Andre Norton Sargassowa planeta

Rozdział 1. — Królowa Słońca

Zmęczony, wynędzniały młody człowiek w źle dopasowanej tunice Branżowca, próbował rozprostować długie, sparaliżowane skurczem nogi. Dobrze byłoby — pomyślał nieco zirytowany Dan Thorson — żeby ludzie, którzy wymyślają te podpowierzchniowe pojazdy transkontynentalne, brali czasami pod uwagę fakt, że oprócz karłów bywają też na pokładzie normalni ludzie. Nie po raz pierwszy pożałował, że nie skorzystał z jakiegoś liniowca. Wystarczyło jednak, że dotknął chudego pasa z pieniędzmi, a natychmiast przypomniał sobie kim jest: nowym w Służbie rekrutem, bez statku i bez sponsora. Miał oczywiście żołd z Syndykatu i cienki zwitek druków kredytowych, które dostał po wyprzedaży niepotrzebnych w Kosmosie rzeczy. Miał też torbę-niezbędnik. I to chyba wszystko, co mógł nazwać swoją własnością. Aha! Jeszcze ta niewielka, metalowa płytka z wygrawerowanym na niej kodem, którego nie sposób odczytać. To był jego paszport w przyszłość, lepszą przyszłość.

Nie narzekał jednak na swoje dotychczasowe szczęście. Przecież nie każdego chłopaka z Bazy Federacji wybierano do Syndykatu, by po dziesięciu latach opuścił go jako asystent Szefa Ładowni. Dan był doskonale przygotowany do tej pracy i mógł wreszcie zaokrętować się na statek wyruszający na gwiezdne szlaki. Jednak każde wspomnienie surowych egzaminów z ostatnich paru tygodni wywoływało wewnętrzny ból. Czasem myślał, że nie jest w stanie poukładać sobie w jakiś rozsądny system tego wszystkiego, co musiał wtłoczyć do głowy. Strzępy informacji z różnych dziedzin: z podstaw mechaniki, zasad astronawigacji, obsługi i rozmieszczenia ładunku, procedur handlowych, rynków Galaktyki i z psychologii istot pozaziemskich tworzyły teraz zupełnie niespójną całość. Nie chodziło o to, że kurs był trudny, ale o to, że zgodnie z nowymi wymogami selekcji sam musiał torować sobie drogę w tym, bądź co bądź, elitarnym świecie. Większość kolegów pochodziła z rodzin pracujących dla Służby od pokoleń — oni po prostu wyrośli w Branży. Dan zamyślił się głęboko. Czyż Branża nie stawała się coraz bardziej zamkniętym klanem? Synowie szli w ślady ojców lub braci i wiązali swoje życie ze Służbą. Człowiek bez koneksji musiał przezwyciężyć sporo przeszkód, zanim mianowano go do Syndykatu. On jednak miał szczęście…

Weźmy chociażby takiego Sandsa, którego dwaj starsi bracia, wujek i kuzyn związani byli z Inter-Solarem. Sands nie pozwalał nikomu o tym zapomnieć. Wystarczy, żeby terminator został mianowany do jednej z dwóch Kompanii i był już urządzony na całe życie. Taka praca była stała i pewna, ponieważ statki Kompanii regularnie kursowały między systemami. Pracownicy mogli ponadto kupić akcje, a więc mieli udział w zyskach. Zapewniano im również emerytury i pracę na Ziemi, gdy przychodził czas opuszczenia Kosmosu. Takie właśnie perspektywy mieli dobrze zapowiadający się terminatorzy, jeśli oczywiście udało im się dostać do najlepszych firm: Inter-Solaru, Konsorcjum, Galaktycznego Deneba czy Falworth-Ignesti…

Dan zerknął na ekran telewizora, który znajdował się na poziomie jego oczu, w końcu kadłubowatego pojazdu, ale właściwie nie widział reklamy zachwalającej zalety importu przez Falworth-Ignesti. O wszystkim decydowało Centrum. Jeszcze raz dotknął pasa z pieniędzmi. Jego identyfikator, ten plasterek metalu, od którego tak wiele teraz zależało, był na swoim miejscu.

Zamiast reklamy pojawił się na ekranie czerwony pas, symbol tutejszej stacji. Dan czekał spokojnie na ledwo wyczuwalny wstrząs sygnalizujący koniec dwugodzinnej podróży. Z ulgą opuścił pojazd i wyciągnął podręczną torbę ze stosu bagażu.

