Rozdział 3. — Ryzyko

Wszyscy zebrali się ponownie w mesie, jedynym wystarczająco dużym pomieszczeniu na Królowej. Tang Ya ustawił czytnik na stole, a Kapitan Jellico rozciął pakiet i wyjął maleńką rolkę filmu. Dan przekonał się później, że wielu z nich wstrzymało wtedy na długą chwilę oddech w oczekiwaniu na to, co mieli zobaczyć w powiększeniu na ścianie.

— Planeta Otchłań, jedyna nadająca się do zamieszkania spośród trzech planet systemu żółtych gwiazd — rozległ się w mesie monotonny głos jakiegoś znudzonego urzędnika Inspekcji.

Na ścianie ukazał się obraz trójplanetarnego systemu ze słońcem w centrum. Żółtym słońcem — planeta mogła więc mieć klimat podobny do klimatu Ziemi. Radość Dana nie miała granic. Może jednak rzeczywiście dopisało im szczęście?

— Otchłań — odezwał się Rip. — To na pewno nie jest szczęśliwa nazwa!

Dan nie mógł mu jednak przytaknąć. Połowa planet na szlakach handlowych miała przecież dziwaczne nazwy. Każdy człowiek z Inspekcji mógł się popisać swoją pomysłowością w tej dziedzinie.

— Współrzędne — tu nastąpił szereg liczb, które szybko zapisał Wilcox, to jego zadaniem było wyznaczenie kursu na Otchłań.

— Klimat przypomina zimniejszą strefę Ziemi. Atmosfera… — tu znowu cyfry, przedmiot zainteresowania Tau. Dan domyślał się jedynie, że ten szczególny układ cyfr oznacza warunki, w których istoty ludzkie mogły żyć i pracować.

Obraz na ekranie zmienił się. Równie dobrze mogli się teraz unosić nad planetą — zdjęcia były trójwymiarowe i stwarzały pozory rzeczywistości. To, co ujrzeli wyrwało z ich ust okrzyki przerażenia.

Nie mieli żadnych wątpliwości: powodem tych brązowo-szarych plam, które szpeciły powierzchnię lądu, mogła być jedynie wojna. Wojna tak rozległa i straszliwa, że nikt nie był w stanie jej sobie wyobrazić.

— Spalona! — krzyknął Tau, ale zagłuszyły go słowa wzburzonego Kapitana:

— To ohydny podstęp!

— Chwileczkę! — wrzasnął jak mógł najgłośniej Van Ryck i wyciągnął swoją wielką dłoń w stronę przycisku na czytniku. — Zróbmy zbliżenie. Trochę na północ, wzdłuż tych blizn po pożarach.

Kula na ekranie zbliżyła się i powiększyła do tego stopnia, że jej kontury zniknęły i mieli wrażenie, że właśnie schodzą do lądowania. Straszne spustoszenie spowodowane dawno temu przez wojnę było teraz oczywiste. Ziemia była wypalona i być może ciągle toksyczna z powodu opadów radioaktywnych. Ale Szef Ładowni miał intuicję: wzdłuż straszliwych blizn na północy ciągnął się szeroki pas zieleni o niezwykłym odcieniu. Van Ryck westchnął z satysfakcją.

— Nie wszystko stracone — stwierdził.

— Rzeczywiście — gorzko odparł Jellico. — Jest tam akurat tyle roślinności, żebyśmy nie mogli stwierdzić oszustwa i domagać się odszkodowania.

— Może jakieś ruiny Przodków? — zasugerował nieśmiało Rip.

— Nie pracujemy dla muzeum — odparł krótko Kapitan wzruszając ramionami. — Dokąd mielibyśmy się udać z tymi zabytkami? Na pewno nie na Naxos. I jak się stąd wydostaniemy, nie mając gotówki na jakiś ładunek?

W ten sposób uświadomił im wszystkie złe strony obecnej sytuacji. Byli właścicielami praw do handlu z planetą na dziesięć lat. A planeta nie prowadziła prawdopodobnie żadnego handlu. Zapłacili za te prawa gotówką potrzebną do zdobycia ładunku i być może nie będą w stanie odlecieć z Naxos. Zaryzykowali. Ryzykują przecież wszyscy Pośrednicy. Ale oni przegrali.

Jedynie Szef Ładowni nie wyglądał na zniechęconego. Ciągle przyglądał się Otchłani.

