Na trzecim piętrze Centrum Medycznego Świętego Barnaby inspektor dochodzeniowy okręgu Essex, Loren Muse, zapukała do drzwi z napisem dr med. Edna Skylar, genetyk.
– Proszę – odpowiedział kobiecy głos.
Loren przekręciła klamkę i weszła. Skylar stała i czekała na nią. Była wyższa od Loren, jak większość ludzi. Z wyciągniętą ręką przeszła przez pokój. Wymieniły mocny uścisk dłoni, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Edna Skylar życzliwie kiwnęła głową. Loren znała to podejście. Obie pracowały w zawodach wciąż zdominowanych przez mężczyzn. To je łączyło.
– Zechce pani usiąść?
Obie usiadły. Na biurku Edny Skylar panował idealny porządek. Wprawdzie leżały na nim kartonowe teczki, ale ułożono je w równy stos i nie wystawały z nich żadne papiery. Gabinet był typowy, z jednym dużym oknem ukazującym wspaniały widok na parking.
Doktor Skylar uważnie przyglądała się Loren Muse. Loren nie była tym zachwycona. Odczekała chwilę. Skylar nadal się na nią gapiła.
– Jakiś problem? – zapytała Loren.
Edna Skylar uśmiechnęła się.
– Przepraszam, paskudny nawyk.
– Jaki?
– Przyglądam się twarzom.
– Uhm.
– To nieważne. No, może jednak. W ten sposób na to wpadłam.
Loren chciała przejść do sedna sprawy.
– Powiedziała pani mojemu szefowi, że ma pani jakieś informacje o Katie Rochester?
– Jak się ma Ed?
– Dobrze.
Uśmiechnęła się ciepło.
– To miły człowiek.
– Taak – powiedziała Loren. – Wspaniały.
– Znam go od dawna.
– Mówił mi.
– Dlatego do niego zadzwoniłam. Długo rozmawialiśmy o tej sprawie.
– Wiem – powiedziała Loren. – Dlatego mnie tu przysłał. Edna Skylar odwróciła głowę i spojrzała za okno. Loren próbowała odgadnąć jej wiek. Zapewne po sześćdziesiątce, ale dobrze się trzymała. Doktor Skylar była przystojną kobietą o krótko obciętych siwych włosach i wydatnych kościach policzkowych, umiejącą nosić beżowy kostium tak, aby nie był zbyt luźny ani nadmiernie kobiecy.
– Pani doktor?
– Czy może mi pani powiedzieć coś o tej sprawie?
– Przepraszam?
– O Katie Rochester. Czy oficjalnie uznano ją za zaginioną?
– Nie jestem pewna, czy to istotne.
Edna Skylar powoli przeniosła wzrok na Loren Muse.
– Czy sądzicie, że spotkało ją coś złego…
– Nie mogę o tym rozmawiać.
– Czy uważacie, że uciekła z domu? Kiedy rozmawiałam z Edem, wydawał się przekonany, że uciekła. Mówił, że wybierała pieniądze z bankomatu w centrum miasta. Ma dosyć surowego ojca.
– Prokurator Steinberg powiedział pani o tym?
– Tak.
– Dlaczego więc pyta pani mnie?
– Znam jego zdanie – odparła. – Chcę poznać pani.
Loren już miała znów zaprotestować, ale Edna Skylar przyglądała jej się zbyt uważnie. Loren poszukała na jej biurku rodzinnych fotografii. Nie znalazła. Zadała sobie pytanie, co z tego wynika, i doszła do wniosku, że nic. Skylar czekała na odpowiedź.
– Ma już osiemnaście lat – powiedziała ostrożnie Loren.
– Wiem o tym.
– Zatem jest już dorosła.
– O tym też wiem. A co z jej ojcem? Sądzi pani, że ją molestował?
Loren zastanawiała się, jak to rozegrać. Prawdę mówiąc, nie podobał się jej ten ojciec, nie lubiła go od początku. Według bazy danych Dominick Rochester miał powiązania z mafią i może to było jednym z powodów ucieczki córki. W końcu przyczyny smutku mogą być różne. Z drugiej strony każdy reaguje inaczej. To prawda, że nie można rozpoznać winnego na podstawie jego reakcji. Niektórzy zabójcy potrafią płakać w sposób, którego nie powstydziłby się Al Pacino. Inni zachowują nieludzką obojętność. To samo dotyczy niewinnych. To tak jakby stało się w tłumie, w który ktoś rzucił granat. Nie wiesz, kto nakryje go własnym ciałem, a kto rzuci się do ucieczki.