Większość podróżnych stanowili ludzie Branży, ale tylko nieliczni nosili odznaki Kompanii. Pozostali to Wolni Pośrednicy lub drifterzy, czyli ci, których z powodu nieodpowiednich cech osobowościowych lub też z innych przyczyn, nie przyjęto na żaden szanujący się rodzimy statek. Tułali się teraz nie mogąc sobie znaleźć miejsca i tylko czasami udało im się zaokrętować na jakiś Niezależny Frachtowiec. Krótko mówiąc: najniższa warstwa Branżowców.

Dan, z torbą na ramieniu, przedostał się do windy, która wyniosła go na powierzchnię, w sam środek upalnego, letniego dnia w południowo-zachodniej części Ziemi. Przystanął na chwilę przy betonowym przedpolu hangaru, którym kończył się z tej strony pas startowy. Przyglądał się nierównej, zniszczonej nawierzchni przy rusztowaniach wokół statków, które szykowały się do lotu. Musnął wzrokiem przysadziste kształty międzyplanetarnych frachtowców: linie marsjańskie i asteroidalne oraz bure pojazdy kursujące do księżyców Saturna i Jowisza. To, o czym Dan marzył stało jednak dalej: lśniące burty statków gwiezdnych zostały świeżo spryskane, aby zapobiec otarciu pyłem światów, w które niebawem ruszą.

— Chwileczkę, czy to nie Wiking? Polujesz na swój barkas, Dan?

Jedynie ktoś, kto doskonale znał Dana, mógł poprawnie odczytać to niemal niedostrzegalne drgnięcie ust. Gdy odwrócił twarz w stronę mówiącego, zdołał się już opanować.

Artur Sands przybrał chełpliwą pozę człowieka, który odbył już co najmniej setkę rejsów. Kontrastowało to jednak osobliwie z wypolerowanymi butami i nienagannie wyprasowaną tuniką. Ale tak jak zawsze postać ta wywoływała w Danie tajoną złość. W dodatku Artur kroczył na czele swojej świty: Ricki Warrena i Hanlafa Bauta.

— Właśnie przyjechałeś, co, Wikingu? I nie spróbowałeś jeszcze swego szczęścia, prawda? My też nie. Chodźmy razem posłuchać wyroczni.

Dan zawahał się. Otrzymać przydział od Centrum w towarzystwie Artura Sandsa i jego orszaku, to ostatnia rzecz, na którą miał ochotę. Tupet Artura odbierał Danowi odwagę. Sands żądał od życia wszystkiego, co najlepsze, i zwykle to otrzymywał, o czym Dan zdążył się przekonać w Syndykacie.

On sam z kolei często miewał powody, by martwić się o przyszłość. A jeśli teraz też miał mieć pecha, to wolał, żeby stało się to bez żadnych świadków. Z drugiej jednak strony, nie było sposobu na pozbycie się Artura. Udawał, że sprawdza coś w swojej torbie i myślał.

Dotarli tu na pewno powietrznym liniowcem — żaden inny pojazd nie był dość dobry dla Artura. Dlaczego od razu nie poszli po przydział do Centrum? Dlaczego czekali tę godzinę? A może spędzili ten ostatni prawdziwie wolny czas na zwiedzaniu? Niemożliwe przecież, żeby i oni mieli wątpliwości, co do odpowiedzi maszyny… Chociaż… Dan poczuł, że lżej mu się zrobiło na sercu.

Tę iskierkę nadziei, że Artur może być potraktowany tak samo jak on, rozwiały słowa, które usłyszał dołączywszy do grupki. Sands jak zwykle rozwodził się na swój ulubiony temat.

— To że maszyna jest bezstronna, to bzdura! Karmią nas tymi bajkami w Syndykacie, a my i tak wiemy, jak jest naprawdę. Opowiadają, że człowiek powinien dostosować się do pracy zgodnie z temperamentem i umiejętnościami, że każdy statek musi mieć dobrze zintegrowaną załogę, ale to tylko księżycowe mrzonki! Jeśli Inter-Solar chce człowieka, to go dostaje, a żadna maszyna nie wciśnie go na pokład, jeżeli go tam nie chcą. To dobre dla facetów, którzy nie potrafią postawić na zwycięskiego konia i nie mają dość rozumu, żeby się rozejrzeć za porządnym przydziałem. Ja nie muszę się martwić, że ugrzęznę gdzieś w Strefie Końca, na jakimś marnym Niezależnym Frachtowcu.