— Nie załamujmy się w połowie drogi — powiedział łagodnie. — Inspekcja nie sprzedaje planet, z których nie można mieć korzyści.

— Nie, skądże, na pewno nie Kompaniom — skomentował Wilcox. — Ale kto wysłucha skargi Wolnego Pośrednika? No, chyba że skarżącym jest Cofort!

— Ja jednak mimo wszystko twierdzę — kontynuował spokojnie Van Ryck — że powinniśmy zbadać tę planetę.

— Tak? — w oczach Kapitana była wściekłość. — Chcesz, żebyśmy wszystko stracili? Otchłań jest wypalona i trzeba ją wykreślić z naszych planów. Sam doskonale wiesz, że na planetach Przodków, które brały udział w wojnie, nie ma życia.

— Większość z nich to teraz tylko gołe skały — zgodził się Van Ryck.

— Wygląda jednak na to, że nasza planeta nie została potraktowana tak jak inne. W końcu, co my wiemy o Przodkach? Tyle, co nic! Wymarli setki, a może tysiące lat przed naszym wejściem w Kosmos. Byli wspaniałą rasą, rządzili całymi systemami słonecznymi, po czym zniknęli nagle w czasie wojny, która pozostawiła jedynie wymarłe planety i wygasłe słońca. To wszystko. Ale może Otchłań została zaatakowana w ostatnich latach tej wojny, kiedy ich potęga chyliła się już ku upadkowi? Widziałem inne spalone planety: Hades i Hel, Sodomę i Szatana. Pozostał z nich tylko popiół. A na Otchłani jest roślinność. I ponieważ nie jest tak strasznie zniszczona jak inne, myślę że możemy tam na coś trafić…

Chyba mu się uda, pomyślał Dan patrząc na twarze kolegów siedzących przy stole. Może po prostu żaden z nas nie chce uwierzyć, że nas oszukano? Chcemy mieć nadzieję, że wygramy. Jedynie Kapitan Jellico ciągle był sceptycznie nastawiony do słów Van Rycka.

— Nie wolno nam ryzykować — powtórzył. — Stać nas tylko na jedną podróż, dosłownie jedną. Jeżeli uda nam się dotrzeć na Otchłań i nie będziemy mieli ładunku powrotnego… cóż — uderzył pięścią w stół — będzie z nami kiepsko!

Steen Wilcox chrząknął głośno, co zwróciło uwagę wszystkich.

— Jest jakaś szansa, że dogadamy się z Inspekcją? — zapytał.

Kamil zaśmiał się lekceważąco.

— Czy słyszałeś o tym, żeby ktokolwiek z Federacji zrezygnował z gotówki, gdy już ją miał w kieszeni?

Nikt mu nie odpowiedział. Kapitan Jellico wstał, ale wydawał się jakiś niższy, jakby przygniótł go ciężar odpowiedzialności za załogę.

— Spotkam się z nim rano. Pójdziesz, Van? Szef Ładowni skinął głową.

— W porządku, pójdę. Ale nie wierzę, żeby to w czymś pomogło.

Dan znowu był przy włazie i patrzył w noc rozświetloną dwoma bliźniaczymi księżycami Naxos.

— Do stu piorunów, nic się nie układa!

To Kamil. Dan był jednak pewien, że tych słów nie skierował do niego. I okazało się w sekundę później, że istotnie, nie on był ich adresatem.

— Nie przeklinaj losu, póki nie masz powodów — padła odpowiedź Ripa. — Ta planeta nie jest doszczętnie spalona. Widziałeś fotografie Helu i Sodomy, prawda? Nic z nich nie zostało, tak jak powiedział Van. A ta Otchłań ma trochę zieleni. Czy pomyślałeś kiedyś, Ali, co by było, gdybyśmy znaleźli ślady po Przodkach?

— No cóż — ta myśl najwyraźniej spodobała się Kamilowi. — Ale czy prawa pośrednictwa znaczą tyle, co prawa własności takich znalezisk?

— Van powinien wiedzieć — to jego zajęcie. Ale chwileczkę — teraz dopiero Rip dostrzegł Dana — jest tu Thorson. Co o tym sądzisz, Dan? Gdybyśmy znaleźli skarby Przodków, czy moglibyśmy rościć sobie do nich prawo?

Dan zmuszony był przyznać się, że nic mu na ten temat nie wiadomo. Przyrzekł sobie jednak, że zaraz zacznie szukać odpowiedzi w taśmotece zasad i regulaminów Szefa Ładowni.

