ROZDZIAŁ 2

Wróciłam do Cloverleaf Apartments i zostawiłam wóz na parkingu. Z tylnego siedzenia wzięłam czarne nylonowe szelki i przypięłam je, a wraz z nimi paralizator elektryczny, rozpylacz pieprzu i kajdanki. Potem udałam się na poszukiwanie dozorcy. Dziesięć minut później miałam już klucze do mieszkania Briggsa i stałam pod jego drzwiami. Zapukałam dwa razy i wrzasnęłam „kontrola”. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi kluczem i weszłam do środka. Briggsa nie było.

Cierpliwość to cecha, jaką musi się odznaczać dobry łowca nagród. Odczuwam jej brak. Rozejrzałam się za krzesłem i usiadłam naprzeciwko drzwi. Powiedziałam Sobie, że będę czekać aż do skutku, ale wiedziałam, że to kłamstwo. Po pierwsze, przebywanie w mieszkaniu Briggsa było odrobinę nielegalne. Po drugie, bałam się jak diabli. No dobra, Briggs miał tylko metr wzrostu… co wcale nie znaczyło, że nie może użyć broni. Albo że nie ma przyjaciół, którzy przypominają koszykarzy i są nieźle stuknięci.

Siedziałam tak już ponad godzinę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, a ja zobaczyłam, jak ktoś wsuwa do środka małą karteczkę.

Droga frajerko, wiem, że tam jesteś. Nie mam zamiaru wchodzić, dopóki nie znikniesz.

Wspaniale.

Dom, w którym mieszkam, uderzająco przypomina Cloverleaf. Ta sama ceglana bryła, to samo minimalisty-czne podejście do szczegółów. Większość mieszkańców stanowią starsi obywatele, plus kilku Latynosów, którzy rozpraszają monotonię życia. Po wyjściu od Briggsa wróciłam prosto do siebie. Po drodze wyjęłam ze skrzynki pocztę i nie musiałam do niej zaglądać, by wiedzieć, co to jest. Rachunki, rachunki, rachunki. Otworzyłam drzwi, rzuciłam korespondencję na blat szafki kuchennej i włączyłam sekretarkę. Żadnej wiadomości. Mój chomik, Rex, spał w swojej klatce, skulony w puszce po zupie.

Hej, Rex – powiedziałam. – Już jestem.

Rozległ się cichy szelest sosnowych trocin, ale nic poza tym. Rex nie jest typem wdzięcznego rozmówcy. Poszłam do lodówki po winogrona dla niego i znalazłam na drzwiach karteczkę:

Przyniosą kolację. Do zobaczenia o szóstej.

Nie było podpisu, ale zorientowałam się po stwardnieniu sutek, że to Morelli.

Wrzuciłam karteczkę do śmieci, a winogrono do klatki Reksa. Trociny poruszyły się niespokojnie. Rex wycofał się z kryjówki tyłem, wepchnął sobie winogrono do torby policzkowej, zamrugał lśniąco czarnymi oczkami, poruszył w moją stronę wąsami i podreptał z powrotem do swojej puszki.

Wzięłam prysznic, uporządkowałam włosy – żel i suszarka – włożyłam dżinsy i denimową koszulę, a potem padłam twarzą na łóżko, by pomyśleć. Robię to zwykle na plecach, ale nie chciałam niszczyć sobie fryzury przed wizytą Morellego.

Najpierw pomyślałam o Briggsie i o tym, jak by to było dobrze chwycić go za jego małe stopy i ściągnąć po schodach na dół, żeby tłukł tą swoją głupią jak melon łepetyną – łup, łup, łup – o stopnie.

Potem pomyślałam o wuju Fredzie i poczułam ostry ból w lewym oku. „Za jakie grzechy?” – spytałam głośno, ale nie było przy mnie nikogo, kto mógłby odpowiedzieć.

Prawdę mówiąc, Fred nie był Indianą Jonesem i, pomimo tych makabrycznych fotografii, nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak tylko nagjy atak Alzheimera. Zaczęłam szukać w pamięci jakichś wspomnień dotyczących Freda, ale niewiele sobie przypomniałam. Kiedy się uśmiechał, to zawsze szeroko i nienaturalnie, a jego sztuczna szczęka przy tym klekotała. I chodził z wykrzywionymi na zewnątrz stopami… jak kaczka. To wszystko. Oto moje reminiscencje dotyczące wuja Freda.

Drzemałam podczas tej wędrówki aleją pamięci i nagle ocknęłam się wystraszona, ale całkowicie przytomna. Usłyszałam, jak ktoś wchodzi do mojego mieszkania, i serce zaczęło walić mi w piersi. Zamknęłam drzwi na klucz, kiedy wróciłam z miasta. A teraz ktoś je otwierał. I ten ktoś był w moim mieszkaniu. Wstrzymałam oddech. Błagam, Boże, niech to będzie Morelli. Myśl, że właśnie Morelli wkrada się do mojego mieszkania, niezbyt mi się podobała, ale było to o wiele lepsze niż spotkanie twarzą w twarz z jakimś paskudnym, zaślinionym facetem, który będzie chciał ściskać mi szyję tak długo, aż mój język przybierze fioletowy odcień.