Nawet gdyby uwzględnić to wszystko, smutek ojca Katie Rochester miał w sobie coś dziwnego. Był nazbyt gładki. Jakby ten człowiek wypróbowywał różne wcielenia, szukając tego, które będzie najlepsze dla widowni. No i matka dziewczyny. Po jej oczach wyraźnie było widać, że jest zdruzgotana, ale czy kryła się za tym rozpacz czy rezygnacja? Trudno powiedzieć.
– Nie mamy na to żadnych dowodów – powiedziała Loren najmniej zachęcającym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
Edna Skylar nie zareagowała.
– Pani pytania – dodała Loren – są trochę dziwne.
– Ponieważ jeszcze nie wiem, co powinnam zrobić.
– Z czym?
– Jeśli popełniono przestępstwo, chcę pomóc. Jednak…
– Jednak?
– Widziałam ją.
Loren Muse zaczekała moment w nadziei, że Edna Skylar powie coś więcej. Nie powiedziała.
– Widziała pani Katie Rochester?
– Tak.
– Kiedy?
– W sobotę miną trzy tygodnie.
– I mówi nam pani o tym dopiero teraz?
Edna Skylar znów patrzyła na parking za oknem. Słońce zachodziło, jego skośne promyki wpadały przez szpary w żaluzjach. To światło ją postarzało.
– Doktor Skylar?
– Prosiła mnie, żebym nikomu o tym nie mówiła – wyznała, nie odrywając oczu od widoku za oknem.
– Katie?
Wciąż patrząc przez okno, Edna Skylar skinęła głową.
– Rozmawiała z nią pani?
– Może przez sekundę.
– Co powiedziała?
– Żebym nikomu nie mówiła, że ją widziałam.
– I?
– I to wszystko. W następnej chwili znikła.
– Znikła?
– Pojechała metrem.
Teraz słowa popłynęły żywszym strumieniem. Edna Skylar opowiedziała Loren całą historię o tym, jak przyglądała się twarzom, spacerując po Nowym Jorku, i zauważyła tę dziewczynę pomimo jej zmienionego wyglądu, jak zeszła za nią do metra, a potem dziewczyna odjechała.
Loren zapisywała, ale tak naprawdę to wszystko pasowało do teorii, w którą wierzyła od samego początku. Dziewczyna uciekła z domu. Jak Ed Steinberg już powiedział Ednie Skylar, tuż po swoim zniknięciu podjęła pieniądze z bankomatu Citi-banku w śródmieściu. Loren widziała film z kamery banku. Twarz była skryta w cieniu kaptura, ale niemal na pewno należała do dziewczyny Rochesterów. Ojciec Katie z pewnością był zbyt zasadniczy. Z uciekinierami zawsze tak jest. Dzieci zbyt liberalnych rodziców często wpadają w narkotykowy nałóg. Dzieciaki ze zbyt konserwatywnych rodzin uciekają z domu i mają problemy seksualne. Może takie podejście to hołdowanie stereotypom, ale Loren napotkała bardzo niewiele spraw będących odstępstwem od tej reguły.
Zadała jeszcze kilka rutynowych pytań. Tak naprawdę niewiele mogli zrobić. Dziewczyna była pełnoletnia. Sądząc z opisu, nie istniały podstawy do podejrzeń, że została porwana. W telewizji do akcji wkracza cała ekipa federalnych. W prawdziwym życiu nic podobnego się nie zdarza.
Mimo to Loren czuła jakiś podświadomy niepokój. Niektórzy nazwaliby to intuicją. Ona nienawidziła tego określenia. Przeczucia… one też do niczego nie prowadziły. Zadała sobie pytanie, co zrobiłby Ed Steinberg, jej szef. Zapewne nic. Ich biuro było mocno zajęte dwoma sprawami prowadzonymi wspólnie z prokuratorem generalnym – jedną dotyczącą ewentualnego terrorysty, a drugą skorumpowanego polityka z Newark.
Mając tak ograniczone możliwości, czy mogli zajmować się sprawą, która wyglądała na zwyczajną ucieczkę z domu? Raczej nie.
– Dlaczego teraz? – zapytała.
– Proszę?
– Nie zgłaszała pani tego przez trzy tygodnie. Dlaczego zmieniła pani zdanie?
– Czy ma pani dzieci, inspektor Muse?
– Nie.
– Ja mam.