Ricki i Hanlaf połykali każde słowo pewnego siebie kolegi, ale Dan chciał wierzyć w nieprzekupność Centrum. Był to jedyny pewnik w ciągu ostatnich tygodni, kiedy to Artur i jemu podobni chodzili z podniesioną głową, przekonani, że Centrum ułatwi im szybkie przejście do wyższych sfer Branży.

Wolał wierzyć, że oficjalne oświadczenia były zgodne z prawdą, że to właśnie maszyna, ten zbiór przekaźników i impulsów, na który w żaden sposób nie można było wpłynąć, decydowała o losie wszystkich starających się o przydział na statki międzygwiezdne. Chciał wierzyć, że kiedy wsunie w maszynę swój identyfikator, fakt, że był sierotą bez nazwiska i bez koneksji w Służbie, nie będzie miał znaczenia. Nie będzie miała znaczenia chudość jego pieniężnego pasa. Liczy się jedynie jego wiedza, temperament i możliwości.

Zwątpienie jednak zakiełkowało i zaledwie ślad wiary podsycał w nim nadzieję. W miarę, jak zbliżał się do Sali Przydziałów, zwolnił kroku, choć jednocześnie nie życzył sobie, żeby ktokolwiek pomyślał, iż słowa Artura zaniepokoiły go.

Tak więc duma popchnęła go do przodu i jako pierwszy z całej czwórki wepchnął swój identyfikator w niewielki otwór, po czym z trudem opanował chęć wyrwania go maszynie. Cofnął się, ustępując miejsca Sandsowi.

Centrum to nic innego jak sześcian z litego metalu — tak przynajmniej wydawało się oczekującym. Dan pomyślał, że przetrwanie tych chwil niepewności byłoby łatwiejsze, gdyby mogli zobaczyć wnętrze maszyny, gdyby mogli patrzeć, jak analizuje te linie i wyżłobienia na metalu, jak dopasowuje do każdego z nich statek stojący teraz w porcie, jak decyduje o ich losie.

Długie podróże w przestrzeni nie są łatwe dla małych załóg statków kosmicznych. W przeszłości zdarzały się często problemy z personelem. Studiowali kilka takich tragicznych wypadków w czasie kursu z historii handlu w Syndykacie. Potem pojawiło się Centrum i dzięki jego neutralnej selekcji odpowiedni ludzie przydzielani byli do odpowiednich frachtowców. Musieli pasować do rodzaju pracy i charakteru całej załogi, toteż funkcjonowali doskonale i obywało się odtąd bez większych tarć. Nikt im nigdy nie powiedział w Syndykacie, na jakiej zasadzie pracuje Centrum i w jaki sposób odczytuje dane z identyfikatora. Najistotniejszy był jednak fakt, że od decyzji maszyny nie było odwołania.

Tego właśnie nauczono ich w czasie szkolenia i Dan traktował ten fakt jako coś niepodważalnego. Dlaczego więc teraz miałby stracić wiarę w to wszystko?

Rozmyślania przerwał dźwięk gongu. Jedna płytka metalu wysunęła się z maszyny z nową linią na powierzchni. Artur rzucił się na nią i ogłosił radośnie swój triumf:

— Gwiezdny Posłaniec Inter-Solaru! Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz, stary!

Sands poklepał protekcjonalnie błyszczący blat Centrum.

— Nie mówiłem, że dla mnie znajdzie coś super?

Ricki potakiwał gorliwie, a Hanlaf posunął się nawet do tego, że klepnął Artura po plecach. Sands był magikiem, któremu zawsze dopisywało szczęście.

Następnie dwa uderzenia odezwały się niemalże jednocześnie i dwa identyfikatory brzęknęły na płycie. Ricki i Hanlaf zagarnęli je łapczywie. Na twarzy Rickiego pojawiło się rozczarowanie.

— Korporacja Mars — Ziemia, Hazardzista — przeczytał głośno. Dan zauważył, że ręka, którą wsuwał kartę do pasa, drżała. Nie dla Rickiego więc odległe gwiazdy i wielkie przygody. Czeka na niego mizerna posadka w przeładowanej Służbie Planetarnej, gdzie szansę na sławę i pieniądze były znikome.