— Nie sądzę, żeby kiedykolwiek pojawiła się taka kwestia — powiedział powątpiewająco. — Czy w ogóle znaleziono kiedyś coś oprócz pustych ruin? Planety, na których Przodkowie mieli swoje instalacje, to właśnie te wypalone.

— Ciekawe, jacy oni byli — Kamil oparł się o pokrywę włazu i spojrzał na mrugające światła miasta. — Wszystkie ludzkie rasy w Galaktykach pochodzą z kolonii Ziemian. Te pięć pozaziemskich, które znamy, nie ma pojęcia o Przodkach. Jeśli pozostawili następców, to my jeszcze się z nimi nie skontaktowaliśmy. A poza tym — Kamil zamilkł na chwilę, zanim dodał: — może nawet dobrze, że nie znaleziono dotychczas żadnych instalacji. Mija dopiero dziesięć lat od Wojny Kraterów.

Jego słowa rozpłynęły się w ciszy, w której było coś zatrważającego; coś, czego Dan nie mógł dokładnie określić, choć doskonale rozumiał sens wypowiedzi Kamila. Ziemianie walczyli zapamiętale. Wojna Kraterów na Marsie była tylko końcówką drugich zmagań między rodzimą planetą i kolonistami. Federacja utrzymywała teraz chwiejny pokój, a ludzie Branży usiłowali utrwalić ten stan, zanim następny i bardziej morderczy konflikt zrujnuje Służbę, a być może i całą cywilizację.

Taki właśnie mógł być koniec ich niestabilnego świata, gdyby broń, którą władali niegdyś Przodkowie, wpadła w nieodpowiednie ręce. Słońce byłoby wówczas gwiazdą spopielonych planet…

— Tak, mielibyśmy problemy, gdybyśmy znaleźli! broń — Rip też o tym rozmyślał. — Ale przecież oprócz broni mogli zostawić coś jeszcze. I może! właśnie na Otchłani.

Kamil wyprostował się.

— Jasne, może pozostawili tam skarbiec z klejnotami Thorka i jedwabiem Lamgrima. Albo chociaż ich równowartość! Nie sądzę jednak, żeby Kapitan zdecydował się na takie poszukiwania. Jest nas dwunastu i mamy tylko jeden statek. Jak myślicie, jak długo potrwałoby przeczesanie całej planety? Poza tym, czy zapomnieliście już, że nasze szperacze potrzebują paliwa? Czy, na przykład, spodobałoby się wam zgubić drogę tutaj, gdzieś na bezdrożach Naxos? I czy tak łatwo byłoby wam wtedy zamienić się w farmerów, żeby przetrwać? Pewnie nikt nie byłby zadowolony…

Dan przyznał mu w duchu rację. Nie bardzo miał ochotę pakować się w taką historię. A gdyby Królowa rzeczywiście popadła w tarapaty i nie mogła wydostać się z portu z powodu braku pieniędzy? Nawet nie dostałby swojej wypłaty, żeby jakoś przetrwać i zaciągnąć się na inny frachtowiec. Jego koledzy myśleli zapewne o tym samym.

W godzinę czy dwie później Dan leżał w swojej koi i rozmyślał. Był zdziwiony faktem, że tak szybko runęły wszystkie nadzieje, które wiązali z zakupem Otchłani. Gdyby tak ta planeta okazała się być tym, za co ją początkowo uznali, albo gdyby chociaż mieli wystarczające zapasy, żeby tam dotrzeć i sprawdzić, co kupili… Ależ… — Dan usiadł nagle — był jeszcze ten drugi Pośrednik, który brał udział w licytacji! Może można by go namówić, żeby kupił od nich Otchłań z jakąś zniżką…

No tak, ale przecież planeta jest spalona — nikt jej nie weźmie nawet za połowę tego, co zapłacili. Ryzyko było zbyt duże. Rozsądny Pośrednik nie wybiera się w przestrzeń, jeśli nie ma zabezpieczonego powrotu. Tylko człowiek z zasobami Coforta mógł podjąć to ryzyko, a Cofort nie był przecież w ogóle zainteresowany tą „transakcją”.

Rankiem następnego dnia posępna załoga zjawiła się w mesie. Wszyscy starannie unikali szczytu stołu, gdzie siedział Kapitan Jellico, równie ponury jak pozostali. Sączył z filiżanki tajemniczy napar Mury podawany tylko w wyjątkowych okazjach. Steward uznał zapewne, że wszyscy potrzebują pokrzepienia.