Z trudem podniosłam się z łóżka i zaczęłam szukać jakiejś broni, zadowalając się satynowym różowym pantoflem na wysokim obcasie, pamiątką po drużbowaniu na ślubie przyjaciółki. Wypełzłam z sypialni, przemknęłam przez salon i zajrzałam ostrożnie do kuchni.

To był Komandos. Opróżniał zawartość dużej plastikowej torby do miski.

Jezu – powiedziałam. – Przestraszyłeś mnie na śmierć. Następnym razem pukaj.

Zostawiłem ci wiadomość. Myślałem, że będziesz na mnie czekać.

Nie podpisałeś się. Skąd mogłam wiedzieć, że to ty? Odwrócił się i spojrzał na mnie.

A były inne możliwości?

Morelli.

Znów razem?

Dobre pytanie. Zerknęłam na jedzenie. Sałatka.

Morelli przyniósłby kanapki z kiełbasą.

To świństwo cię zabije, dziecinko. Byliśmy łowcami nagród. Ludzie do nas strzelali. A Tropiciel martwił się o cholesterol i transaminazy.

Nie wiem, czy w ogóle będziemy długo żyć – zauważyłam.

Moja kuchnia jest mała, więc zdawało się, że Komandos, stojąc tuż obok, zajmuje mnóstwo przestrzeni. Sięgnął za mnie i wyjął z szafki na ścianie dwie miseczki.

Nie chodzi o długość życia – powiedział. – Tylko o jego jakość. Celem jest osiągnięcie czystości ciała i umysłu.

Masz czysty umysł i ciało? Spojrzał mi prosto w oczy.

Nie w tej chwili.

Hm.

Napełnił jedną miseczkę sałatką i podał mi.

Potrzebujesz pieniędzy.

Tak.

Są różne sposoby zarabiania.

Wpatrywałam się w swoją miseczkę, rozgrzebując zieleninę widelcem.

Prawda.

Komandos czekał, aż podniosę na niego wzrok.

Jesteś pewna, że tego chcesz?

Nie, nie jestem pewna. Nie wiem nawet, o czym mówimy. Nie mam pojęcia, czym się zajmujesz. Szukam po prostu dodatkowej pracy, by dorobić.

Jakieś ograniczenia czy preferencje?

Żadnych narkotyków czy nielegalnego handlu bronią.

Myślisz, że bawię się w narkotyki?

Nie. To byłoby bez sensu. Nałożył sobie sałatki.

W tej chwili mam na oku odnawianie. Brzmiało to zachęcająco.

Chodzi ci o wystrój wnętrz?

Właśnie. Chyba można to tak nazwać.

Skosztowałam sałatki. Była całkiem niezła, ale czegoś jej brakowało. Grzanek smażonych na maśle. Wielkich kawałów tłustego sera. I piwa. Na próżno szukałam wzrokiem drugiej torby. Sprawdziłam w lodówce. Tam też nie było piwa.

Wygląda to tak – zaczął Komandos. – Wysyłam ekipę, która zajmuje się odnawianiem, a potem zostawiam w budynku jednego czy dwóch ludzi. Ich zadaniem jest długoterminowa konserwacja. – Spojrzał znad swojej miski. – Trzymasz formę? Biegasz?

Pewnie. Cały czas biegam.

Nigdy nie biegam. Idea ćwiczeń fizycznych to w moim przypadku buszowanie po centrum handlowym. Komandos obrzucił mnie mrocznym spojrzeniem.

Kłamiesz.

No, ale zamierzam biegać.

Skończył jeść i odstawił miseczkę do zmywarki.

Przyjadę po ciebie o piątej rano.

Piąta rano? Żeby zabrać się do wystroju wnętrz?

Tak lubię.

W moim mózgu błysnęło światełko alarmowe.

Może powinnam wiedzieć coś więcej…

Rutynowa sprawa. Nic szczególnego – wyjaśnił i zerknął na zegarek. – Muszę iść. Spotkanie w interesach.

Nie zamierzałam spekulować na temat natury owego spotkania.

Włączyłam telewizor, ale nie znalazłam nic ciekawego do oglądania. Ani hokeja, ani komedii. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam dużą kopertę z odbitkami ksero. Nie wiem dlaczego, ale zrobiłam kolorowe kopie zdjęć przed spotkaniem z Morellim. Udało mi się zmieścić po sześć na stronie, razem cztery strony. Teraz rozłożyłam je na stole.

Niezbyt przyjemny widok.