— Statek Konsorcjum, Wojownik Deneb — Han-laf nie posiadał się z radości i zupełnie nie zwracał uwagi na przygnębienie Ricka.

— Daj łapę, przeciwniku! — Artur wyciągnął rękę szczerząc zęby. On również zignorował Rickiego, jakby jego niedawny bliski kumpel przestał nagle istnieć.

— Z wielką przyjemnością! — Dzięki szczęśliwej decyzji zagadkowej maszyny, Hanlaf stracił zupełnie swoją potulność. Był innym człowiekiem.

Konsorcjum znacznie urosło w siłę w ostatnich latach i stanowiło zagrożenie nawet dla Inter-Solaru. Udało im się przechwycić kontrakt z Federacją na usługi pocztowe i ciągle robili postępy. Mieli w tej chwili przynajmniej jedną koncesję na każdą z wewnątrzsystemowych tras, a niedawno głośno było o umowie, którą sprzątnęli sprzed nosa Inter-Solarowi. Artur i Hanlaf mogą się już nigdy nie spotkać na przyjacielskiej stopie, lecz teraz cieszyli się wspólnie szczęściem, które wyznaczyło im posady w liczących się Kompaniach.

Dan nadal czekał na odpowiedź Centrum. Czy możliwe, żeby jego identyfikator utknął gdzieś w środku maszyny? Czy powinien znaleźć kogoś, kto za to wszystko odpowiada i zapytać, co się stało? Pierwszy włożył swoją kartę, a teraz zaczynał się niepokoić. Artur również zauważył opóźnienie.

— Cóż to? Nie ma statku dla Wikinga? Może oni, bracie, nie mają takiego, który pasowałby do twoich niezwykłych umiejętności?

Czy to jest możliwe? — zastanawiał się Dan. Być może żaden statek w porcie nie potrzebuje tego rodzaju usług, które mógł zaoferować? Czy to znaczy, że musiałby zostać tutaj do czasu, aż taki statek się zjawi?

Artur czytał chyba w jego myślach. Uśmiechał się już nie triumfalnie, ale szyderczo.

— A co, nie mówiłem? — zaczął. — Wiking nie zna odpowiednich ludzi. To jak, przynosisz swoją torbę i czekasz, aż Centrum rozleci się i w końcu da ci odpowiedź?

Hanlaf zaczai się niecierpliwić. Ostatnie wydarzenie obudziło w nim całą pewność siebie i poczuł, że ma prawo do własnego zdania.

— Umieram z głodu — oznajmił. — Przełknijmy coś, a potem pójdziemy obejrzeć nasze statki. Artur pokręcił głową.

— Poczekaj jeszcze chwilę. Chcę zobaczyć, czy Wiking dostanie swój wymarzony barkas — o ile taki w ogóle jest w porcie…

Dan mógł teraz uczynić jedynie to, co zawsze robił w takiej sytuacji: udawać, że cała sprawa nie ma znaczenia, i że Artur ze swoją świtą nie mają nic szczególnego na myśli. Zastanawiał się jednak, czy maszyna pracowała, czy też jego karta zagubiła się gdzieś w jej tajemniczym wnętrzu… Gdyby nie Artur przyglądający mu się z irytującym zadowoleniem, poszedłby szukać pomocy.

Hanlaf zaczął powoli odchodzić, a Ricki był już przy drzwiach, jak gdyby ten niefortunny przydział usunął go na zawsze z szeregów tych, którzy coś znaczyli. Wreszcie gong zabrzmiał po raz czwarty. Dan rzucił się na swój identyfikator z szybkością, o którą nikt by go nie podejrzewał i tylko dzięki temu uprzedził wścibskie ręce Artura.

Można było od razu zauważyć, że na kawałku metalu nie widniały żadne jaskrawe symbole słynnych Kompanii. Czy rzeczywiście jego los będzie podobny do losu Ricka? Czyjego pierwszy przydział ma być tak samo banalny?

Ale nie… W prawym górnym rogu karty jaśniała gwiazda, gwiazda otwierająca mu drogę do innych galaktyk! Obok niej nazwa statku — nie Kompanii, ale statku — Królowa Słońca… A Minęło sporo czasu, zanim zrozumiał sens tego zapisu.