Wszedł Van Ryck. Starannie zapięta tunika i odświętna czapka oficera świadczyły o tym, że już się przygotował do wizyty w mieście. Jellico wstał marudząc coś pod nosem i odsunął filiżankę. Miał tak grobową minę, że nikt z załogi nie miał odwagi życzyć im powodzenia, gdy opuszczali statek.

Dan zszedł do ładowni. Przyglądał się pustym półkom i robił pomiary na własny użytek. Jeśli będą mieli szczęście i dostaną płatny ładunek, musi być przygotowany na jego rozmieszczenie. Ładownia miała dwa sektory: szeroką komorę stanowiącą jedną trzecią statku oraz niewielką kajutę, w której można było przechowywać luksusowe lub drogocenne towary.

Na tym samym poziomie był nieduży pokój zastawiony pojemnikami zawierającymi ich „towary handlowe” — drobiazgi, które miały przyciągać uwagę istot z zacofanych cywilizacji. Trzymali tam więc różne świecidełka, ozdoby ze szkła i emaliowanego metalu, mechaniczne zabawki i inne gadżety. Dan sprawdził swą pamięć i otworzył skrzynie. Van Ryck zabrał go, co prawda, dwa razy na przegląd, ale rodzaj i jakość towarów — oraz wiedza i wyobraźnia Szefa Ładowni, który zebrał tę kolekcję, nie przestawały go zadziwiać. Były tu prezenty dla wodzów i królów, błyskotki dla prymitywnych istot. Oczywiście ich ilość była ograniczona, ale wszystko zostało wybrane z ogromną rozwagą. Dan nie przypuszczał, że potrzeba było takiej znajomości psychologii ras ludzkich i pozaziemskich, aby zdobyć sobie klientów na gwiezdnych szlakach.

Ale przecież na Otchłani takie towary są niepotrzebne. Było rzeczą niemożliwą, aby wojnę przetrwała jakakolwiek inteligentna forma życia. Gdyby mieszkały tam jakieś istoty, grupa inspekcyjna na pewno by je znalazła, a to podniosłoby wartość planety. Możliwe nawet, że w ogóle nie wystawiono by jej na licytację, dopóki ludzie Rządu nie zbadaliby wszystkiego dokładnie.

Dan próbował zapomnieć o poniesionej przez nich klęsce studiując „towary kontaktowe”, jak nazywali je Branżowcy. Van Ryck był niezmiernie cierpliwy podczas wspólnych przeglądów magazynu i aby podkreślić przydatność każdego przedmiotu, opowiadał o związanych z nim wydarzeniach z własnego życia. Niektóre rzeczy były dziełem członków załogi.

Długie podróże w przestrzeni, w szczelnie zamkniętym statku, z leniuchującą załogą, musiałby z czasem stać się monotonne. Nuda prowadziła do obłędu, a ci, którzy wędrowali wśród gwiazd, szybko przekonywali się, że aktywność umysłowa lub manualna była jedynym ratunkiem. Istniał, na szczęście, cały wachlarz zajęć, którym można było poświęcić czas w Kosmosie.

Na pokładzie Królowej Kapitan Jellico był ksenobiologiem. Jego wiedza w tym zakresie była daleko bardziej rozległa niż wiedza przeciętnego amatora. Nie mógł, co prawda, ożywić swoich okazów — jedynym jego żywym znaleziskiem był niebieski Hoobat uwięziony w klatce — lecz trójwymiarowe zdjęcia form życia zwierzęcego na nieznanych planetach uczyniły go sławnym wśród naturalistów. Konik Steena Wilcoxa stanowiły zmagania z matematyką: pracował nad transpozycją reguł matematycznych w muzyczne układy. Najdziwniejszy sposób spędzania czasu miał — zgodnie z tym, co odkrył Dan — medyk Tau. Gromadził on wszystko, co dotyczyło magii. Rozmawiał ze znachorami z obcych, prymitywnych kultur i próbował odkryć prawdę o ich bóstwach.

Dan wziął do ręki dzieło Mury: plastyczno-kryształową kulę, w której pływał jakiś owad o tęczowych skrzydłach. Było to stworzenie całkowicie Danowi nieznane, choć — z tego, co widział — żywe. Kątem oka dostrzegł jeszcze jedno zwierzę, kota Sinbada, jedynego kota na Królowej. Teraz, siedząc na jednej z półek, obserwował młodego Branżowca. Ze wszystkich ziemskich zwierząt kot najczęściej wyruszał z człowiekiem w Kosmos.