Kiedy fotografie znalazły się obok siebie, od razu dostrzegłam parę rzeczy. Mogłabym przysiąc, że było tylko jedno ciało i że nie należało do starszej osoby. Ani śladu siwizny we włosach. Skóra raczej młoda. Trudno określić płeć. Niektóre zdjęcia zrobiono z bliska. Inne z większej odległości. Nie przypuszczałam, by ktoś przekładał części ciała. Ale na paru zdjęciach torba była odwinięta, jakby chciano pokazać więcej z jej zawartości.

No dobra, Stephanie, postaw się na miejscu fotografa. Dlaczego robisz te zdjęcia? Swoiste trofeum? Wątpliwe, ani jedno nie przedstawiało twarzy denata czy denatki. A było ich dwadzieścia cztery, cała rolka filmu, więc wszystkie zostały zrobione. Gdybym chciała mieć pamiątkę z tego rodzaju makabry, wówczas z pewnością uwieczniłabym twarz. Tak samo jak przy morderstwie na zlecenie. Wymagane jest zdjęcie twarzy. Co zatem zostawało? Zapis wizualny, dokonany przez kogoś, kto nie chciał zniszczyć dowodów. Więc może wuj Fred natknął się na worek ze zwłokami i pobiegł po aparat. A potem co? Schował zdjęcia do szuflady i zniknął podczas zakupów.

Wydawało mi się to najbardziej prawdopodobne, choć pozbawione konkretnych podstaw. Prawdę mówiąc, zdjęcia mogły zostać zrobione nawet pięć lat temu. Ktoś mógł dać je Fredowi na przechowanie albo zrobić mu makabryczny żart.

Włożyłam odbitki z powrotem do koperty i chwyciłam torbę. Pomyślałam, że to strata czasu, ale mimo wszystko czułam, że muszę przeszukać okolice Grand Union.

Pojechałam do dzielnicy domków jednorodzinnych za centrum handlowym i zaparkowałam przy krawężniku. Wzięłam latarkę i ruszyłam na piechotę – obchodziłam ulice i boczne alejki, zaglądałam w krzaki i za pojemniki ze śmieciami, cały czas wołając głośno imię Freda. Kiedy byłam mała, miałam kotkę imieniem Katherine. Pojawiła się pewnego dnia na progu naszego domu i już została. Zaczęliśmy ją karmić na tylnym ganku, a ona po pewnym czasie znalazła sobie drogę do kuchni. Wychodziła nocami, by buszować po okolicy, a za dnia spała zwinięta w kłębek na moim łóżku. Pewnej nocy Katherine wyszła i już nie wróciła. Całymi dniami krążyłam po ulicach i alejkach, zaglądając w krzaki i za śmietniki, wołając ją po imieniu, tak jak teraz wołałam Freda. Matka powiedziała, że koty czasem odchodzą, kiedy zbliża się czas ich śmierci. Uważałam wtedy, że to bzdury.

Wygrzebałam się z łóżka o czwartej trzydzieści, powlokłam do łazienki i tak długo stałam pod prysznicem, aż do końca otworzyłam oczy. Po chwili skóra zaczęła mi się marszczyć od wody, doszłam więc do wniosku, że toaleta skończona. Wytarłam się ręcznikiem i potrząsnęłam głową, by ułożyć włosy. Nie wiedziałam, jak mam się ubrać do pracy, która polega na wystroju wnętrz, włożyłam więc to, co zawsze… dżinsy i T-shirt. A potem, by ożywić trochę ten banalny strój – mogło się przecież okazać, że naprawdę chodzi o wystrój wnętrz – dodałam jeszcze pasek i marynarkę.

Komandos czekał na parkingu, kiedy wyszłam z budynku tylnym wyjściem. Miał lśniąco czarnego rangę rovera o przyciemnianych szybach. Samochody Komandosa zawsze były nowe, a cel ich nabycia niejasny. Z tyłu siedziało trzech mężczyzn. Dwaj byli czarni, jeden rasy nieokreślonej. Wszyscy ostrzyżeni krótko, na modłę wojskową. Wszyscy też nosili czarne spodnie, jak antyterrory-tó, i czarne podkoszulki. I wszyscy byli potężnie umięśnieni. Ani grama tłuszczu. Żaden nie przypominał dekoratora wnętrz.

Usadowiłam się z przodu, obok Komandosa.

Ci z tyłu to ekipa remontowa? Komandos uśmiechnął się tylko w zamierającym mroku nocy i wyjechał z parkingu.

Jestem ubrana inaczej niż wy – zauważyłam. Komandos zatrzymał się na światłach przy Hamilton.

Z tyłu jest dla ciebie marynarka i kamizelka.

Nie chodzi o wystrój wnętrz, prawda?

Sztuka wystroju wnętrz ma różne odmiany, dziecinko.

Jeśli chodzi o tę kamizelkę…

Jest z kevlaru.

Kevlar to materiał kuloodporny.

Cholera – zaklęłam. – Nie znoszę, kiedy ktoś do mnie strzela. Sam zresztą wiesz.

To tak na wszelki wypadek – pocieszył mnie Komandos. – Prawdopodobnie nikt do nikogo nie będzie strzelał.

