausenu? Żydem Wiecznym Tułaczem?

– Dlaczego zamilkłeś? – Samson skrzyżował potężne przedramiona na piersi. – Wszakże ty, w niezmierzonej swej mądrości, wiesz, kim jestem.

Certes – Szarlej zrewanżował się akcentem. – Wiem. Ale to ty, bratku, podszedłeś do naszego biwaku, a nie odwrotnie. Dlatego to tobie wypada się przedstawić. Nie czekając, aż cię zdemaskują.

– Szarleju – wtrącił dość poważnie Reynevan. – On chyba mówi prawdę. Wywołaliśmy go za pomocą naszych egzorcyzmów. Dlaczego nie zauważasz tego, co oczywiste? Dlaczego nie widzisz tego, co widzialne? Dlaczego…

– Dlatego – przerwał demeryt – ze w przeciwieństwie do ciebie nie jestem naiwniakiem. I doskonale wiem, kim on jest, skąd się wziął u benedyktynów i czego chce od nas.

– Kim więc jestem? – uśmiechnął się olbrzym uśmiechem wcale nie głupawym. – Zdradź mi to, proszę. Pilnie. Nim spłonę z ciekawości.

– Jesteś poszukiwanym zbiegiem, Samsonie Miodku. Uciekinierem. Zważywszy kolokwializmy, prawdopodobnie zbiegłym księdzem. W klasztorze ukrywałeś się przed pościgiem, udając półgłówka, w czym, bez urazy, wydatnie pomogła ci aparycja. Półgłówkiem ewidentnie nie będąc, momentalnie poznałeś się na nas… a raczej na mnie. Nie nadstawiałeś tu uszu nadaremno. Chcesz zbiec na Węgry, a wiedziałeś, że w pojedynkę będzie trudno. Nasza kompania, kompania ludzi sprytnych i bywałych, to dla ciebie dar niebios. Pragniesz się przyłączyć. Mylę się?

– Tak, i to grubo. I w zasadzie w każdym szczególe. Poza jednym: faktycznie na tobie od razu się poznałem.

– Aha – Szarlej wstał również. – Ja się więc mylę, a ty mówisz prawdę. Dalej więc, dokaż jej. Jesteś istotą nadprzyrodzoną, mieszkańcem zaświatów, skąd niechcący cię wyciągnęliśmy egzorcyzmami. Zademonstruj zatem swą moc. Niech zatrzęsie się ziemia. Niechaj zagrzmią grzmoty i rozbłysną błyskawice. Niech zaszłe właśnie słońce znowu wzejdzie. Niechaj żaby w bagnisku, miast kumkać i żegotać, zaśpiewają chórem Lauda Sion Salvatorem.

Nie zdołam tego sprawić. A nawet gdybym zdołał, uwierzyłbyś mi?

– Nie – przyznał Szarlej. – Z natury nie jestem łatwowierny. A do tego mówi Pismo: nie dowierzajcie każdemu duchowi. Gdyż wielu fałszywych proroków pojawiło się na świecie. Krótko: kłamca na kłamcy i kłamcą pogania.

– Nie lubię – odrzekł waligóra, łagodnie i spokojnie – gdy nazywa się mnie kłamcą.

– Och, doprawdy? – demeryt opuścił ręce, lekko pochylił się do przodu. – I co wtedy czynisz? Ja, dla przykładu, nie lubię, gdy ktoś łże w żywe oczy. Do tego stopnia, ze zdarza mi się nawet złamać łgarzowi nos.

– Nie próbuj.

Choć Szarlej był od Samsona o więcej niż głowę niższy, Reynevan nie miał wątpliwości, co zajdzie. Widział to już. Kopniak w goleń, tuż pod kolano, padający na klęczki dostaje z góry w nos, kość pęka z chrupnięciem, krew bryzga na ubranie. Reynevan był do tego stopnia pewien scenariusza, że zdziwienie jego nie miało granic.