Loren ponownie spojrzała na biurko, na stolik, na ścianę. Nie dostrzegła rodzinnych zdjęć. Ani śladu dzieci czy wnuków. Skylar uśmiechnęła się, jakby zrozumiała, czego Muse szuka.
– Byłam kiepską matką.
– Chyba nie rozumiem.
– Zbyt liberalną. Gdy miałam wątpliwości, nic nie robiłam. Loren czekała.
– A to – dodała po chwili Edna Skylar – było poważnym błędem.
– Nadal nie wiem, czy rozumiem.
– Ja również. Jednak tym razem… – Umilkła. Przełknęła ślinę i spojrzała na swoje dłonie, zanim znów popatrzyła na Loren. – To, że coś wydaje się w porządku, wcale nie oznacza, że tak jest. Może Katie Rochester potrzebuje pomocy. Może tym razem powinnam coś zrobić, a nie bezczynnie czekać.
Obietnica złożona w suterenie trafiła Myrona rykoszetem dokładnie o drugiej siedemnaście nad ranem.
Minęły trzy tygodnie. Myron nadal chodził z Ali. Wydarzyło się to w dniu ślubu Esperanzy. Ali mu na nim towarzyszyła. Myron prowadził pannę młodą do ołtarza. Tom, czyli Thomas James Bidwell Trzeci, był kuzynem Wina. Urządzono skromne wesele. Dziwne, ale rodzina pana młodego, od pokoleń dostarczająca członkiń Córom Amerykańskiej Rewolucji, nie wpadła w zachwyt na wieść o związku Toma z urodzoną w Bronksie Latynoską, Esperanzą Diaz. Ciekawe dlaczego.
– Zabawne – powiedziała Esperanza.
– Co takiego?
– Zawsze myślałam, że wyjdę za mąż dla pieniędzy, nie z miłości. – Przejrzała się w lustrze. – Tymczasem wychodzę za mąż z miłości, za bogatego faceta.
– Ironia losu.
– I dobrze. Pojedziesz do Miami zobaczyć się z Reksem? Rex Storton był podstarzałym aktorem filmowym, którego reprezentowali.
– Lecę tam jutro po południu.
Esperanza odwróciła się od lustra, rozłożyła ręce i obdarzyła go olśniewającym uśmiechem.
– I jak?
Wyglądała bosko.
– O rany – powiedział Myron.
– Tak uważasz?
– Uważam.
– No to chodź. Wydaj mnie za mąż.
– Wydam.
– Najpierw jednak jeszcze coś. – Esperanza pociągnęła go za rękaw. – Chcę, żebyś cieszył się z mojego szczęścia.
– Cieszę się.
– Wcale cię nie opuszczam.
– Wiem. Spojrzała mu w oczy.
– Nadal jesteśmy przyjaciółmi – powiedziała. – Rozumiesz to, prawda? Ty, ja, Win, Wielka Cyndi. Nic się nie zmieniło.
– Wprost przeciwnie – odparł Myron. – Wszystko się zmieniło.
– Kocham cię, wiesz.
– A ja ciebie.
Znów się uśmiechnęła. Esperanza zawsze była cholernie piękna. Jej zwodniczo niewinny wygląd ciągle powodował przyspieszone bicie męskich serc. Jednak teraz, gdy miała na sobie suknię ślubną, słowo „olśniewająca” nie oddawało w pełni jej urody. Dzika i niezależna, twierdziła, że nigdy z nikim nie zwiąże się w taki sposób. A teraz miała dziecko i brała ślub. Nawet Esperanza wydoroślała.
– Masz rację – przyznała. – Jednak wszystko się zmienia, Myronie. A ty zawsze nienawidziłeś zmian.
– Nie zaczynaj.
– Spójrz na siebie. Prawie do czterdziestki mieszkałeś z rodzicami. Kupiłeś dom, w którym dorastałeś. Nadal większość czasu spędzasz ze swoim kolegą ze studiów, który – spójrzmy prawdzie w oczy – nigdy się nie zmieni.
Podniósł rękę.
– Rozumiem, co masz na myśli.
– To zabawne.
– Co?
– Zawsze myślałam, że pierwszy zmienisz stan cywilny.
– Ja też.
– Win, no cóż, tak jak powiedziałam, nie ma o czym mówić. Ty jednak zawsze tak łatwo się zakochiwałeś, szczególnie w tej suce, Jessice.
– Nie nazywaj jej tak.