Prawdopodobnie?

Jechaliśmy w milczeniu przez centrum miasta. Komandos był w swoim zwykłym nastroju. Zatopiony w nieodgad-nionych myślach. Natomiast faceci z tyłu wyglądali tak, jakby nie myśleli w ogóle o niczym – nigdy. No i ja, osoba, która rozważała, czy nie prysnąć z auta na następnym skrzyżowaniu i nie popędzić na złamanie karku z powrotem do domu. A jednocześnie, choć może zabrzmi to śmiesznie, cały czas martwiłam się o Freda. Utkwił mi w głowie. Tak jak ta kotka, Katherine. Nie było jej już od piętnastu lat, a ja zawsze się oglądałam, kiedy tylko gdzieś mignął czarny kot. Chyba syndrom niewyjaśnionej sprawy.

Dokąd jedziemy? – spytałam w końcu.

Budynek mieszkalny przy Sloane Street. Trzeba trochę posprzątać.

Sloane biegnie równolegle do Stark, tyle że dwie przecznice dalej. Stark to najgorsza ulica w mieście – narkotyki, rozpacz i rudery. Dalej na południe getto ustępuje miejsca bardziej cywilizowanym okolicom, a sama Sloane w znacznej części stanowi linię demarkacyjną między bezprawiem a posłuszeństwem wobec Temidy. Toczy się bezustanna walka o zachowanie owego podziału i utrzymanie dilerów i prostytutek z dala od Sloane. Jak wieść niesie, Sloane zaczyna przegrywać.

Komandos minął trzy kolejne przecznice i stanął przy krawężniku. Wskazał głową budynek z żółtej cegły po drugiej stronie ulicy, dwa domy dalej.

To nasza chałupa. Idziemy na drugie piętro.

Budynek miał cztery kondygnacje i, jak się domyślałam, na każdej były dwa lub trzy małe mieszkania. Ściany na poziomie parteru pokrywały graffiti jakichś konkurencyjnych gangów. Okna były ciemne. Na ulicy żadnego ruchu. Przy krawężnikach i klatkach schodowych zalegały gnane wiatrem śmieci.

Przeniosłam spojrzenie z budynku na Komandosa.

Jesteś pewien, że to legalne?

Zatrudnił mnie najemca – wyjaśnił.

To… sprzątanie dotyczy ludzi czy tylko… rzeczy? Komandos popatrzył na mnie.

Eksmisję ludzi i ich dobytku z mieszkania reguluje prawo – oświadczyłam. – Trzeba okazać nakaz eksmisji i…

Prawo działa trochę za wolno – przerwał mi Komandos. – A tymczasem dzieciaki z tego domu są narażone na zaczepki ludzi, którzy przychodzą pod numer 3C, by dać $obie w żyłę.

Potraktuj to jak działanie służb miejskich – doradził jeden z facetów siedzących z tyłu., Dwaj pozostali skinęli głowami. -… – Tak – przyznali jednocześnie. – Działanie służb miejskich.

Strzeliłam nerwowo palcami i zagryzłam wargę.

Komandos wysunął się zza kierownicy, obszedł wóz i otworzył tylne drzwi. Wręczył każdemu kuloodporną kamizelkę, a następnie czarną kurtkę z wielkim białym Bsapisem OCHRONA na plecach.

Włożyłam kamizelkę, a potem przyglądałam się, jak pozostali zapinają nylonowe szelki i chowają broń.

Dekoratorzy wnętrz nie posługują się bronią.

W tej okolicy posługują się. i. Mężczyźni stanęli przede mną w szeregu.

Panowie – zwrócił się do nich Komandos – to panna J Plum. §: Facet o bliżej nieokreślonym pochodzeniu wyciągnął

Lester Santos. Drugi zrobił to samo.

Bobby Brown.

Ostatnim był Czołg. Nietrudno było odgadnąć, skąd wzięło się to przezwisko.

Lepiej nie będę się w to pakowała – oświadczyłam. -Naprawdę narobię sobie kłopotu, jak mnie aresztują. A ja nie lubię, kiedy mnie aresztują.

Santos wyszczerzył zęby.

Kobieto, nie lubisz, jak do ciebie strzelają. Nie lubisz, jak cię aresztują. Nie wiesz w ogóle, jak się dobrze bawić.

Komandos włożył kurtkę i ruszył na drugą stronę ulicy, wiodąc za sobą wesołą kompanię.

Weszliśmy do budynku i pokonaliśmy dwie kondygnacje schodów. Komandos zbliżył się do drzwi z numerem 3C i nasłuchiwał przez chwilę. Pozostali, łącznie ze mną, przywarli do ściany. Nikt się nie odzywał. Komandos i Santos wyciągnęli broń. Brown i Czołg ściskali w dłoniach latarki.