Koty przyzwyczaiły się do przyśpieszenia, swobodnego spadania i innych niewygód związanych z lotami międzyplanetarnymi z taką łatwością, że ludzie tworzyli niesamowite legendy na temat ich pochodzenia. Jedna z nich, na przykład, podawała, że Domestica Felinus nie wywodził się z Ziemi, ale był potomkiem tych, którzy przetrwali wczesną i zapomnianą już inwazję i tak naprawdę loty kosmiczne stanowiły dlań powrót do czasów dawnej świetności.

Sinbad jednak służył na tym statku konkretnemu celowi i uczciwie na siebie zarabiał. Różne szkodniki,! nie tylko szczury i myszy ziemskie, ale również inne i bardziej niezwykłe stworzenia z obcych planet, często dostawały się na pokład razem z ładunkiem i pozosta-1 wały niezauważone przez całe tygodnie, a nawet! miesiące. I tutaj Sinbad miał pole do popisu. Nikt z załogi nie orientował się, gdzie i kiedy odbywało się polowanie, ale jego efekty były widoczne: Sinbad przynosił wszystkie gryzonie Van Ryckowi. Opowiadano potem, że niektóre z tych stworów były wręcz upiorne.

Dan wyciągnął dłoń w stronę kota, a Sinbad obwąchał ją leniwie. Chyba zaakceptował tę nową istotę ludzką: jej obecność tutaj była właściwa i pożądana. Potem kot wyprężył się i zeskoczył lekko z pudła, udając się na swój codzienny, regularny patrol. Zatrzymał się przy beli materiału i zaczął węszyć. Dan pomyślał, że może powinien ją rozwinąć, umożliwiając Sinbadowi dokładniejsze jej przeszukanie, ale rozległ się dźwięk gongu i kot, który nigdy nie przeoczył wezwania na posiłek, w mgnieniu oka był za drzwiami. Dan ruszył za nim nieco bardziej dostojnym krokiem.

Ani Kapitan, ani Szef Ładowni nie wrócili jeszcze, toteż atmosfera przy stole była śmiertelnie poważna. W porcie stały dwa statki Wolnych Pośredników i dlatego każdy ładunek, na który nie skusiły się Kompanie, byłby bardzo cenną zdobyczą. Nagle, nad ich głowami zabrzęczał donośny dzwonek. Ktoś był przy włazie.

Steen Wilcox wyskoczył na korytarz, a zaraz za nim pobiegł Dan. Podczas nieobecności Kapitana i Van Rycka na pokładzie, Wilcox pełnił funkcje dowódcy Królowej, a Dan reprezentował sektor ładowni.

U stóp rampy stał ślizgacz, za sterami którego siedział kierowca, natomiast wysoki, chudy i opalony na brąz człowiek wspinał się na pomost.

Ubrany był w wytartą, skórzaną tunikę i sztruksowe bryczesy oraz sięgające ud, buty z wilczej skóry. Słowem — miał na sobie typowy strój pioniera. Nie nosił jednak kapelusza z szerokim rondem, charakterystycznego dla ludzi z tego miasta. Na głowie miał metaloplastyczną haubę z odpinaną maską wyposażoną w odbiornik krótkofalowy. Taki sprzęt posiadali wyłącznie oficerowie Inspekcji.

— Kapitan Jellico? — jego ton był szorstki, apodyktyczny, ton człowieka, który przywykł do wydawania rozkazów.

Astronawigator pokręcił przecząco głową.

— Kapitan zszedł na planetę, sir.

Przybysz stanął i bębnił palcami po szerokim pasie z kieszeniami. Było jasne, że nieobecność dowódcy zirytowała go bardzo.

— Kiedy wróci?

— Nie wiem. — Wilcox nie był serdeczny. Najwidoczniej gość nie spodobał mu się.

— Można was wynająć? — padło zaskakujące pytanie.

— Będzie pan musiał porozmawiać z Kapitanem. — Chłód Wilcoxa wzrastał.

Palce obcego coraz szybciej tańczyły po pasie.

— Dobrze, porozmawiam z waszym Kapitanem. A możecie chociaż powiedzieć, gdzie jest?

W tym momencie dostrzegli następny ślizgacz, który zbliżał się do Królowej i tym razem wiedzieli, kto siedzi za jego sterami. Wracał Van Ryck.