– Jak uważasz. W każdym razie to ty kupiłeś ten amerykański sen: ożeń się, miej dwoje udanych dzieci, zapraszaj przyjaciół na grilla w ogrodzie za domem i tak dalej.
– A ty nie.
Esperanza uśmiechnęła się.
– Czy to nie ty nauczyłeś mnie tego przysłowia Men tracht und Gott lacht?
– Ludzie, uwielbiam jak wy, siksy, mówicie w jidysz.
Esperanza wzięła go pod rękę.
– To może być dobre, wiesz?
– Wiesz.
Nabrała tchu.
– Możemy iść?
– Zdenerwowana?
Esperanza spojrzała na niego.
– Ani trochę.
– Zatem naprzód.
Myron zaprowadził ją do ołtarza. Myślał, że zastępowanie jej nieżyjącego ojca będzie zwykłą, choć przyjemną formalnością, lecz kiedy przyprowadził Esperanzę Tomowi, a ten uśmiechnął się i uścisnął mu dłoń, Myron bardzo się wzruszył. Wycofał się i usiadł w pierwszej ławce.
Ślub był nie tyle eklektyczną imprezą, ile paradą kontrastów. Drużbą Toma był Win, a pierwszą druhną Esperanzy była Wielka Cyndi. Ta ekspartnerka Esperanzy w zapasach miała prawie dwa metry wzrostu i ważyła sto trzydzieści kilogramów. Jej pięści wyglądały jak szynki. Nie była pewna, co powinna włożyć – klasyczną brzoskwiniową suknię pierwszej druhny czy gorset z czarnej skóry. Poszła na kompromis: wybrała suknię ze skóry w brzoskwiniowym kolorze i bez rękawów, odsłaniającą ręce o rozmiarach i konsystencji marmurowych kolumn, jakie widuje się w rezydencjach stanu Georgia. Włosy miała ufarbowane na bladofioletowo i nastroszone na irokeza, z przypiętą na czubku figurką młodej pary z weselnego tortu.
Prezentując tę… hmm… suknię, Wielka Cyndi rozłożyła ręce i okręciła się przed Myronem. Oceany wystąpiły z brzegów, a w kilku układach słonecznych zaszły katastrofalne zmiany.
– I co pan o tym myśli? – zapytała.
– Fiolet z brzoskwiniowym?
– Topowe zestawienie, panie Bolitar.
Zawsze zwracała się do niego per pan. Wielka Cyndi była formalistką.
Tom i Esperanza złożyli ślubowanie w skromnym kościółku. Przy ławkach stały wazony z białymi makami. Po tej stronie nawy, gdzie siedzieli goście Toma, królowała czerń i biel – niczym morze pingwinów. Po stronie Esperanzy liczba kolorów wzbudziłaby zazdrość producenta kredek. Jej goście wyglądali, jakby przyszli na paradę z okazji Halloween w Greenwich Village. Organista grał pięknie. Chór śpiewał jak aniołowie w raju. Trudno wyobrazić sobie piękniejszą oprawę.
Jednak przyjęcie państwo młodzi postanowili urządzić w innym otoczeniu. Wynajęli nocny klub dla sadomasochistów, znajdujący się w pobliżu Jedenastej Alei zwany Skóra-i-Chuć. Wielka Cyndi pracowała tam jako bramkarz i czasem, późną nocą, odstawiała na scenie numer przechodzący ludzką wyobraźnię.
Myron i Ali zostawili samochód na parkingu przy West Side Highway. Minęli całodobowy sex shop nazywany Pałacem Zdzir Króla Dawida. Okna były zamalowane na biało. Duża wywieszka na drzwiach głosiła: TERAZ POD NOWYM ZARZĄDEM.
– No, no – mruknął Myron, wskazując ten napis. – Najwyższy czas, nie uważasz?
Ali skinęła głową.
– Przedtem był fatalnie zarządzany.
Kiedy weszli do Skóry-i-Chuci, Ali przechadzała się jak po Luwrze, uważnie oglądając zdjęcia na ścianach, przyrządy, kostiumy, akcesoria do wiązania. Potrząsnęła głową.
– Jestem beznadziejnie naiwna.
– Nie beznadziejnie – rzekł Myron.
Ali wskazała coś czarnego i długiego, podobnego do ludzkich genitaliów.
– A co to takiego?
– Niech mnie wybatożą, jeśli wiem.
– Czyżbyś był, no wiesz…?
– O nie.