Tylko nazwa statku — a więc Wolny Pośrednik! Przydzielono go na jeden z tych tułaczych statków kosmicznych, które przemierzają trasy zbyt niebezpieczne i zbyt nowe, żeby zainteresowały się nimi Kompanie. Zazwyczaj nie przynoszą też one zysków. Jest to rodzaj Służby Handlowej, to prawda, i dla niewtajemniczonych jest w tej pracy coś bardzo romantycznego, ale Dan znał się na handlu dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, jaka czeka go przyszłość. Wolne Pośrednictwo to ślepa uliczka dla ambitnych. Temat ten był skrupulatnie i konsekwentnie omijany na wykładach w Syndykacie. Wolne Pośrednictwo pociągało za sobą igranie ze śmiercią, z dżumą, z innymi, nieznanymi Ziemianom chorobami i kontakty z obcymi, często wrogimi rasami. Można było stracić w tej grze nie tylko zysk i swój statek, ale przede wszystkim życie. Wreszcie, Wolni Pośrednicy znajdowali się na samym dole drabiny społecznej w Służbie. Nawet przydział Rickiego nie wydawał się taki zły w porównaniu z tym, co spotkało Dana.

Zamyślił się głęboko i nie zdążył zareagować, gdy Artur zręcznym ruchem wyrwał mu kartę z dłoni i obwieścił całemu światu jego klęskę:

— Wolny Pośrednik!

Danowi zdawało się, że Sands wrzeszczał tak głośno, jak to się tylko zdarza w czasie transmisji meczów.

Ricki zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Hanlaf parsknął śmiechem, a Artur mu zawtórował.

— A więc tyle znaczy twój tajemniczy kod, bracie! Będziesz Wikingiem Kosmosu, Kolumbem gwiezdnych dróg, odkrywcą dalekich przestrzeni! A jak tam miewa się twój miotacz, co? Może byś lepiej wrócił do Syndykatu i jeszcze raz postudiował psychologię istot pozaziemskich! Wolni Pośrednicy nie mają wiele kontaktów z cywilizowanym światem, wiesz? Chodźcie, chłopaki — zwrócił się do dwóch pozostałych — musimy zaprosić Wikinga na prawdziwą ucztę, bo przez resztę życia przyjdzie mu żywić się substytutami. — Artur chwycił mocniej ramię Dana. Więzień mógłby łatwo wyśliznąć się z tego uchwytu, ale wiedział, że powinien raczej zachować twarz i godność dołączając do reszty i tłumiąc gniew.

Zgadza się. Być może Wolni Pośrednicy nie mieli zbyt wysokiej pozycji w Służbie i tylko nieliczni zahaczali o wielkie porty, ale istniało parę takich fortun, które powstały na planetach Strefy Końca i nikt nie mógł zaprzeczyć, że Wolny Pośrednik jakoś wychodził na swoje. Stosunek Artura do tego przydziału obudził w Danie wrodzony upór i na przekór koledze postanowił widzieć same dobre strony swojej sytuacji. W chwili, gdy odczytał „wyrok”, popadł w przygnębienie, ale teraz wszystko wracało do normy.

W Branży nie było ściśle określonych kast. Podziały między ludźmi nie wynikały ze stanowiska, ale z prestiżu firmy, dla której się pracowało. Duża jadalnia w Porcie otwarta była dla każdego człowieka noszącego tunikę Służby. Większość Kompanii utrzymywała jednak swoje własne sektory, a ich pracownicy płacili czekami. Przejezdni oraz nowicjusze lawirowali wśród stołów tuż przy drzwiach.

Dan jako pierwszy znalazł puste miejsca i natychmiast włączył przycisk rachunkowy. Owszem, był teraz Wolnym Pośrednikiem, ale za ten obiad chciał zapłacić sam. Nie miał zamiaru jeść na koszt Artura, nawet jeśli ten gest miał go kosztować fortunę.

Gdy wystukali na klawiaturze swoje zamówienia, mieli trochę czasu, żeby się rozejrzeć. Tuż obok od stołu wstał człowiek z jaskrawą, połyskującą odznaką Kom-Teku. Jego dwaj towarzysze nadal spokojnie przeżuwali posiłek. Odchodzący miał imponujące bary — zapewne druga czy trzecia generacja marsjańskich kolonistów. Rysy twarzy miał jednak swojskie — nieco orientalne, ale ziemskie.