Czekałam w napięciu, aż Komandos rozwali drzwi jednym kopniakiem, ale on tylko wyjął klucz z kieszeni i wsunął do zamka. Drzwi zaczęły się otwierać, ale w pewnym momencie zatrzymał je łańcuch. Komandos cofnął się o dwa kroki i rzucił na drzwi, waląc w nie ramieniem na wysokości łańcucha. Drzwi rozwarły się gwałtownie i Komandos wskoczył do środka pierwszy. Po chwili w mieszkaniu byli już wszyscy, wyłączając mnie. Błysnęło światło latarek. Tropiciel wrzasnął:

Ochrona! – i w tym momencie zapanował całkowity chaos. Z materaców rozłożonych na podłodze zsuwali się rozebrani do połowy ludzie. Kobiety darły się wniebogłosy. Mężczyźni przeklinali.

Zespół Komandosa chodził od pokoju do pokoju, zakuwając ludzi w kajdanki i ustawiając ich pod ścianą salonu. Zebrało się sześcioro.

Jeden z mężczyzn był wściekły, wymachiwał rękami, nie chcąc dać się zakuć w kajdanki.

Nie możecie tego zrobić, skurwiele! – darł się. – To moje mieszkanie. Własność prywatna. Niech ktoś wezwie pieprzoną policję! – Wyjął z kieszeni spodni nóż sprężynowy i otworzył go.

Czołg chwycił faceta za koszulę na plecach, podniósł z podłogi i wyrzucił przez okno.

Wszyscy znieruchomieli, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w stłuczone szkło. Stałam z otwartymi ustami i zamarłym sercem w piersi.

Komandos nie wyglądał na zaskoczonego.

Trzeba będzie wymienić szybę – zauważył ze stoickim spokojem.

Usłyszałam jęk i chrobot. Podeszłam do okna i wyjrzałam. Facet z nożem leżał z rozrzuconymi rękami na schodach pożarowych, podejmując nieudane próby osiągnięcia pozycji pionowej.

Chwyciłam się za serce, stwierdzając z ulgą, że znów bije.

– Jest na schodach pożarowych! Boże, przez chwilę myślałam, że zrzuciłeś go dwa piętra w dół. r Czołg wyjrzał przez okno. i;= – Masz rację. Jest na schodach pożarowych. Skurczybyk.

Było to nieduże mieszkanie. Jedna mała sypialnia, mała łazienka, mała kuchnia, mały salon. Blaty szafek kuchennych zaściełały opakowania i torby po żarciu na wynos, puste puszki, talerze z zaschniętym jedzeniem i tandetne, pogięte garnki. Laminat znaczyły ślady po papierosach i skrętach. Zlew wypełniały zużyte strzykawki, nadgryzione bułki, brudne ścierki i bliżej nieokreślone śmieci. Pod icianą w saloniku leżały dwa poplamione i podarte materace. Żadnych lamp, stołów, krzeseł, najdrobniejszego nawet śladu, że mieszkali tu kiedyś cywilizowani ludzie. lYUco brud i bałagan. Te same śmieci, które zalegały na ulicy pod krawężnikiem, wypełniały lokal 3C. Powietrze pbyło przesiąknięte smrodem uryny, trawki, niemytych ciał ł czegoś obrzydliwego.

Santos i Brown spędzili degeneratów na korytarz, a po- n sprowadzili na dół.

Co się teraz z nimi stanie? – spytałam Komandosa.

Bobby zawiezie ich do kliniki odwykowej i wysadzi, lej muszą radzić sobie sami.

Nie aresztujecie ich?

Nie dokonujemy aresztowań. Chyba że ktoś jest NSS. Czołg wrócił z samochodu z kartonem wypełnionym przyborami do dekoracji wnętrz – w tym wypadku rękawiczkami jednorazowymi, torbami na śmieci i puszkami po kawie na zużyte strzykawki.

Interes wygląda tak – wyjaśnił Komandos. – Czyścimy mieszkanie z wszystkiego, co nie jest przyśrubowane. Jutro najemca przyśle kogoś, żeby zrobił porządek i dokonał wszelkich napraw.

Nie boicie się, że lokatorzy wrócą? Komandos tylko na mnie popatrzył.

Racja – powiedziałam. – Głupie pytanie.

Był już późny ranek, kiedy uwinęliśmy się z robotą. Santos i Brown zasiedli na składanych krzesłach w małym korytarzu przy drzwiach wejściowych. Zaczęli pierwszą zmianę. Czołg pojechał na wysypisko śmieci z materacami i torbami. Zostałam z Komandosem na górze, by zamknąć mieszkanie.

Komandos naciągnął na oczy wojskową czapkę z emblematem Navy SEALs.

No i jak ci się to podoba? – spytał. – Chcesz być w zespole? Możesz odwalić następną zmianę razem z Czołgiem.

Nie będzie już wyrzucał ludzi przez okno?

Trudno powiedzieć, dziecinko.

Nie wiem, czy się do tego nadaję.

Zdjął czapkę i wcisnął mi ją na głowę, zakładając przy tym włosy za uszy. Jego dłonie dotykały mnie odrobinę za długo.