– Niedobrze – powiedziała Ali. – Żartowałam. Naprawdę żartowałam.
Ich romans rozwijał się, ale dawała o sobie znać rzeczywistość związku z osobą mającą dzieci. Spędzili tamtą całą noc razem, ale potem już ani jednej. Od czasu przyjęcia Myron wymieniał tylko słowa powitania z Erin i Jackiem. Nie wiedzieli, czy ich romans powinien rozwijać się szybko czy powoli, ale Ali była przekonana, że w sprawach związanych z dziećmi pośpiech jest niewskazany.
Musiała wyjść wcześniej. Obiecała pomóc Jackowi przy odrabianiu pracy domowej. Myron odprowadził ją i postanowił zostać na noc w mieście.
– Jak długo będziesz w Miami? – zapytała Ali.
– Tylko noc lub dwie.
– Czy dostaniesz gwałtownych torsji, jeśli powiem, że będę za tobą tęskniła?
– Nie, nie gwałtownych.
Pocałowała go delikatnie. Uradowany Myron patrzył, jak odjeżdżała, a potem wrócił na przyjęcie.
Ponieważ i tak zamierzał zostać na noc w mieście, zaczął pić. Nie miał mocnej głowy – był równie odporny na alkohol jak czternastolatka – lecz tego wieczoru, na tej cudownej, choć nieco dziwnej imprezie, miał ochotę się napić. Win również, chociaż trzeba było znacznie więcej, żeby go upoić. Koniak był dla niego jak mleko matki. Rzadko przebierał miarę w piciu, a jeszcze rzadziej było to po nim widać.
Tego wieczoru nie miało to znaczenia. Limuzyna już na nich czekała. Miała odwieźć ich do śródmieścia.
Apartament Wina był wart fortunę i miał wystrój przypominający pałac w Wersalu. Kiedy tam przyjechali, Win ostrożnie nalał sobie kieliszek porto z potwornie drogiego rocznika – Quinta de Noval Nacional 1963. Butelka została otwarta kilka godzin wcześniej, ponieważ – jak wyjaśnił Win – stare porto powinno przez jakiś czas oddychać, zanim się je wypije. Myron gustował w czekoladowym yoo-hoo, ale teraz jego żołądek nie był w odpowiednim nastroju. Ponadto czekolada nie miała czasu oddychać.
Win włączył telewizor i oglądali Antiques Roadshow. Jakaś snobka mówiąca z teksańskim akcentem przyniosła ohydne popiersie z brązu. Zaczęła opowiadać prowadzącemu historię o tym, jak w 1950 roku Dean Martin dawał jej ojcu za ten złom dziesięć tysięcy dolarów, ale jej tato, powiedziała znacząco podnosząc palec i przebiegle się uśmiechając, był na to zbyt sprytny. Wiedział, że to popiersie musi być warte fortunę. Prowadzący cierpliwie kiwał głową, czekając, aż kobieta skończy, a potem wypalił z grubej rury:
– Jest warte jakieś dwadzieścia dolarów.
Myron i Win w milczeniu przybili sobie piątkę.
– Cieszymy się z czyjegoś nieszczęścia – zauważył Win.
– Jesteśmy żałośni – powiedział Myron.
– Nie my.
– Nie?
– Ten program – rzekł Win. – Bezlitośnie odsłania defekty naszego społeczeństwa.
– Jak to?
– Ludziom nie wystarcza to, że mają jakiś drobiazg wart fortunę. Nie, jest lepiej, znacznie lepiej, jeśli kupili go tanio od jakiegoś nieświadomego frajera. Nikt nie przejmuje się uczuciami takiego niczego niepodejrzewającego właściciela, który został wykiwany i stracił.
– Celna uwaga.
– Och, to nie wszystko.
Myron uśmiechnął się, usiadł wygodniej, czekając.
– Na moment zapomnijmy o chciwości – ciągnął Win. – Naprawdę irytuje nas fakt, że wszyscy, ale to wszyscy w programie Antiques Roadshow kłamią.
Myron skinął głową.
– Masz na myśli moment, kiedy prowadzący pyta ich, czy mają pojęcie, ile to coś jest warte?
– Właśnie. Zadaje to pytanie za każdym razem.
– Wiem.
– A pan lub pani o rety udają kompletnie zaskoczonych tym pytaniem, jakby nigdy nie oglądali tego programu.
– Irytujące – przyznał Myron.