Tych dwóch przy stole to terminatorzy. Jeden z nich miał na tunice dystynkcje przyszłego astronawigatora, a drugi — miniaturowe koło zębate, odznakę inżyniera. Właśnie ten drugi zauważył Dana i odwzajemnił jego spojrzenie.

Asystent Szefa Ładowni pomyślał, że nigdy dotąd nie widział kogoś tak przystojnego. Czarne kędzierzawe, dość krótko ostrzyżone włosy otaczały opaloną w Kosmosie, ładną twarz o delikatnych rysach. Oczy miał ciemne, powieki ciężkie, a gdy podniósł kąciki perfekcyjnie wykrojonych ust, to nie uśmiechał się przyjaźnie, lecz cynicznie. Był ideałem kosmicznego bohatera z filmów propagandowych, które Dan nie raz musiał oglądać w Syndykacie, toteż natychmiast poczuł do niego niechęć.

Współbiesiadnik tej doskonałości był jej całkowitym przeciwieństwem. Naturalnie brązowa skóra tego grubociosanego człowieka nie mogła przybrać głębszego odcienia, ponieważ był on Murzynem. Z ogromną werwą opowiadał o czymś przyszłemu inżynierowi, lecz ten udzielał mu jedynie zdawkowych odpowiedzi.

Kąśliwa uwaga Artura sprowadziła myśli Dana do ich własnego stołu.

— Królowa Słońca — jak dla Dana, Artur wypowiedział tę nazwę zbyt głośno.

— Wolny Pośrednik… No cóż, Wikingu, będziesz miał okazję przyjrzeć się dokładniej życiu. W każdym razie nadal możemy z tobą rozmawiać, skoro nie zaokrętujesz się na żaden konkurencyjny statek.

Dan wysilił się na grymas imitujący uśmiech.

— Bardzo to wielkodusznie z twojej strony, Sands. Jakże miałbym narzekać, skoro człowiek Inter-Solaru raczy mnie dostrzegać?

Ricki wtrącił:

— To niebezpieczne, no, to Wolne Pośrednictwo…

Artur skrzywił się. Wokół ryzyka związanego z tą pracą może unosi się mgiełka czaru, ale przecież nie można tego publicznie potwierdzić!

— Ale nie wszyscy Wolni Pośrednicy docierają w Strefę Końca, mój drogi. Niektórzy odbywają po prostu regularne rejsy między uboższymi planetami, takimi, które odrzuciły Kompanie. Dan wyląduje pewnie na jakimś statku kursującym między jednym a drugim światkiem z kopulastymi wieżami miast i nie będzie mógł nawet na chwilę zdjąć swojej hauby.

Tego właśnie mi życzysz, co? — skonkludował Dan w myślach. Ta cała historia nie wydaje ci się dostatecznie przygnębiająca, żeby cię zadowolić, co, Sands? Przez sekundę zastanawiał się, dlaczego ten niezbyt przez niego lubiany kompan z Syndykatu znajdował taką przyjemność w znęcaniu się nad nim.

— Masz rację — poddał się skwapliwie Ricki. Dan zauważył jednak, że jego oczy wpatrują się w świeżo upieczonego Wolnego Pośrednika z odrobiną zazdrości.

— Wypijmy za całą Branżę! — Artur teatralnie uniósł swój kubek. — Dużo szczęścia dla Królowej Słońca! Dan będzie go potrzebował.

Te słowa znów zabolały Dana.

— Nic mi o tym nie wiadomo, Sands. Wolni Pośrednicy też zbijają fortuny. No, a ryzyko…

— No właśnie, chłopie, ryzyko! Na jeden Wolny Frachtowiec, któremu się udało, jest setka, albo i więcej takich, którym nie starcza na opłaty portowe. Szkoda, że nie miałeś wpływu na te twoje „nadprzyrodzone siły”…

Dan miał już dosyć. Odsunął się od stołu i spojrzał Arturowi prosto w oczy.

— Jadę tam, gdzie przydzieliło mnie Centrum — rzekł poważnie. — Cała ta gadka, że Wolne Pośrednictwo jest takie niebezpieczne, nie jest warta jednej spadającej gwiazdy. Dajmy sobie rok w Kosmosie, Sands, a potem porozmawiamy.