Jeżeli Szarlej był szybki jak kobra, to wielki Samson był jak pyton, poruszał się z zaskakującą zwinnością. Błyskawicznym kontrkopniakiem sparował kopniak, zręcznie zablokował przedramieniem cios pięści. I odskoczył. Szarlej odskoczył również, błyskając zębami spod górnej wargi. Reynevan, sam nie wiedząc, dlaczego to czyni, wpadł pomiędzy nich.

– Pokój! – rozpostarł ręce. – Pax! Panowie! Nie wstyd wam? Zachowujcież się jak ludzie cywilizowani!

– Bijesz się… – Szarlej wyprostował postać. – Bijesz się jak dominikanin. Ale to tylko potwierdza moją teorię. A łgarzy nie lubię nadal.

– On – rzekł Reynevan – może mówić prawdę, Szarleju.

– Doprawdy?

– Doprawdy. Takie przypadki już bywały. Istnieją byty równoległe, niewidzialne… Światy astralne… Można się z nimi komunikować, były też… Hmmm… Przypadki odwiedzin.

– O czym ty bajdurzysz, nadziejo mężatek?

– Nie bajdurzę. Wykładano o tym w Pradze! Wspomina o tym Zohar, pisze o tym w De universo Raban Maur. Istnienia paralelnego świata duchowego dowodzi też Duns Scotus. Według Dunsa Scotusa, materia prima może istnieć bez fizycznego kształtu. Ciało ludzkie nieuduchowione to wyłącznie forma corporeitatis, kształt niedoskonały, który…

– Przestań, Reinmarze – przerwał niecierpliwym gestem Szarlej. – Pohamuj ferwor. Tracisz słuchaczy. Przynajmniej jednego. Odchodzę bowiem, by przed snem wypróżnić się pośród gąszcza. Będzie to, nawiasem, czynność stokroć bardziej płodna niż ta, na którą tracimy tu czas.

– Poszedł się wypróżnić – skomentował po chwili wielkolud. – Duns Scotus w grobie się przewraca, podobnie jak Raban Maur i Mojżesz z Leonu wraz z resztą kabalistów. Jeśli takie autorytety go nie przekonują, jakie szansę mam ja?

– Marne – przyznał Reynevan. – Bo po prawdzie moich wątpliwości też nie udało ci się rozwiać. I mało robisz w tym kierunku. Kim jesteś? Skąd tu przybyłeś?

– Tego, kim jestem – odpowiedział spokojnie waligóra – nie pojmiesz. Ani tego, skąd przybyłem. Tego zaś, jak się znalazłem akurat tutaj, sam do końca nie pojmuję. Jak mówi poeta: Nie wiem, jak w one zaszedłem dzierżawy.

Io non so ben ridir com'i' v'intrai, tant'era pień di sonno a guel punto che la verace via abbandonai.

– Jak na przybysza z zaświatów – pokonał zdumienie Reynevan – nieźle znasz języki ludzi. I poezję Dantego.

– Jestem… – rzekł Samson po chwili milczenia. – Jestem wędrowcem, Reinmarze. A Wędrowcy wiedzą wiele. To się nazywa: mądrość przebytych dróg, odwiedzonych miejsc. Więcej powiedzieć ci nie mogę. Powiem ci natomiast, kto ponosi winę za śmierć twego brata.

– Co? Ty coś wiesz? Mów!

– Nie teraz, muszę rzecz jeszcze przemyśleć. Słuchałem twej opowieści. I mam pewne podejrzenia.

– Mówże, na Boga!

– Tajemnica śmierci twego brata tkwi w owym nadpalonym dokumencie, tym, który wyciągnąłeś z ognia. Postaraj się przypomnieć sobie, co tam było, fragmenty zdań, słowa, litery, cokolwiek. Odcyfruj dokument, a ja wskażę ci winnego. Potraktuj to jako przysługę.