Musisz wierzyć w to, co robisz.

Na tym polegał problem. I Komandos mógł stać się pewnego dnia problemem. Za bardzo mnie do niego ciągnęło. A Komandos nie widniał w moim notatniku pod hasłem „potencjalny chłopak”. Komandos widniał tam pod hasłem „zwariowany najemnik”. Związek z tym człowiekiem przypominałby pogoń za orgazmem absolutnym.

Odetchnęłam, by się uspokoić.

Chyba mogłabym spróbować – powiedziałam. – Zobaczę, jak to jest.

Wciąż miałam na głowie czapkę, kiedy Komandos wysadził mnie pod moim domem. Zdjęłam ją i oddałam mu.

Nie zapomnij swojego kapelusza. Popatrzył na mnie zza ciemnych okularów. Oczy kryły się za szkłami. Myśli były nieodgadnione. Głos miękki.

Zatrzymaj go. Do twarzy ci w nim.

Ekstra czapka. Uśmiechnął się.

Pokaż, że na nią zasługujesz, dziecinko.

Pchnęłam szklane drzwi i weszłam do holu. Już miałam ruszyć w stronę schodów, kiedy winda otworzyła się i z jej wnętrza wyjrzała pani Bestler.

Jadę na górę – obwieściła. – Proszę wejść do dźwigu.

Pani Bestler miała osiemdziesiąt trzy lata i mieszkanie na drugim piętrze. Kiedy świat ją nudził, bawiła się w win-dziarkę.

Dzień dobry, pani Bestler – przywitałam się. -Pierwsze piętro.

Wcisnęła odpowiedni guzik i przyjrzała mi się uważnie.

Było trochę roboty, co? Złapałaś jakichś drani?

Pomagałam przyjacielowi posprzątać mieszkanie. Pani Bestler uśmiechnęła się.

Dobra z ciebie dziewczyna. – Winda stanęła, drzwi rozsunęły się. – Pierwsze piętro – oświadczyła śpiewnie pani Bestler. – Lepsze ciuchy. Apartamenty na zamówienie. Klub dla pań.

Weszłam do mieszkania i od razu skierowałam się do sekretarki, która mrugała czerwonym światełkiem.

Były dwie wiadomości. Pierwsza od Morellego – zaproszenie na kolację. Panna Rozchwytywana to ja.

O szóstej w „Pino”.

Zaproszenia od Morellego zawsze wywoływały we mnie mieszane uczucia. Pierwszą reakcją był dreszczyk podniecenia erotycznego na dźwięk jego głosu, zaraz potem następowało ściśnięcie w żołądku, kiedy zastanawiałam się nad jego motywami, wreszcie żołądek się uspokajał, a pojawiała się ciekawość i oczekiwanie. Niepoprawna optymistka. Druga wiadomość była od Mabel.

Właśnie zjawił się jakiś człowiek, który pytał o Freda. Chodziło mu o interes czy umowę, chciał się od razu z nim widzieć. Wyjaśniam, że nie mogę w niczym pomóc, ale powiedziałam, że się tym zajmujesz i żeby się nie martwił. Pomyślałam, że chciałabyś o tym wiedzieć.

Oddzwoniłam do Mabel i spytałam, co to za człowiek i jak wyglądał.

Mniej więcej mojego wzrostu – odparła. – Miał kasztanowe włosy.

Biały?

Tak. Czekaj, coś sobie przypomniałam. W ogóle nie podał nazwiska.

O jaki interes mu chodziło?

Nie wiem. Nie powiedział.

Okay. Daj mi znać, jak znów się pojawi.

Sprawdziłam w biurze, czy nie ma nowych spraw, ale powiedziano mi, że nic z tego. Zadzwoniłam do swojej najlepszej przyjaciółki, Mary Lou, ale nie mogła rozmawiać, bo jej najmłodszy dzieciak akurat się przeziębił, a pies zeżarł skarpetę i właśnie wyrzygał ją na dywan w salonie.

Spoglądałam na puszkę Reksa, doceniając na nowo jego zalety, kiedy zadzwonił telefon.

Mam nazwisko tej kobiety – oświadczyła babka. -Byłam dziś rano u fryzjera i akurat siedziała tam Harriet Schnable, która robiła sobie trwałą. Słyszała podczas partyjki bingo, że Fred chodził ostatnio do Winnie Black. Harriet nie należy do tych, co robią z igły widły.

Znasz Winnie Black?

Tylko z klubu seniora. Jeździ czasem autobusem do Atlantic City. Razem z mężem, Axelem. Przypuszczam, że Fred spotykał się ze swoimi dziewczynami na zebraniach seniorów. Przychodzi tam mnóstwo napalonych kobiet, jeśli wiesz, co mam na myśli. Zdobyłam nawet adres Winnie – pochwaliła się babka. – Zadzwoniłam do Idy Lukach. Jest przewodniczącą klubu. Wie wszystko. Zapisałam sobie adres i podziękowałam.