— Za chwilę się pan dowie. Jest już nasz Szef Ładowni.

— Ach tak… — Mężczyzna odwrócił się. Jego giętkie ciało poruszało się z zaskakującą zwinnością.

Dan stał się podejrzliwy. Ten obcy był niezwykle intrygującą postacią. Jego ubranie sugerowało, że mógł być pionierem lub badaczem, a jego ruchy przypominały ruchy człowieka zaprawionego w walce. Dan przypomniał sobie pewien obraz z przeszłości: teren ćwiczeń w Syndykacie w gorące, letnie popołudnie. To przygarbienie i ten szybki ruch ręką wiele mu mówiły: obcy musiał być wojownikiem. W dodatku zapewne zaznajomionym z obsługą nuklearnych miotaczy… Ale przecież ta broń była nielegalna! Żaden cywil nie powinien wiedzieć, jak się jej używa…

Van Ryck okrążył stojący pod rampą ślizgacz i wszedł na górę swym zwykłym, dystyngowanym krokiem.

— Szuka pan kogoś?

— Czy wasz statek przyjmie czarter? — zapyta] przybysz po raz wtóry.

Krzaczaste brwi Van Rycka drgnęły.

— Każdy frachtowiec jest otwarty na dobrą propozycję — odpowiedział spokojnie. — Thorson — przesunął wzrok na Dana nie zważając na zniecierpliwienie przybysza — jedź do Zielonego Ptaka i poproś Kapitana, żeby wrócił.

Dan zbiegł z rampy i wsiadł do ślizgacza Van Rycka. Wrzucając bieg zerknął jeszcze za siebie i zobaczył, że obcy wraz z Szefem Ładowni wchodzi na pokład Królową.

Zielony Ptak to kawiarnia i restauracja zarazem. Kapitan Jellico siedział przy stole w pobliżu drzwi i rozmawiał z człowiekiem, który był ich przeciwnikiem w czasie licytacji Otchłani. Gdy Dan wchodził do mrocznego pomieszczenia, widział jak Pośrednik kręci przecząco głową i wstaje od stołu. Kapitan nie próbował go zatrzymać. Przesunął jedynie o parę centymetrów stojący przed nim kufel, koncentrując się na tej czynności tak bardzo, jakby to było najistotniejsze w jego życiu zadanie.

— Proszę pana — Dan położył rękę na stole, chcąc w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Kapitan spojrzał w górę. Jego oczy były ponure i zimne.

— Tak?

— Ktoś jest na pokładzie Królowej, sir. Pyta o czarter. Pan Van Ryck przysłał mnie po pana.

— Czarter! — kufel przewrócił się i spadł na podłogę. Kapitan rzucił jedną z miejscowych metalowych monet na stół i już był przy drzwiach. Dan biegł za nim.

Jellico chwycił ster ślizgacza i ruszył z oszałamiającą prędkością. Zanim minęli miasto, zwolnił i kiedy podjeżdżali do statku, nikt nie mógł się domyślić, że przebyli tę trasę w niewiarygodnym pośpiechu.

Zebranie załogi odbyło się w dwie godziny później. Przybysz zajmował miejsce obok Kapitana, który powiadomił wszystkich o rezultacie rozmów.

— To jest doktor Salzar Rich — przedstawił gościa Jellico. — Jest jednym z ekspertów Federacji w zakresie badań nad Przodkami. Wydaje się, że Otchłań nie jest tak spalona, jak myśleliśmy. Doktor powiadomił mnie, że Inspekcja znalazła całkiem dobrze zachowane ruiny na północnej półkuli. Naszym zadaniem będzie przewieźć tam całą ekspedycję.

— I jeszcze coś — uśmiechnął się dobrodusznie Van Ryck. — Ten fakt w żaden sposób nie koliduje z naszymi prawami pośrednictwa. My również będziemy mogli badać teren.

— Kiedy start? — zapytał Johan Stotz.

— Kiedy będzie pan gotów, panie doktorze? — zwrócił się do archeologa Jellico.

— Jak tylko zaokrętuje pan moich ludzi i załaduje sprzęt, Kapitanie. Mogę przywieźć swoje zapasy natychmiast.

Van Ryck wstał.

— Thorson — Dan podszedł do Szefa — przygotowujemy się do załadunku. Proszę przysłać swoje rzeczy, kiedy pan zechce, doktorze.

Загрузка...