– A potem mówią coś w rodzaju: „Ojej, taka myśl nigdy nie przyszła mi do głowy. Nie mam pojęcia, ile to może być warte”. – Win zmarszczył brwi. – Litości, proszę. Taszczysz dwutonowe granitowe popiersie na eliminacje w jakiejś sali kongresowej, żeby odstać swoje w dwunastogodzinnej kolejce, ale nigdy, nawet w najdzikszych snach, nie zastanawiasz się, jaką ono może mieć wartość?
– Kłamstwo – zgodził się Myron, któremu szumiało w głowie. – Takie samo jak: „Cieszymy się, że pan do nas zadzwonił”.
– I właśnie dlatego – powiedział Win – lubimy, kiedy taka baba dostaje prztyczka w nos. Kłamstwa. Chciwość. Z tego samego powodu uwielbiamy, jak w Kole Fortuny cwaniak znający prawidłową odpowiedź zawsze o jeden raz za dużo pokręci kołem i bankrutuje.
– Samo życie – oznajmił Myron, czując skutki wypitego alkoholu.
– Istotnie.
Zadzwonił domofon.
Myron miał mdłości. Spojrzał na zegarek. Pierwsza trzydzieści w nocy. Popatrzył na Wina. Ten odpowiedział mu podobnym spojrzeniem. Twarz miał spokojną jak woda w stawie. Wciąż był przystojny, aż nazbyt przystojny, ale lata, trudy, nieprzespane noce pełne przemocy lub – tak jak dzisiejsza – seksu, zaczynały się odrobinę uwidaczniać.
Myron zamknął oczy.
– Czy to…?
– Tak.
Westchnął i wstał.
– Mogłeś mnie uprzedzić.
– Po co?
Już nieraz o tym rozmawiali. Na to pytanie nie było odpowiedzi.
– Ona jest z tego nowego lokalu przy Upper West Side – wyjaśnił Win.
– Tak, dogodne położenie.
Nie mówiąc nic więcej, Myron poszedł korytarzem do swojego pokoju. Win otworzył drzwi. Chociaż zawsze go to przygnębiało, Myron zerknął przez ramię. Dziewczyna była młoda i ładna. Powiedziała „cześć!” z wymuszonym entuzjazmem. Win nie odpowiedział. Skinął na nią, żeby poszła za nim. Zrobiła to, stukając zbyt wysokimi obcasami. Zniknęli w głębi korytarza.
Jak zauważyła Esperanza, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają – choćbyś nie wiem jak tego chciał.
Myron zamknął drzwi i opadł na łóżko. Kręciło mu się w głowie. Sufit wirował. Myron nie próbował z tym walczyć. Zastanawiał się, czy zwymiotuje. Raczej nie. Odepchnął od siebie myśli o dziewczynie. Przyszło mu to łatwiej niż kiedyś – co świadczyło, że zmienił się, ale zdecydowanie nie na lepsze. Nie słyszał żadnych odgłosów. Pokój, w którym Win zamknął się z dziewczyną (oczywiście nie robił tego w swojej sypialni), był dźwiękoszczelny. W końcu Myron zdołał zasnąć.
Zadzwoniła jego komórka.
Myron wcześniej przestawił ją na wibracje. Postukiwała o blat nocnego stolika. Zbudził się z drzemki i sięgnął po nią. Przetoczył się na bok i załupało mu w głowie. Wtedy zobaczył godzinę na kwarcowym zegarze, który stał na stoliku.
2.17.
Nie sprawdzając, kto dzwoni, przyłożył aparat do ucha.
– Halo? – wychrypiał. Najpierw usłyszał szloch.
– Halo? – powtórzył.
– Myron? Tu Aimee.
– Aimee. – Myron usiadł na łóżku. – Co się stało? Gdzie jesteś?
– Powiedziałeś, że mogę zadzwonić. – Znów szloch. – O każdej porze, tak?
– Tak. Gdzie jesteś, Aimee?
– Potrzebuję pomocy.
– W porządku, nie ma sprawy. Tylko powiedz mi, gdzie jesteś.
– O Boże…
– Aimee?
– Nikomu nie powiesz, prawda?
Zawahał się. Pomyślał o Claire, matce Aimee. Ze smutkiem przypomniał sobie, jaka była w wieku Aimee.
– Obiecałeś. Obiecałeś, że nie powiesz moim rodzicom.
– Wiem. Gdzie jesteś?
– Obiecujesz, że nie powiesz?
– Obiecuję, Aimee. Tylko powiedz, gdzie jesteś.