Osobiście mam nadzieję, że to kosmici – wyznała babka. – Ale nie rozumiem, czego mogliby chcieć od takiego starego pierdziela, jak Fred.

Nasadziłam czapkę od Komandosa na puszkę z piernikami, a dżinsy zamieniłam na beżowy kostium i pantofle na wysokich obcasach. Nie znałam Winnie Black, więc pomyślałam, że nie zaszkodzi wyglądać profesjonalnie. Czasem ludzie reagują lepiej na elegancki kostium niż na dżinsy. Chwyciłam torebkę, zamknęłam mieszkanie i przyłączyłam się do pani Bestler w windzie.

Znalazł panią? – spytała.

A kto miał mnie znaleźć?

Ten człowiek, który pani szukał. Bardzo miły. Zawiozłam go z dziesięć minut temu na pani piętro.

Nie zapukał, bobym go słyszała. Prawie cały czas byłam w kuchni.

A to ci niespodzianka. – Drzwi windy otworzyły się, twarz pani Bestler zaś rozjaśnił uśmiech. – Parter. Torebki damskie. Luksusowa biżuteria.

Jak wyglądał ten mężczyzna? – spytałam.

O, kochana, był duży. Bardzo duży. Miał śniadą skórę. Afroamerykanin.

A więc nie ten, o którym mówiła przez telefon Mabel. Tamten był niski i biały.

Miał długie włosy? Może związane w kucyk?

Nie. Był prawie łysy.

Spenetrowałam szybko hol. Nigdzie nie czaił się wielki facet. Wyszłam z budynku i rozejrzałam się po parkingu. Tu też nikogo. Mój gość zniknął. Fatalnie, pomyślałam. Dałabym wszystko za wymówkę, by nie iść do Winnie Black. Pogadałabym z rachmistrzem od spisu ludności, sprzedawcą odkurzaczy, fanatykiem religijnym. Każdy był lepszy od Winnic Black. Już sam fakt, że wuj Fred miał dziewczynę, był dość nieprzyjemny. Nie musiałam składać jej na dodatek wizyt. Nie miałam ochoty spotykać się twarzą w twarz z Winnic Black i wyobrażać ją sobie w łóżku z wujem Fredem o kaczych stopach.

Winnic mieszkała w małym bungalowie przy Low Street. Białe drewno na ścianach, niebieskie okiennice i czerwone drzwi. Jak barwy na amerykańskim sztandarze. Bardzo patriotycznie. Zaparkowałam samochód, podeszłam dziarskim krokim do drzwi wejściowych i nacisnęłam dzwonek. Nie miałam pojęcia, co tej kobiecie powiedzieć. Pewnie powinno to być coś w rodzaju: „Przepraszam, czy szlaja się pani z moim wujem Fredem?”.

Już miałam zadzwonić po raz drugi, kiedy drzwi się otworzyły i stanęłam oko w oko z Winnie Black.

Miała ładną i krągłą twarz, ładne i krągłe ciało, i nie wyglądała na kogoś, kto pieprzy się z czyimś wujem.

Przedstawiłam się i wręczyłam wizytówkę. Szukam Freda Shutza – wyjaśniłam. – Nie ma go od piątku. Miałam nadzieję, że może udzieli mi pani jakichś informacji. Wyraz sympatii na jej twarzy z miejsca przygasł.

Słyszałam, że zaginął, ale nie wiem, co mogłabym pani powiedzieć.

Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

W dniu, w którym zniknął. Wpadł na kawę i ciasto. Robił to czasem. To było zaraz po lunchu. Siedział tu jakąś godzinę. Axel, mój mąż, pojechał do warsztatu przełożyć opony w chryslerze.

Axel przekładał opony w chryslerze. Oho. Coś mi zaświtało.

Czy Fred wyglądał na chorego albo przygnębionego? Wspominał, że się dokądś wybiera?

Był… rozkojarzony. Powiedział, że ma na oku jakiś duży interes.

Mówił coś więcej?

Nie. Ale zdawało mi się, że to się wiązało ze śmieciami. Chodziło o jakieś kłopoty z rachunkiem w firmie śmieciarskiej. Wspominał, że komputer usunął jego nazwisko z listy klientów. Fred dodał, że ma na nich haka i że się obłowi. Tak właśnie powiedział – obłowi się. Chyba do nich nie dotarł.

Skąd pani wie, że nie dotarł? – spytałam. Winnie wyglądała na zaskoczoną.

Wszyscy wiedzą.

W Burg nie ma sekretów. Jeszcze jedno – powiedziałam. – Znalazłam w biurku Freda kilka zdjęć. Wspominał coś o tym? Nie. Nic sobie nie przypominam. Jakieś rodzinne fotografie? Był na nich worek ze śmieciami. Na niektórych zdjęciach widać jego zawartość.

Nie. Zapamiętałabym coś takiego. Zerknęłam ponad jej ramieniem w głąb schludnego, niewielkiego domu. Ani śladu męża.