– A dlaczego to wyświadczasz mi przysługi? I czego oczekujesz w zamian?

– Byś się odwdzięczył. Wpływając na Szarleja.

– W jakim względzie?

– Aby odwrócić to, co się stało, abym mógł powrócić do mojej własnej postaci i mojego własnego świata, trzeba powtórzyć, w miarę dokładnie, cały egzorcyzm. Całą procedurę…

Przerwało im dobiegające z zarośli dzikie wycie wilka. I makabryczny wrzask demeryta.

Obaj natychmiast rzucili się biegiem, mimo swej tuszy Samson nie dał się wiele wyprzedzić. Wpadli w mroczny gąszcz, kierując się krzykiem i trzaskiem łamanych gałęzi. A potem zobaczyli.

Szarlej zmagał się z potworem.

Ogromny, człekopodobny, ale porośnięty czarną sierścią dziwostwór musiał zaatakować niespodziewanie, od tyłu, od razu chwytając Szarleja w straszliwy nelson kosmatych i szponiastych łap. Mając kark przygięty tak, że podbródek wbijał się w pierś, demeryt nie krzyczał już, charczał tylko, usiłując odsunąć głowę z zasięgu zębatej i ociekającej śliną paszczęki. Walczył, ale bezkutecznie – monstrum trzymało go chwytem modliszki, skutecznie unieruchamiając jedno ramię i mocno ograniczając drugie. Mimo tego Szarlej zwijał się jak łasica i na oślep tłukł łokciem w wilczy pysk, próbował też wierzgać i zadawać kopniaki, ale próby te udaremniały opuszczone poniżej kolan spodnie.

Reynevan stał jak słup, sparaliżowany grozą i niezdecydowaniem. Natomiast Samson ruszył do boju bez wahania.

Olbrzym, jak się ponownie okazało, umiał poruszać się z szybkością pytona i gracją tygrysa. W trzech skokach był przy walczących, precyzyjnie, acz potężnie zdzielił potwora kułakiem prosto w wilczą mordę, zaskoczonego ucapił za kosmate uszy, oderwał od Szarleja, zakręcił, zakręconego kopnął, posyłając na pień sosny, w który stwór wyrżnął łbem z głuchym stukiem, tak że aż sypnęło się igliwie. Od podobnego uderzenia czaszka człowieka pękłaby jak jaje, ale wilkołek zerwał się natychmiast, zawył wilczo i rzucił na Samsona. Nie atakował, jak należało oczekiwać, otwartą paszczą i kłami, lecz zasypał olbrzyma gradem błyskawicznych, umykających oku ciosów i kopniaków. Samson parował i odbijał wszystkie, niewiarygodnie wręcz przy swej staturze szybki i zwrotny.

– Bije się… – wystękał Szarlej, którego Reynevan próbował podnieść. – Bije się… jak dominikanin.

Odbiwszy serię ciosów i wypatrzywszy stosowny moment, Samson przeszedł do kontrataku. Wilkołek zawył, trafiony prosto w nos, zakolebał się, kopnięty w kolano, uderzony w pierś poleciał na pień sosny. Stuknęło głucho, ale i tym razem czerep wytrzymał. Potwór zaryczał i skoczył, pochyliwszy łeb jak szarżujący byk, zamierzając obalić olbrzyma samym rozpędem. Próba nie powiodła się, Samson ani drgnął pod naporem, oplótł wilkołka ramionami, stali tak, iście Tezeusz i Minotaur, stękając, pchając się i orząc stopami ściółkę. Wreszcie przemógł Samson. Odrzucił potwora i zdzielił go pięścią – a jego pięść była jak taran. Stuknęło głucho – bo sosna nadal stała tam, gdzie wprzódy. Teraz Samson nie dał potworowi czasu na atak. Doskoczył, wymierzając kilka potężnych, precyzyjnych ciosów, po których wilkołek znalazł się na czworakach. A Samson znalazł się z tyłu za nim. Zad stwora, nieowłosiony i czerwony, stanowił wyborny cel, nie można było chybić, a buty nosił Samson ciężkie. Kopnięty wilkołek zakwiczał i poleciał, już po raz czwarty waląc łbem w pień nieszczęsnej sosny. Samson pozwolił mu się unieść tylko na tyle, by zad znowu utworzył cel. I kopnął raz jeszcze, wkładając w kopniak jeszcze więcej impetu. Wilkołek skoziołkował z pochyłości, z pluskiem wpadł do rzeczki, wydarł z niej jak jeleń, przechlupotał przez bagnisko, z trzaskiem przedarł się przez łozę i zemknął w bór. Zawył tylko raz, z oddali. Żałośnie raczej.