— Jasne! — Artur roześmiał się. — Daj mi rok z Inter-Solarem, a sobie weź ten rok w rozwalonym pudle. Postawię ci wtedy obiad, biedaku, bo nie będziesz miał nic na koncie. Założę się o dziesięć kredytów, że mam rację. A teraz — spojrzał na zegarek — mam zamiar zerknąć na Gwiezdnego Posłańca. Ktoś chciałby się może przyłączyć?

Ricki i Hanlaf najwyraźniej mieli ochotę, bo szybko unieśli się z krzeseł. Dan nie poruszył się, kończył swój wyśmienity obiad, pewien że minie sporo czasu, zanim będzie miał w ustach coś równie doskonałego. Uznał, że udało mu się zachować dobrą minę do złej gry, choć był już potwornie zmęczony Sandsem. Nie pozostawiono go jednak w spokoju. Ktoś podszedł od tyłu i wśliznął się na miejsce Rickiego.

— Masz przydział na Królową Słońca, kolego?

Dan drgnął. Czy był to kolejny dowcip Sandsa? Tym razem jednak ujrzał przed sobą szczerą twarz asystenta astronawigatora z sąsiedniego stołu i uspokoił się.

— Tak, dopiero co go dostałem. — Podał swojemu rozmówcy identyfikator.

— Dan Thorson — odczytał Murzyn głośno. — Jestem Rip Shannon, Ripley Shannon, jeśli wolisz. A ten — wskazał na gwiazdę filmów propagandowych — to Ali Kamil. Obaj jesteśmy z Królowej. Jesteś asystentem Szefa Ładowni — zakończył stwierdzeniem raczej niż pytaniem.

Dan przytaknął i przywitał Kamila, łudząc się, że niechęć, którą odczuwał do tego człowieka nie była zauważalna. Stwierdził, że Kamil przygląda mu się taksująco i że z jakichś przyczyn, po krótkiej lustracji, został uznany za twór niedoskonały.

— Idziemy teraz na statek. Dołączysz do nas? — w słowach Ripa było dużo życzliwości, więc Dan przystał na propozycję.

Wsiedli na ślizgacz, który potoczył się wzdłuż pola startowego w stronę dalekich rusztowań z uwięzionymi w nich statkami. Rip podtrzymywał rozmowę i Dan czuł do tego barczystego, młodego człowieka coraz więcej sympatii. Shannon był trochę starszy — mógł to być ostatni rok jego terminowania. Dan doceniał każdą uzyskaną od niego informację o Królowej i jej załodze.

W porównaniu z wielkimi statkami Kompanii Królowa Słońca była miniaturowych rozmiarów. Załoga składała się tylko z dwunastu członków, wobec tego każdy miał na głowie sporo obowiązków. Na kosmolotach akwizycyjnych ścisła specjalizacja nie była możliwa.

— Mamy rutynowy transport na Naxos — kontynuował Rip swoim dźwięcznym głosem. — Stamtąd — wzruszył ramionami — dokądkolwiek…

— Z wyjątkiem Ziemi — wtrącił szorstko Kamil. — Powiedz lepiej do widzenia naszej kochanej planecie, bo nieprędko ją ujrzysz, Thorson. W tych okolicach długo nas nie zobaczą. Tym razem mieliśmy rejs specjalny, a to zdarza się raz na dziesięć lat. — Dan pomyślał, że jego rozmówca czerpie niezwykłą przyjemność w przekazywaniu mu tych okropnych wieści.

Ślizgacz okrążył pierwsze z rusztowań. W prywatnych dokach stały tutaj statki najsłynniejszych Kompanii. Wzniesione ku górze dzioby rozcinały niebo, wokół kręcili się ludzie. Dan przypatrywał się im jakby wbrew sobie, ale nie odwrócił głowy, gdy po jakimś czasie ślizgacz skręcił w lewo, w kierunku kolejnych stanowisk. Chyba z sześć mniejszych Wolnych Frachtowców czekało tutaj na start. Nawet nie zdziwił się za bardzo, kiedy podjechali do jednego z najbardziej zniszczonych.

— Oto ona, bracie. Najlepszy kosmolot akwizycyjny we wszystkich galaktykach. To prawdziwa dama, mówię ci, prawdziwa Królowa. — W głosie Ripa słychać było dumę.

Загрузка...