Axel wyszedł?

Jest w parku z psem.

Wsiadłam do buicka i pojechałam dwie przecznice dalej, w stronę trawiastej połaci w kształcie sporego prostokąta. Były tam ławki, rabaty i duże drzewa, a na jednym końcu plac zabaw dla dzieci.

Bez trudu odszukałam Axela Blacka. Siedział na ławce zatopiony w myślach, z psem przy boku. Pies był z gatunku małych kundli, tytiał szklisty wzrok i przypominał pod wieloma względami swego pana. Z tą różnicą^ że Axel miał okulary, a pies sierść.

Zaparkowałam samochód i podeszłam do tej dwójki. Żaden się nie poruszył, nawet kiedy stanęłam przed nimi.

Axel Black? – spytałam. Mężczyzna podniósł na mnie wzrok.

Słucham?

Przedstawiłam się i wręczyłam mu wizytówkę.

Szukam Freda Shutza – wyjaśniłam. – Rozmawiałam już z kilkoma starszymi osobami, które mogły go znać.

Pewnie się pani nasłuchała – rzekł Axel. – Nierfy był numer z tego Freda. Największy skąpiec, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Wykłócał się o każdy grosz. Nigdy nikomu nic nie dał. W dodatku uważał, że wielki z niego Romeo. Zawsze przyklejał się do jakiejś baby.

Nie ma pan o nim dobrego zdania.

Nie przepadałem za nim – wyznał Axel. – Nie życzyłem mu źle, ale i nie lubiłem go. Prawda jest taka, że był fałszywy.

Jak pan myśli, co się z nim stało?

Myślę, że przejawiał zbyt głębokie zainteresowanie niewłaściwą kobietą.

Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówi o żonie, Winnie. I że może przejechał Freda swoim chryslerem, zabrał zwłoki z ulicy, wsadził do bagażnika, a potem wrzucił do rzeki.

Nie wyjaśniało to kwestii zdjęć, ale niewykluczone, że zdjęcia nie miały nic wspólnego ze zniknięciem Freda.

No cóż – powiedziałam na koniec. – Jeśli pan sobie coś przypomni, proszę dać mi znać.

Na pewno – obiecał Axel.

Następne miejsce na mojej liście zajmowali synowie Freda, Ronald i Walter. Ronald pracował jako brygadzista przy taśmie produkcyjnej w wytwórni kiełbasy. Walter i jego żona, Jean, byli właścicielami małego sklepu spożywczego przy Howard Street. Pomyślałam sobie, że nie zawadzi pogadać z jednym i z drugim. Chodziło mi o to, by mieć cokolwiek do powiedzenia, kiedy matka spyta mnie, co zrobiłam w sprawie wuja Freda.

Walter i Jean nazwali swój sklep „One-stop”. Znajdował się naprzeciwko czynnego całą dobę supermarketu i dawno by splajtował, gdyby nie fakt, że klienci mogli tu kupić bochenek chleba, zagrać w numerki i postawić dwadzieścia dolarów na jakiegoś konia.

Kiedy weszłam do sklepu, Walter siedział przy kasie i czytał gazetę. Było wczesne popołudnie i ani jednego klienta. Na mój widok odłożył gazetę i wstał z krzesła. – Znalazłaś go?

Nie. Przykro mi. Odetchnął głęboko.

Jezu. Myślałem, że chcesz mi powiedzieć o jego śmierci.

Sądzisz, że umarł?

Sam już nie wiem, co sądzę. Z początku uważałem, że po prostu gdzieś sobie poszedł. Że miał kolejny wylew czy coś w tym rodzaju. Ale teraz już nie wiem. Nic nie pasuje.

Wiesz coś o kłopotach Freda z tą firmą śmieciarską?

Tata miał kłopoty ze wszystkimi – skomentował Walter.

Pożegnałam się z nim, odpaliłam buicka i ruszyłam przez miasto do wytwórni kiełbasy. Zaparkowałam na miejscu dla gości, weszłam do budynku i poprosiłam kobietę w recepcji, żeby poinformowała Ronalda o moim przybyciu.

Zjawił się kilka minut później.

Przypuszczam, że chodzi o tatę – domyślił się. – Miło, że nam pomagasz. Nie mogę uwierzyć, że się do tej pory nie pokazał.

Masz jakieś teorie?

Owszem. Takie, których wolałbym głośno nie wypowiadać.

Kobiety w jego życiu? Ronald pokiwał głową.

Był utrapieniem. Skąpy do niemożliwości, a poza tym nie umiał utrzymać fiuta na wodzy. Nie wiem, czy jeszcze dałby radę, ale wciąż były mu baby w głowie. Chryste, on ma siedemdziesiąt dwa lata.

Wiesz coś o tych nieporozumieniach ze śmiecia-rzami?

Nie, ale na przykład od roku żarł się ze swoją agencją ubezpieczeniową.

Загрузка...