Szarlej wstał. Był blady. Trzęsły mu się ręce i dygotały łydki. Ale opanował się szybko. Klął tylko cicho, trąc i masując kark.

Zbliżył się Samson.

– Cały jesteś? – spytał. – Nienaruszony?

– Podstępem mnie skurwysyn wziął – usprawiedliwił się demeryt. – Od tylca zaszedł… Żeber mi ciut nadwyrężył… Ale i tak dałbym mu radę. Gdyby nie te spodnie… Poradziłbym sobie…

Zreflektował się pod znaczącymi spojrzeniami.

– Kiepsko ze mną było – przyznał. – Karku mało mi nie złamał… Dzięki za pomoc, kumotrze. Uratowałeś mnie. Mogłem, co tu gadać, jak nic stracić życie.

– Życie jak życie – przerwał Samson – ale tyłka całego byś nie uniósł. Tu tego lykantropa znają, cała okolica go zna. Jako człowiek też miał upodobania do perwersji, w wilczej postaci mu to zostało. Teraz czyha na takich, co ściągną spodnie i odsłonią słabiznę. Zwykł, paskudnik, od tyłu capnąć, unieruchomić… A potem… Sam rozumiesz.

Szarlej rozumiał niezawodnie, bo wzdrygnął się zauważalnie. A potem uśmiechnął i wyciągnął do olbrzyma prawicę.

Miesiąc w pełni świecił urocznie, płynąca dnem kotlinki rzeczka lśniła w jego blasku jak merkuriusz w tyglu alchemika. Ognisko strzelało płomieniami, sypało iskrami, potrzaskiwały polana i smolne gałęzie.

Szarlej nie uronił ni jednej drwiny, ni jednego słowa dezaprobaty – ograniczył się do kręcenia głową i paru westchnień, którymi kilka razy unaocznił swą rezerwę dla przedsięwzięcia. Ale udziału w przedsięwzięciu nie odmówił. Reynevan wziął udział z entuzjazmem. I optymizmem. Przedwczesnym.

Na prośbę dziwnego olbrzyma powtórzyli cały rytuał egzorcyzmu od benedyktynów, według Samsona nie było bowiem wykluczone, że tym sposobem dojdzie do ponownej przesiadki, to znaczy: on wróci do swego bytu, a klasztorny kretyn z powrotem do swego wielkiego ciała. Powtórzyli więc egzorcyzm, starając się nie pomijać niczego. Ani cytatów z Ewangelii, ani z modlitwy do Michała Archanioła, ani z Picatrixa, przełożonego przez uczonego króla Leonu i Kastylii. Ani z Izydora z Sewilli, ani z Cezarego z Heisterbachu. Ani z Rąbana Maura, ani z Michała Psellosa.

Nie zapomnieli o powtórzeniu zaklinań – tych na Acharona, Eheya i Homusa, i tych na Phalega, Oga, Pophiela i straszliwego Semaphora. Spróbowali wszystkiego, nie pomijając ani,„jobsa, hopsa”, ani „hax, pax, max”, ani „hau-hau-hau”. Reynevan z ogromnym wysiłkiem przypomniał sobie nawet i powtórzył arabskie – czy też pseudoarabskie – sentencje zaczerpnięte z Averroesa, Avicenny i Abu Bekra Mohameda ibn Zakariaha al-Raziego, znanego w świecie zachodnim jako Razes.

Wszystko na nic.

Nie dało się odczuć żadnego drgnięcia i poruszenia Mocy. Nic się nie stało i nic nie zaszło, jeśli nie liczyć dobiegających z lasu skrzeków ptaków i parskania koni, spłoszonych wrzaskami egzorcystów. W szczególności, dziwny przybysz w dalszym ciągu był Samsonem, waligórą od benedyktynów. Jeśli nawet przyjąć, że względem niewidzialnych światów, paralelnych bytów i kosmosów nie mylili się Duns Scotus, Raban Maur oraz Mojżesz z Leonu wraz z resztą kabalistów, do ponownej przesiadki doprowadzić się nie udało. O dziwo, najmniej rozczarowanym wydawał się najbardziej zainteresowany.

– Potwierdza się – mówił – teza, że w zaklęciach magicznych znaczenie słów i w ogóle dźwięków jest znikome. Decydująca jest predyspozycja duchowa, determinacja, wysiłek woli. Wydaje mi się…

Urwał, jak gdyby czekał na pytania albo komentarz. Nie doczekał się.

– Nie mam innego wyjścia – dokończył – jak się was trzymać. Będę musiał wam towarzyszyć. Licząc, ze kiedyś powtórzy się to, co któremuś z was – lub obu wam – udało się przypadkowo osiągnąć w klasztornej kaplicy.

Reynevan niespokojnie spojrzał na Szarleja, ale demeryt milczał. Milczał długo, poprawiając okład z liści babki, który Reynevan przyłożył mu na podrapany i pokąsany kark.

– Cóż – powiedział wreszcie – jestem twym dłużnikiem. Pomijając wątpliwości, których rozwiać, kumotrze, nie do końca ci się powiodło, jeśli chcesz nam towarzyszyć w wędrówce, nie oponuję Kim jesteś, pal diabli. Ale umiałeś udowodnić, ze w drodze bardziej się przydasz, niż zawadzisz.

Waligóra ukłonił się w milczeniu.

– Powinno nam się więc – podjął demeryt – dobrze i wesoło wspólnie wędrować. Jeśli naturalnie zechcesz powstrzymywać się od nadmiernej ostentacji w publicznym głoszeniu tez o twoim pozaświatowym pochodzeniu. Winieneś – wybacz szczerość – raczej powstrzymywać się od głoszenia czegokolwiek. Twoje wypowiedzi bardzo konfundująco kłócą się bowiem z twoim wyglądem.

Olbrzym ukłonił się ponownie.

– Kim naprawdę jesteś, powtarzam, w sumie mi obojętne, spowiedzi ani wyznań nie oczekuję i nie domagam się ich. Ale chciałbym wiedzieć, jakim imieniem cię zwać.

– Dlaczego – zacytował z cicha Reynevan, przypominając sobie trzy leśne wiedźmy i ich wieszczbę – pytasz się o moje imię: ono jest tajemnicze.

– Zaiste – uśmiechnął się olbrzym. – Nomen meum, quod est mirabile… Zbieżność ciekawa i w sposób oczywisty nieprzypadkowa. Wszakże to Księga Sędziów. Słowa odpowiedzi, jaką otrzymał na swe pytanie Manoach… Ojciec Samsona. Zostańmy więc przy Samsonie, wszak to imię dobre jak każde inne. A nazwisko, cóż, nazwisko wszak mogę zawdzięczać twej właśnie, Szarleju, inwencji i fantazji… Choć wyznam, że mdli mnie na samą myśl o miodzie… Ilekroć sobie przypomnę to przebudzenie, tam, w kaplicy, z lepkim naczyniem w ręku… Ale przyjmuję. Samson Miodek, do usług.

Загрузка...